Wycieczka na Babią górę

>>> Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Wycieczka na Babią górę
Pochodzenie „Tygodnik Illustrowany“, 1869, nr 75, 76, 78
Redaktor L. Jenike
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia J. Ungra
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wycieczka na Babią górę.[1]

Nieodgadnionym, a godnym zaiste głębszego zastanowienia, jest ów wpływ sympatyczny, jaki góry wywiérają na całą istotę człowieka, owo namiętne przywiązanie, jakie ku sobie wzbudzają. Byt materyalny w górzystych okolicach prawie zawsze w bardzo nędznym bywa stanie. Nieznane tam wygody życia; owies, ziemniaki, len, to jedyne płody jałowéj ziemi, jedyna mozolnéj pracy nagroda. Zima tam wcześniéj nastaje niż na równinach, a jaka zima! My nawet wyobrażenia nie mamy o tych zamieciach i zaspach śnieżnych, o tych wichrach i burzach, na jakie wystawione są zagrody góralskie w głębokich dolinach, lub na wyniosłych wzgórzach pojedynczo rozrzucone i nieraz po całych tygodniach pozbawione wszelkiéj komunikacyi z sąsiadami. Z wiosną, gdy śniegi tają na górach, każdy źleb[2], każdy wąwóz zamienia się w potok, tysiące wodospadów z szumem i hukiem leci w doliny, strumienie i rzeczki wzbiérają nagle i rozrywają, zatapiają, niszczą małe pólka przygotowane pod zasiéw, a niekiedy i same zasiewy przywalają naniesionemi z gór kamieniami. Przez parę letnich miesięcy pogoda bardzo niestała, słoty, ulewy, burze, następują po sobie z małemi przerwami, a śniég w lipcu lub sierpniu nierzadkiém jest zjawiskiem w górach. Nie bywa go wprawdzie na dolinach stale zamieszkanych, ale na polanach i halach[3] w głębi gór spada obficie, leży nieraz przez kilka dni i wielką sprawia szkodę w owcach i bydle, których mnóstwo ginie z głodu i zimna. Ale nareszcie nadchodzi jesień, pora żniwa: cieszy się góral że przecież i dla niego skończy się przednówek. Przedwczesna radość! Nagle zrywa się wicher, raczéj uragan, i młóci na pniu dojrzały owies, lub związane już snopki porywa i roznosi daleko. Jeżeli wiosna była późna, a lato słotne i zimne, w połowie września owies jest jeszcze zielony, ziemniaki także niedoszłe i zdarza się nieraz że śniegi spadną, mrozy ścisną ziemię, a biédny góral nie ma ani jednéj grulki[4] w piwnicy, ani jednego snopka w stodole. Oto gór przyjemności, oto gór korzyści, pod materyalnym względem uważane.
A jednak mieszkaniec równin dobrowolnie opuszcza nieraz swoje żyzne niwy, swoje łąki i sady i przenosi się w obce strony, gdzie większe obiecuje sobie korzyści, a górala nic z rodzinnego gniazda wygnać nie zdoła. O, bo on kocha tę swoję jałową, ubogą ziemię, on tak przylgnął sercem, tak się zrósł z tą olbrzymią naturą co go otacza, że bez niéj niéma życia i szczęścia dla niego. Przyciśniony głodem, opuszcza on swoję zagrodę i schodzi w równiny po zarobek, ale tam nigdy nie pozostanie na długo[5] i skoro tylko okropny minie przednówek, gdy kilka reńskich ciężką zarobi pracą, powraca stęskniony w swe rodzinne góry. Wzięty do wojska, zapędzony w dalekie strony, w pięknéj włoskiéj ziemi, gdzie chléb biały, wino i owoce południowe nęcićby mogły prostaczka, co głód zaspakajać przywykł owsianym plackiem, tam pod tém pogodném niebem góral tęskni i wzdycha za swemi górami, za swoją chatą, za swą wodą, nawet za słotą i burzą.
Ale nietylko na dzieci swoje, wykołysane na swém łonie, wykarmione czystém powietrzem, wyborną wodą, balsamiczną ziół wonią, wypieszczone cudnemi widokami, szumem lasów, hukiem potoków, wywiérają góry swą tajemniczą władzę i wzamian za tyle darów, nieograniczonego wymagają od nich przywiązania; podobną daninę składać im musi każdy, kto wstąpi w tę wspaniałą świątynię przyrody. Któż, zwiédziwszy nasze Tatry, nie czuł się opanowanym tym czarodziejskim pociągiem? kto nie tęsknił za niemi i nie pragnął ujrzéć je choć raz jeszcze w życiu? Podobnych uczuć i ja doznałam po piérwszéj wycieczce w Tatry. Wrażenie jakie sprawił na mnie ich widok tak było silne, że ten majestatyczny obraz stał ciągle w myśli i przed oczyma memi, a ujrzéć zdaleka śnieżne szczyty tatrzańskie wynurzające się z mglistéj obsłony, prawdziwą dla mnie było radością, z którą wszakże łączyć się zaczęła nieopisana tęsknota, wzmagająca się w miarę jak z wiosną znikła nadzieja odwiédzenia ich powtórnie. Nieprzewidziane okoliczności stanęły na przeszkodzie nowéj w Tatry przejażdżce. O jakże to trudno było pogodzić się z myślą spędzenia wakacyj w bliższych Krakowa okolicach!
Ale inaczéj się stało. — Był to jeden z tych pięknych, uroczych dni, jakiemi wiosna nas darzy. Babia góra, ubielona smugami śniegu, opromieniona poranném słońcem, zarysowała się wspaniale na jasnym błękicie, wprost ulicy Wiślnéj. Na ten widok w jednéj chwili taż sama myśl jak iskra elektryczna błysnęła w głowach naszych, jedna chęć w nas powstała, jedne z ust wyszły słowa: jedzmy do Babiéj góry! Wkrótce zamysł tak nagłe powzięty, przeszedł w stałe postanowienie. Ale jakież było zdziwienie ogólne, gdy nikt z naszych znajomych nie umiał nam wskazać z pewnością najprostszéj drogi, słowem gdy przekonaliśmy się że Babia góra, zaledwie o 10 mil od Krakowa odległa, którą każdy z jego mieszkańców ma przed oczyma, która jest poniekąd termometrem i barometrem[6] dla naszego miasta, do któréj zresztą najłatwiéj się dostać na owych lekkich wózeczkach góralskich, przybywających na targ z deskami i gontami, należy do najmniéj znanych, najmniéj zwiédzanych okolic tatrzańskich. Prócz kilku uczonych badaczy przyrody, nikt prawie jedynie dla przyjemności nie zwiédzał Babiéj góry. Byli nawet tacy, co nam odradzali i dziwili się poco tam jechać. Poco jechać? A przecież Babia góra to królowa Bieskidu, 5448 st. nad morze wzniesiona, poważne czoło dumnie dźwiga w obłoki i z téj wysokości patrzy na kilkunasto milową przestrzeń ścielącą się u jéj stóp, a ten majestatyczny widok, z którym co do rozległości nie mogą się mierzyć nawet widoki ze szczytów tatrzańskich, już stokrotnie wynagradza trudy niedalekiéj podróży. A cóż mówić o tych pięknych, samą nowością zajmujących okolicach, o tym poczciwym ludzie góralskim, tak godnym bliższego poznania! Czyż to wszystko za nic uważać można i dziwić się komuś że się do Babiéj góry wybiéra? O, ileżto razy w czasie téj miłéj przejażdżki dziwiłam się nawzajem i żałowałam tych, co tylu piękności nie znają i poznać nie mają chęci! Szczęściem dla nas, znalazł się przecież któś taki, co nietylko że nie zganił naszego zamiaru, ale owszem, zachęcił do téj przejażdżki. Pan** mieszkając w Żywcu lat parę, trzy razy był na Babiéj górze i nachwalić się nie mógł wspaniałego i rozległego widoku jaki się z jéj szczytu przedstawia. Nietylko że udzielił nam potrzebnych wskazówek, ale nadto napisał do znajomych sobie osób w tamtéj okolicy, polecając nas ich gościnności.
Tak więc, z dokładnym planem podróży w głowie, z radością i zapałem w sercu, rodzice moi, siostra i ja wyruszyliśmy w drogę d. 24 lipca, o godzinie 2-éj z południa, lekkim, parokonnym wózeczkiem górala, który tylko co złożył przywiezione na targ gonty. Dzień był upalny; południowe słońce i tumany wapiennego pyłu wznoszące się na gościńcu, zaraz za Podgórzem dały nam się we znaki. Ale wkrótce zapomnieliśmy prawie o téj małéj przykrości, zajęci pięknością okolicy jakąśmy przebywali. Po obu stronach drogi kraj lekko pogarbiony wzgórzami, które piętrząc się coraz to wyżéj, wspinają się jakby po stopniach ku lesistym grzbietom Bieskidu, występującym przed nami rozległém pasmem. Fale dojrzéwającego zboża kołysały się na tych pagórkach, a łąki, niedawno skoszone, pieściły oko jasną zielonością. Prześliczne gaje i laski olszowe lub świerkowe, rozrzucone bukietami po wzgórzach i dolinach, wdzięcznie przystrajają tę żyzną okolice, gęsto zasianą wioskami ukrytemi w cieniu sadów, ponad któremi wystrzela gdzieniegdzie wieżyczka kościoła, wyziérają słomiane strzechy wieśniacze, lub białe ściany zabudowań dworskich.
Zostawiliśmy na boku Swoszowice, słynne kopalniami siarki i takiemiż kąpielami, a jadąc z pagórka na pagórek, stanęliśmy we wsi Mogilany, położonéj na górze 1273 stp. n. p. m. wzniesionéj. Na samym szczycie góry, tuż obok drogi, stoi murowany kościołek i porządny zajazd. Tu na obszernym placu stawają zwykle górale, jadący na targ do Krakowa, lub powracający ztamtąd; tu i my zatrzymaliśmy się dla wypoczynku, a więcéj jeszcze dla schronienia się przed dészczem który nam groził. Mogilany, to piérwsza stacya dla jadących w góry, to miejsce powitania i pożegnania. Przed nami piętrzą się jedne nad drugie wspaniałe, ciemnemi lasami przyodziane góry, a po za niemi, ponad niemi w mglistéj oddali, wystrzelają zębate, skaliste szczyty tatrzańskie. Na zachód widać Kalwaryą[7] a bystre oko dostrzega nietylko kościół i klasztor, ale nawet kapliczki rozrzucone na dolinie. Na przeciwległéj górze stérczą zwaliska zamku Lanckorony[8], a na południowo-zachodniéj granicy widokręgu rysuje się poważna Babia góra. O z jakiémże uniesieniem witamy ów świat tajemniczy, krainę cudów i marzeń, na któréj progu stoimy!
Ale zanim ten próg przestąpimy, zanim nasz wózek stoczy się w głęboką dolinę do stóp tych gór, co tak nas wabią niepojętym urokiem, obejrzyjmy się po za siebie, gdzie w obszernéj dolinie rozłożył się Kraków. Jakże wspaniale, jak poważnie i pięknie przedstawia nam się ów sędziwy gród Piastowy, z wyniosłemi wieżami kościołów, z basztami i murami wawelskiego zamku! Pożegnajmy go ostatniém spojrzeniem, bo z mogilańskiéj góry po raz ostatni widziéć go mamy. Nam się uśmiécha nadzieja nowych widoków i wrażeń, my za jéj dążymy skinieniem; ale stara przyjaźń, ale kącik rodzinny ma także swój urok i niepodobna rzucać ich obojętnie, bez żalu. A więc żegnaj nam, stary Krakowie! Trzeba w dalszą ruszać drogę, bo dészcz ustał, ucichły grzmoty, powietrze się ochłodziło, łąki i gaje orzeźwione kroplistą kąpielą, świéższą, żywszą jaśnieją zielonością, wydając woń balsamiczną. Niebo przed chwilą zasute chmurami, wypogodziło się zupełnie i tylko tu i owdzie przeciągają leciuchne fantastycznych kształtów obłoczki, ozłocone łagodnym blaskiem zniżającego się ku zachodowi słońca. Okolica za Mogilanami coraz piękniejsza, wyborny gościniec wysadzony topolami prowadzi przez wieś Krzywaczkę i Izdebnik, z pięknie położonym na wzgórzu dworem, do Suchéj i Makowa. To najprostsza, najwygodniejsza droga do Babiéj góry. Ale my, dowiedziawszy się jeszcze w Krakowie, że w Suchéj właśnie wybuchła cholera, idąc za życzliwą radą, umyśliliśmy ominąć to miejsce, aby się nie narazić na niebezpieczeństwo. Nie dojeżdżając więc do Izdebnika, zwróciliśmy się uboczną drogą do Sułkowic, gdzie radzi nieradzi, musieliśmy stanąć na nocleg, jakkolwiek słońce jeszcze nie zaszło, gdyż do najbliższéj karczmy nocą chyba zdążyćby można było, a tu znowu nad górami zaczęły się gromadzić chmury, grożąc dészczem wcale niepożądanym na drodze górskiemi potokami porozrywanéj. Brzydka to wieś Sułkowice; zamieszkana jest przez samych prawie kowali robiących gwoździe, których kuźnie buchające dymem i iskrami, uwijający się śród tego okopciali czarni robotnicy, huk i łoskot ogłuszający, nadają téj osadzie jakieś podobieństwo do cygańskiego koczowiska. Wylewy okolicznych rzeczek kilka razy do roku zatapiają tę wioskę w nizinie położoną; woda dostaje się nawet do wnętrza pięknego murowanego kościołka i znaczne tam zrządza szkody. Zajechawszy przed nędzną karczmę, pytamy arendarza czy jest osobna stancya na noc? Żyd odpowiada że niéma gościnnéj izby i że nie może nas przenocować. Zakłopotani, naradzamy się co począć, gdy wtém ogromny, barczysty mężczyzna, siedzący przed karczmą, zbliża się do nas i pół po polsku pół po niemiecku wypytuje się co my za jedni? zkąd i dokąd jedziemy? Nareszcie zaczyna szwargotać z arendarzem i po chwili powiada nam że jest stancya. Dowiedzieliśmy się późniéj, że to był leśniczy z sąsiedniéj wsi, całe dnie przesiadujący w karczmie i naturalnie zostający w najpoufalszych stosunkach z arendarzem. I taki jednak protektor przydał nam się w potrzebie; gdyby nie jego pośrednictwo, musielibyśmy byli nocować pod gołém niebem. Zanim wyprzątniono brudny, zaduszny pokój, przeznaczony dla nas, weszliśmy do izby szynkowéj, w któréj, na szczęście, nie było nikogo. Zaraz za nami wtoczył się i nasz opiekun, zasiadł za stołem i rozpoczął rozmowę, zarzucając nas najnieznośniejszemi pytaniami. Znudzeni tą gadaniną, nie mając nadziei pozbycia się prędko natrętnego gościa, wyszliśmy przed karczmę, gdzie siedział nasz furman i kilku górali, którzy także zajechali na noc do Sułkowic. Nasz furman, bardzo poczciwy człowiek ze wsi Żarnówki pod Makowem, miał z sobą syna, 18-to letniego wyrostka; ujmowała nas niezmiernie jego powolność, łagodność i delikatność w obejściu z ojcem, a nawzajem dobroć i troskliwość o syna, którą okazywał ten prosty góral.
Oprócz przyjemności jaką nam sprawiało przysłuchiwanie się rozmowom górali, najwspanialsze widowisko czarowało oczy nasze i długo zatrzymało nas przed domem. Ściemniło się zupełnie; nad nami niebo było pogodne, ale nad górami czarne zaległy chmury. Najpiękniejsze błyskawice rozdziérały co chwila tę czarną oponę: to niby węże ogniste przesuwały się w różnych kierunkach, to jakby niebios otwarły się podwoje i ćmiący oczy śmiertelnych swym blaskiem, błysnął majestat Najwyższego; to znowu śród huku dalekiego grzmotu mignęły bezdenne piekła otchłanie, ogniem i krwawą buchające łuną. O jakże chętnie byłabym przesiedziała noc całą, patrząc na to wspaniałe i straszne zarazem zjawisko natury, tyle razy widziane, a zawsze nowe, zawsze zajmujące, jak każde z dzieł Boskich, które nigdy przesycić, nigdy spowszedniéć nie mogą! Ale trzeba było zabrać się do spoczynku, gdyż nazajutrz chcieliśmy wyruszyć o świcie. Jakoż jeszcze światło dzienne blasku gwiazd nie zćmiło, jeszcze na pogodném niebie nie ukazała się ranna słońca zwiastunka, kiedy wyjechaliśmy z Sułkowic. Droga bardzo kamienista prowadziła przez Harbutowice, wieś najnędzniejszą jak sobie można wyobrazić; chaty nizkie, porozwalane, w ziemię zapadłe, biéda wyziéra z maleńkich, krzywych, potłuczonych okien, nawpół papiérem zakléjonych, lub deskami zabitych. Wsie Palcza i Baczyn, przez które przejeżdżaliśmy następnie, prawie jeszcze nędzniejsze od Harbutowic; Budzów nieco porządniéj zabudowany. W ogóle cała ta okolica niezmiernie smutna i dzika. Dokoła piętrzą się wysokie góry, zwane tutaj „gronie,“ a na ich pochyłościach gdzieniegdzie tylko uprawiają owies i ziemniaki, niżéj lichy jęczmień, jeszcze lichsze żyto i jedyną jarzynę, kapustę. Lasów tu nawet niéma; karłowate świerki, brzozy i krzaki jałowcu rosną kępami po grzbietach gór i spadzistych pochyłościach, okrytych nikłą, szarą trawą. Pośród tych gór, w głębokich wąwozach i parowach, widać rozwleczone pojedynczo nędzne, smutne zagrody góralskie. Żadna rzeczka, żaden nawet większy strumień nie rozwesela tych nieurodzajnych, z wszelkiego wdzięku ogołoconych dolin; miejscami tylko sączą się leniwie w czasie suszy małoznaczne strugi, które po każdéj nawałnicy w rwące zamieniają się potoki i nieraz zaléwają mozolnie uprawne pola. Nie słychać tu wesołego śpiewu pastuszków, ryczenia bydła, szczekania psów; biédni mieszkańcy nie są w stanie trzymać bydła. Gdzieniegdzie tylko mała, wychudła krówka skubie lichą trawę, a strzegący ją pastuszek wybladły, obdarty, siedzi na miejscu skurczony, całkiem niepodobny do owych dziarskich chłopaków, których wesołe śpiéwki i pląsy tak ożywiają nasze łąki i błonia. Tutaj psów nawet nie chowają, bo od czasu jak padła zaraza na ziemniaki, najgłówniejszy płód téj jałowéj ziemi, niéma czém pożywić tego wiernego stróża i przyjaciela. O jakże zasmuca widok takiéj nędzy! Ileżto wygód, ile zbytków uważamy za konieczne życia potrzeby, nie umiemy się bez nich obejść; a biédny góral, całe dni ciężko pracując, nie może nawet zaspokoić głodu pożywnym i zdrowym pokarmem, któryby wzmocnił jego siły do dalszéj pracy.
Już słońce było wysoko i upał nieznośny dokuczał, gdy stanęliśmy pod góra Makowską, przez którą prowadziła droga. Ogromna ta góra, z rozłożystym, szerokim grzbietem, jak wszystkie okoliczne, porosła jest trawą i karłowatemi świerkami rozrzuconemi tu i owdzie. Zsiedliśmy z wózka, aby ulżyć koniom i z niemałym trudem dostaliśmy się na wiérzchołek góry, ciesząc się zawczasu z rozległego widoku, jaki można było obiecywać sobie na tak znacznéj wysokości. Ale zawiodła nas nadzieja: jak daleko oko zasięgło, wszędzie jednostajna okolica, bez życia, bez rozmaitości i wdzięku, wszędzie nagie góry i pagórki, dzikie, smutne doliny, z głębi których miejscami wzbijały się w górę tumany mgły. Tuż przed nami wznosiła się Babia góra, od wyjazdu z Mogilan jeszcze nie widziana; ale otoczona dokoła innemi, bliższemi górami, nie wydawała się wspaniale, nie zdawała się ich przewyższać i tylko płaty śniegu bielejące w trzech miejscach, świadczyły że szczyt jéj już w wyższych kąpie się sferach. Dopiéro gdyśmy spuścili się nieco z wierzchołka góry Makowskiéj, ożywił się i upięknił krajobraz: zamajaczały w dali szczyty tatrzańskie, a w głębi, u stóp góry, roztoczyła się zielona dolinka, okolona wysokiemi górami, przepasana połyskującą wstęgą Skawy, nad któréj brzegiem, śród majowéj zieloności topoli i innych drzew, widać rozsypane malowniczo schludne domki ładnego miasteczka Makowa. Na samym prawie wjeździe do miasteczka stoi murowany kościół; był jeszcze otwarty, weszliśmy więc na chwilkę. Wnętrze kościoła odpowiada zupełnie pięknéj jego powierzchowności; obszerny, jasny, ołtarze świéżo odnowione, wszędzie staranność i czystość mile wpadająca w oko. Odpocząwszy po kilkogodzinnéj trudzącéj drodze, poszliśmy obejrzéć tutejszą hutę. Stoi ona tuż za miastem; budynek przeznaczony na mieszkanie dla urzędników i dozorców, bardzo obszerny i porządny. Machina parowa, poddymając miechy, rozżarza ogień w dwóch piecach. Nie robią tu delikatnych sztuk, jedynie tylko leją szyny, walce, piece i t. p. Fabryka garnków żelaznych i drobniejszych wyrobów znajduje się nieopodal we wsi Suchéj, hamernia zaś jest w Zawoi, o parę mil powyżéj Makowa leżącéj, dokąd posyłają tutejszy surowiec. Pomiędzy dozorcami i robotnikami jest wielu Niemców i zniemczałych Szlązaków, bo język polski lub niemiecki, najdziwaczniéj połamany, wszędzie słyszéć się daje. Dziwiło mię i śmiészyło, że oni sami nie wiedzą w czyjéj zostają służbie. Na kilkakrotne moje zapytania do kogo należy huta, coraz to inną odbiérałam odpowiedź. Kilku powiedziało poprostu, że nie wiedzą czyja to huta; drudzy mówili że książęcia (jakiego?), inni że grafa Potockiego. Jeden powiedział przecież prawdziwe nazwisko właściciela, ale tak dziwnie przekręcone, że go w żaden sposób zrozumiéć nie mogłam i dopiéro w Zawoi dowiedziałam się, że tak makowska huta, jak i tamtejsza hamernia, należą do hr. Ludwika Filipa de Saint Génois. Obejrzawszy powierzchownie fabrykę, ruszyliśmy w dalszą drogę do Zawoi, u stóp Babiéj góry położonéj.
Ćwierć mili za Makowem, nieco w bok na lewo, leży wieś Żarnówka, w dolinie zamkniętéj wysokiemi górami. W Białéj, dość nędznéj wiosce góralskiéj, Skawica płynąca z pod Babiéj góry, łączy się ze Skawą, któréj brzegiem jechaliśmy dotąd z Makowa. Wraz ze Skawą skończył się i bity gościniec, a kamienista droga wijąca się nad brzegiem Skawicy, prowadziła nas odtąd głęboką doliną, w któréj leży po obu stronach rzeczki rozsypana, bardzo rozległa wieś Skawica. Okolica coraz więcéj ożywiona i coraz piękniejsza, zajmowała nas tém więcéj, że tak długo mieliśmy przed oczyma krajobraz dziki i bez żadnego powabu. Po obu stronach doliny ciągną się bardzo wyniosłe góry, odziane pięknemi jodłowemi lasami, śród których tu i owdzie zielenią się śliczne polanki. Łąki różnobarwném strojne kwieciem, ścielą się po brzegach bystréj Skawicy, która z hukiem i szumem toczy swe spienione wody w kamienistém łożysku i tym szalonym pędem zdradza zaraz górskie pochodzenie swoje i blizkość skalistéj kolébki. Ta rzeczka jest prawdziwém dobrodziejstwem Opatrzności dla tutejszych mieszkańców, bo ułatwia przemysł, do którego uciekać się muszą koniecznie, aby zaspokoić potrzeby życia w okolicy tak nieurodzajnéj i niesposobnéj do uprawy. Liczne tartaki, młyny, folusze, stosy desek i gontów, sztuki bielącego się płótna, świadczą o zabiegliwości i pracowitości górali. Z okolic to Makowa ciągną na targ do Krakowa owe karawany wózków, naładowane gontami lub deskami. Trudnią się oni także spławem drzewa, co dawniéj, zwłaszcza kiedy drzewo było tańsze, znaczne przynosiło im korzyści. Padają olbrzymie jodły na tych olbrzymich górach rosnące, podcięte siekierą górala i same staczają się na brzeg rzeki ze stromych, prostopadłych prawie pochyłości. Tu dopiéro zbijają je w tratwy. Składają się one zazwyczaj z sześciu do dziesięciu okrąglaków, złączonych z sobą zapomocą poprzecznych sztuk drzewa. Ładują na nie deski, łaty, gonty, lub drzewo w łupkach. Zwykle dwóch górali kieruje tratwą. Spław odbywa się na dwóch głównych rzekach w tych stronach, na Skawie i Sole, z których piérwsza wpada do Wisły poniżéj Zatora, druga pod Oświęcimem. Statki góralskie płyną nieraz aż pod Kraków. Spław odbywa się najpomyślniéj gdy wody nieco przybędzie; na małéj bowiem wodzie statki osiadają na mieliźnie, w czasie zaś wielkiéj powodzi spadek jest zbyt nagły, a kierowanie tratwami bardzo trudne i niebezpieczne. Jednakże górale odważają się niekiedy na takie niebezpieczeństwo i wtedy dają dowody przytomności umysłu, zuchwałéj śmiałości i poświęcenia w ratowaniu zagrożonych śmiercią.
Ze Skawicą ciągnącą się z milę, łączy się może jeszcze rozleglejsza wieś Zawoja. Obie razem stanowiły dawniéj jednę wieś pod nazwiskiem Skawicy; późniéj dopiéro rozdzieliły się: jedna część nazwała się Zawoją, druga przy dawném pozostała mianie. W obu tych wsiach nie uderza smutny widok nędzy, owszem, chaty duże, pięknie zbudowane, ocienione jesionami i owocowemi drzewami, ciągnące się nad brzegiem rzeki lub rozrzucone po pochyłościach gór, dodają okolicy malowniczego wdzięku. Ale nie łudźmy się tym pozorem dobrego bytu. O drzewo budowlane łatwiéj tu niż gdzieindziéj, przytém każdy prawie góral umié ciesiołkę, nie tak więc trudno przychodzi mu wystawić porządne budynki, w których ma wielkie upodobanie. Gdybyśmy jednak zajrzeli do wnętrza takiéj chaty, o jakże często widok głodu i nędzy przejąłby serce nasze boleścią! Kamieniste góry tych okolic, cienką tylko warstewką jałowéj ziemi powleczone, pomimo najmozolniejszéj uprawy, nic nie wydają prócz owsa, który choć na oko pięknie i bujnie wygląda, bardzo jednak skąpo ziarna wydaje; jęczmień, który sieją tu i owdzie, także bardzo lichy. Ziemniaki dawniéj udawały się dobrze w tych twardych gruntach, ale od czasu zarazy nie wydają ani połowy dawniejszego plonu. Uprawiając niewdzięczną ziemię, wieśniacy wyorują z niéj ciągle kamienie, których nie wywożą, ale składają je na polu. Ztąd to powstają te kopce porosłe trawą, krzewami i różnobarwném kwieciem, które widać wszędzie na polach. Kępy te wprawdzie bardzo pięknie nieraz wyglądają, ale zajmują niemało ornego gruntu. Najlepiéjby było zwieźć te kamienie do rzeki, zwłaszcza z pól w nizinach położonych; ale tym sposobem zacieśniłoby się koryto i utrudnił spław drzewa, choć zdaje się iż najwięcéj wstrzymuje ich od tego zakorzeniony między nimi przesąd, że kto kamienie topi, ten wkrótce umrze. Wszyscy prawie gazdowie tutejsi bardzo rozległe posiadają grunta; gdyby to tak w Krakowskiem lub Sandomiérskiem, byliby bogaczami, lecz tu nie wystarcza im owsa nigdy dłużéj jak do Bożego narodzenia. Zaledwie więc odżywili się przez parę jesiennych miesięcy, rozpoczyna się znowu okropny, a tak długi przednówek. Wtenczasto dopiéro głód i choroby w prawdziwy padół płaczu zamieniają dolinę Zawoi i wszystkie okoliczne. Skoro już z wiosną zazielenią się wzgórza, wychodzą z chat swoich zgłodniali biédacy i jak bydlęta trawę i zielska zbiérają. Od jakiegoś czasu rzucili się do kukurydzy, którą Żydzi z sąsiednich sprowadzają Węgier; mielą z niéj mąkę i rozrobioną wodą używają za pokarm. Z tak lichéj strawy powstają naturalnie rozmaite cierpienia; zjadliwy tyfus, cholera, i inne choroby okropnie tutaj panują. Do bieskidowych to mieszkańców stosuje się po większéj części to wszystko, co o biédzie w górach słyszymy; ztąd wychodzą gromady górali na kośbę, ciesiołkę, do żniwa i innych robót, do których najmują się w równinach o mil kilkanaście i daléj. Podhalanie, których byt nierównie lepszy, nie tak gromadnie idą na zarobek i szukają go raczéj w sąsiednich Węgrzech, dlatego około Krakowa pojedynczo tylko spotkać ich można. Przeciwnie górali od Makowa i Żywca widujemy mnóstwo w Krakowie z wiosny i przez całe lato, tak mężczyzn jak i kobiét. Głód to, głód okropny wygania ich z siedziby, za którą przecież tęsknią, którą kochają nad życie. Powiadano nam że górale po części sami winni swéj biédzie, i gdyby nie wrodzone im lenistwo, mogliby byt swój polepszyć. Póki tylko wystarczają szczupłe zapasy, żadną miarą nie można skłonić górala do udania się na zarobek, o który w tych stronach nietrudno, bądźto przy spuście i obrabianiu drzewa, bądź przy fabrykach żelaza. Dopiéro gdy mu głód dokuczy, gdy lichą żywiąc się strawą, zdrowie i siły nadweręży, w ostateczności bierze się do roboty, a nie mogąc podołać ciężkiéj pracy, daleko mniéj zarabia i zdrowie do reszty traci. Wyjąwszy tę jednę wadę, podobno nam wszystkim wspólną, jestto lud poczciwy, pobożny, potulny, trzeźwy, słowem ze wszech miar godzien najserdeczniejszéj przychylności i współczucia. Górale tutejsi nie są tak dorodni, rośli, tak pięknie zbudowani jak Podhalanie; brak im owéj giętkości, swobody i lekkości w ruchach, jaka tamtych tak wybitnie odróżnia od mieszkańców równin. Mężczyźni i kobiéty są wzrostu średniego, dosyć wątłéj budowy; twarze szczupłe, bladéj cery, bardzo miłe, rozjaśnione wesołym uśmiéchem, w wyrazie swoim tyle mają poczciwości, prostoty, otwartości, że od piérwszego spojrzenia ujmują serce. Ubiór ich tém się różni od podhalańskiego, że mężczyźni noszą gunie znacznie dłuższe, powszechnie kawowe, wyszywane dokoła sznurkiem czerwonym i niebieskim, niekiedy bardzo suto. Pod spodem kamizelka, pospolicie jasno-szafirowa lub ciemno-zielona, ze świécącemi guziczkami. Owe szerokie, pod same pachy dochodzące pasy, nie są tu tak często używane jak na Podhalu. Kapelusze z małemi brzegami, z główką szerszą u góry niż u dołu, o płaskiém denku, są pospolitsze niż okrągłe. Na zimę noszą czapki śpiczaste, czerwone lub granatowe, obłożone czarnym barankiem. Kobiéty noszą płócienne, ciemno-szafirowe spódnice, w białe wzorki wybijane, gorsety czarne lub zielone, a biały płócienny rańtuch zarzucony na głowę, obwija zarazem prawie całą postać. Ubiór to nie bez pewnego wdzięku, lecz widoczne w nim ubóstwo i zaniedbanie. Nie widziałam wprawdzie świątecznego stroju tutejszych góralek, ale codzienny nie może iść w porównanie ze zwyczajnym ubiorem Podhalanek, które wydawałyby się tutaj jak wykwintne elegantki, obok wiejskich prostaczek. Zdaje się że nauka czytania jest już i tutaj upowszechniona, bo widzieliśmy książki do nabożeństwa w ręku każdego prawie górala i góralki, śpieszących do kościoła.
Czarne chmury gromadzące się nad górami i niesłychany upał, zdawały się niezawodną przepowiednią dészczu, a kościoła w Zawoi jeszcze nie widać. Nareszcie śród lip stuletnich ukazała się drewniana dzwonnica, którą powitaliśmy z radością, bo tu miał być kres dzisiejszéj naszéj podróży. U tutejszego proboszcza a zarazem dziekana, mieliśmy nocować i ztąd dopiéro wybrać się na Babią górę. Ksiądz dziekan Leśniak, obecnie kanonik tarnowski, przyjął nas z najserdeczniejszą uprzejmością, z otwartemi rękami i otwartém sercem, jakby dawnych znajomych. Rozgościwszy się w przeznaczonym dla nas pokoiku, pomimo że już była 3-cia z południa, nie mogliśmy się wymówić od obiadu. Potém oglądaliśmy kościołek, stojący tuż obok plebanii na obszernym cmentarzu, ogrodzonym parkanem i poważnemi ocienionym lipami. Zewnętrzna budowa kościoła niczém się nie różni od innych, jakie napotykaliśmy w tych stronach. Drewniany, poczerniały wiekiem, wygląda ubogo. Tém większe zatém było nasze zdziwienie, gdy wszedłszy ujrzeliśmy piękną kopułę, ozdobioną malowaniem. Kopuła w drewnianym kościele, jest zaiste osobliwością. Wielka szkoda że nie umieszczono nad nią latarni, bo i malowanie lepiéjby się wydało, i światło padające z góry rozjaśniłoby kościół, który wydał mi się cokolwiek zaciemny, lubo z drugiéj strony ten mrok nadaje jakąś uroczystą powagę świątyni, usposabia do modlitwy i skupienia ducha. W wielkim ołtarzu, ozdobionym statuami świętych, jest obraz Niepokalanego Poczęcia N. M. P., w jednym z bocznych św. Klemensa, pod którego wezwaniem zbudowano ten kościół. Drugą jego osobliwością jest posadzka z tafli kamiennych, a najpiękniejszą ozdobą czystość i staranność z jaką jest utrzymywany. Kościół w Zawoi zbudował Jan Wielopolski 1759 r. Długi jednak czas był on filią kościoła parafialnego w Makowie i dopiéro od trzydziestu kilku lat ustanowiono tu osobną parafią, a ks. Leśniak był piérwszym jéj proboszczem.
Siedząc w ganeczku przed plebanią, radziliśmy o jutrzejszéj wyprawie na Babią górę, któréj pogodne oblicze, zarumienione zorzą zachodu, zdawało się zapraszać nas i wabić ku sobie. Jeszcze w Krakowie radzono nam dostać się nocą na szczyt Babiéj góry, aby widziéć ztamtąd wschód słońca, który ma być zachwycający. Opowiedzieliśmy nasz zamiar ks. dziekanowi; uśmiéchał się tylko, nic zrazu nie mówiąc, ale w końcu oświadczył że jest niepodobnym do wykonania. Droga na Babią górę, najmniéj pięciogodzinna, prawie ciągle prowadzi gęstym, ciemnym lasem, zawalonym prócz tego ogromnemi pniami powywracanego przez wichry drzewa. Podróż ta nawet śród dnia jest dosyć trudząca, cóż dopiéro w nocy, choćby księżycowéj. Lasy okrywające pochyłość Babiéj góry tak są gęste, drzewa tak wysokie, że promienie księżyca nie dostają się w ich głębie, a przynajmniéj nie rozświécają ich dostatecznie. Trzebaby chyba podróżować przy latarniach, co zawsze byłoby trudném i niebezpieczném. Ale przypuśćmy nawet że wszystkie przezwyciężywszy trudności, dostaniemy się nocą na szczyt, to jeszcze nie możemy cieszyć się wygraną, bo mgły i chmury, tak częste w górach, całe widowisko zasłonić mogą, chociażby wieczór najpiękniejszą wróżył pogodę. Przyjechawszy pod Babią górę od strony Orawy, zkąd przystęp jest nierównie łatwiejszy, możnaby się odważyć na taką nocną wyprawę. Mężczyźni mogliby próbować szczęścia i od strony Zawoi, nocując na polanie położonéj w znacznéj wysokości, zkąd już tylko parę godzin drogi do szczytu. Dla nas te wszystkie piękne projekty nie były stosowne; trzeba było pożegnać się z fantastyczną wędrówką po lasach, przy świetle księżyca lub pochodni, z poetycznym widokiem wschodu słońca, i najprozaiczniéj, w jasny dzień, odbyć wstęp na Babią górę. Stanęło więc na tém, że jeżeli chimerna babula nie zamatuli się w czépiec, wstaniemy o świcie i wysłuchawszy mszy świętéj na naszę intencyą odprawić się mającéj, ruszymy w drogę. Ks. wikary, który także wybiérał się z nami, napisał natychmiast do dwóch leśniczych i państwa K. bawiących tutaj na żentycy, zapraszając ich aby, zebrawszy się w jedno towarzystwo, odbyli wraz z nami wycieczkę na Babią górę, oddawna przez nich zamierzoną.
Zaledwie piérwszy brzask dnia ukazał się na pogodném niebie, już wszyscy byliśmy na nogach, zajęci upakowaniem naszych rzeczy. Około 5-éj głos dzwonka powołał nas do kościoła. Pusto i cicho w nim było zupełnie; prócz jednéj staruszki i nas, nie było nikogo, bo msza św. wcześniéj niż zwykle odprawiać się miała. Piérwsze promienie wschodzącego słońca obléwały potokiem światła prosty, drewniany ołtarz, rozjaśniały oblicze Przenajświętszéj Dziewicy, i jakby chwały nieba odblaskiem, cały kościołek uroczą oświécały jasnością.
Po mszy świętéj wróciliśmy na plebanią, gdzie szanowny ks. dziekan czekał na nas ze śniadaniem. Już słońce wzbiło się ponad góry otaczające dolinę, gdy zajechał góralski wózeczek, mający nas podwieść pod samę górę, jeszcze ¾ mili od plebanii odległą. Podziękowawszy najserdeczniéj ks. dziekanowi za jego gościnne i prawdziwie przyjacielskie przyjęcie, pożegnaliśmy go z żalem, unosząc w duszy najmilsze, a nigdy nie zatarte wspomnienie krótkich chwil spędzonych w tym skromnym domku, gdzie tyle cnót, tyle zasług się kryło.
Według planu naszéj podróży, nie mieliśmy już powracać do Zawoi, ale zwiédziwszy Babią górę, inną drogą udać się do Żywca. Jechaliśmy ciągle brzegiem Skawicy, która ściéśniona w wązkiém łożysku, szumi i huczy jak prawdziwy górski potok, kamieniste brzegi śniéżną obryzgując pianą. Góry coraz to wyższe piętrzą się po obu stronach doliny, a zamykająca ją Babia góra występuje w prawdziwie majestatycznym ogromie, niby olbrzymi wał graniczny, dosięgający obłoków. Grzbiet jéj ćwierć mili długi, już w bardzo znacznéj wysokości rozdziela się na dwa wiérzchołki, które doskonale z Krakowa rozpoznać można. Wschodni, właściwy szczyt Babiéj góry, znowu na dwa dzieli się wiérzchołki: wyższy nazywają Zamkiem diabelskim. Stał na nim czworoboczny budynek z kamienia, który lud nazywał kaplicą[9] i piramida geometryczna. Zachodni szczyt, znacznie niższy połączony przełęczą[10] z poprzednim, nazywają Pół-Babie. Całą prawie pochyłość góry aż do siodła dzielącego dwa jéj wierzchołki, okrywa czarny las jodłowy, wyżéj szarzeje już tylko kosodrzew[11], wyżéj jeszcze trawa i porosty, a oba szczyty nagą świécą opoką, w któréj szczelinach bieleją smugi śniegu. Babia-góra, któréj grzbiet zaokrąglony łagodnie, jak go widziémy z Krakowa, bardzo się zdaje przystępnym i jest nim rzeczywiście od strony południowéj, od północnéj, zkąd właśnie mieliśmy na nią wstępować, spada w dolinę prostopadłą ścianą i prawdziwie groźnie i niedostępnie wygląda. Nieprzywykli jeszcze do wchodzenia na góry, z niejaką obawą poglądaliśmy na tę urwistą opokę.
Tymczasem z licznego towarzystwa wybiérającego się na Babią górę i mającego się z nami połączyć w drodze, prócz ks. wikarego, nikt nie dotrwał w przedsięwzięciu, a powodem tego była obawa dészczu, któréj niemylną przepowiednią Babi czépiec. I my wprawdzie zaraz zrana widzieliśmy na szczycie góry leciuchny rąbek, ależ to przecie nie ów złowrogi czépiec, to raczéj przejrzysta dziewicza zasłona, tak pięknie strojąca rumieńcem jutrzenki pałające czoło królowéj. A i ten rąbek rozwiał się wkrótce bez śladu, na całém niebie ani jednéj chmurki nie było. Ks. dziekan, lubo niebardzo rad owemu obłoczkowi, co niby ptak w przelocie musnął śniéżném skrzydłem szczyt Babiéj góry, nie wątpił jednak że się uda wyprawa, przynajmniéj bez dészczu. Innego zdania byli leśniczowie; woleli więc pozostać i zwozić siano przed dészczem, a nas ostrzegali, aby nie puszczać się w drogę. Ale my, zaufani w prawdę przysłowia: odważny wygrywa, nie tracąc fantazyi, wytrwaliśmy w przedsięwzięciu, i wkrótce wróżby dészczu poszły w zapomnienie. Pozostawał jeszcze jeden leśniczy, którego żona oddawna miała chęć zwiédzenia Babiéj góry. Na tym bardzo wiele nam zależało, bo mając dozór w obrębie lasów okrywających górę, znał doskonale drogę i mógł być najlepszym przewodnikiem. Przyjechawszy do leśniczówki, już pod samą górą położonéj, nie zastaliśmy leśniczego, który raniuteńko poszedł do lasu; ale obiecał złączyć się z nami na poblizkiéj polanie. Żona jego, młoda i miła kobiéta, zebrała się niebawem i nie tracąc czasu, puściliśmy się w dalszą drogę, która coraz przykrzéj wspinała się pod górę. Wysiedliśmy wkrótce; góral mający nam służyć za przewodnika, póki się nie złączymy z leśniczym, wziął nasze rzeczy i zaczęła się piesza wędrówka przez wspaniałe lasy, boki Babiéj góry okrywające.
Cóż to za olbrzymie jodły! Od wieków stoją tutaj i wieki jeszcze może dźwigać będą w niebo sędziwe czoła, chyba że gwałtowne wichry i burze powalą je o ziemię. Ileżto takich trupów zielonym mchem, niby grobowym całunem, okrytych, zalega lasy tutejsze! Gniją bezużytecznie te wspaniałe drzewa, najpiękniejszego materyału na budowę dostarczyć mogące, bo z takiéj wysokości sprowadzić go nie łatwo. Nie widząc, trudno prawdziwie miéć wyobrażenie o ilości drzewa tak marniejącego, i to nietylko na Babiéj górze, ale w całéj okolicy. Mieszkańcom tutejszych wsi wolno dwa razy w tydzień, t. j. we środę i w piątek, jeździć bezpłatnie po drzewo, choćby cztérema końmi. Całe więc karawany wyjeżdżają do lasu we wspomnione dni i powracają z naładowanemi wózkami, a przecież nie znać ubytku.
Mnóstwo korzeni, gałęzi, całe pnie ogromne, zawalające drogę, bardzo ją utrudniają. Już dosyć zmęczeni, przyszliśmy na śliczną polankę zwaną Fickówka, gdzie miał nas czekać leśniczy. Z wielkiém zmartwieniem zamiast niego, zastaliśmy górala przysłanego z doniesieniem, że w żaden sposób nie może pójść z nami, dla ważnych zatrudnień, które go zaszły niespodziéwanie. Ale ks. wikary nie chciał o tém słyszéć i natychmiast odesłał górala do leśniczego, z prośbą aby bądź co bądź przyszedł do nas, bo bez niego nikt się krokiem nie ruszy. Spodziéwając się że nas tak nie zostawi, lecz przyjdzie niebawem, wypocząwszy nieco, ruszyliśmy daléj, pod przewodnictwem górala nazwiskiem Czarny. O, tego Czarnego nigdy nie zapomnę! Zupełnie widać nieświadomy miejscowości, prowadził nas bez żadnéj ścieżki, przez gęstwie któremi chyba wilki się przedziérają, bo stopa ludzka pewnie tam nie postała. Więcéj niż pół godziny pięliśmy się w górę prawie prostopadle, jakby po drabinie. Korzenie nawpół przegniłe i gałęzie wilgotnym mchem okryte, uginały się pod nogami; co chwila zapadaliśmy po kolana i trzeba było dopomagać sobie rękami. Szczęściem bez szwanku przebyliśmy tę fatalną drogę. Nasz przewodnik, wspinając się po téj ruchoméj drabinie zręczniéj wprawdzie od nas, ale zawsze z niemałą trudnością, pocieszał nas ciągle obietnicą nierównie gorszéj drogi pod szczytem. Łatwo sobie wystawić z jaką niecierpliwością wyglądaliśmy leśniczego, gdyż widoczne było że Czarny nie zna drogi i że z nim niepodobna puszczać się daléj. Stało się zadość życzeniom naszym: zaledwie znużeni i bez tchu prawie, padliśmy na miękki kobierzec mchu, zaścielający ziemię, przyszedł leśniczy. Radość nasza z przybycia jego zwiększyła się jeszcze, gdyśmy się dowiedzieli że ma perspektywę, bez któréj nie możnaby rozpoznać wielu szczegółów widoku z Babiéj góry. Tak więc, najlepszéj nabrawszy otuchy i zapomniawszy doznanych na początku trudów, mała nasza karawana w dalszą puściła się drogę. Towarzystwo zebrane przypadkiem, złożone z osób których znajomość na godziny dopiéro liczyć można było, dobrało się najstosowniéj. Wszystkich ożywiała jedna chęć dostania się na szczyt góry, każdy był gotów na wszelkie trudy, byle dopiąć celu. Ks. wikary wesołym humorem swoim ożywiał całe towarzystwo. Oboje leśniczostwo, młodzi ludzie, otwarci, serdeczni, pełni prostoty, ujęli nas niezmiernie tém, że nawet pomiędzy sobą mówili po polsku, chociaż w niemiecki język wprawniejsi, on bowiem rodem ze Szlązka, ona Morawianka. Od trzech lat dopiéro bawili w tych stronach, a już nawykli do naszéj mowy i choć odmiennym mówią akcentem, nie kaléczą jéj jednak, tak jak zazwyczaj Niemcy po kilkonastoletnim u nas pobycie. Oboje zadowoleni z położenia swego, chwalą lud tutejszy, a tęsknota za rodzinnemi stronami jaką okazywała leśniczyna, tém więcéj ku niéj serce skłaniała, bo widać było że miała inne, wyższe potrzeby i szlachetniejsze uczucia, nad chęć zaspokojenia materyalnego bytu. Kilkoletni bratanek ks. dziekana i dwóch górali, jeden ów sławny nasz przewodnik Czarny, drugi leśny Baraniec, uzupełniali ochoczą gromadkę wędrowców, pod przewodnictwem leśniczego.
Droga wznosząca się zwolna pod górę, prowadziła ciągle pięknym lasem jodłowym. Otoczeni dokoła temi olbrzymiemi drzewami, stąpaliśmy po najpiękniejszéj murawie, różnobarwném kwieciem zasłanéj. Tu i owdzie dostrzegałam już niektóre alpejskie gatunki. Bujny tojad (amnitum), nieustępujący w piękności pielęgnowanemu po ogrodach, przypomniał mi Morskie Oko, w którego okolicach piérwszy raz go widziałam rosnącym dziko. Pomimo że gęste konary jodeł wstrzymywały promienie słońca żar na ziemię sypiące i miłym osłaniały nas cieniem, nieznośne gorąco, połączone z utrudzeniem, odejmowało nam siły, a pragnienie dokuczało niezmiernie. Pojęłam chciwość z jaką Arabi, znalazłszy studnie śród spiekłéj pustyni, rzucają się na nią, jak gdyby naraz pochłonąć ją chcieli, stanąwszy przy obfitém źródle, bijącém już niedaleko siodła Babiéj góry. Ale dogadzając troskliwéj ostrożności rodziców, długo jeszcze musiałam patrzéć z zazdrością, jak górale i niektórzy z naszego towarzystwa zapijali czystą jak kryształ wodę, bez względu na zmęczenie. Wynagrodziłam sobie jednak sowicie długą wytrzymałość, bo wypiłam kilka szklanek téj wody zimnéj jak lód, równającéj się w dobroci tatrzańskim zdrojom. Nie do uwierzenia są rzeczywiście własności wód górskich; nietylko chłodzą, ale zarazem wzmacniają, posilają, orzeźwiają, czego nigdy nie doznawałam, pijąc najlepsze nawet wody w okolicach Krakowa. Od tego źródełka, będącego prawdziwém dobrodziejstwem dla podróżnych, już bardzo rozległy przedstawia się widok na okolicę ku północy; lecz spodziéwając się nierównie wspanialszego ze szczytu, do którego jeszcze dobra godzina drogi, nie zatrzymywaliśmy się tutaj, zwłaszcza że coraz grubsze chmury występowały na czysty przed chwilą błękit, a nawet dészcz padał w niektórych dolinach. Pozostawała do przebycia najprzykrzejsza, najtrudniejsza część drogi: począwszy od źródła, przez kwadrans trzeba było wspinać się prawie prostopadle pod górę kamienistym źlebem. Jest to dość mecząca przeprawa, ale kto ma mocne piersi, przebędzie ją bez szwanku, bo niéma żadnego niebezpieczeństwa, a kamienie nie usuwają się pod nogami. Pod samém siodłem widzieliśmy ogromny płat zlodowaciałego, zczerniałego śniegu, który zapewne przetrwa już do nowego, tém bardziéj że niedługo czekać na to trzeba, bo śniég w lipcu lub sierpniu nie jest tutaj osobliwością.
Wyszedłszy na siodło, ujrzeliśmy się jakby na bardzo obszernéj równinie. W dość znacznéj odległości na prawo, to jest na zachód, wznosił się szczyt zwany Pół-babie, niby niewielki, łagodnie zaokrąglony pagórek. Na lewo, to jest na wschód, stérczał groźnie Zamek diabelski, do którego zdążaliśmy właśnie. Wysokość siodła jest granicą lasów; odtąd nie rosną już jodły, tylko plącząca się, kręta kosodrzewina, najpewniejsza wskazówka w jak wysokich znajdujemy się sferach, i karłowaty jałowiec, zaledwie dający się odróżnić od mchu, którego gruba warstwa ziemię zaściela. Zaledwie weszliśmy na siodło, owionął nas ostry i dość mocny wiatr; przygotowani już na ten zwyczajny górski pocałunek, zaopatrzyliśmy się w cieplejsze odzienie, bo takie nagłe przejście z upału do przejmującego zimna, mogłoby być szkodliwém dla zdrowia.
Tymczasem dla spragnionych cudnego widoku ze szczytu Babiéj góry, całkiem inne, niespodziéwane, a powiem prawdę, wcale nie pożądane gotowało się widowisko. Niebo dotąd poprzerywanemi zasępione chmurami, nagle zaciągnęło się jednostajną szarą oponą, po któréj przewalały się grube, czarne chmury, pędząc szybko w różnych kierunkach. Już w Zawoi i innych dolinach padał dészcz rzęsisty; miejscami promienie słońca, wykradając się z poza chmur, oświécały zielone polany i lesiste wiérzchołki gór, które po chwili tonęły znowu we mgle i dészczu, a nowe góry, nowe polany wynurzały się z mglistéj powodzi i oświécone blaskiem słońca, żywszą, piękniejszą zielonością jaśniały. Zadziwiającym i bardzo zajmującym jest widok téj ciągłéj gry chmur, dészczu, mgły i światła, tego nieustannego ruchu na ziemi i niebie, tych zmian tak nagłych i nieprzewidzianych. Ale jeżeli ten widok, jakkolwiek piękny w swoim rodzaju, mógł cokolwiek niepokoić znajdujących się na takiéj wysokości, w miejscu zupełnie odludném, gdzie w razie dészczu lub gradu nigdzie nie możnaby znaléźć schronienia, obraz jaki przedstawiała południowa strona od Węgier, był prawdziwie straszny. Tu czarna, ogromna chmura, spuszczając się coraz niżéj, zasunęła zupełnie Tatry i inne łańcuchy gór, mgła zakryła całą orawską dolinę, ziemia połączyła się z niebem, i prócz jednostajnéj czarnéj góry, nic widać nie było. Huk grzmotu, różny od tego jaki zwykle słyszymy, zapewne z przyczyny że chmura znajdowała się niżéj od nas, rozlegał się co chwila; błyskawice migały u stóp naszych w różnych kierunkach. Widok ten, mogący przejąć pewnym rodzajem trwogi nawet znajdujących się na miejscu bezpieczném, dla nas, wystawionych na pastwę piorunów, burzy, ulewy, był prawdziwie przerażający. Dreszcz mię przechodził, ile razy spojrzałam na tę groźną chmurę, która jak czarna ściana zamknęła nam widokrąg, ile razy rozległ się huk grzmotu lub ognista mignęła błyskawica. Ale wtenczas pomimowoli zwracał się wzrok na drugą stronę; nie mogąc oczyma, myślą szukałam owego miłego zakątka, owéj cichéj Zawoi i daszku ks. dziekana. Widziałam czcigodnego kapłana, z troskliwą niespokojnością patrzącego z okna swego pokoju na wyniosły szczyt Babiéj góry, mający co chwila utonąć w potokach dészczu i modlącego się tak serdecznie o odwrócenie od nas wszelkiego nieszczęścia, że pod zasłoną téj modlitwy niczego obawiać się nie mogłam. Spokojność, wesołość miejsce trwogi zastępowała. Jakoż pomimo grzmotów i błyskawic, które i inne chmury pruć zaczęły, pomimo ulewnych dészczów padających dokoła, u nas zaledwie drobniutki dészczyk rosić zaczął. Śpieszyliśmy co tchu, spodziéwając się jakiegoś schronienia w altanie na szczycie Diabelskiego zamku. Wazką, dosyć stromą ścieżką brnęliśmy, że tak powiem, w czerwonym mchu alpejskim, który grubą warstwą zaścielając ziemię, uginał się pod stopami jak puchowa poduszka. Wzgórze na któreśmy wchodzili, będące częścią wiérzchołka Babiéj góry, okrywają krzaki kosodrzewu, coraz jednak niklejsze i rzadsze; wyżéj już tylko tu i owdzie pojedynczo rosną, aż nareszcie kosodrzew znika zupełnie, a porosty zielone, czerwonawe, białawe, rozmaite rozchodniki, jałowiec i borówka całą roślinność stanowią.
Pozostawał nam jeszcze do przebycia ostatni skalisty pagórek, nagi szczyt, kędy stała owa altana do któréj dążyliśmy, jak do bezpiecznego portu zagrożeni burzą żeglarze. Wtém tumany mgły, która już dawno zakryła Pół-babie i dalsze części góry, z nieopisaną szybkością pędzić ku nam zaczęły; utonął w nich ów szczyt na jaki mieliśmy wstępować, znikła altana, a gwałtowny wiatr coraz się wzmagający, przepędzał około nas i ponad nami mgliste bałwany, tak iż o parę kroków nic widać nie było. Poczciwy leśniczy, chcąc nas uchronić choć w części od wiatru, mgły i grubego dészczu który padać zaczynał, sprowadził nas cokolwiek niżéj, tak że mgły przeciągały ponad głowami naszemi. Usiedliśmy na spadzistéj pochyłości, czekając przejścia mglistéj zawiei, która, zdawało się, że lada chwila strąci nas w przepaść. Mgła pędziła ciągle; prócz małéj przestrzeni na kilka kroków w koło nas, nic widać nie było; nad nami szare niebo, szare mgły dokoła i zmrok zupełny. Nie potrafię wysłowić tego dziwnego uczucia, jakiego doznałam widząc się jakby zupełnie odosobnioną od reszty świata, ograniczoną na tak małą przestrzeń, poza którą już tylko jednostajna, szara barwa, w jakiéj utonęły lasy, góry, przepaści, doliny i cała niedawno jeszcze tak zachwycająca okolica. Podobnego zapewne doświadczać musi wrażenia ten, co po raz piérwszy puściwszy się na morze, nie widzi nic prócz jednostajnéj powiérzchni wody i chmurami powleczonego sklepienia nieba, łączącego się z falami. A cóż dopiéro gdy morze burzyć się pocznie, gdy błyskawice rozpięty nad nim rozedrą namiot, a on na wątłym statku wystawiony na pastwę ściérających się z sobą żywiołów, próżno wzrok wytęża, czy zbawczego nie ujrzy portu, czy nie ukaże się w dali ląd na którym mógłby znaléźć ratunek. Doświadczyliśmy tego wszystkiego na małą skalę, bo i grzmot huczał ciągle i błyskawice co chwila rozwidniały ciemności; groziła nam nawałnica i burza, a tumany mgły, przepędzane gwałtownym wichrem pod stopami naszemi, łatwo wziąćby można za rozhukane bałwany morza. W tém tylko wielka zachodziła różnica, że zamiast słabéj łódki, mieliśmy pod stopami potężna górę, tysiące lat na swym grzbiecie dźwigającą i najgwałtowniejszym burzom dumne stawiającą czoło. Cóżkolwiekbądź, z wielką radością powitaliśmy ląd zbawczy. Jak wulkaniczne wysepki występujące z toni morza, wynurzać się zaczęły szczyty gór okolicznych oświécone słońcem i zrazu niepewnie, blado rysowały się na szarém tle mgły i dészczu, potém coraz wyraźniéj niższe części gór występowały, a dészcz już tylko w niektórych padał dolinach. Mgły ogromnemi bałwanami przeciągały w różnych kierunkach, zasłaniając i odsłaniając kolejno pojedyncze części pięknego krajobrazu. Ukazał nam się jeszcze jakby delikatną gazą powleczony Zamek diabelski i owa altana, do któréj nie mogliśmy zdążyć przed dészczem. Padał on jeszcze, ale wiatr znacznie się zmniejszył i nie było obawy nawałnicy. Na węgierskiéj stronie zachmurzone niebo groźny jeszcze przedstawiało widok, ulewne dészcze nie ustawały, ale owa ogromna czarna chmura, w któréj grzmiało i błyskało się ciągle, już przecież cofnęła się na bok. Nabrawszy więc odwagi, ruszyliśmy w dalszą drogę na szczyt najwyższy.
Jakże dziwném jest jego ukształtowanie! Nie jest to bynajmniéj zielony pagórek, jak niektóre szczyty tatrzańskie, znacznie wyższe od Babiéj góry, nie jestto jednostajna, lita opoka, ani ogromne bryły skaliste, ale raczéj stos średniéj wielkości kamieni piaskowca karpackiego, po większéj części płaskich jakby tafle z posadzki, śród których gdzieniegdzie tylko wyziéra nikła jakaś alpejska roślinka. Zkąd się wzięło to olbrzymie usypisko na takiéj wysokości? Jakie siły, jakie żywioły nagromadziły tutaj taką masę kamieni, lub téż szczyt jednolity w takie gruzy rozburzyły, rzecz to geologów; my profani tylko zdumiéwać się nad tém możemy.
Bez wielkiego trudu dosięgliśmy nareszcie upragnionego celu i oto stoimy na szczycie Babiéj góry. Jest on obszerny, jak już wspomniałam, i dość głęboką dolinką na dwa wiérzchołki rozdzielony. Na jednym z nich, cokolwiek wyższym, stoi owa altana i ogromny stos z płaskich głazów ułożony: jest to znak graniczny, przez sam bowiem grzbiet góry przechodzi granica węgierska, tak że północna jéj strona na Galicyą, południowa zaś na Orawę spogląda. Gdyby sprzyjała pogoda, piérwszą bezwątpienia byłoby rzeczą nasycić oczy rozległym widokiem, jakiego wysokość góry i piękność okolicy domyślać się każe; ale teraz gdy mgły i chmury, niby ciemna, dziwacznie udrapowana kurtyna, cudny zasunęły krajobraz, a ostry wiatr i wilgoć dreszczem nas przejmowały, bardzo miłym był widok ognia, przy którym można było ogrzać się i wypocząć po kilkogodzinnéj podróży. Altana wystawiona z kamienia, nie mogła nas uchronić od dészczu, który ciągle rosił, gdyż przed trzema dniami gwałtowna burza dach zerwała. Wnętrze altany było zupełnie zawalone kamieniami; pod zewnętrzną więc ścianą ustawiona deska, szczątek zwalonéj także przez wiatry piramidy mierniczéj, służyła nam za ławkę, płaski kamień zastępował miejsce stołu, a suche gałęzie kosodrzewu wesołym płonęły ogniem. Tu więc wypoczywaliśmy wygodnie, zajadając podróżny obiad. Wszyscy bez wyjątku byliśmy dobréj myśli, nikt nie żałował przybycia na górę i wesołość ożywiała całe towarzystwo, témbardziéj że leśniczy obiecywał nam pogodę.
Jakoż wkrótce spełniać się zaczęły te pocieszające wróżby. Dészcz ustał, na północy i zachodzie przerzedziły się chmury, mgły już nie szare, ale zgęszczone w obłoczki lekkie, śnieżnéj białości, uciekały w doliny, a nawet od paru godzin niewidziane słońce ukazało się znowu, rozweselając swym blaskiem tak długo zasępioną okolicę. A i

„Z niebios podhalskich uchodzi ulewa,
Jak nieprzyjazne wojsko z pól pogromu;
Sztandarem tęczy od Pienin powiewa,
I coraz bledziéj wypuści strzał gromu.
Podhalska ziemia zdyszana po burzy,
Kiedy niekiedy grzmotem z głębi runie,
Kiedy niekiedy z lasów mgłą zakurzy,
I jak westchnienie po górach ją sunie.
Na wszystkie strony uciekają chmurki.
Łódkami wiatru przez lasy i wzgórki
Milczkiem wypełzną, przemykają rączo
I z wodzem-burzą na wschodzie się łączą.
Wolnieje potok co przed chwilą szalał;
Las rzęsno płacze kroplami dżdżowemi,
A cały przestwór od nieba do ziemi
Jasny, jak żebyś kryształem go nalał.[12]

Tego widowiska, tak po mistrzowsku odmalowanego poetyckiém słowem, byliśmy świadkami na szczycie Babiéj góry; i oto stęsknione oko już obejmuje cały obszar rozległego widokręgu, którego promień ku północy wynosi mil kilkanaście. Długo, długo i wzrok i myśli oczarowane majestatem i cudną pięknością widoku, zostawały pod wpływem ogólnego wrażenia jakie sprawił na nich ten zachwycający obraz, nim oko zdołało się rozpatrzéć w pojedynczych częściach téj olbrzymiéj panoramy. Opisać to piérwsze, ogólne a najsilniejsze wrażenie jakiego doznajemy na takiéj wysokości, niepodobna. Niepodobna uchwycić naraz i w kilku słowach oddać tego, co oko za jednym obejmuje rzutem. A jednak taki tylko opis sprawiłby na czytającym podobne wrażenie jakiego pisząca doznała, a jakie i teraz przywołane siłą pamięci, staje w jéj myśli w całym blasku i świéżości pierwotnéj. Ale oddanie podobnych wrażeń może być tylko przedmiotem poezyi, z piersi poety jedynie wypłynąć może pieśń pełna zapału, godna téj cudnéj natury i wszechmocnego jéj Stwórcy, pieśń tryskająca życiem, opromieniona tęczowemi barwy natchnionego słowa, poruszająca uśpione w duszy struny uczucia. I suchy jednak opis przydać się może, jako wskazówka dla nieznających miejscowości; przystępuję więc do niego, starając się ile możności wiernie odmalować to rozległe panorama, którego zarysy zmalałe, a barwy zbladłe pod niewprawném piórem, może ożywi, dopełni i do rzeczywistego majestatu podniesie wyobraźnia czytających.
Wiem że każdego, kto stanie na szczycie Babiéj góry, uderzy najprzód i w prawdziwe wprawi zdumienie majestatyczny widok Tatr, które od południa stanęły na straży olbrzymim zastępem. Zaiste, to świątynia, godna Przedwiecznego. Wysmukłe szczyty strzelają w górę niby wspaniałe filary, na których błękitne sklepienie wspiérać się zdaje. Jakby tysiącem pochodni oświécone, jaśnieją granitowe opoki, śniegiem, niby białą przyobleczone oponą. Z wnętrza świątyni niby dymy ofiarnych kadzideł, wznoszą się ku niebu lekkie tumany mgły, a upojona dusza zdaje się słyszéć szum lasów, huk potoków, łoskot spadających w przepaść kamieni, które to głosy w jednę zlane harmonią, powtarzane kilkakrotném echem, brzmią jakby jedna wielka, zgodna pieśń, ku czci i chwale Twórcy tylu cudów. Nigdzie, nawet od Nowegotargu, Tatry nie przedstawiają się tak wspaniale, bo daleko rozciągające się przedgórza spodnią ich część zasłaniają. Z téj wysokości znikają przedgórza, skraca się kilkomilowa odległość, a ta olbrzymia masa granitu wznosi się nagle z równiny zupełnie prostopadle, na oko ledwie o parę godzin drogi oddalona. Z po za głównego łańcucha Tatr wysuwa się ku zachodowi skaliste także, lecz znacznie niższe pasmo, zwane Niższe Tatry, a daléj jeszcze po za niemi, po nad niemi piętrzą się mgłą niebieskawą obleczone góry zachodzące w głąb Węgier. Kilkomilową przestrzeń pomiędzy Tatrami a Babią górą zajmuje żyzna, malownicza dolina orawska; rozsiane po niéj wsie i kościoły śród uprawnych pól, łąk i lasów, urozmaicają piękny krajobraz. Widać tu na skalistém urwisku mury zamku orawskiego, jednego z najstarożytniejszych w Słowiańszczyźnie, był bowiem zbudowany w połowie IX wieku. Z Orawą łączy się od wschodu piękna dolina nowotarska; znający położenie, dostrzegają nawet bielejące pod samemi Tatrami miasteczko Nowytarg. Daléj jeszcze ku wschodowi widać zębate szczyty Pienin, a przez perspektywę można rozpoznać dokładnie czerwone mury Czorsztyna i węgierski zamek Niedzicę. Kraków widzieliśmy gołém okiem, a przez perspektywę rozróżnialiśmy pojedyncze części miasta i wieże kościołów, widzieliśmy stary Wawel, Zwierzyniec i mogiłę Kościuszki. Od północy i zachodu widok, jakkolwiek nie tak wspaniały i urozmaicony, zato niezmiernie rozległy i piękny w swoim rodzaju. Tu w przepaścistéj głębi roztacza się przed nami labirynt gór, dolin, wąwozów najrozmaiciéj poplątanych. Ów szczyt wyniosły na którym stoimy, króluje nad wszystkiém; inne góry w porównaniu z nim; to pagórki, a rozległe doliny, to jakby wązkie przesmyki pomiędzy niemi. Dolina Skawicy wije się długą zieloną wstęgą śród czarnych lasów. Daléj nieco ku wschodowi, w obszernéj międzygórskiéj dolinie, bieleje miasteczko Żywiec nad Sołą, niby wąż srébrzysty wijącą się w niezliczone zakręty. Długo błądzi oko po tych nieprzeliczonych grzbietach gór, po największéj części ciemnemi borami okrytych, których pasma w kierunku zachodnim ciągną się aż do Szląska i pośród których kryje się Wisły kolébka. Im daléj biegnie wzrok, żadnéj nienapotykający przeszkody, tém bardziéj zniżają się i płaszczą góry, przechodzą w pagórki, nieznaczne garby, nareszcie nikną zupełnie, a poza niemi roztacza się rozległa równina, któréj granicą sandomiérskie wzgórza i święto-krzyzkie góry, rysujące się niepewnie na widokręgu. Przy zupełnéj pogodzie i przejrzystém powietrzu widać ztąd Jasną górę, jak nas zapewniano; my jednak nie widzieliśmy jéj, mgła nie pozwalała rozróżniać tak oddalonych przedmiotów.
Pomimo że słońce jasno świéciło, powietrze się nie ocieplało, wiatr ostry nie ustawał, a zimno było tak przejmujące, że stojąc przy wielkim ogniu, ciągle zasilanym suchemi gałęźmi kosodrzewu, drżeliśmy od zimna. Jakżeby się teraz zdała herbata! Nie spodziéwając się takiego zimna, nie myśleliśmy wcale o gotowaniu jéj na szczycie Babiéj góry; przypadkiem więc tylko w koszyku z żywnością znalazł się garnczek, mieliśmy przypadkiem także trochę herbaty i kilka kawałków cukru. Poczciwy leśniczy poszedł z góralem po wodę do źródła na orawską stronę, gdzie góra nie jest tak przykrą jak od północy. W godzinę potém już wrzała woda, a herbata, lubo dosyć cierpka, bardzo nam jednak smakowała i rozgrzała nas zupełnie.
Ale trzeba było nareszcie pożegnać się z Babią górą, była już bowiem 6-ta godzina, a do spuszczenia się na dół potrzeba najmniéj trzech godzin. Raz jeszcze obeszliśmy szczyt dokoła i zwolna zaczęliśmy schodzić na dół, zatrzymując się co chwila, bo nie mogliśmy oderwać oczu od Tatr, które na pożegnanie przedstawiały nam się w uroczym blasku, oblane promieniami słońca, jakby ogniem bengalskim. Lecz i z najcudniejszym widokiem rozstać się trzeba, gdy się słyszy huk grzmotu, ostrzegający o zbliżającéj się burzy. Tak było niestety i z nami: burza i dészcz jakby się zmówiły aby nas ścigać i wygnać coprędzéj z ulubionego sobie siedliska. Zaledwie obronną ręką wyszliśmy z niemiłego wcale spotkania z nawałnicą, aż oto znowu grozi nam burza, która cichaczem zebrała się na zachodzie i całkiem niespodzianie zahuczała grzmotem. Zanim doszliśmy do siodła, niebo dotąd prawie zupełnie pogodne, zasunęło się chmurami, Pół-Babie utonęło we mgle, która wkrótce i Zamek diabelski smutnym owinęła całunem. Jeszcze na szczycie, przez wzgląd na dość już spóźnioną godzinę, zmieniliśmy plan dalszéj podróży. Słuchając życzliwéj rady leśniczego, postanowiliśmy nie puszczać się przez Pół-Babie i inne grzbiety, jak był początkowo zamiar, lecz powrócić do leśniczówki w Zawoi, dokąd było nierównie bliżéj. Oboje leśniczostwo z największą uprzejmością i serdecznością ofiarowali nam nocleg w swym domku, za co im dotąd wdzięczni jesteśmy, bo nie wiem jakbyśmy sobie byli radzili w ciemnéj i dżdżystéj nocy. Mgły i chmury okrywające niebo, o parę godzin przynajmniéj zmrok przyśpieszały; droga którą szliśmy rano, śród ciemności wkrótce zapaść mającéj nie byłaby bardzo bezpieczną, dla mnóstwa pni powalonych, korzeni i gałęzi. Leśniczy, doskonale świadomy miejscowości, obrał inną, dalszą wprawdzie, lecz szeroką i wygodną. W głębokim lesie natrafiliśmy na źródło Skawicy, która ztąd spływa na dolinę, a zasilona pomniejszemi potokami, już poniżéj Zawoi dość znaczną staje się rzeczką. Idąc jaknajśpieszniéj, przyszliśmy niebawem na obszerną polanę, na któréj stał nędzny szałas pasterski, w Bieskidach kolibą zwany. Baca[13] wybiegł naprzeciw nas i dopraszał się jakby o łaskę, abyśmy choć na chwilkę wstąpili do jego szałasu. Prosił tak usilnie, tak serdecznie, że pomimo największego pośpiechu, nie mogliśmy mu odmówić. Weszliśmy więc do szałasu, a baca uradowany nie wiedział gdzie nas ma posadzić, jak przyjąć. Żentyca nie była jeszcze gotowa, częstował więc świéżym, słodkim sérem, uważanym przez górali za wielki przysmak.
Nawiasem wspominam, że pasterstwo, które w Tatrach stanowi ważną gałęź gospodarstwa i przemysłu, tu nie ma tak wielkich rozmiarów. W kolibie do któréj wstąpiliśmy, było półtorasta owiec i kilkanaście krów, gdy tymczasem w Tatrach na jednéj hali bywa zwykle po pięćset owiec i po kilkadziesiąt krów. Postępowanie z mlékiem jest tu także nieco odmienne jak u Podhalan. Mléko wydojone od krów i owiec pospołu, zléwają do dzieży i zostawiają czas jakiś, aby się wystało; potém odtykają czop znajdujący się na dnie wspomnionéj dzieży i spuszczają mléko do innego naczynia, zostawiając śmietanę na masło. Z takiego to wystałego, a zatém jałowego mléka, robią sérki i dlatego nie są one tak tłuste i nie mają owego wybornego smaku jak oszczypki[14] tatrzańskie. Żentyca także nie jest tak smaczna i posilna jak w Tatrach.
Podziękowawszy bacy za gościnność, opuściliśmy szałas i w zupełnym zmroku, z dodatkiem drobnego dészczu, zapuściliśmy się znowu w las. Zaledwie mogąc się rozpoznać w ciemności, na oślep prawie postępowaliśmy za poczciwym leśniczym. Szczęściem droga była szeroka i równa, nie można więc było obawiać się przypadku. Prawdziwie trudna i niebezpieczna przeprawa zaczęła się dopiéro, gdyśmy stanęli na otwartém miejscu. Ztąd widać już wprawdzie było światło jaśniejące w oknach leśniczówki, ale téż poznaliśmy jak jeszcze jesteśmy daleko, jak wysoko. Po ścieżkach oślizgłych od dészczu i mokréj, ślizkiéj także trawie, trzeba było spuścić się z dość wysokiego i stromego pagórka. Laskom jedynie, na których wsparci postępowaliśmy z największą ostrożnością, winni jesteśmy że nie zdarzył nam się żaden przypadek. Przebywszy jeszcze potok po wązkiéj, a do tego dziurawéj kładce, stanęliśmy nareszcie o dziewiątéj wieczorem w progu leśniczówki, niesłychanie zmęczeni tak pośpieszną a długą i trudną drogą. Rozgościwszy się, pomimo spóźnionéj pory, wypiliśmy z wielkim apetytem po dwie szklanki kawy i z godzinkę jeszcze spędziliśmy na miłéj pogadance z gościnnemi gospodarzami domu i ks. wikarym. Przedmiotem rozmowy była naturalnie odbyta wyprawa i jéj przygody. Wszyscy zgadzaliśmy się na jedno, że wycieczka nasza zupełnie się powiodła, bo mgły te, chmury i błyskawice pod stopami naszemi, huk grzmotu tak różny od tego jaki zwykle słyszymy, wszystko to było dla nas nowém i zajmującém. A cóż dopiéro gdy niebo się wypogodziło i przed zdumioném okiem roztoczył się widok nieporównany, niezapomniany nigdy! Czyż takie wrażenia nie warte parogodzinnych trudów? Z drugiéj strony, chcąc nie chcąc, trzeba przyznać, że ci co nam przepowiadali dészcz i zostali przy swojém sianie, wygrali, a wróżba z czépca Babiéj góry bądź co bądź sprawdziła się zupełnie. Trudno zaprzeczyć, że wycieczka taka w czas pogodny byłaby o wiele przyjemniejszą i łatwiejszą; ale dobrze mówi przysłowie: „kto furmani, ten drogi nie gani.“ Nie trzeba podobno mówić, że po takiém utrudzeniu spaliśmy smacznie na świéżém sianie, a sen tak nas pokrzepił, że nazajutrz bylibyśmy w stanie powtórzyć wczorajszą podróż.
Jakoż rzeczywiście czekała nas dość daleka piesza wędrówka, nie chcąc bowiem powracać tąż samą drogą na Maków, lecz zwiédziéć Żywiec i jego okolice, trzeba było przeprawić się przez góry do wsi Koszarawy, dokąd z Zawoi dojechać bardzo trudno, i tam dopiéro nająć konie do Żywca. Pożegnawszy najserdeczniéj leśniczych, których schludny domeczek przedstawiał miły sercu i oku obraz cichego rodzinnego szczęścia i najprzyjemniejsze pozostawił nam wspomnienie, wyruszyliśmy w drogę z przewodnikiem. Idąc ciągle pod górę gęstym jodłowym lasem, znaleźliśmy się niebawem na obszernéj i pięknéj polanie, na któréj stała zupełnie samotna chata. Gospodyni pozdrowiła nas uprzejmie i obyczajem góralskim zaczęła wypytywać zkąd i dokąd idziemy? zkąd jesteśmy? Na odpowiedź naszę żeśmy z Krakowa, zalała się łzami. Nie pojmowaliśmy zrazu przyczyny tego rozżalenia, ale wyraz najgłębszéj boleści malujący się na twarzy biédnéj kobiéty i nas do łez poruszył i żywe dla niéj wzbudził spółczucie. Uspokoiwszy się cokolwiek, opowiedziała nam że mąż po sześciu latach wojskowéj służby przyszedł na urlop do domu. Ale rok tylko mieszkali razem, bo znowu powołano go do wojska i jako cieślę wysłano do robót fortecznych w Krakowie. Biédna kobiéta została sama z nowonarodzoną dzieciną, a przez pół roku nie mając wiadomości od męża, obawiała się niezmiernie o niego, gdyż cholera i tyfus bardzo panowały pomiędzy wojskiem. Obiecaliśmy téj nieszczęśliwéj żonie wywiedziéć się o losie męża za powrotem do Krakowa, ale pomimo najusilniejszych starań nic pewnego i pocieszającego nie mogliśmy jéj donieść, bo robotnicy w kilku miejscach rozproszeni, zmieniali się ciągle. Korzystając ze zdarzonéj sposobności, prosiliśmy gospodyni, aby nam pozwoliła obejrzéć wewnętrzne urządzenie domu. Zastaliśmy tu porządek, czystość i wygodę prawie taką jak u Podhalan. Piérwsza izba (czarna) dymna wprawdzie, ale pomimo to widna, porządna, z podłogą. Tu stał komin, tu gotowano i odbywano gospodarskie zatrudnienia. Druga izba (biała) nieco mniejsza, z nowego, pięknego drzewa, czysta i ładna jak pokoik. Był w niéj piec ogrzéwany dymem z piérwszéj izby, który potém prosto wychodzi na dach; zgrabniutki kominek w rogu stojący służył tylko do palenia łuczywa. Tutaj był warsztat tkacki, a na ścianach wisiały narzędzia ciesielskie. Obok była jeszcze ciemna komora, gdzie stały skrzynie z przyodziewą. Dom ten należał do ojca owéj biédnéj góralki, która po rozłączeniu się z mężem, przyszła z dzieciną swoją pod dach rodzinny. Starego gazdy nie było w domu; kilku synów jego, dorodnych chłopaków, zastaliśmy w izbie. Witali nas uprzejmie i po przyjacielsku, rozmawiali śmiało, a w całém ich obejściu, w całém ułożeniu widać było nierównie więcéj ogłady, niż u naszych wiejskich parobczaków. O ta rodzina góralska, tak kochająca się, tak zgodna, ta żona tak przywiązana do męża, ta dziecina śliczna jak aniołek, nad którą codzień płyną łzy biédnéj matki, słowem cały ten tkliwy i rozrzewniający obraz jaki nam się przedstawił na téj odludnéj polanie, nigdy nie wyjdzie mi z pamięci.
Drogą naprzemian błotnistą lub zawaloną naniesionemi przez dészcze kamieniami, spuściliśmy się w dolinę Koszarawy, tak piękną, że chwilami zdawało mi się iż marzę; przeciérałam oczy, aby się przekonać że nie we śnie, ale na jawie widzę okolicę tak uroczą i pełną sielankowego wdzięku. Pasmo Bieskidów odarte, dzikie i smutne od strony Makowa, tu czaruje malowniczą rozmaitością. Cała ta dolina jest bardzo zaludnioną; chaty rozległéj wsi Koszarawy, rozsypane nad brzegiem bystrego potoku tego samego nazwiska, lub na pochyłościach wyniosłych gór, ożywiają tę piękną okolicę. Wśród ciemnych lasów, zajmujących wielkie obszary na grzbietach i bokach tych gór, ślicznie wyglądają zielone polany, uprawne pólka i różnobarwne łączki. Ile to pracy wymagać musi uprawa roli na takich wysokościach, a jak licha tych trudów nagroda! Ziemia bowiem równie jałowa jak w dolinie Skawicy, bardzo skąpe płody wydaje i nie może wyżywić tak wielkiéj ludności. Przednówek tu także bardzo bywa długi i przykry, a choroby często nawiédzają biédnych mieszkańców.
Idąc brzegiem Koszarawy, któréj łożysko jakby w litéj skale wykute, wije się w niezliczone zakręty, a zielonawa, kryształowéj przejrzystości woda, tatrzańskie przypomina potoki, około 3-éj po południu ujrzeliśmy nakoniec niewielki lecz schludny kościołek we wsi Koszarawie. Odtąd już droga równiejsza, trzeba więc było postarać się o furmankę, chcąc na noc zdążyć do miasta, którato nazwa w mowie tutejszych górali oznacza wyłącznie Żywiec, jakby był jedyném, a przynajmniéj główném miastem w kraju. Niełatwa była sprawa z najęciem koni, bo jako w piątek, prawie cała wieś wyruszyła na zbiórkę do lasu. Wstąpiliśmy do chaty, któréj gospodyni młoda, przystojna i bardzo rozmowna, przyjęła nas serdecznie i co tchu wysłała starego męża, nad którym widać wielką miała przewagę, aby bądź co bądź wystarał się dla nas o konie. Jakoż niebawem zajechał wózek i ruszyliśmy śpiesznie w dalszą drogę. Górale w Koszarawie nie są tak trzeźwi jak w Zawoi; bardzo wielu złamało ślub wstrzemięźliwości i powróciło do pijaństwa. Droga prowadziła brzegiem Koszarawy, którą zasila mnóstwo potoków, a która po połączeniu się z najznaczniejszym z nich, Sopotnią, staje się szeroką rzeką i pod Żywcem wpada do Soły. Z pomiędzy licznych wsi rozsianych w téj górzystéj i pięknéj okolicy, zostały mi w pamięci Przyborów i Jeleśna, z pięknym murowanym kościołem. Przy świetle księżyca, obléwającego uroczym blaskiem obszerną dolinę Soły nad którą leży Żywiec, odbyliśmy wjazd nasz do miasteczka. Nasz furman zaledwie parę razy był w Żywcu, nie wiedział więc o żadnéj oberży; dwa razy przejechaliśmy z jednego końca miasta na drugi, nim dostaliśmy nocleg.
Miasteczko Żywiec, którego powstanie bardzo dawnych sięga czasów, już bowiem w końcu dwunastego wieku napotykamy w kronikach piérwsze o niém wzmianki, wraz z okolica było częścią księztwa oświęcimskiego i jego dzieliło losy. W r. 1460 przeszła Żywiecczyzna w ręce Kaźmirza Jagiellończyka, który ją nadał Piotrowi Komorowskiemu w r. 1474. Jeden z jego potomków, Mikołaj Komorowski, oddał te dobra w zastaw królowéj Konstancyi, żonie Zygmunta III, do któréj należały od 1624 do 1665, poczém Jan Wielopolski, urodzony z Komorowskiéj, wykupił je za pozwoleniem sejmu. Odtąd Żywiecczyzna prawem dziedzictwa przez półtora wieku zostawała w posiadaniu margrabiów Wielopolskich, dopóki obciążona długami nie przeszła w obce ręce. Żywiec, wraz z częścią obszernych dóbr, nabył książę Albrecht, syn Fryderyka Augusta elektora saskiego i króla polskiego. Obecnie dobra te należą do arcyksięcia Karola, syna księcia Albrechta[15].
Żywiec, będący ogniskiem góralskiego handlu w téj okolicy, bardzo korzystne ma położenie przy ujściu Koszarawy do spławnéj Soły. Są tu kuźnice żelaza, fabryka sukna i znaczny handel drzewem. Dzięki temu przemysłowi, miasteczko podnosi się i coraz porządniéj zabudowuje. Nietylko w rynku, ale i po ulicach są kamienice, schludne, murowane domki i sklepów kilka. Kościół parafialny pięknéj jest budowy; wysoka wieża, z któréj ma być bardzo rozległy widok na okolicę, dodaje mu wspaniałości i powagi. Wnętrze kościoła nie odpowiada powierzchowności; jest on obszerny, starannie utrzymywany, ale w ozdobach niewiele ładu i gustu. Jedynie godnemi widzenia są organy; nie słyszeliśmy ich głosu, który ma być bardzo piękny, ale robota chóru prześliczna. Jest on z drzewa jesionowego, bez żadnych złoceń i malowań, naturalnego, jasno-orzechowego koloru, ozdobiony snycerskiém wyrabianiem. Jakieżto pyszne girlandy, arabeski, kosze i zwoje kwiatów, cóżto za bogactwo ozdób, połączone z prostotą pełną harmonii i wdzięku, jaka rozmaitość i lekkość, jak delikatnie, jak misternie wyrobiony każdy listek, każda główka aniołka! Prócz parafialnego, jest jeszcze w Żywcu mały kościołek św. Krzyża, w którym niéma nic zasługującego na wspomnienie.
Jest jeszcze w Żywcu dawny pałac Wielopolskich, zamkiem zwany, który właśnie odnawiano w gotyckim stylu. Obok zamku stoi obszerny budynek z ogrodem, gdzie mieszka zarządzca dóbr arcyksięcia. W ogrodzie, prócz cienistych ulic poważnemi obsadzonych drzewami, gdzie śród upału miły chłód znaléźć można, niéma nic osobliwego. Jeden z nauczycieli tutejszéj szkoły, który najuprzejmiéj oprowadzał nas po Żywcu, pokazał nam starą i bardzo piękną lipę, na któréj korze widać było niegłęboką i małoznaczącą rysę. Przed kilkudziesięcią laty piorun uderzył w to drzewo i rozdarł pień od góry do dołu. W tak rozdartą lipę włożono różne dokumenta historyczne, monetę ówczesną i parę butelek wina. Ściągniono potém żelaznemi obręczami drzewo, które się zrosło tak, że teraz niktby się nie domyślił jakiemu uległo przypadkowi, a tém mniéj co w swém wnętrzu kryje. Ciekawa rzecz jak téż długo lipa przechowa powierzony jéj depozyt?
Oglądaliśmy także fabrykę sukna, któréj nadzorca, Niemiec bardzo uprzejmy, oprowadził nas po całym zakładzie, tłumacząc i pokazując jego urządzenie. Na piętrze jest przędzalnia; tu wełna wyprana za pomocą machiny poruszanéj wodą która wprowadza w ruch fabrykę, po zgremplowaniu i uprzedzeniu, zwija się w wielkie kłębki. Mnóstwo kółek, walców, pasów, w nieustannym są ruchu; machina pracuje, ale ludziom oszczędza ciężkiéj roboty. Widziałam młode dziewczęta a nawet dzieci, z łatwością obracające korby, wsuwające różne szuflady, blaty i t. p. przyrządy, z których się składa przędzalnia. Wielka szkoda że tak znaczna fabryka nie jest zupełną; niéma tu bowiem warsztatów tkackich i farbierni. Wełnę uprzedzoną posyłają do Białéj, miasteczka na saméj granicy Szlązka o kilka mil ztąd położonego. Utkane sukno przechodzi napowrót do Żywca, gdzie za pomocą stosownych przyrządów włos mu dają, poczém odsyłają znowu do Białéj, do farbowania. Z farbierni sukno raz jeszcze powraca do Żywca, gdzie bywa postrzygane i prasowane. Drobniuchnych postrzyżyn, odchodzących przy téj operacyi, używają w fabryce ceraty. Gotowe sukno w ogromnych postawach odnoszą do składu. Nie można jednak tu kupić ani łokcia sukna, gdyż cały wyrób téj fabryki posyłają do Wiednia, zkąd dopiéro rozchodzi się w różne strony, po największéj części do Węgier i Turcyi. Nieraz może i do nas zawita żywieckie sukno, a kilka razy oclone, pod nazwą francuzkiego, kupujemy je po cenie kilkakroć przewyższającéj fabryczną.
Jak już wspomniałam, Żywiec prowadzi znaczny handel drzewem, którego obficie dostarczają okoliczne lasy. Nieobrachowane usługi oddaje tu woda. Drzewo porąbane w łupki w poblizkich lasach, puszczają na rzekę; rozstawieni w pewnych odległościach stróże, przestrzegają kradzieży. Tak z biegiem Soły przebywa drzewo do Żywca, pod sam skład, gdzie je zatrzymuje tama w stosowném urządzona miejscu. Tu wydostają łupki z wody i układają sągi na obszernym placu. Szczególniéj gdy Soła wzbierze, spław idzie bardzo szybko.
Obejrzawszy wszystkie osobliwości Żywca, powróciliśmy do oberży, wyglądając niecierpliwie zgodzonego zawczasu furmana. Zatoczył się nareszcie przed bramę ciężki, niezgrabny wóz, z wyjątkiem płóciennego lub rogożowego nakrycia zupełnie podobny do owych ładownych bryk towarowych, jakie często widujemy w Krakowie. Dość powiedziéć że wsiadaliśmy, a raczéj wchodziliśmy do wozu z przodu, po dyszlu, a gdyśmy usiedli, ledwie nam wiérzchy głów widać było z wysokich półkoszków. Już wczoraj, dojeżdżając do Żywca, uderzyła nas zmiana w ubiorze i zaprzęgu górali, Żywczakami zwanych, których zrazu brałam za Orawców lub Szlązaków. Noszą oni nizkie kapelusze, z bardzo szerokiemi skrzydłami, od święta zaś inne, z wysoką, prawie śpiczastą głową, granatowe szpencery w miejsce zgrabnéj guńki, a buty po kolana, zamiast lekkich kierpców. Nie wiem jak dalece ów brzydki ubiór jest upowszechniony w téj okolicy, ale napotykaliśmy bardzo wielu górali tak ubranych. Przyzwyczajeni do lekkich wózeczków i szybkiéj a śmiałéj jazdy po najgorszych nawet drogach, nie mogliśmy się pogodzić z powolnością i nieruchawością naszego furmana. Po równéj drodze niezgrabne wozisko nasze toczyło się jakby najciężéj wypakowana bryka; wielkie, wypasłe konie postępowały ciągle jednostajnym krokiem i z góry nawet nie pośpieszały. Dziś dopiéro, odjeżdżając, rozpatrzyliśmy się w piękném położeniu Żywca, które nam wczoraj zmrok wieczorny zasłaniał. Miasteczko to leży w obszernéj dolinie, objętéj wysokiemi górami. Na jednéj z nich, zwanéj Grójce, (1926 st. n. m.) stał niegdyś zamek, podobno od XIII wieku istniejący. W dość odległéj perspektywie wznosi się wspaniale Babia góra, nad całą panująca okolicą. Dolina Soły jest bardzo zaludniona; nietylko na równinie, ale po górach, nieraz w bardzo znacznéj wysokości, widać gęsto rozsiane wsie, z których wymieniam Stary Żywiec, z drewnianym, bardzo starożytnym kościołkiem i Rajczę, gdzie Jan III, ciągnąc na odsiecz Wiednia, zatrzymał się dla nabożeństwa. Pobożny i dzielny król służył do mszy świętéj w tamtejszym kościołku, a odjeżdżając podarował obraz Bogarodzicy na pamiątkę temuż kościołowi. Wszystkie wsie w téj okolicy prześlicznie są położone, prawie każda ma swój potok, lub nawet znaczniejszy strumień, pospolicie tęż samę noszący nazwę. Ta wielka obfitość wody bardzo ułatwia przemysł; jak się zdaje, kwitnie tu szczególniéj płóciennictwo, bo wszędzie widać porozciągane sztuki bielącego się płótna, a miejscami pralnie piorące płótno z pomocą kijanek poruszanych wodą. Często także napotykaliśmy tartaki i wielkie składy drzewa budowlanego. O parę mil za Żywcem góry, okalające piękną równinę Soły, zbliżają się do siebie, tak że tworzą głęboką i ciasną dolinę. Niespodzianie widziémy się zamknięci wyniosłemi i stromemi górami w miłém ustroniu, tak ukrytém w głębi gór i lasów, że samo dla siebie stanowi jakby oddzielny światek. Drzewa liściaste już tu i owdzie mieszają się z ciemnemi jodłami, wieńczącemi grzbiety gór, a szumiący potok Kocierka odbija w kryształowych wodach zieloność trawników i lasów nadbrzeżnych. W téj rozkosznéj dolinie leży wieś Kocierz, u stóp góry tego samego nazwiska, na którą wspina się gościniec z wielką pracą po takiéj prowadzony wysokości. Góra Kocierz, 2761 st. n. m. wyniesiona, w niższéj części jest jeszcze uprawna i zamieszkana, wyżéj okrywa ją coraz gęstszy i wspanialszy las jodłowy; miejscami napotykamy modrzewie, a oko znużone jednostajnym widokiem posępnych jodeł, tém więcéj lubuje się w tych pięknych drzewach, jasną strojnych zielonością. Wyborny gościniec pół mili ciągle wznosi się pod górę, aż do szczytu Kocierza, zkąd w czas pogodny widok bardzo daleki ku północy, bo jak powiadają widać nawet Częstochowę. Za naszéj bytności grube mgły i chmury rozpościérały się w dali. Spuściwszy się z Kocierza, jechaliśmy wciąż bardzo piękną okolicą, ożywioną mnóstwem potoków. Tu, między wielu innemi, leży wieś Targanica, nad brzegiem strumienia tego samego nazwiska, przez samych zamieszkana traczy. Skrzypienie pił, turkot kół, szum obracającéj je wody, ogłusza nieprzywykłych do podobnéj muzyki, a ogromne stosy drzewa i desek, przy każdym niemal wznoszą się domu. Z zachodem słońca zajechaliśmy do Andrychowa. Miasteczko to dość porządne, ma wiele murowanych domów i piękny kościół; słynie z wyrobu płócienek i drelichów. Przenocowawszy w Andrychowie, nazajutrz przed świtem ruszyliśmy do Zatora, dokąd rachują ztąd trzy mile. U stóp Kocierza rozstaliśmy się z górami. Okolica płaska, jednostajna, nic zajmującego nie miała; wsie nędzne, niemiłe, a wylewy rzeczki Wieprz wielkie tu szkody zrządzają. Przez tę to rzeczkę, w niezliczone wijącą się zakręty i łączącą się z kilku pomniejszemi potokami, które wyraźnie tworzą siatkę, trzeba przejeżdżać kilka razy. Piérwszy raz w téj podróży droga wydawała mi się długa i nudna. Wjechaliśmy nakoniec na rynek Zatora.
Zator, niegdyś stolica udzielnego księztwa, Piastów szlązkich dziedzictwa, od r. 1494 własność korony, dziś jest bardzo lichą i biédną mieściną. Jedyną ważność nadaje mu piękny pałac właściciela, hrabiego Maurycego Potockiego, w którym przechowuje się wiele cennych pamiątek historycznych i zabytków sztuki. W chęci widzenia tych szacownych pamiątek, obróciliśmy drogę na Zator. Niezupełnie nam się to udało. P. Potoccy bawili tu właśnie i zajmowali całe piętro w zamku, (tak nazywają pałac); dolne więc tylko pokoje, mieszkanie hr. Wąsowiczowéj, matki właściciela, można było obejrzéć, i to bardzo pośpiesznie.
Kościół tutejszy, z zewnątrz bardzo wspaniale wyglądający, wewnątrz zaś ubogi i dość zaniedbany, założony był w XIII czy téż XIV wieku; zniszczony pożarem, odnowiony został w stylu gotyckim przez teraźniejszych właścicieli.
Po południu opuściliśmy Zator, a przejechawszy w bród niezbyt głęboką Skawę, przewieźliśmy się na promie przez Wisłę. Stary lipowiecki zamek, kościół i klasztor w Alwerni wychylający się z lasu, Poręba znana z miłego położenia i pięknego ogrodu, przesuwały się kolejno przed memi oczami. Uroczy blask zachodniéj zorzy obléwał cudną nadwiślańską okolicę, a w dali, jakby widmo przeszłości, majaczały wyniosłe mury tynieckiego klasztoru. Mijaliśmy daléj Kaszów, wieś bardzo porządnie zabudowaną. Ztąd był rodem i tu miał swoję zagrodę ów pobożny Boruń, który przed kilką laty pieszo, o pielgrzymim kiju, poszedł do Rzymu, a potém do grobu Zbawiciela. Przebywszy szczęśliwie dalekie lądy i morza, znalazł śmierć w falach rodzinnéj Wisły.
Niebawem na tle szarém zachmurzonego nieba, odrysowały się wieże bielańskiego kościoła, panującego ze szczytu góry nad całą okolicą, a w uroczystéj ciszy wieczornéj zdawało mi się że słyszę poważny, przeciągły śpiéw pustelników św. Romualda, jakby jęk duszy tęskniącéj z ziemskiego wygnania do wyższego świata, obijający się o sklepienie kościelne, powtarzany echem grobowych podziemiów i płynący daléj a daléj ze srébrzystą Wisły falą.
Późnym wieczorem stanęliśmy w Krakowie.

M. S.






  1. Babia góra, leżąca w obwodzie wadowickim w Galicyi, jest najwyższą w pasmie Bieskidów, stanowiących zachodnią część wielkiego łańcucha Karpat. Od Tatr przedziela ją szeroka dolina orawska, a te olbrzymie skaliste góry stanowią zupełnie oddzielne pasmo, nigdzie się nie łączące z Bieskidem. Mylą się więc bardzo ci, którzy Babią górę w Tatrach umieszczają.
  2. Tak nazywają górale każde mniejsze lub większe wyżłobienie nakształt bruzdy, którędy spływają w doliny wody źródlane, dészczowe lub śniégowe.
  3. Polany, są to łąki śród lasów położone. Hale, łąki alpejskie, powyżéj górnéj granicy lasów. Tak jedne jak i drugie wybornéj dostarczają paszy.
  4. Grule, ziemniaki.
  5. Nie mówię o wyjątkach, które, jak wszędzie, tak i tu się zdarzają.
  6. Śniég spadły na Babiéj górze zapowiada oziębienie temperatury. Gdy góra nadzwyczaj wyraźnie i ostro występuje na widokręgu, znak to niechybny dészczu. Mgły i chmury na szczycie, także dészcz wróżą; górale mówią wtedy, że Baba w czépcu. Przeciwnie, jeżeli zarysy góry są niepewne, słabe i delikatną gazą powleczone, znak to stałéj pogody.
  7. Miejsce słynne odpustami które parę razy do roku ściągają tłumy pielgrzymów. Mikołaj Zebrzydowski około r. 1600 fundował Kalwaryą; ztąd jej nazwa: Zebrzydowska.
  8. Lanckorona, zamek niegdyś obronny, wystawiony przez Kaźmirza W., spalony przez Szwedów r. 1655, potém znowu odbudowany, po różnych kolejach obrócony w gruzy, których szczątki widać dotąd.
  9. Kaplica ta, właściwie altana, obecnie jest całkiem zburzona.
  10. Ramię łączące dwa szczyty téj saméj góry, lub nawet dwie góry, nazywają górale przełęczą lub siodłem.
  11. Kosodrzew, jest to krzak z gatunku sosny, którego gałęzie czołgają się i rozpościérają szeroko po ziemi. Rośnie w górnych strefach, w wysokości około 4600 st. n. p. m., to jest tam, gdzie lasy się kończą. Na Babiéj górze granica lasów jest w wysokości 4381 st., według Zejsznera.
  12. Seweryn Goszczyński.
  13. Baca, naczelny pasterz i gospodarz szałasu, któremu górale powierzają swoje owce na parę letnich miesięcy, układając się z nim o ilość séra, jaką ma oddać od każdéj owcy właścicielowi.
  14. Są to sérki w kształcie małych baryłeczek, ważące zazwyczaj 1 funt wiedeński.
  15. Obszerną i gruntowną wiadomość o Żywcu i jego okolicy, wyczytać można w dziełku ks. E. Janoty p. t. Wiadomość historyczna i geograficzna o Żywiecczyźnie. Cieszyn 1859. Ztąd to zaczerpnęłam tę króciuchną wzmiankę o Żywcu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.