Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
Podróżny z Atlanty.

Gdyby ta piorunująca wiadomość przybyła nie po drutach telegraficznych, ale zwyczajnie pocztą, gdyby nie przeszła przez ręce urzędników francuskich, irlandzkich, amerykańskich, Barbicane nie zawahałby się ani chwili. Byłby zniszczył list, choćby dlatego, by nie kompromitować swego dzieła. Wszak depesza ta mogła być mistyfikacją, zwykłym żartem, zwłaszcza, że pochodziła ona od jakiegoś francuza. Czy jest to możliwe, by znalazł się człowiek, w którego umyśle zrodziłaby się myśl podobnej podróży. A jeśli znalazł się taki człowiek, to musi być warjat. którego należałoby raczej zamknąć w celi szpitalnej, niż w kuli armatniej.
Ale treść depeszy była już znana, gdyż biura telegraficzne nie odznaczają się zbytnią dyskrecją i o propozycji Michała Ardana mówiono już głośno w Stanach Zjednoczonych. Nie było więc racji ukrywać ją. Barbicane zebrał więc swych kolegów obecnych w Tampa-Town i nie zdradzając się z własnemi przypuszczeniami, nie wchodząc w ocenę propozycji, odczytał chłodno lakoniczny tekst depeszy.
— Niemożliwe! Nieprawdopodobne! Pusty żart! Kpiny. Śmieszne! Nonsens! — lała się gama wykrzykników, służących do wyrażenia powątpiewania, niedowierzania, obawy przed mistyfikacją, była pierwszą odpowiedzią na dziwną propozycję nieznajomego. Śmiano się, wzruszano ramionami, dziwiono i oburzano, potem znów wybuchano śmiechem.
Jednemu tylko J.T. Mastonowi propozycja przypadła widocznie do gustu.
— To jest pomysł! — wołał.
— Tak, — odpowiedział major, — ale jeśli nawet komuś wolno jest mieć podobny pomysł, to chyba pod warunkiem, by nie myślał nigdy o ich urzeczywistnieniu.
— A to dlaczego? — upierał się sekretarz „Gyn-Klubu”, gotowy już do wszczęcia dyskusji. Ale nikt nie chciał się w nią wdawać.
Nazwisko Michała Ardana powtarzano sobie już tymczasem w całym Tampa-Town. Przybysze i miejscowi spoglądali na siebie pytająco, uśmiechali się i pokpiwali sobie: jakiś Europejczyk! A może jest to tylko jakaś zjawa, duch nieczysty, a pokutujący. Jeden tylko J.T. Maston mógł wierzyć w jego istnienie!
Gdy Barbicane zaproponował, by zbudować działo, które wyrzuciłoby pocisk na księżyc, każdy rozumiał, że był to pomysł realny i wykonalny, poprostu trudny eksperyment artyleryjski. Ale, by jakiś rozsądny człowiek kazał się wsadzić do pocisku i chciał odbyć w nim fantastyczną podróż na księżyc — to wydawało się wszystkim żartem, mistyfikacją. Ot, zwykły humbug, który Europejczycy przenieśli do swych słowników, by następnie raczyć Amerykanów najpiękniejszymi ucieleśnieniami tego zapożyczonego od nich wyrażenia.
Kpiny i śmiechy trwały bez przerwy do wieczora i zdawało się, że całe Stany Zjednoczone dostały napadu śmiechu, co było tem dziwniejszem, że Ameryka jest krajem, w którym najdziwaczniejsze pomysły znajdują zawsze zwolenników i stronników.
Pomysł Michała Ardana, jak każda zresztą nowa myśl, tylko w pierwszej chwili wywołał wesołość i drwiny. Potrochu zaczęto się z nim oswajać. Przypominano sobie, ile idei, ośmieszanych zrazu, stawało się następnie rzeczywistością. Pytano, dlaczego podobna próba nie miałaby być kiedyś podjętą!? Tak, ale w każdym razie człowiek, któryby się decydował na coś podobnego, musiałby być warjatem i lepiejby zrobił, gdyby wcale nie występował ze swym projektem, który go tylko ośmiesza, bo nie można go przecież brać na serjo.
Ale przedewszystkiem: czy człowiek ten istnieje? To jest pytanie. Nazwisko Michała Ardana nie było nieznanem w Ameryce. Należało ono do pewnego Europejczyka, znanego ze swych odważnych podróży. Następnie telegram, w krótkich, stanowczych słowach mieszczący cały tak dziwaczny plan, a wreszcie podanie okrętu, na którym człowiek ten jedzie już zapewne do Ameryki i oznaczenie daty przyjazdu, to wszystko nadawało całej sprawie cechy prawdopodobieństwa. Trzeba było czekać.
Tymczasem jednak jednostki zaczęły się wiązać w grupy, grupy te, jak atomy obdarzone siłą atrakcyjną, wiązały się ze sobą i mocą wspólnego zainteresowania przyciągały nowe jednostki i wreszcie stworzył się z nich tłum zwarty i zagrzewający się coraz bardziej własnym zapałem, który udał się do mieszkania prezesa Barbicane’a.
Prezes, od chwili otrzymania depeszy, nie wypowiedział się ani za projektem Michała Ardana, ani przeciw niemu. Nie podtrzymywał zdania J.T. Mastona, ale też nie zaoponował. Postanowił milczeć i czekać, jaki obrót weźmie sprawa. Gdy jednak spostrzegł pod swemi oknami całą niemal ludność Tampa-Town, zrozumiał powód tej manifestacji i nie umiał ukryć swego niezadowolenia.
Wkrótce potem okrzyki i głośne szemrania zmusiły go do ukazania się tłumowi. Oswoił się już z tem, że sława wkłada pewne obowiązki, często nawet bardzo przykre i rad nie rad, poddawał się losowi.
Wyszedł więc. Zaległa cisza, a pewien obywatel zabrał natychmiast głos i postawił prezesowi następujące pytanie:
— Czy osoba, podpisana w depeszy imieniem i nazwiskiem Michała Ardana, znajduje się rzeczywiście w drodze do Ameryki czy też nie?
— Panowie, — odrzekł Barbicane, — wiem o tem tyleż, co i wy.
— To trzeba wiedzieć! — ozwały się liczne zniecierpliwione głosy.
— Czas wyjaśni tę zagadkę.— odpowiedział chłodno prezes.
— To jednak do tego czasu nie można trzymać całego kraju w niepewności, — ciągnął dalej przygodny mówca. — A czy kazał pan zmienić formę pocisku?
— Jeszcze nie, moi panowie, ale przyznaję wam słuszność. Telegraf, który sprawił nam tyle emocji, powinien rozjaśnić tę zagadkę.
— Chodźmy do urzędu telegraficznego! — wołał tłum. Prezes Barbicane wyszedł na ulicę i na czole tłumu skierował się ku urzędowi telegraficznemu.
W kilka chwil potem wysłany został do urzędu morskiego w Liverpool telegram z prośbą o odpowiedź na następujące pytanie:
„Kiedy odpłynął okręt Atlanta? Czy na jego pokładzie znajduje się pewien Francuz, nazwiskiem Michał Ardan?“
Po upływie dwóch godzin prezes Barbicane otrzymał dokładną odpowiedź, która nie dawała już pola do żadnych wątpliwości:
Okręt Atlanta opuścił port w Liverpool 2 października w kierunku Tampa-Town, wioząc na swym pokładzie francuza, zapisanego w księdze podróżnych pod nazwiskiem Michała Ardana.
Po otrzymaniu tego potwierdzenia faktów podanych w pierwszej depeszy, oczy prezesa zabłysły iskrami zadowolenia, zacisnął pięści i słyszano, jak usta szeptały:
— A więc to prawda! Więc to możliwe! Francuz istnieje i za dwa tygodnie będzie już tutaj. Ależ to musi być warjat, obłąkany! Nigdy nie pozwolę na to...
Pomimo to, tego samego dnia wieczorem, prezes Barbicane napisał do firmy Breadvill et C-ie list z poleceniem, by wstrzymano do dalszych dyspozycji odlewanie pocisku.
Któż opisze teraz emocję, jaka opanowała całą Amerykę? Przeszła ona dziesięciokrotnie wrażenie wywołane przez opublikowanie projektu Barbicane’a. Pisma Stanów Zjednoczonych pełne były komentarzy i entuzjazmu dla bohatera, który przybywał na ziemię amerykańską; liczono już godziny, minuty, sekundy; zarzucono pracę; handel zamarł, okręty gotowe do odjazdu, stały w porcie, oczekując przybycia Atlanty; zatoka Espiritu Santo pełna była okrętów, statków, żaglowców, jachtów, które tysiącami całemi przywoziły podróżnych. Ludność Tampa-Town potroiła się w ciągu piętnastu dni i nie było gdzie pomieścić tylu gości, obozowali więc oni na polu, w prowizorycznych barakach i szałasach.
20 października, o godzinie dziewiątej rano wieże wartownicze kanału Bahama sygnalizowały duże kłęby dymu na horyzoncie.
W dwie godziny później, ogromny parowiec zamienił z niemi sygnały porozumiewawcze.
Do Tampa-Town wysłano natychmiast depeszę z zawiadomieniem o zbliżaniu się Atlanty. O godzinie czwartej statek angielski zawinął do zatoki Espiritu-Santo. O godzinie 5-ej minął zatokę Hillisboro. O 6-tej wpłynął do portu Tampa. Kotwica nie zdążyła jeszcze dosięgnąć dna, gdy Atlantę otoczyło ze wszystkich stron 500 łodzi i parowiec został wzięty szturmem. Prezes Barbicane wszedł pierwszy na pokład i głosem, w którym czuć było hamowane wzruszenie, zawołał:
— Michał Ardan!
— Obecny! — odpowiedział głos z tłumu.
Barbicane, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, z wejrzeniem, z którego strzelało sto pytań, ale niemy, przyglądał się bacznie pasażerowi Atlanty.
Był to człowiek lat około 42, ale przygarbiony już nieco, jak te karjatydy, które na swych ramionach niosą balkony. Duża jego głowa, hardo odrzucona wtył, porośnięta była płowym włosem, który, jak grzywa lwia, połyskiwał od słońca. Twarz krótka, szeroka w policzkach, o krótkim, nastroszonym wąsie, i małe okrągłe oczy, kompletowały tę brzydką naogół twarz. Ale zato nos miał rysunek szlachetny, usta składały się w wyjątkowo miły wyraz, wysokie czoło, inteligentne i poorane jak pole, które nie leży odłogiem, zdradzało w tym człowieku bujną i niespokojną myśl.
Głowa wspierała się na torsie wspaniale zbudowanym i osadzonym na długich nogach, a muskularne ramiona mówiły, że nie z lanego, ale z kutego były żelaza.
Zwolennicy Lavatera czy Gratioleta bez trudu wyczytaliby z czaszki tego człowieka, i fizjognomji niewątpliwe cechy odwagi w niebezpieczeństwie i energję — w przełamywaniu przeszkód, jak również zamiłowanie do rzeczy niezwykłych i nadludzkich. Przeciwnie rysom tym brakowało garbów chciwości, żądzy posiadania i zdobywczości. By skompletować zewnętrzny wygląd pasażera Atlanty, musimy dodać, iż nosił on ubranie szerokie, wygodne i koszulę z otwartym kołnierzem, lekko związaną czarnym, rozwiewającym się krawatem.
Na pokładzie parowca, wśród otaczającego go tłumu, Ardan ani chwili nie stał spokojnie, chodził z miejsca na miejsce, gestykulował, zacierał ręce, rozpychał ludzi. Słowem był to oryginał, których Bóg tworzy czasem w chwilach fantazji i rozbija formę po wykonaniu jednego odlewu.
Istotnie, osobistość Michała Ardana była ogromnie ciekawym przedmiotem studjów dla analityka: człowiek ten żył w ciągłem podnieceniu, na siatkówce jego oka wszystko wyolbrzymiało się, nabierało fantastycznych kształtów; stąd powstawało w nim kojarzenie się olbrzymich pomysłów i przesadne powiększanie wszystkiego, prócz trudności i ludzi.
Była to natura artystyczna, człowiek o szerokiej, wrodzonej inteligencji, którego mowa nie wyróżniała się może błyskotliwością wyrażeń i zwrotów, ale podobna była raczej do ognia tyraljerskiego. W dyskusji troszczył się on mało o logikę, o systematyczne gromadzenie argumentów, ale rzucał je jedne po drugich prosto w pierś przeciwnika z nadzwyczajną szybkością, oszałamiał się potokiem, przeplatał osobistemi wycieczkami, zębami i pazurami bronił swego zdania.
Chętnie nazywał siebie „genjalnym ignorantem“ i gardził uczonymi, którzy: „umieli obmyślać posunięcia figur na szachownicy, ale nigdy jeszcze nie wygrali żadnej partji“.
Był to wogóle cygan z krainy gór i cudów, natura awanturnicza, choć nie awanturnik, Faeton, kierujący rydwanem słońca, Ikar o przyprawianych skrzydłach. Zresztą nie oszczędzał on nigdy siebie i głową naprzód rzucał się w szalone przedsięwzięcia, palił swe okręty z obojętnością Agatoklesa i przygotowany zawsze na przypłacenie życiem swych karkołomnych czynów, jak kot spadał zawsze na nogi.
Dewizą jego było francuskie hasło: „Quand même“ — mimo wszystko, czy wbrew wszystkiemu, a poszukiwanie niemożliwości stanowiło stały bodziec do życia.
Ale ta awanturniczość Ardana pozbawiona była zupełnie cech zaborczości. „Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma“, powtarzał on często; ryzykował sam ciągle i ostatecznie nic nie posiadał. Zresztą, jak mało kto potrafił on trwonić pieniądze; kieszeń jego była prawdziwą beczką Danaid, beczką bez dna. Bezinteresowny i uczynny aż do rozrzutności, miał on złote serce nawet w stosunku do swych nieprzyjaciół i nie umiałby podpisać wyroku śmierci nawet na najzawziętszego swego wroga, gotów był sam zaprzedać się w niewolę, byle z niej wykupić pierwszego lepszego negra.
We Francji, w Europie znali wszyscy tę osobistość rozgłośną a krzykliwą. Dawał on zresztą ciągle temat do mówienia o sobie, a fama chrypła często w służbie u niego. Żył on ciągle jakby w kryształowym pałacu, a świat cały był powiernikiem najskrytszych jego tajemnic. Rozumie się, że posiadał on również przepyszną kolekcję wrogów, których zresztą nie zranił nigdy, nie obraził i nie uraził nawet, choć musiał ich kiedyś potrącić w przejściu, torując sobie drogę poprzez ludzki tłum.
Przeważnie jednak lubiono go i traktowano, jak rozpieszczone dziecko. Wszyscy zajmowali się jego szalonymi pomysłami, które dawały im emocję i przyglądali się im bez podziwu może, ale z zainteresowaniem. Wiedziano o nim, że jest tak nierozsądnie odważnym, ale ktoś z jego przyjaciół chciał go powstrzymać, przepowiadając mu katastrofę, Ardan z przemiłym uśmiechem machał ręką i odpowiadał najpiękniejszym chyba ze wszystkich przysłów arabskich: las pali się przez swe drzewa!
Takim był podróżny z Atlanty: ruchliwy, niespokojny, podniecony własnym zapałem, zaabsorbowany wewnętrznie czemś i jak w tej chwili nie myślał o tem, czego miał dokonać w Ameryce, lecz coraz to innymi, dalszymi już może projektami.
Jeśli czasem zdarzają się wśród typów ludzkich uderzające kontrasty, to jeden z najdziwniejszych tworzyli w tej chwili: francuz Michał Ardan i yankes Impey Barbicane, choć każdy z nich był na swój sposób odważnym, pomysłowym i przedsiębiorczym.
Kontemplację, w jaką wpadł prezes Gyn-Klubu przy pierwszem spotkaniu ze swym rywalem, który zepchnął go na drugi plan, przerwały okrzyki i wiwaty tłumu.
Były one tak gwałtowne, a entuzjazm przybrał formy tak wybuchowe, że Michał Ardan uścisnąwszy conajmniej z 1000 rąk, które wyciągały się ku niemu, zmuszony był schronić się do swej kajuty. Barbicane podążył za nim, nie mówiąc ani słowa.
— Pan jest Barbicane? — zapytał Michał Ardan, gdy znaleźli się sami, takim tonem, jak gdyby znali się od lat dziecinnych.
— Tak jest — odpowiedział prezes Gyn-Klubu.
— A więc witam pana, panie Barbicane, jak się pan miewa? Bardzo dobrze, no to chwała Bogu, bardzo się cieszę.
— Czy pan jest rzeczywiście zdecydowany puścić się w podróż? — zapytał Barbicane bez wszelkich wstępów.
— Najzupełniej.
— I nic pana nie powstrzyma?
— Nic. Czy kazał pan już zmienić formę pocisku stosownie do mojej depeszy?
— Czekałem na pańskie przybycie, ale — nastawał dalej Barbicane, — czy pan zastanowił się?...
— Zastanawiać się!! Czy ja miałem czas do stracenia? Nadarzała się okazja do zrobienia wycieczki na księżyc, korzystam z niej, no to wszystko. Zdaje mi się, że tu niema nad czem się zastanawiać.
Barbicane pożerał oczyma człowieka, który mówił o swym projekcie z taką swobodą, z taką beztroskliwością, jakby tu chodziło o małą wycieczkę w góry.
— Czy więc ma pan choć jakiś plan tej podróży?
— Doskonały, mój kochany Barbicane, nie pozwól pan, że zrobię mu małą uwagę. Wolałbym moją tę historję opowiedzieć raz jeden tak, żeby wszyscy ją słyszeli, i żeby raz z tem skończyć. Uniknę w ten sposób powtarzania się. Zwołaj więc pan wszystkich kolegów, przyjaciół, całe miasto, całą Florydę, jeśli pan chce nawet, całą Amerykę, a ja gotów jestem rozwinąć mój plan i odpowiedzieć na wszystkie zarzuty. Bądź pan spokojny, ja im odpowiem. Zgadza się pan na to?
Po tych słowach prezes opuścił kabinę i podał do wiadomości tłumu propozycję Michała Ardana. Słowa jego były przyjęte okrzykami radości i zadowolenia. To było najprostsze załatwienie sprawy.
Każdy będzie mógł widzieć i słyszeć bohaterskiego europejczyka. Niektórzy jednak z pośród bardziej up artych nie chcieli opuścić Pokładu Atlanty i spędzili na nim noc. Między innymi pozostał również J.T. Maston, który co chwila i na wszystkie tony wykrzykiwał: — To genjusz, to bohater, a my jesteśmy babami w porównaniu z tym europejczykiem!
Prezes Barbicane, wezwawszy tłum do rozejścia się, powrócił do kabiny Ardana i pozostał w niej aż do chwili, kiedy zegar okrętu wydzwonił kwadrans na dwunastą.
Dwaj współzawodnicy o popularność uścisnęli sobie serdecznie ręce na pożegnanie, a Michał Ardan był już na ty a ty z prezesem Barbicane’m.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.