Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Zygmunt Chmieliński

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Anc
Tytuł Zygmunt Chmieliński
Pochodzenie Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
Wydawca Księgarnia Feliksa Westa
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Brody
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Zygmunt Chmieliński.

Zygmunt Chmieliński — to jedna z najwybitniejszych postaci powstania z 1863 r., a niewielu wodzów powstańczych porównanie z nim wytrzymać może. To wzór dowódcy partyzanckiego narodu, który dąży do zrzucenia jarzma wroga, wzór wytrwałości w klęskach i niepowodzeniach, którym nigdy pokonać się nie dawał, a czy w zwycięstwie, czy w odwrocie, zawsze bez bojaźni i strachu!
I czyż ja mogę dodać choć jeden listek wawrzynu do wieńca chwały, który otacza pamięć jego? — zaprawdę, że nie! ale zetknąwszy się z nim w życiu kilkakrotnie, postaram się dorzucić na męczeńską, a zdeptaną przez wroga mogiłę bohatera i moją grudkę ziemi, zlepioną ze wspomnień o moich z nim stosunkach.
Nie mam zamiaru pisać monografii Chmielińskiego, bo do tego uzdolnionym się nie czuję i materyałów odpowiednich nie posiadam, a całą przeszłość odczytuję w mej pamięci i dlatego to tylko do luźnych o nim wspomnień ograniczyć się muszę.
Chmieliński był młodzianem nie więcej jak dwudziestopięcioletnim, gdy dla walki za Ojczyznę porzucił szeregi wojska moskiewskiego. Czy on tam był junkrem, czy praporem? — tego nie wiem, lecz całe jego wzięcie się i maniery naprowadzały na myśl, że od dzieciństwa w korpusie kadeckim wychowanie odebrać musiał.
Czy był w wojsku Dyktatora? tego także nie wiem, ale to wiem, że Chmieliński był jednym z najpierwszych oficerów powstania, którzy po klęsce Langiewicza (bo już w początkach maja, zdaje mi się) zaczęli formować oddziały w kraju.
Przybył on z Krakowa w stopniu kapitana, a dzięki współdziałaniu zacnego i dzielnego organizatora wojennego województwa, Andrzeja Deskura oddział jego naprzód w miechowskiem a potem jędrzejowskiem urósł do jakich 400 ludzi, dobrze uzbrojonych.
W czerwcu już stoczył on kilka potyczek z Moskalami, trzymając się zawsze taktyki rozdzielenia oddziału na drobniejsze części, wobec zbyt silnego nieprzyjaciela, i napadania na wroga, gdy tylko ten ośmielił się być choć w równej mu sile.
Zwyczajnie rozdzielał on oddział na kompanje, które w promieniu paru mil się lokowały, — a na znak dany przez wodza, oddział z kilkuset wyćwiczonych ludzi do boju stawał. Przez długie miesiące ulubionem siedliskiem Chmielińskiego był trójkąt pomiędzy Kielcami, Włoszczową i Jędrzejowem, a pomimo, że pracowałem w organizacyi województwa, aż do końca sierpnia z oddziałem Chmielińskiego się nie spotkałem. Prawda i to, że lipiec i sierpień w kozie przesiedziałem.
Już w czerwcu sława Chmielińskiego głośną była, a Moskale z nim, tak jak z Czachowskim, liczyć się musieli.
Żołnierze jego bardzo go kochali, choć był wielce surowym dla nich, a nahajka, która go nie odstępowała, często w robocie była. Szlachta w początkach skarżyła się na niego bardzo, jako na mierosławczyka i „jakobina“, śmiał on bowiem tchórzów, skrywających się po dziurach, zabierać przemocą do oddziału, a czasami opornego młodzieńca szlacheckiego i nahajem pokropił! Ale i to się utarło, gdy poznano, że było to wynikiem tylko gorącej miłości ojczyzny, połączonej z wrodzoną krewkością i szorstkością wojskową.
Nie lubił on także pochlebstwa i nigdy w nienależne mu tytuły nie ubierał się, jak to czynili inni dowódcy oddziałów.
Po śmierci Bończy oddział Chmielińskiego powiększył się o stokilkadziesiąt koni, jako resztę oddziału Bończy. Charakterystycznem było przyjęcie tej resztki przez Chmielińskiego, nie pamiętam czy w Obiechowie, czy w Secyminie. Ustawiwszy ów oddział konnicy, otoczyć go kazał swoją piechotą, a potem wypowiedział mówkę do tych, którzy wodza swego na polu bitwy haniebnie odbiegli, zwymyślał ich tak polskimi, jak moskiewskimi wyrazami, a następnie zakonkludował, iż nie są oni godni siedzieć na koniach i że powinni naprawić swą sławę kosami. Zakomenderował więc: „z konia“, a rozbroiwszy uciekinierów, kosy im dać kazał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Po wydobyciu się z pazurów Czengerego, niedługo popasałem u moich zacnych przyjaciół i poręczycieli państwa Sierhiejewiczów. Na trzeci dzień, pożegnawszy ich, wyjechałem, a zacni ci ludzie, wiedząc, co ich mój wyjazd kosztować będzie, nie próbowali nawet wstrzymywać mię, od spełnienia mego obowiązku.
Odwiedziwszy więc matkę moją w Jędrzejowie, a w Pińczowie Adolfa Pieńkowskiego, który komisarstwo pełnomocne województwa już innemu ustąpił, udałem się do nowego wojewody w Węchadłowie, w szkalmierskiem. Był nim wtedy właściciel tej wioski, Mieczysław Chwalibóg, któremu kilkoletnia katorga i wygnanie na Syberyi, nietylko serca nie ostudziło, ale nawet wręcz przeciwny skutek wywarło. Wojewoda posłał mię w olkuskie, aby tam zająć opróżnione stanowisko naczelnika powiatu. A było to w ostatnich dniach sierpnia.
Przez trzy miesiące mojego naczelnikowania w olkuskiem, przebywałem najwięcej w północnej części powiatu, pomiędzy Szczekocinami, Lelowem, Żarkami i Pilicą, tam mię najmniej nachodzili Moskale, gdy w okolicach Olkusza i Dąbrowy przemarsze ich częste bywały.
Najwięcej przebywałem w Wzdowie, Kromołowie Irządzach, Białej i Białej-Błotnej, a w tej to ostatniej najczęściej rezydowałem, korzystając ze staropolskiej gościnności dwóch braci, zacnych panów Rajskich.
Nie mając dostatecznych lasów, powiat Olkuski mało się nadawał do partyzantki, czasami tylko Oxiński z Wieluńskiego, a Chmieliński z Kieleckiego tam się zapędzali. Moskale zaś stacyonujący w Olkuszu i Miechowie, pilną uwagę zwracali na granicę, aby przeszkodzić wejściu oddziałów powstańczych od Krakowa.
Organizacyę narodową zastałem w świetnym stanie: naczelnicy okręgowi i miejscy urzędowali pilnie, podatki napływały, poczty narodowe świetnie urządzone były. Dzięki temu, jakoteż wytrwałej działalności organizatora powiatowego, aptekarza Kreczmera (zmarł w Drohowyżu 24/3 1903 r.) sprowadzano broń, mundury, organizowano oddziały powstańcze.
W owym czasie formował się w Olkuskiem oddział Ottona, Węgra, którego nazwisko prawdziwe Esterhazy. Był to człowiek około 35 lat wieku, wykształcony, brunet, dobrego wzrostu i tuszy. Po polsku jednak nie mówił ani słowa, i to stanowiło ważną dla niego trudność, z podkomendnymi bowiem tylko po francusku lub po niemiecku porozumiewać się musiał. Znał się on na służbie wojskowej, był wymagający, ale w miarę surowy. Dla żadnych uczt obozu nigdy nie opuszczał. W końcu sierpnia dokańczał on formacyi swego oddziału w lasach około Białej-Błotnej gdzie go w obozie odwiedzałem.
Jednocześnie w okolicach Cierna i Popowic w Jędrzejowskiem uformował się oddział majora Iskry (Sokołowski) a to po bitwie, którą on był stoczył z Moskalami, około Małogoszcza.
Chmieliński zaś wtedy przebywał w okolicach Włoszczowy, rozdzieliwszy swój oddział na części, które kwaterowały po różnych miejscach.
Pomiędzy dowódcami tymi nie było żadnej łączności, a nawet między Iskrą i Chmielińskim wyrodził się prawie antagonizm.
Źródło tego leżało w niewłaściwej nominacyi z przyczyny zmian i fluktuacyj, jakim podlegał sam Rząd Narodowy.
Chmieliński, który od kwietnia, jak lew i lis zarazem, walczył z Moskalami, przez długi czas był tylko „kapitanem“, gdy Iskra w czerwcu przybył formować swój oddział, z stopniem „majora“.
Ogół obu nazywał pułkownikami, lecz Chmieliński tego tytułu nie przyjmował, gdy Iskra chętnie weń się ubierał i nim podpisywał.
Iskra poszedł dalej, bo jako starszy stopniem i niby „pułkownik“ posyłał polecenia do „kapitana“ Chmielińskiego, których ten ostatni przyjmować nie chciał.
Sprawa narodowa najwięcej cierpiała na tem, bo nie raz zamiast zwycięstwa, ponieśliśmy klęskę!
Stosunki te niestety! tak się zaostrzyły, że przyszło do jawnych niechęci pomiędzy dwoma dowódcami.
Rząd Narodowy w części temu zaradził, nadając Chmielińskiemu, w lipcu zdaje się, stopień majora ale antagonizm dwóch ludzi nie osłabł.
W początkach września, o ile mi się zdaje, przyszła na ręce moje z Warszawy nominacya dla Chmielińskiego na podpułkownika i naczelnika wojennego województwa krakowskiego. Uważając to za ważny krok dla zaprowadzenia ładu pomiędzy dowódcami, sam tę nominacyę Chmielińskiemu zawieźć postanowiłem. Puściłem się więc na poszukiwanie nowego naczelnika, a przez Szczekociny i Secemin, dotarłem do wsi Kozłowa pod Włoszczową, odszukałem moją zgubę.
Pomimo podarunku, jaki mu przywiozłem, a który nie mógł być Chmielińskiemu nieprzyjemnym, przyjął on mnie chłodno, surowo a nawet dość opryskliwie.
Oblicze jego dopiero się wyjaśniło, gdy wszedł do pokoju adjutant jego major Piotr Doliński, a uściskawszy mnie serdecznie, przedstawił pułkownikowi, jako swego kolegę uniwersyteckiego, który z przyczyny krótkiego wzroku, musiał żołnierkę na służbę organizacyjną zamienić.
Chmieliński zmienił się wtedy zupełnie a przeprosiwszy mnie za swoje przyjęcie rzekł:
— Myślałem, obywatelu, żeś ty młody szlachcic, który z tchórzostwa „dyplomacyą“ się zajmuje.
„Dyplomacyą“ nazywał on wszelką służbę po za obozem, żartował z niej, pojmując tylko w części i nie będąc w stanie ocenić niebezpieczeństwa na jakie sumiennie pełniący obowiązki tej dyplomacyi się narażał!
Do późnej nocy gawędziliśmy z Chmielińskim, jego adjutantem i gospodarzem. Pułkownik się ożywił, rozgadał, a nazajutrz rano wydał rozkazy, dla koncentrowania jego oddziałków; w kilka dni już potem poturbował Moskali gdzieś koło Rakówka.
Z długiej wtedy rozmowy widziałem, że Chmieliński nie łudzi się co do położenia. Jako szczery, głęboki demokrata, w ludzie tylko widział ocalenie Polski, lecz uznawał swą niemoc, by ten lud poruszyć. Chciałby on był jednak, żeby powstanie ogarnęło jak najszersze kręgi i cierpiał nad tem, iż wyglądało ono, jakby jaka zbrojna demonstracya.
— Żalą się na mnie, mówił, że jestem szorstkim i grubijańskim ze szlachtą, lecz czyż mogę być innym, gdy powstanie tak mało się rozwija, a młodzi szlachcice po domach siedzą. Cóż więc chcieć od chłopów? Oddziałów mało, a uciekinierów wielu! Co z Bończą zrobiono? I czyż tych tchórzów nie miałem ukarać? Powinienem był ich rozstrzelać, lecz niestety, zbyt wielu ich było!!
— Kraków jest naszą zgubą, mówił, tam się szerzy zgnilizna i demoralizacya, które do obozów przechodzą! Raz tam byłem, lecz wyjechałem stamtąd do obozu, przysięgając sobie albo zwyciężyć, albo zginąć, a do Krakowa nie wrócę!
Zginąć więc muszę, a czy to w bitwie, czy też na rynku w Kielcach, lub w Radomiu, to mi jest wszystko jedno, bylebym spełnił mój obowiązek!.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Oto wyznanie wiary, oto wizerunek moralny Zygmunta Chmielińskiego.
Co rzekł, to dotrzymał!
Wygląd Chmielińskiego nie był wcale nakazujący: szczupły, prawie że chuderlawy, z włosami czarno-kasztanowatymi, wyglądał na lat 25 lub 26 i nie miał wcale rycerskiej miny.
Fizyognomia jego również nie była odznaczającą się, a ruchy szorstkie i obozowe znamionowały wychowanie wojskowe. W obcowaniu jednak z sympatycznemi mu osobami był uprzejmy, miły i serdeczny, — mówiąc o sprawach narodowych, wpadał w zapał, a w oczach cała jego pełna poświęcenia i odwagi dusza się malowała.
— „Wiem, że zginąć muszę, a więc mi wszystko jedno, gdzie zginę, bylebym spełnił mój obowiązek“ z całem zrozumieniem tych wyrazów i stałem postanowieniem ich dotrzymania, słowa te były przez niego wypowiedziane!
Dlaczego tak nie myślały miliony naszych rodaków.....

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Objaśniony przezemnie o szczegółach formacyi oddziału Ottona, prosił o najspieszniejsze dokompletowanie tej formacyi, przewidując, iż wkrótce pomocy tego oddziałku, potrzebować będzie.

*

W kilkanaście dni potem Chmieliński, zebrawszy swój oddział, przekroczył Pilicę i stanął obozem we wsi Drochlinie, własności braci Zwierzchowskich, na północy powiatu olkuskiego położonej. Pojechałem tam powitać miłych gości i, jako gospodarz powiatu, zarządzić odpowiednie dostawy.
Chmieliński przyjął mię, jak starego przyjaciela, a w oddziale jego, oprócz kolegi Dolańskiego odnalazłem kolegę z dzieciństwa, to jest ze szkół kieleckich Jana Biechońskiego, który mię nie poznał.
Po raz pierwszy wtedy widziałem i podziwiałem ćwiczący się oddział Chmielińskiego, złożony o ile pamiętam z czterech kompanii piechoty i szwadronu jazdy — razem około 600 ludzi.
Prawie cały tydzień stał Chmieliński w Drochlinie. — Ćwiczył on, dopełniał i organizował tam swój odział, a Moskale jakby o nim nie wiedzieli. Od Kielc zasłonięty był oddziałem Iskry, garnizon częstochowski zajęty był Oxińskim i Lüttichem, a Olkusz obserwował granicę.
Drugiego dnia jego tam pobytu przywiozłem mu depeszę z Warszawy. Po przeczytaniu rzekł on do mnie.
— Mam polecenie od Rządu Narodowego, oddać pod sąd wojenny Iskrę, za jego gwałty i rozpustę. Czybyś się nie podjął jechać do niego, z wezwaniem, aby się tu stawił, dla porozumienia w sprawach wspólnego działania?
Wymówiłem się od tego memi zajęciami, gdyż znając cel prawdziwy misyi, wydała mi się ona zbyt judaszowską; — sąd wojenny w powstaniu — to śmierć a choć konieczność tego wymagała — to posłannictwo takie wstrętnem mi było.
Już dawno żalono się na swawolę Iskry, cytowano wsie, w których tenże dowódca ze swoim sztabem publicznie oddawał się rozpuście i gwałtom pod osłoną swoich żołnierzy!
Skargi te doszły do Warszawy, a stamtąd nakazano sąd wojenny, który mię niemile dotknął dlatego, iż wykonawcą jego miał być Chmieliński. —
Wiedziałem, że Rząd Narodowy nie miał go kim innym zastąpić, a jednak bolało mię to, iż Chmieliński posądzony będzie o osobistą zemstę.
Tak też rzeczywiście było.
Ja odmówiłem poselstwa, lecz znalazł się ktoś inny.
Iskra odmówił stawienia się, lecz zaskoczony przez Moskali z Kielc, zbliżył się do Drochlina i z konieczności tam pomaszerować musiał.
Dwa dni przedtem nowo uformowany oddział Ottona, już tam był ściągnięty w sile trzech kompanij i kilkudziesięciu koni, razem 400 ludzi.

*

Na przyjęcie Iskry oddziały Chmielińskiego i Ottona, ćwicząc się na błoniu, zostały sformowane (Nadjechałem w parę godzin po wypadkach, które tu opisuję).
Oddział Iskry ustawiony został przed tamtymi a po sprezentowaniu broni przed pułkownikiem Chmielińskim, przystąpił do majora Iskry kapitan z niemieckiem nazwiskiem, którego zapomniałem (zdaje mi się Rozenbach) rzekł:
— Majorze Iskro! w imieniu Rządu Narodowego aresztuję cię!
Iskra zbladł, zawahał się, szmer przebiegł po jego oddziale, lecz jednocześnie przy oddziale Chmielińskiego, rozległa się komenda gotowości do strzału a donośny głos Chmielińskiego dał się słyszeć:
— Przy najmniejszej chęci oporu rozstrzelać każę!
Iskra oddał pałasz i pod strażą udał się do pokoju, na areszt przeznaczonego.
Ten sam los spotkał majora Denisiewicza i kapitana Bogusza (moich znajomych z Cisowa!), oskarżonych o współudział w gwałtach.
Oddziałowi Iskry kazano broń złożyć w kozły, a Chmieliński oznajmił mu wolę Rządu Narodowego, powierzając komendę oddziału tymczasowo majorowi Zarembie.
Sąd wojenny niezwłocznie się zebrał i obradował przy drzwiach zamkniętych we dworze.
Smutek i przerażenie opanowało cały obóz, żołnierze Iskry zgłodnieli, zmęczeni, bez broni pod strażą wojskową dwóch innych oddziałów się znajdowali.
Przechodząc się między niemi znalazłem brata mego stryjecznego Antoniego, z którym w więzieniu kieleckiem się rozstałem, a który cudem tylko uszedł moskiewskiej szubienicy (patrz wspomnienie „O Czengerym“).
Jak ja, tak i on niedługo po uwolnieniu swojem spoczywał na łonie rodziny. Wkrótce znalazł się w oddziale Iskry i już w potyczce drugiej pod Małogoszczem brał udział. Był on tam niegdyś i z Langiewiczem.
Widocznie cierpienia i więzienie nie tylko nie osłabiło poczucia obowiązku, ale go jeszcze wzmocniło!...

*

Sąd wojenny przeciągnął się w noc późno — twarze wszystkich były zasępione, a sędziowie milczeli.
Wieczorem odjechałem z Drochlina, a gdy tam nazajutrz znowu powróciłem, już było po wszystkiem.
Oto, co mi powiedziano:
Sąd wojenny skazał w nocy majora Iskrę na karę śmierci przez rozstrzelanie, a dwóch innych więźniów na publiczną naganę przed frontem.
O świcie trzy oddziały sformowały się na błoniu.
Przyprowadzono nieszczęsnego Iskrę, który do końca zachował się przytomnie i odważnie.
Prosił on, by mu oczów nie zawiązywano a gdy mu przeczytano wyrok, rzekł;
— Tak, winien jestem, zasłużyłem!
A potem, rzucając w górę swą czerwoną krakuskę zawołał: `
— Jeszcze Polska nie zginęła! Strzelajcie!
I padł ugodzony dwunastoma kulami!...
Szkoda, wielka szkoda młodzieńca, którego może inni popchnęli do rozpusty, a który, jak bohater umrzeć umiał.
Czy wie kto dziś w Drochlinie o jego mogile?


∗                         ∗
Chmieliński tego dnia był wielce ożywiony i zajęty wyprawianiem w pochód swej małej armii liczącej około 1200 piechoty i około 200 koni. W ożywieniu tem znać było gorączkę, spowodowaną smutnymi wypadkami dnia tego.

Naturalnie, że ja z nim tych wypadków nie poruszałem.
Dawał on rozporządzenia swoim podwładnym a zwracając się do mnie, rzekł:
— Moskale z Kielc idą — jutro mamy bitwę patrz tu, tu — rzekł, wskazując na mapę.
— Tu w lesie Mełchowskim na tej polanie ich przyjmiemy; ja z moimi w środku, Otto na lewem skrzydle, Zaremba na prawem. Moskali nie wiele, bo sześć „rot“ (kompanij), dragoni i kozacy, — to tyle co nas. — Ale, nasza pozycya dobra i jeżeli żołnierze nie zawiodą, to się ich zwycięży...
Jak rzekł, tak się stało, lecz nie przeczuwał on paniki, jaka obejmuje żołnierzy na widok śmierci wodza.
Nazajutrz rano, tj. 30 września, pułkownik moskiewski Schuman, następca Czengerego w dowództwie pułku, zaatakował Chmielińskiego na stanowiskach naprzód wskazanych.
Walka! tyralierska trwała już parę godzin, gdy Moskale atakujący cofać się zaczęli.
— Naprzód! zabrzmiała komenda i dzielni Otto i Zaremba na czele swoich posuwać się zaczęli — gdy pierwszy, trafiony kulą w skroń, padł na miejscu, a drugi, z dwoma kulami w brzuchu, na bok odprowadzony być musiał.

Zamieszanie i popłoch powstały na obu skrzydłach, których środek już powstrzymać nie był w stanie.

Pułk. ZYGMUNT CHMIELIŃSKI.
Naczeln. wojen. Województwa Krakowskiego
Szef Sztabu Generała Bosaka.
Rozstrzelany w Radomiu dnia 23. Grudnia 1863 roku.
Chmieliński musiał się cofać, zasłaniając swym oddziałem odwrót. Moskale jednak nie śmieli bardzo nacierać, tak, że nasi ranni i zabici na polu nie zostali.

Pogromu nie było, ale była klęska przez śmierć dwóch wodzów i rozproszenie właściwe partyzantce.
Chmieliński się wycofał przez Lgotę, Wzdów, Białę-Błotną i Szczekociny w Jędrzejowskie, gdzie oddział swój na drobne części znów podzielił.
Moskale za nim podążyli, lecz w lasach około Secymina i Radkowa wszelkie ślady dla nich się zatarły.

*

Drugiego czy trzeciego dnia na cmentarzu w Lelowie pochowaliśmy zwłoki dwóch poległych dowódców w jednym grobie, obok siebie złożone.
Otto miał tylko małą trójkątną rankę na prawej skroni, a Zaremba po dostaniu dwóch kul, przybył jeszcze na koniu do zajazdu w Lelowie, żądając pokoju, a zsiadając z konia, padł, by więcej się nie podnieść.
Czy też tradycya tych dwóch grobów przechowała się dotąd w Lelowie?

*

Co Mełchów popsuł, trzeba było naprawić. Lecz na to trzeba było znów parę tygodni.
Zdemoralizowany oddział Iskry przestał istnieć jako całość. Chmieliński reorganizował się w lasach, między Włoszczową i Jędrzejowem, a my w Olkuskiem zbieraliśmy do kupy były oddział Ottona w lasach Białej-Błotnej.
Na miejsce poległego dowódcy przysłano z Krakowa majora, Faustyna Grelińskiego.
Był to młody człowiek, około lat 30, wzrostu dobrego, brunet, z wąsikami i napoleonką, elegancki, wymuskany; — wcale na obozowca nie wyglądał. Był on uczniem owej szkoły wojskowej w Genui, a potem w Cuneo, założonej dla Polaków pod przewodnictwem Mierosławskiego a potem Wysockiego.
Walczył on pod Langiewiczem i Czachowskim, a sam nawet miał był oddział w lasach Świętokrzyskich.
Co do charakteru, Greliński był uprzejmy i przyjacielski, lecz w służbie niesforny.


∗                         ∗

Było dobrze pod jesień, bo noce były chłodne a czas dżdżysty, gdy oddział Chmielińskiego się zreorganizował, a pułkownik powziął myśl zrobienia niespodzianki Moskalom, poszukującym go, przez napad, którego podejrzewać nie mogli.
Nadesłał więc rozkaz Grelińskiemu wymaszerować i zbliżyć się do siebie. Greliński chciał odmówić, lękając się, że z nim toż samo stanie się co i z Iskrą.
Rozdrażnienie dwóch dowódców podniecało się i mogło doprowadzić do katastrofy. Postanowiłem więc interweniować.
Ułagodziwszy Grelińskiego, pojechałem do Chmielińskiego, którego zdaje mi się, w Obiechowie znalazłem. Wściekły był i rozdrażniony, lecz udało mi się go udobruchać i dostałem od niego słowo, że włos z głowy Grelińskiego nie spadnie, jeżeli nazajutrz do wieczora przybędzie na wskazane miejsce.
Cztery mile nas dzieliły, pojechałem więc na noc a wiele perswazyi użyłem, aby Grelińskiego skłonić, do zawierzenia mnie i Chmielińskiemu.
Biedak! jechał ze mną jak w gorączce, trzymając dalekowidz w jednej ręce a rewolwer w drugiej.
Nietyle bowiem spotkania z Chmielińskim, ile z Moskalami się obawiał.
— Słuchaj — mówił — jeżeli się Moskale pokażą, to tobie naprzód, a potem sobie łeb rozwalę!
Już szaro było, kiedyśmy Chmielińskiego w Chwilinie pod Kosowem dopędzili.
Prawdziwie szczęśliwy byłem z rezultatu mej interwencyi. Obaj wodzowie słowa dotrzymali i podali sobie ręce.
Greliński się wytłumaczył, a Chmieliński dobrze to przyjął.
Przy skromnej obozowej przekąsce, dowiedziałem się, że Chmieliński zamierza napaść niespodzianie na włóczący się w tamtych stronach oddział moskiewski majora Bentkowskiego, Polaka, zaprzańca, zbója i podpalacza Małogoszcza.
Zostawiłem więc dowódców, zastanawiających się nad sposobami uskutecznienia planu, a około północy wyruszyłem z Grelińskim na spotkanie jego oddziału, który nadchodził.
Powróciłem w Olkuskie, i już więcej Chmielińskiego nie widziałem.

*

Następnej nocy, tj. 19 października wykonano umówiony napad na wieś Oksę, lecz czy z przyczyny niejednostajności ataku, czy też z przyczyny silnej pozycyi moskiewskiej, napad ten był odpartym.
Gdy żołnierze Chmielińskiego utrudzeni wykonanym atakiem rozłożeni byli obozem następnej nocy w wyż wspomnianym przysiółku Kwilinie albo Chwilinie, zdrajca Bentkowski napadł ich gwałtownie i zadał oddziałowi Chmielińskiego wielką klęskę.
Grelińskiego widziałem, jak wracał do Krakowa z ręką przestrzeloną przez kulę, a jego oddział więcej się w Olkuskiem nie pokazał.
Chmielińskiego wkrótce Rzad Narodowy mianował pułkownikiem i szefem sztabu generała Bosaka, jako naczelnika wojennego dwóch województw: sandomierskiego i krakowskiego, a z tem środek ciężkości działalności jego przeniósł się w góry Świętokrzyskie.
Dwie krwawe bitwy, pod pamiętnemi dla mnie Ociesenkami, utrwaliły sławę jego imienia!
Walczył on jak lew, a zginął po bohatersku dotrzymując słowa, bo na polu bitwy pod Bodzechowem wzięty ranny, prawie umierający, 19 grudnia 1863 r., przez wrogów w Radomiu rozstrzelanym został 23 grudnia 63 r.
Cześć i sława mu!

*

O tragicznym końcu Chmielińskiego w grudniu, dowiedziałem się, gdy byłem już w Lubelskiem.
Do końca jednak października, a nawet początków listopada, pełniłem moje obowiązki w Olkuskiem.
Za ciasno mi jednak tam było, wobec prześladowań mej matki i odgrażań się Czengerego jakoteż sfory szpiegów, którzy mnie wydać mogli.
W pięknym więc dniu listopadowym, zacny pan Derych, właściciel wsi w Olkuskiem i kamiennicy w Krakowie, przewiózł mię na swym wózku, przez jakiś przykomorek, w charakterze swego lokaja.
Lecz to do opowiadania o Chmielińskim nie należy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Anc.