Zamek w Karpatach/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamek w Karpatach |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Tomasz Seweryn Jasiński |
Tytuł orygin. | Le Château des Carpathes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opowiadanie niniejsze nie jest fantastycznem, chociaż niejednemu może wydawać się nieprawdopodobnem; zwrócimy uwagę jednak, że żyjemy w czasach, w których dzięki coraz nowym naukowym odkryciom, będącym niejako zadatkiem przyszłości, nie można naszej powieści zaliczyć do legend. Zresztą legendy i podania nie tworzą się już teraz, przy schyłku dziewiętnastego wieku, odznaczającego się praktycznością i realistycznemi dążeniami. Nie napotkasz ich ani w Bretanii, tak obfitującej w starożytne, dzikie podania; ani w Szkocyi, kraju gnomów; ani w Norwegii, zaludnionej fantastycznemi postaciami elfowi, sylfów i walkiryi, ani nawet w Siedmiogrodzie, gdzie na tle otaczających go Karpat mogłyby się ukazywać nadprzyrodzone istoty. Chociaż trzeba przyznać, że w krainie Siedmiogrodzkiej lud wierzy jeszcze w zabobony i w średniowieczne czary.
Gérando opisywał te odległe prowincye Europy, a Elizeusz Réclus zwiedzał je nawet, lecz żaden z nich nie dotknął przedmiotu, o którym mamy mówić.
Było to przy schyłku maja. U stóp góry Retyezat, na wyniosłej płaszczyźnie, pokrytej bujną roślinnością, skąd roztaczał się rozległy widok na urodzajną dolinę, urozmaiconą grupami drzew, wznoszących się wśród łanów uprawnych pól i ogrodów, siedział pasterz, pilnując swej trzody. Płaszczyzna, odkryta ze wszystkich stron, wystawiona była, szczególniej zimą, na północno-zachodnie wichry.
Człowiek nie miał pozoru arkadyjskiego pasterza, lecz nie wyglądał również na wieśniaka. Nie był to Dafnis ani Amyntas, opiewany przez starożytnych poetów, chociaż otaczający go krajobraz godzien był pióra poety, jak pędzla artysty. Rzeka Sil płynęła, szemrząc u stóp wzgórza i wiła się jak wstęga przez dolinę.
Frik, był pasterzem we wsi Werst i mieszkał w nędznej chacie, zbudowanej na brzegu wioski, gdzie mieścił się razem ze swoją trzodą. Leżał on na wzniesieniu porośniętem trawą i drzemał jednem okiem, a drugiem pilnował trzody. W ustach trzymał dużą fajkę, którą wyjmował niekiedy, aby gwizdać na psy, gdy owca jaka zanadto się oddaliła, lub dął w róg pasterski, którego dźwięk stokrotnem echem odbijał się w górach.
Była godzina czwarta po południu i słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Wierzchołki niektórych gór oświetlone były wyraźniej, podczas gdy podstawy ich lekka mgła otaczała. Z południowo-zachodniej strony, gdzie łańcuch gór rozstępował się trochę, tryskał snop ukośnych promieni słonecznych, wciskających się niby przez otwarte drzwi.
Miejscowość ta należała do najmniej znanej i najdzikszej części Siedmiogrodu, zaliczonej do komitatu Klauzenburg, albo Kolosvar.
Siedmiogród, zwany po madziarsku Erdely, kraj leśny, jest niezmiernie ciekawą prowincyą cesarstwa austryackiego. Ziemia Siedmiogrodzka graniczy na północy z Węgrami, na południe z Wołoszczyzną, a na zachód z Mołdawią. Rozległość jej wynosi sześćdziesiąt tysięcy kwadratowych kilometrów, czyli sześć milionów hektarów, co równa się dziewiątej części Francyi. Malownicze, górzyste jej położenie przypomina Szwajcaryą, ale jest ona o połowę obszerniejsza niż Helwecya, a mniej zaludniona.
Transylwania, czyli Siedmiogród, posiada ziemię urodzajną, uprawne pola i bujne pastwiska. U stóp wyniosłych gór rozciągają się prześliczne doliny, odnogi gór Karpackich przerzynają kraj w rozmaitych kierunkach, rozliczne rzeki i rzeczki zasilają wspaniały Dunaj, którego Żelazne Wrota, znajdujące się o kilka mil ku południowi, zamykają wąwóz łańcucha gór Bałkańskich na granicy Węgier i państwa Ottomańskiego.
Takim jest ten starożytny kraj Dacyi, zdobyty przez Trajana, w pierwszym wieku ery chrześcijańskiej. Niezależność, którą cieszył się pod panowaniem Jana Zapolskiego i jego następców, skończyła się po wstąpieniu na tron Leopolda I., który Siedmiogród przyłączył w roku 1699 do Austryi.
Kraj ten zamieszkują rozmaite plemiona; są tu Wołoszanie i Rumuni, Węgrzy, Cyganie, Szeklerzy mołdawskiego pochodzenia i Saksoni, którzy z czasem zjednoczą się z miejscową ludnością.
Do jakiego plemienia należał pasterz Frik? Czy był to potomek starożytnych mieszkańców Dacyi? Trudno to było określić, spoglądając na jego bezładnie spadające włosy, twarz posmoloną, gęstą brodę i, również gęste, krzaczyste i rudawe brwi, ocieniające niepewnego koloru oczy, zielonawo błękitne, otoczone siecią zmarszczek. Bo Frik ma już ze sześćdziesiąt pięć lat; pomimo to trzyma się dobrze, jest szczupły, zawiędły i wysoki, a gdy wsparty na swoim pasterskim kiju stał nieruchomie na skale, z głową osłoniętą spiczastym słomianym kapeluszem, mógłby posłużyć za model malarzowi.
W chwili, gdy słońce rzucało od zachodu snop promieni, Frik obrócił się, potem zasłaniając się ręką przed olśniewającem jego oczy światłem, spojrzał uważnie na daleki horyzont. Zdaleka na tle nieba, rysowały się mury zamczyska. Była to starożytna budowa, która zajmowała wyniosły i samotny wierzchołek góry, stanowiącej wyższą część płaszczyzny, zwanej płaszczyzną Orgall. Wśród blasków zachodzącego słońca mury zamku odbijały się wyraźnie. Jednakże wzrok pasterza sięgał widać bardzo daleko i odznaczał się niepospolitą siłą, skoro mógł dostrzedz niektóre szczegóły z takiej odległości. Frik zawołał nagle kręcąc głową:
— Stary zamku!... stary zamku!... Trzymasz się jeszcze silnie na swoich podwalinach!... A jednak przed upływem trzech lat rozsypiesz się w gruzy, kiedy twój buk ma już tylko trzy gałęzie!...
Drzewo bukowe, o którem pasterz wspominał, rosło obok jednej wieży zamczyska; gałęzie jego odbijały się ciemną barwą na tle nieba, lecz w tak delikatnych konturach, że człowiek posiadający wzrok mniej bystry, niż pasterz, nie byłby go nigdy odróżnił. Tajemnicze słowa pasterza odnosiły się do legendy, krążącej między ludem o tym zamku, którą później opowiemy.
— Tak, tak, — powtórzył, — trzy gałęzie... Wczoraj było jeszcze cztery, ale jedna opadła tej nocy... tylko sęk po niej pozostał... Widzę przecie tylko trzy gałęzie... Tak, tak, stary zamku, tylko trzy!...
Jeżeli będziemy zapatrywać się na pasterza ze strony idealnej, to powiemy, że odznacza się zawsze bujną imaginacyą, gdyż z natury jest marzycielem, do czego usposabia go rodzaj zajęcia; przypatruje się on planetom, naradza z gwiazdami, czyta w otwartej księdze niebios. Ale w rzeczywistości tak nie jest, gdyż są to ludzie nieoświeceni zupełnie. Lecz łatwowierność prostego ludu przypisuje im dary nadprzyrodzone. Podług nich może on rzucić urok i względnie do swego usposobienia, albo odżegnywa czary, albo je rzuca na ludzi i zwierzęta; oprócz tego sprzedaje proszki, napoje czarodziejskie, formułki zaklęć! On może zakląć urodzajność ziemi, aby nie wydała plonu, skoro czarownik wrzuci w nią zaklęty kamień, lub spojrzy lewem okiem. Podobne zabobony można napotkać w każdym kraju i w każdym wieku. Nawet wśród wieśniaków bardziej oświeconych istnieje ten zwyczaj, że z szacunkiem przemawiają do pasterza i okazują mu przychylność.
— Lepiej się ukłonić, — mówią, — aby uniknąć złego wpływu.
Ma się rozumieć, że w Siedmiogrodzie przekonania te są jeszcze bardziej zakorzenione.
Frik więc uważany był za czarownika, umiejącego wywoływać fantastyczne zjawiska. Jeden twierdził, że wampiry i strzygi były mu posłuszne; drugi zapewniał, że można go było widzieć przy schyłku księżyca, lub podczas ciemnych nocy na stawidle młyńskiem, rozmawiającego z wilkami, lub wpatrzonego w gwiazdy.
Frik nie zaprzeczał tym gadaniom, z których ciągnął korzyści. Za dobrą cenę sprzedawał umiejętność rzucania i zdejmowania uroków. Lecz trzeba dodać, że był niemniej łatwowiernym od tych, których wspomagał radą, i jeżeli nie wierzył we własne czary i gusła, wierzył uroczyście we wszystkie legendy i podania krążące po kraju.
Nic więc dziwnego, że powtarzał przepowiednie, dotyczące zniknięcia starego zamku, kiedy buk utracił jedną gałęź i że mu pilno było zanieść tę wiadomość do wioski.
Zwołał trzodę za pomocą swego pasterskiego rogu i wyruszył ku wsi. Psy zaganiały owce, a były to mocne, na wpół dzikie brytany, które z pozoru można było raczej posądzić o chęć pożarcia baranów, niżeli pilnowania ich troskliwie.
Trzoda ta należała do sędziego z Werst, nazwiskiem Kolbs, który płacił gminie znaczny podatek za pastwiska. Sędzia cenił bardzo pasterza Frika, wiedząc, że nietylko umie trzód pilnować, ale też strzedz i leczyć w potrzebie potrafi.
Owce szły w ściśniętych szeregach, przed którymi postępował przewodnik stada.
Zeszedłszy z pastwiska, Frik zwrócił się na szeroką ścieżkę, ciągnącą się wzdłuż pól uprawnych, na których kołysały się ciężkie kłosy zboża na wysokich łodygach; dalej widać było plantacye kukurydzy. Opodal szumiał las sosnowy i jodłowy, nęcący chłodem i cieniem. Poniżej rzeka Sil toczyła swoje przejrzyste fale po łożysku zasłanem kamykami, po jej powierzchni płynęły kłody drzewa, ciosanego w niedalekiej fabryce.
Psy i owce zatrzymały się na prawym brzegu rzeki i zaczęły pić chciwie wodę.
Niedaleko widać już było wioskę Werst, po za kępą wierzb, bujnie rozrośniętych i sięgających aż do podnóża góry Wulkan. Na stoku tej góry wznosiła się wioska tegoż nazwiska, zbudowana od strony południowej.
Na polu było pusto o tej godzinie; rolnicy zwykle późno wracali do domu, i Frik nie napotkał nikogo. Gdy trzoda ugasiła pragnienie i pasterz wracał już ku dolinie, o pięćdziesiąt może kroków od niego, ukazał się jakiś człowiek przy zakręcie rzeki.
— Hej! przyjacielu! — zawołał na pasterza.
Był to jeden z tych obcych ludzi, którzy przebiegają tamtejsze okolice; spotkać ich można nietylko w miastach i osadach, ale i w najuboższych wioskach. Każdy mógł się z nimi porozumieć, gdyż mówili oni wszystkimi językami. Czy ten wędrowny kramarz był Włochem, Saksończykiem, lub Rumunem? Nikt nie umiałby na to odpowiedzieć. Raczej był on żydem, jak tego dowodziła jego wysoka, szczupła postać, nos garbaty, długa, spiczasta, przystrzyżona broda, wypukłe czoło i przenikliwie biegające czarne oczy.
Handlarz ten sprzedawał okulary, termometry, barometry i małe zegary wieżowe.
Towar, którego nie mógł zamknąć w tłumoczku, dźwiganym na plecach i przytwierdzonym mocnemi szelkami, zawieszał sobie na szyi i u pasa. Wyglądał więc, jak sklep ruchomy.
Żyd miał widocznie szacunek dla pasterza, gdyż powitał go ukłonem ręki; potem zapytał tem narzeczem rumuńskiem, które powstało z mieszaniny języka łacińskiego i słowiańskiego, ale z lekkim odcieniem cudzoziemskiego akcentu.
— Jakże wam się powodzi, przyjacielu?
— Rozmaicie... stosownie do pogody, — odpowiedział Frik.
— No, to dziś miewacie się dobrze, bo dziś czas bardzo piękny.
— Ale jutro będzie gorzej, gdyż jutro będzie deszcz padał.
— Deszcz będzie padał? — zawołał kramarz. — Więc w waszym kraju deszcz pada, choć chmur nie ma?
— Chmury nadciągają w nocy i to stamtąd... ze złej strony góry.
— I z czegoż to wnosisz?
— Z wełny moich baranów, która jest ostrą i suchą, jak wyprawiona skóra.
— Niedobra to przepowiednia dla podróżnych zmuszonych daleką odbywać drogę...
— Ale dobra dla tych, co pozostaną w swoich chatach.
— Tak, jeśli mają własne chaty.
— Czy masz dzieci? — zapytał Frik.
— Nie.
— A jesteś żonaty?
— Nie.
Frik dlatego był tak ciekawy, że jest to zwyczajem w ich kraju, zadawać ludziom mało znanym tego rodzaju pytania.
Po chwili pasterz zapytał znowu:
— Skąd idziecie handlarzu?
— Z Hermanstadtu.
Hermanstadt jest jednem z główniejszych miast Siedmiogrodu. Po za nim ciągnie się dolina węgierskiej rzeki Sil, która prowadzi aż do miasteczka Pestronesi.
— A dokąd idziesz?
— Do Kolosvar.
Chcąc dojść do Kolosvar, należy zwrócić się w stronę doliny Maros, potem zaś, minąwszy Karlsburg i pierwsze wzniosłości gór Bihar, dochodzimy do głównego miasta komitatu. Droga ta wynosi ze dwadzieścia mil, czyli około stu pięćdziesięciu kilometrów.
W istocie ci wędrowni kramarze stanowią zupełnie odrębny rodzaj ludzi, przypominających jakieś fantastyczne postacie. Ponieważ sprzedają termometry, barometry i zegary i mają do czynienia ciągle z czasem i tym, co upływa, i tym co ma nadejść, lub jest obecnie, zdaje im się, że są posłannikami Saturna. I takie też wrażenie żyd wywarł na Frika, który patrzył na te wszystkie nieznane dla niego przedmioty, których znaczenia i użytku nie pojmował.
— Powiedźcie mi handlarzu, — rzekł wreszcie, wskazując ręką na towar zawieszony na szyi kramarza, — do czego służą te przedmioty, wyglądające jak kości wisielca.
— O! to są rzeczy mające wielką wartość, a nadewszystko pożyteczne dla każdego, — odpowiedział kramarz.
— Pożyteczne dla każdego? — zawołał Frik, mrugając oczyma, — nawet dla pasterza?
— A ma się rozumieć.
— I na cóż przydać się może taka maszynka?
— Ta maszynka, — odpowiedział żyd, biorąc w rękę termometr, oznajmia każdemu, czy jest ciepło lub zimno.
— Eh! ja i bez tego wiem o tem dobrze, skoro się raz pocę, a drugi raz drżę z zimna, pomimo płaszcza.
Naturalnie, że to było rzeczą dostateczną dla takiego prostaczka.
— A ta duża machina z igłą? — zapytał znowu, wskazując na barometr.
— Instrument ten wskazuje, czy jutro będzie deszcz czy pogoda.
— Doprawdy?
— Nieinaczej...
— Eh! co mi potem, choćby to nie kosztowało więcej nad grajcara, — odpowiedział Frik. — Gdy patrzę na chmury wijące się wśród gór, lub przesuwające się ponad najwyższymi szczytami, to wiem już na dwadzieścia cztery godziny naprzód, jaka będzie pogoda. Patrz, czy widzisz tę lekką mgłę, wznoszącą się ponad ziemią? Otóż mogę ci powiedzieć napewno, że jutro deszcz będzie padał.
Rzeczywiście, kto tak znał się na niebie, jak Frik, mógł się łatwo obejść bez barometru.
— Nie pytam się nawet, czy ci zegar potrzebny? — zaczął znowu handlarz.
— Zegar? a nacóżby mi się przydał?... Mam ja najlepszy zegar, który krąży nad moją głową i chodzi bez niczyjej pomocy, a jest nim słońce na niebie. Gdy ono zatrzyma się na wierzchołku góry Rodük, wiem, że wtedy jest południe, a gdy wygląda przez wąwóz Egelt, jest wówczas szósta godzina. Moje barany wiedzą o tem zarówno dobrze, jak i moje psy. Schowaj więc dla siebie swoje zegary.
— No, gdybym tylko tego rodzaju klientów napotykał, — odpowiedział kramarz, — nie wiem, czy potrafiłbym zarobić na życie. A zatem nic wam nie potrzeba, pasterzu?
— Nic, a nic.
Trzeba wyznać, że towar, którym przechwalał się handlarz, był w dość lichym gatunku i nie odznaczał odznaczał się wyborową robotą. Barometry nie wskazywały dokładnie zmian pogody, wskazówki zegara posuwały się za prędko lub za wolno. Być może, że pasterz przeczuwał to i dlatego nie chciał nic kupić. Kiedy jednak ujął już swój kij pastuszy, uwagę jego zwrócił rodzaj rożku, czy rurki, zawieszonej na taśmie na szyi handlarza.
— A do czego służy ta rurka? — zapytał.
— To nie rurka.
— Czyżby to była broń jaka? Może pistolet?
— Nie, — odparł żyd, — to luneta.
Była to w istocie luneta dosyć pospolita, przybliżająca i powiększająca pięć lub sześć razy przedmioty.
Frik odwiązał instrument, przypatrywał mu się, obracał go w ręku i rozsuwał walce.
— Luneta? — zapytał po chwili, kręcąc głową.
— I do tego bardzo doskonała, daleko można widzieć przez nią.
— O! i bez tego mam wyborny wzrok! Gdy czas jest pogodny, widzę najwyższe skały na szczycie Retyazat i najdalsze drzewa w wąwozie górskim.
— I nie mrużysz oczu?
— Bynajmniej. Alboż to rosa nie myje mi oczu, kiedy sypiam prawie zawsze pod gołem niebem! To najlepsza rzecz na oczy.
— Co? rosa? — powtórzył handlarz. — Ależ to możnaby zaniewidzieć raczej...
— Może szkodzi ona innym ludziom, ale nie pasterzom.
— Niech i tak będzie. Ale jeśli wy macie dobre oczy, ja mam jeszcze lepsze, kiedy spojrzę przez tę lunetę.
— Chciałbym się o tem przekonać.
— Spojrzyj więc...
— Ja?...
— No, cóż w tem dziwnego?
— A nic za to nie zapłacę? — zapytał Frik z niedowierzaniem.
— Nic, chyba, że będziesz chciał kupić lunetę.
Uspokojony tem zapewnieniem Frik, wziął lunetę, której szkła kramarz ustawił odpowiednio, i przymknąwszy lewe oko, przyłożył lunetę do prawego oka.
Naprzód spojrzał w stronę gór, a następnie zwrócił szkło ku wiosce Werst.
— No, no, — rzekł, — widzę, że to prawda... przez szkło widzę dalej i lepiej, niż mojemi oczami... Poznaję nawet osoby... Otóż i gajowy Niko Dek, który powraca z lasu ze strzelbą na ramieniu i myśliwską torbą zawieszoną na plecach.
— A nie mówiłem wam! — odezwał się kramarz...
— Tak, tak, to Nik, — mówił dalej pasterz. — A cóż to za dziewczyna, która wychodzi z domu pana Koltz. Widzę, że jest ubrana w ponsową spódniczkę i czarny gorsecik, ale kto to?
— Spojrzyjcie uważniej, a poznacie ją z pewnością...
— Ah! to Miriota!... piękna Miriota!
— No i jakże wam się podoba ta maszyna?
Frik nigdy w życiu nie widział lunety, co dowodziło, jakim zapadłym kątem była wioska Werst.
— Patrzcie jeszcze dalej, niż ta wioska, — odezwał się kramarz.
— A nic za to nie zapłacę? — powtórnie zapytał pasterz.
— Nic a nic, — zapewniał go kramarz.
— Aha! widzę dzwonnicę w wiosce Livadzel. Poznaję ją po krzyżu!... A dalej jeszcze w dolinie, pomiędzy jodłami, spostrzegam dzwonnicę w Petronesy, na której wznosi się blaszany kogut, z otwartym dziobem, jakby chciał zwoływać kurczęta... Tam znów widzę wieżę w Patrilla... Wszak mogę patrzeć, skoro to nic nie kosztuje?
— Możecie, możecie.
Frik zwrócił lunetę ku płaszczyźnie Orgall i wreszcie ku ruinom starożytnego zamku.
— Tak! — zawołał, — czwarta gałęź leży na ziemi... widziałem więc dobrze! I nikt nie pójdzie jej podnieść, aby z niej zrobić piękną pochodnię dla świętego Jana... Nie, nikt, ani ja nawet!... Byłoby to narażać duszę i ciało... Ale po co się tem kłopotać... Jest ktoś, co ją tej nocy porwie do piekielnego ogniska... To czort!...
Tak lud prosty pospolicie nazywa dyabła, złego ducha.
Być może, iż żyd byłby się zapytał o wyjaśnienie tych słów, niezrozumiałych dla niego, lecz Frik zawołał nagle głosem, w którym przestrach mieszał się z podziwieniem:
— A to co za mgła wydobywa się z tej wieży! Czy to mgła?... Nie, to jest dym chyba... Ależ to niepodobieństwo!... Od setek lat z kominów zamkowych dym się nie wydobywa!...
— A jednak musi to być dym, skoro go widzicie, pasterzu.
— Ależ nie, nie, to szkło się może zaćmiło.
— Można je przeczyścić.
Frik otarł szkła rękawem i znowu przyłożył je do oka.
Z wieży zamkowej w istocie dym się wydobywał, zbijając się prostym słupem w powietrze.
Frik stał nieruchomy i milczał. Cała jego uwaga zwrócona była na zamek, którego mury zmrok wieczorny zaczął osłaniać.
Nagle odjął lunetę od oczu i sięgając ręką do woreczka ukrytego pod kaftanem, zapytał:
— Wiele chcesz za tę rurkę?
— Półtora reńskiego, — odpowiedział handlarz.
I byłby może oddał ją za reńskiego, gdyby Frik był się potargował. Ale pasterz, zostający pod wpływem zdumienia, nie myślał się targować i wyjął z woreczka pieniądze.
— Czy to dla siebie kupujecie tę lunetę? — zapytał handlarz.
— Nie... dla mojego pana, sędziego Koltz.
— A zatem on wam wróci pieniądze?
— Naturalnie... dwa reńskie, tyle, ile mnie kosztuje.
— Jakto?... dwa reńskie?...
— No, ma się rozumieć, dobranoc wam przyjacielu.
— Dobranoc, pasterzu.
I Frik, gwiżdżąc na psy, szybkim krokiem poszedł ku wiosce.
Żyd patrzył za odchodzącym, kręcąc głową, jak gdyby spoglądał na waryata.
— Gdybym był wiedział, — rzekł sam do siebie, — byłbym mu ją sprzedał drożej.
I poprawiwszy towar na plecach, ruszył w stronę Karlsburga, idąc prawym brzegiem rzeki.