<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ze wspomnień
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Some Reminiscences
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Jak już wspomniałem, byłem zajęty rozpakowywaniem rzeczy po przyjeździe z Londynu na Ukrainę. Rękopis „Szaleństwa Almayera“ — towarzysz mój od trzech lat lub więcej, liczący wówczas dziewiąty rozdział życia — został położony bez ostentacji na biurku stojącem między dwoma oknami. Nie przyszło mi na myśl aby go schować do biurka, lecz ładny kształt mosiężnych rączek u szuflady tegoż biurka przyciągnął mój wzrok. Dwa kandelabry, każdy o czterech świecach, oświetlały wesoło pokój, który czekał przez tyle lat na wędrownego siostrzeńca. Okiennice były zamknięte.
O jakie pięćset metrów od miejsca gdzie siedziałem, stała pierwsza z brzegu chata tej wsi, stanowiącej część dóbr mego dziada ze strony matki, jedyną część, która została w posiadaniu członka rodziny; a poza wsią, w czarnej nieskończoności zimowej nocy, leżały wielkie nieogrodzone pola — nie ciągnące się płaską, surową równiną, lecz dobrotliwym, chlebodajnym krajem o niskich, zaokrąglonych pagórkach teraz całych w bieli, z czarnemi plamami drzew gnieżdżących się w zagłębieniach. Droga, którą przyjechałem, biegła przez wieś i skręcała tuż za bramą, zamykającą krótką aleję. Ktoś jechał po wgłębionym śnieżnym szlaku; żywy dźwięk dzwonków wkradał się stopniowo w ciszę pokoju jak dźwięczny szept.
Rozpakowywaniu kufrów przyglądał się służący, który przyszedł mi pomóc i przeważnie stał u drzwi, uważny lecz zbyteczny. Nie potrzebowałem go wcale, ale nie chciało mi się odprawić tego chłopca, młodszego ode mnie z pewnością więcej niż o dziesięć lat. Nie byłem ani w tej wsi, ani w tych okolicach od 1867 roku; a jednak dobroduszna, otwarta twarz wiejskiego wyrostka dziwnie mi się wydała znajoma. Bardzo możliwe że był potomkiem, synem, a może i wnukiem służących, których przyjazne twarze widywałem we wczesnem dzieciństwie. Okazało się jednak, że ów chłopiec nie ma prawa wymagać odemnie szacunku na tej podstawie. Pochodził z jakiejś sąsiedniej wsi i awansował świeżo na lokaja, wyuczywszy się służby w dwóch czy trzech domach jako chłopiec kredensowy. Dowiedziałem się o tem nazajutrz od naszego W. Mogłem oszczędzić sobie tego pytania. Odkryłem wkrótce że wszystkie twarze w domu i wszystkie twarze na wsi: poważne twarze gospodarzy o sumiastych wąsach, okryte puchem twarze młodzieńców, twarze małych jasnowłosych dzieci, piękne, opalone twarze i szerokie czoła kobiet, które widywałem na progach chat — wszystkie były mi tak znajome, jakbym je znał od dzieciństwa, i jakby moje dziecinne lata tylko co się skończyły.
Dzwonki podróżnego zabrzmiały głośniej, poczem oddaliły się szybko i zgiełk psów szczekających we wsi uspokoił się wreszcie. Mój wuj, rozparty w rogu małej kanapki, palił w milczeniu fajkę o długim tureckim cybuchu.
— Jakie śliczne biurko stoi w moim pokoju — zauważyłem.
— To jest właściwie twoja własność — rzekł z oczami utkwionemi we mnie z wyrazem zajęcia i uwagi, wyrazem, który nie opuszczał jego twarzy od chwili gdy przybyłem.
— Przed czterdziestu laty twoja matka pisywała przy tem biurku. W naszym domu w Oratowie stało w małym saloniku, który za milczącem porozumieniem odstąpiliśmy panienkom — to jest twojej matce i jej siostrze zmarłej tak młodo. Ofiarował im obydwóm to biurko nasz stryj, Mikołaj Bobrowski, gdy twoja matka miała lat siedemnaście a ciotka o dwa lata mniej. Było to najmilsze, rozkoszne dziewczątko, ta twoja ciotka, znana ci pewnie tylko z imienia. Nie jaśniała wielką pięknością ani inteligencją jak twoja matka. Ale była wszystkim droga przez swój zdrowy rozsądek, cudowną słodycz charakteru, wyjątkową łatwość i swobodę w codziennych stosunkach. Jej śmierć stała się dla nas wszystkich strasznym ciosem i ciężką stratą moralną. Gdyby ta dziewczyna nie była umarła, ściągnęłaby największe błogosławieństwa na dom, w który weszłaby jako żona, matka i pani. Stworzyłaby naokoło siebie atmosferę spokoju i zadowolenia, bo tylko ci, co kochają bez egoizmu, umieją tego dokazać. Twoja matka — bez porównania piękniejsza, wyróżniająca się niezwykłą dystynkcją i wyjątkowym intelektem — miała mniej łatwy charakter. Znacznie hojniej obdarzona przez naturę, spodziewała się też więcej od życia. W owych szczególnie ciężkich czasach niepokoiliśmy się o nią ogromnie. Zapadła na zdrowiu wskutek wstrząsu wywołanego śmiercią naszego ojca (była z nim sama w domu, gdy nagle umarł); szarpała ją wewnętrzna walka między miłością dla człowieka, którego miała w końcu poślubić i świadomością, że jej ojciec sprzeciwiał się stanowczo temu małżeństwu. Nie mogła się zdobyć na lekceważenie uwielbianej pamięci ojca i jego sądu, który zawsze szanowała i któremu wierzyła, a z drugiej strony czuła że nie ma siły oprzeć się głębokiemu i szczeremu uczuciu; trudno się też było spodziewać, aby umiała zachować równowagę ducha. Skłócona wewnętrznie, nie mogła dać innym tego poczucia spokoju, którego w niej nie było. Dopiero później, gdy połączyła się wreszcie z człowiekiem swego wyboru, rozwinęła te niepospolite dary umysłu i serca, które nakazywały szacunek i podziw nawet naszym wrogom. Znosiła ze spokojem i hartem okrutne dopusty życia, odbijającego wszystkie narodowe i społeczne nieszczęścia; stała się najwznioślejszym przykładem obowiązku jako żona, matka i patrjotka, dzieląc wygnanie męża i wcielając wspaniale ideał polskiej kobiety.
— Wuj Mikołaj nie był człowiekiem bardzo uczuciowym. Poza swem uwielbieniem dla Napoleona Wielkiego kochał prawdziwie, o ile mi się zdaje, tylko trzy osoby na świecie: swoją matkę a waszą prababkę, którą widziałeś ale pamiętać jej nie możesz; swego brata, naszego ojca, w którego domu mieszkał przez tyle lat; a z nas wszystkich, siostrzeńców i siostrzenic naokoło niego wyrosłych, kochał tylko twoją matkę. Zdawało się że nie umie dostrzec cichych, pociągających zalet najmłodszej siostrzenicy. Z całej rodziny ja odczułem najgłębiej ów nieoczekiwany cios śmierci, który spadł na naszą rodzinę w niespełna rok od chwili kiedy zostałem jej głową. Była to straszliwa niespodzianka. Twoja ciotka wracała do domu pewnego zimowego wieczoru; miała dotrzymywać mi towarzystwa w naszym pustym domu, gdzie musiałem stale mieszkać aby administrować majątkiem i doglądać powikłanych interesów; obie siostry przebywały ze mną kolejno, zmieniając się co tydzień. Otóż, jak już wspomniałem, gdy twoja ciotka wracała sankami z domu pani Tekli Potockiej, gdzie nasza chora wówczas matka bawiła aby być bliżej lekarza, stało się że stangret zabłądził i utknęli w zaspie. Ciotka twoja jechała sama ze stangretem i starym Walerym, osobistym służącym naszego nieboszczyka ojca. Obaj usiłowali wyciągnąć sanki ze śniegu, a ciotka, zniecierpliwiona zwłoką, wysiadła i poszła sama szukać drogi. Działo się to w roku 1851, o niecałe dziesięć mil od domu gdzie teraz jesteśmy. Drogę prędko odnaleziono, ale śnieg zaczął znów gęsto padać i upłynęło jeszcze cztery godziny zanim dojechali do dworu. Obaj mężczyźni zdjęli baranice i owinęli ciotkę we wszystkie derki, chcąc ją od zimna uchronić; nie zważali na jej protesty, rozkazy, a nawet usiłowania aby zrzucić z siebie te okrycia, jak mi Walery później opowiadał. „Jakżebym mógł — tłumaczył jej — spotkać się z błogosławioną duszą mego świętej pamięci pana, gdybym panienki nie strzegł od złego, póki jest jeszcze choćby iskierka życia w mem ciele?“ Gdy dotarli wreszcie do domu, biedny staruszek zdrętwiał z zimna i nie mógł słowa przemówić, a stangret był w niewiele lepszym stanie, choć miał jeszcze dość sił aby dojechać do stajni. Robiłem twojej ciotce wyrzuty, że odważyła się wogóle w taki czas wyruszyć; odpowiedziała na to w charakterystyczny dla siebie sposób: nie mogła znieść myśli iż siedzę samotnie, smutny i opuszczony. Niepodobna zrozumieć, jakim sposobem pozwolono na jej wyjazd. Widocznie tak być musiało! Lekceważyła kaszel, którego dostała zaraz nazajutrz, lecz wkrótce rozwinęło się zapalenie płuc i w trzy tygodnie już jej nie było! Ona pierwsza odeszła z młodego pokolenia powierzonego mej opiece. Pomyśl jak kruche są wszystkie nasze nadzieje i lęki! Byłem po urodzeniu najdelikatniejszy z rodzeństwa. Przez szereg lat byłem tak delikatny, że rodzice mieli mało nadziei abym się mógł wychować; a jednak przeżyłem pięciu braci i dwie siostry, a także wielu moich współczesnych; przeżyłem żonę, przeżyłem córkę — a ze wszystkich, którzy mieli choćby trochę pojęcia o tamtych dawnych czasach, ty jeden mi pozostałeś. Było mi przeznaczone złożyć w przedwczesnym grobie wiele uczciwych serc, wiele świetnych zapowiedzi, wiele nadziei tętniących życiem.
Wstał nagle, westchnął i odszedł, mówiąc: „Obiad będzie za pół godziny“. Słuchałem, nie ruszając się z miejsca, szybkich jego kroków, rozlegających się po wywoskowanej posadzce w sąsiednim pokoju a potem w przedpokoju, obstawionym półkami pełnemi książek — gdzie się zatrzymał aby umieścić cybuch w postumencie na fajki, poczem przeszedł do salonu (wszystkie te pokoje leżały jeden za drugim); kroki jego zamarły na puszystym dywanie. Ale usłyszałem jeszcze jak zamykał drzwi od swego gabinetu. Miał wówczas sześćdziesiąt dwa lata i był przez ćwierć wieku najmędrszym, najbardziej stanowczym, najpobłażliwszym z opiekunów; otaczał mnie ojcowską opieką i przywiązaniem, dając mi moralne oparcie; zdawało mi się zawsze że je czuję, choćby w najodleglejszych miejscach ziemi.
Co się tyczy pana Mikołaja Bobrowskiego, podporucznika z 1808, porucznika armji napoleońskiej w 1813 a przez krótki czas officier d’ordonnance marszałka Marmonta, potem zaś kapitana drugiego pułku strzelców konnych w polskiem wojsku — takiem jakie istniało aż do 1830 roku w okrojonem Królestwie ustanowionem przez Kongres Wiedeński — otóż co się tyczy pana Mikołaja muszę wyznać, że wizerunek jego odbił się najmniej wyraźnie w mojej pamięci ze wszystkich osób tej odległej przeszłości przekazanej mi przez tradycję, w drobnej części znanej mi osobiście, a wywołanej słowami człowieka, który mię przed chwilą opuścił. Musiałem widzieć pana Mikołaja w 1864 roku, bo nie byłby opuścił sposobności aby się zobaczyć z moją matką, którą — o czem z pewnością wiedział — miał widzieć po raz ostatni. Od mego najwcześniejszego dzieciństwa aż po dziś dzień, jeśli usiłuję wywołać jego obraz, coś w rodzaju mgły wznosi się przedemną, mgły w której dostrzegam niejasno tylko głowę o białych, porządnie zaczesanych włosach (co jest wyjątkiem w rodzinie Bobrowskich, gdzie z reguły mężczyźni łysieją już przed trzydziestym rokiem życia, z czem im jest bardzo do twarzy) i cienki, orli nos pełen godności, rys najzupełniej zgodny z fizyczną tradycją tej rodziny. Ale nie z powodu tych szczątków znikomej śmiertelności dziad Mikołaj żyje w mej pamięci. Wiedziałem już od bardzo wczesnego dzieciństwa że brat mego dziadka, Mikołaj Bobrowski, był kawalerem Legji Honorowej i że miał także polski krzyż za waleczność, Virtuti Militari. Świadomość tych chlubnych faktów wzbudzała we mnie szacunek pełen podziwu, a jednak uczucie to, jakkolwiek żywe, nie jest dla mnie miarą siły i znaczenia jego indywidualności. Góruje nad niem inne i powikłane wrażenie grozy, współczucia oraz wstrętu. Pan Mikołaj Bobrowski pozostał dla mnie nazawsze człowiekiem nieszczęsnym i godnym politowania (lecz bohaterskim), który zjadł ongi psa.
Upłynęło już dobrych pięćdziesiąt lat od chwili gdy usłyszałem tę historję, a wrażenie moje jeszcze nie zbladło. Zdaje się że była to pierwsza, powiedzmy, realistyczna opowieść, jaką słyszałem w życiu, ale mimo to nie zdaję sobie sprawy, dlaczego tak strasznie na mnie podziałała. Wiem oczywiście, jak wyglądają psy po naszych wsiach, a jednak... Nie! Nawet i dziś zapytuję siebie, wspominając swe dziecinne wrażenia zgrozy i współczucia, czy mam prawo odsłonić przed zimnym i wybrednym światem ten straszny epizod z historji mojej rodziny. Pytam siebie, czy mam prawo? tembardziej że ród Bobrowskich znany był zawsze zaszczytnie, blisko i daleko, z subtelności swych upodobań w zakresie jedzenia i picia. Lecz koniec końców, wziąwszy pod uwagę iż gastronomiczne poniżenie, które dotknęło dzielnego młodego oficera, obarcza właściwie Wielkiego Napoleona, sądzę że byłoby przesadną literacką dyskrecją, gdybym je pokrył milczeniem. Niech się prawda tutaj objawi. Odpowiedzialność za to spada na człowieka z wyspy Świętej Heleny, który poprowadził rosyjską kampanję z tak opłakaną lekkomyślnością.
W czasie pamiętnego odwrotu z pod Moskwy pan Mikołaj Bobrowski, w towarzystwie dwóch kolegów-oficerów — o których moralności i wrodzonym wykwincie upodobań nic nie wiem — ukradł psa na skraju wsi i następnie go pożarł. O ile pamiętam, użył jako broni kawaleryjskiego pałasza, a wynik owej myśliwskiej przygody był kwestją życia i śmierci, i to bardziej niż spotkanie z tygrysem. Oddział kozaków nocował w tej wiosce, zagubionej w głębi litewskiego boru. Trzej myśliwi śledzili z ukrycia, jak kozacy rozgaszczali się wygodnie między chatami, nim wczesny zimowy mrok zapadł o czwartej. Śledzili ich ze wstrętem i może z rozpaczą. Późno w noc nierozważne podszepty głodu zapanowały nad zasadami przezorności. Czołgając się po śniegu, dopełzli do ogrodzenia z suchych gałęzi, które zwykle otacza wsie w tej części Litwy. Bóg raczy wiedzieć, co spodziewali się zdobyć i w jaki sposób, i czy warto było tak się narażać. Jednak kozackie oddziały, wędrujące przeważnie bez oficerów, znane były z tego że nie zachowywały prawie żadnych ostrożności. A przytem wieś leżała daleko od linji francuskiego odwrotu i kozacy nie mogli podejrzewać, iż maruderzy z Wielkiej Armji znajdują się w pobliżu. Owi trzej oficerowie oddalili się wśród zawiei od głównej kolumny i przez kilka dni błądzili po lesie, co tłumaczy dostatecznie okropne położenie w jakiem się znaleźli. Mieli zamiar przyciągnąć uwagę chłopów w jednej z chat położonych najbliżej płotu, lecz gdy już byli gotowi rzucić się w samą paszczę lwa, że się tak wyrażę, pies (to bardzo dziwne że się tam znalazł tylko jeden), stworzenie w danych okolicznościach groźne jak lew — zaczął ujadać z drugiej strony płotu...
W tem miejscu opowiadania, które słyszałem wiele razy (na własne żądanie) z ust bratowej kapitana Mikołaja Bobrowskiego, mojej babki, drżałem zawsze z podniecenia.
Pies szczekał. I gdyby był na tem poprzestał, trzej oficerowie Wielkiej Armji napoleońskiej zginęliby zaszczytnie na ostrzach pik kozackich, lub może, umknąwszy pościgowi, umarliby przyzwoicie z głodu. Lecz nim zdołali pomyśleć o ucieczce, ów wyroczny i obrzydliwy pies, uniesiony przesadnym zapałem, wyskoczył przez szparę w płocie. Wyskoczył — i rozstał się z tym światem. Podobno jego łeb został odcięty od ciała jednem uderzeniem. I podobno gdy później, wśród posępnej samotności borów pokrytych śniegiem, maruderzy rozpalili ogień w zacisznej kotlinie, okazało się że stan łupu jest wybitnie niezadawalający. Pies nie był chudy — przeciwnie, wydawał się chorobliwie obrzękły; na skórze jego widniały nagie plamy o nieprzyjemnym wyglądzie. Nie dla futra zabito go jednak. Był duży... Został zjedzony... Resztę pokrywa milczenie —
Milczenie, podczas którego mały chłopczyk wzdryga się i mówi stanowczo:
— Nie mógłbym jeść tego psa.
A babka odpowiada z uśmiechem:
— Może dlatego, że nie wiesz co to znaczy być głodnym.
Dowiedziałem się o tem później. Nie byłem jednak nigdy zmuszony do jedzenia psiego mięsa. Karmiłem się mięsem symbolicznego zwierzęcia, które w języku płochych Gallów zwie się la vache enragée; żywiłem się starem solonem mięsem, znam smak rekina, trepangu, węża, niemożliwych do opisania potraw z rzeczy nieokreślonych — lecz nigdy nie jadłem psa z litewskiej wsi. Pragnę aby mię zrozumiano dokładnie; to nie ja, tylko brat mego dziadka Mikołaj, polski szlachcic osiadły na wsi, Chevalier de la Légion d’Honneur etc. etc., w zaraniu swej młodości jadł litewskiego psa.
Wolałbym aby tego nie był popełnił. Dziecinny wstręt do jego postępku prześladuje w idjotyczny sposób osiwiałego człowieka. Nic na to poradzić nie mogę. Lecz jeśli dziad Mikołaj był naprawdę do tego zmuszony, nie zapominajmy że zjadł tego psa, będąc w czynnej służbie, stawiając mężnie czoło nieprzyjacielowi podczas największej wojskowej klęski nowożytnej historji, i niejako dla dobra ojczyzny. Zjadł go oczywiście aby głód zaspokoić, ale także aby nasycić nieugaszone patrjotyczne pragnienie, podżegane potężną wiarą, która żyje po dziś dzień; zjadł go w pościgu za wielką iluzją, wznieconą przez wielkiego męża nakształt fałszywej pochodni, aby sprowadzić na manowce wysiłek mężnego narodu.
Pro patria!
Oglądany w tem świetle, posiłek ów wyda się nam smaczny i przyzwoity.
A jeśli patrzę w tem samem świetle na moje własne pożywienie — de la vache enragée — wydaje mi się niedorzecznym i dziwacznym sposobem dogadzania sobie samemu; bo dlaczegóż ja — syn kraju, który ludzie tacy jak mój dziad i jego koledzy orali pługami i zraszali swą krwią — puściłem się na szerokie morza w pogoni za fantastycznemi potrawami z solonego mięsa i twardych sucharów? Przy najżyczliwszem rozpatrywaniu tej kwestji wydaje mi się ona nierozwiązalną. Niestety! Jestem przekonany że istnieją ludzie o nieskazitelnej prawości, którzy gotowi są wyszeptać z pogardą słowo: dezercja. Tak oto smak niewinnych przygód może się stać gorzki dla podniebienia. Oceniając ludzkie postępki, należy uwzględnić to co jest niewytłumaczalne na tej ziemi, gdzie żadne wyjaśnienie nie bywa ostatecznem. Nigdy nie powinno się rzucać na wiatr oskarżenie o niewierność. Pozory tego kruchego życia są zwodne, jak wszystko co podlega sądowi naszych niedoskonałych zmysłów. Wewnętrzny głos może pozostać lojalny w swych tajnych podszeptach. Wierność dla pewnej tradycji może przetrwać wśród wydarzeń życia zupełnie od pnia oderwanego, a jednak nie sprzeniewierzyć się drodze wykreślonej przez niewytłumaczony popęd.
Zadługoby mi przyszło wyjaśniać ścisły związek przeciwieństw w ludzkiej naturze, związek, który nawet miłości nadaje niekiedy rozpaczliwy pozór zdrady. A może niema tu żadnego wyjaśnienia. Wyrozumiałość, jak ktoś powiedział, jest najinteligentniejszą z cnót. Pozwalam sobie uważać tę cnotę za jedną z najrzadziej spotykanych, jeśli nie najrzadszą ze wszystkich. Nie chcę przez to powiedzieć, aby wszyscy ludzie byli ograniczeni — a nawet przeważna ich część. Nic podobnego. Golibroda i ksiądz, poparci przez opinję całej wsi, potępili sprawiedliwie postępowanie pomysłowego hidalga, który, wyruszając ze swej rodzinnej miejscowości, rozbił głowę mulnikowi, zadał śmierć stadu niewinnych owiec i doznał bardzo żałosnych przeżyć w pewnej stajni. Niech Bóg uchowa, aby jaki niegodny prostak uszedł zasłużonej naganie, czepiając się strzemienia wzniosłego caballero. Fantazja jego była bardzo szlachetna, pozbawiona doszczętnie egoizmu i zdolna wzbudzić tylko zazdrość podlejszych śmiertelników. Ale można rozmaicie się zapatrywać na czar tej postaci, egzaltowanej i niebezpiecznej. Don Kichot miał także swoje słabości. Naczytawszy się tylu romansów, pragnął naiwnie uciec z duszą i ciałem od nieznośnej rzeczywistości życia. Chciał spotkać się oko w oko z walecznym olbrzymem Brandabarbaranem, władcą Arabji, którego zbroja jest zrobiona ze skóry smoka, a tarcza przywiązana do ramienia jest bramą ufortyfikowanego miasta. O miła i naturalna słabości! O błogosławiona prostoto łagodnego serca bez zdrady! Ktoby nie uległ tak kojącej pokusie? A jednak był to pewien sposób dogadzania sobie samemu i pomysłowy hidalgo z La Manchy nie był dobrym obywatelem. Ksiądz i golibroda mieli słuszność, że potępili go surowo. Nie posuwając się tak daleko jak stary król Ludwik Filip, który mawiał na wygnaniu: „Narody nie mylą się nigdy“ — można przyznać, że musi być pewna słuszność w zgodnem zdaniu całej wioski. Szalony! Ten, który spędził na pobożnych rozmyślaniach przepisaną rytuałem rycerską wigilję u studni przy oberży, i ukląkł ze czcią o świcie aby być pasowanym na rycerza przez oberżystę, tłustego, przebiegłego łotra — jest bardzo bliski doskonałości. Jedzie na koniu, z głową w aureoli — patron wszystkich żywotów popsutych lub zbawionych przez potężną łaskę wyobraźni. Ale dobrym obywatelem nie był.
Może właśnie to miał oznaczać okrzyk mego nauczyciela, okrzyk, którego nigdy nie zapomniałem.
Działo się to w roku pańskim 1873, w tym samym roku, kiedy użyłem rozkosznych wakacyj po raz ostatni. Przeżywałem nieraz i później długie okresy bezczynności, dość na swój sposób wesołe i nie pozbawione dla mnie pożytku, ale rok przeze mnie wspomniany był rokiem mych ostatnich szkolnych wakacyj. Są także i inne przyczyny, dla których ów rok pamiętam, ale zadługoby mi przyszło mówić, gdybym je chciał tu przytaczać. Nie mają przytem nic wspólnego z tamtemi wakacjami. Natomiast wiąże się z niemi podróż, którą odbyłem zanim usłyszałem ów okrzyk; zwiedziliśmy wówczas Wiedeń, górny Dunaj, Monachjum, wodospady na Renie, jezioro Konstancjeńskie — była to doprawdy pamiętna podróż wakacyjna.
Wędrowaliśmy zwolna w górę doliną rzeki Reuss. Ta rozkoszna wycieczka przypominała raczej spacer niż włóczęgę. Wysiedliśmy w Fluelen z parowca krążącego po jeziorze Lucerneńskiem i pod wieczór drugiego dnia, gdy zmierzch przyłapał nas w czasie powolnej wędrówki, znaleźliśmy się za Hospenthalem. Ale nie wówczas usłyszałem ową uwagę; wśród cienia głębokiego wąwozu byliśmy dość daleko od ludzkich siedzib i myśli nasze zaprzątała nietyle etyka postępowania, co prostszy dylemat jak znaleźć schronienie i posiłek. Zdawało się że nic podobnego niema w pobliżu i myśleliśmy już o zawróceniu z drogi, gdy nagle natknęliśmy się za zakrętem na budynek wyglądający upiornie w półmroku.
Prowadzono wówczas roboty przy tunelu Św. Gotarda i wspaniałe to podziemne przedsięwzięcie przyczyniło się bezpośrednio do tego, że ów nieoczekiwany budynek stał tam samotnie u stóp góry. Długi choć wcale nie obszerny, niski, zbudowany z belek, bez żadnych ozdób, przypominał barak; białe okienne ramy znajdowały się na jednej płaszczyźnie z żółtą ścianą pospolitego frontu. A jednak był to hotel; miał nawet jakąś nazwę, którą zapomniałem. Lecz przy skromnych jego drzwiach nie stał wygalonowany szwajcar. Nieładna, krzepka służąca odpowiedziała na nasze pytania, poczem ukazało się dwoje właścicieli hotelu, mężczyzna i kobieta. Nie spodziewano się widać podróżnych i może wcale ich nie pożądano w tej dziwacznej gospodzie, której surowy styl przypominał dom, wznoszący się na nieżeglownym kadłubie arki Noego, zabawki posiadanej przez wszystkie dzieci europejskie. Tylko że dach owej gospody nie poruszał się na zawiasach i nie nakrywał wnętrza pełnego aż po brzegi zwierząt wyciosanych niezgrabnie z drzewa i pomalowanych. Nawet żywych zwierząt zwanych turystami nigdzie się nie dostrzegało. Dano nam coś do jedzenia w długim, wąskim pokoju, u końca długiego, wąskiego stołu; spojrzałem nań zmęczony sennym wzrokiem i wydało mi się, że ten stół się przechyli jak ustawiona na pniu huśtawka, ponieważ na drugim końcu nie było nikogo, ktoby stanowił przeciwwagę dla dwóch postaci pokrytych kurzem i uznojonych od wędrówki. Potem pośpieszyliśmy na górę aby się położyć w pokoju pachnącym sosnowemi deskami; zasnąłem mocno, ledwie dotknąwszy głową poduszki.
Nazajutrz rano mój nauczyciel (był to student krakowskiego uniwersytetu) obudził mię wcześnie i rzekł, podczas gdyśmy się ubierali: „Zdaje się że jest dużo gości w tym hotelu. Słyszałem odgłosy rozmów aż do jedenastej“. Bardzo mnie to zdziwiło; nie słyszałem żadnego hałasu, bo zasnąłem jak kamień.
Zeszliśmy do długiej, wąskiej jadalni o długim, wąskim stole z dwoma rzędami talerzy. Przy jednem z okien bez firanek stał wysoki, kościsty człowiek; miał obfitą czarną brodę i łysą głowę ozdobioną kępką czarnych włosów nad każdem uchem. Popatrzył na nas z nad gazety, którą czytał; zdawało się że jest szczerze naszem najściem zdziwiony. Wkrótce weszło jeszcze więcej mężczyzn. Żaden z nich nie wyglądał na turystę. Ani jedna kobieta się nie zjawiła. Miałem wrażenie że ci ludzie znają się dość dobrze, ale nie mogę powiedzieć aby byli bardzo rozmowni. Łysy człowiek zasiadł z powagą na pierwszem miejscu. Wszystko to wyglądało na familijne zebranie. Dowiedzieliśmy się niebawem od jednej z krzepkich służących w narodowym stroju, że hotel ten jest właściwie pensjonatem dla angielskich inżynierów zajętych przy budowie tunelu Św. Gotarda. Mogłem się nasłuchać do syta dźwięków angielskiej mowy, choć ludzie ci nie byli zbyt rozmowni, uważając widać, że nie należy tracić wielu słów na pustą uprzejmość.
Było to pierwsze moje zetknięcie z brytyjskim odłamem ludzkości, poza klasą turystów widywaną w hotelach Zurichu i Lucerny — klasą, która w pracującym świecie właściwie nie istnieje. Wiem teraz, że łysy mężczyzna mówił silnym szkockim akcentem. Spotykałem później wielu ludzi z jego rasy, tak na lądzie jak i na morzu. Naprzykład drugi mechanik z parowca Mavis[1] wyglądał jak jego bliźniak. Nie mogę się opędzić myśli że był nim naprawdę, choć mechanik utrzymywał dla osobistych powodów, że nie miał nigdy brata bliźniaka. W każdym razie ten rozważny, łysy Szkot o kruczej brodzie wydał się mym chłopięcym oczom istotą bardzo romantyczną i tajemniczą.
Wymknęliśmy się, nie zwracając niczyjej uwagi. Droga wytknięta przez nas na mapie prowadziła przejściem Furca ku lodowcowi Rodanu, poczem mieliśmy zejść po stoku doliny Hasli. Słońce już zachodziło, gdyśmy się znaleźli na przełęczy, i wkrótce miałem usłyszeć okrzyk, o którym wspomniałem.
Usiedliśmy na brzegu drogi aby prowadzić dalej dyskusję rozpoczętą jakie pół mili wstecz. Jestem pewien że to była dyskusja, bo pamiętam doskonale dowodzenie mego nauczyciela; siedziałem z oczami wbitemi uparcie w ziemię, nie umiejąc mu odpowiedzieć. Usłyszawszy jakiś ruch na drodze, podniosłem oczy i zobaczyłem mego niezapomnianego Anglika. Wiele osób znanych mi w późniejszych latach, ludzi z którymi byłem w zażyłych stosunkach, kolegów ze statku, pamiętam mniej dobrze. Szedł szybko ku wschodowi (w towarzystwie posępnego przewodnika Szwajcara) i wyglądał niby podróżnik nieustraszony i pełen zapału. Miał na sobie krótkie spodnie i skarpetki pod sznurowanemi butami (dla przyczyn zdrowotnych lub moralnych, oczywiście wyssanych z palca); jego łydki, wystawione na widok publiczny i na ożywcze wysokogórskie powietrze, wyglądały jak marmur i olśniewały ciepłym tonem młodej kości słoniowej. Szedł na czele niewielkiej karawany. Blask zapamiętałej, żarliwej radości z ludzi i górskiego świata rozjaśniał jego pociągłą, bardzo czerwoną twarz, krótkie, srebrzyste baki, oczy pełne naiwnej żarliwości i tryumfu. Przechodząc, rzucił spojrzenie życzliwe a ciekawe i błysnął przyjaźnie dużemi, zdrowemi, lśniącemi zębami ku mężczyźnie i chłopcu siedzącym na brzegu drogi niby wędrowcy okryci pyłem, ze skromnym plecakiem u stóp. Białe łydki Anglika błyskały olśniewająco, nieokrzesany przewodnik o kwaśnym wyrazie twarzy kroczył jak niechętny niedźwiedź u jego boku; mała karawana, złożona z trzech mułów stąpających gęsiego, sunęła pod wodzą tego porywającego entuzjasty. Dwie panie przejechały na mułach jedna za drugą, lecz widziałem tylko ich nieruchome, jednakowe plecy i długie końce błękitnych welonów, które zwisały nisko z identycznych kapeluszy. Były to z pewnością jego córki. Na samym końcu stąpał pracowity muł o obwisłych uszach, objuczony bagażem i prowadzony przez wybladłego, niezgrabnego woźnicę. Nauczyciel mój urwał, popatrzył na karawanę z lekkim uśmiechem i zaczął znów poważnie dowodzić.
Mówię wam, że to był rok pamiętny! Takiego Anglika nie spotyka się dwa razy w życiu. Może był — według mistycznego porządku zwykłych wydarzeń — ambasadorem mej przyszłości, wysłanym aby przeważyć szalę w chwili krytycznej — na alpejskiej przełęczy, wśród szczytów berneńskiego Oberlandu, świadków niemych i uroczystych? Jego spojrzenie, uśmiech, żarliwy i śmieszny zapał sunącej naprzód postaci pomogły mi się dźwignąć na duchu. Należy stwierdzić że właśnie w owym dniu, wśród ożywczego powietrza tej wyniosłości, poczułem się doszczętnie zmiażdżony. Był to rok, w którym pierwszy raz wypowiedziałem głośno, że pragnę zostać marynarzem. Z początku oświadczenie to pozostało niedostrzeżone, jak owe dźwięki rozlegające się poza skalą, do której są dostrojone ludzkie uszy. Zdawało się że wogóle nic nie rzekłem. Próbowałem później różnych intonacyj i udawało mi się niekiedy wywołać chwilowe zainteresowanie pełne zdziwienia, coś nakształt pytania: „Cóż to za dziwny hałas?“ A później mówiono: „Słyszałeś co ten chłopiec powiedział? To wybryk wprost niesłychany!“ Niebawem fala zgorszonego zdumienia (nie byłoby większe, gdybym oświadczył że zamierzam wstąpić do Kartuzów) wypłynęła z akademickiego miasta Krakowa, docierając do kilku prowincyj. Rozlała się płytko lecz daleko. Wznieciła mnóstwo wyrzutów, oburzenia, współczującego zdumienia, gorzkiej ironji, zwykłych drwin. Ledwie mogłem zipnąć pod jej ciężarem i oczywiście nie znajdowałem słów na odpowiedź. Ludzie byli ciekawi, co też p. Tadeusz Bobrowski pocznie ze swym nieznośnym siostrzeńcem i spodziewali się dobrotliwie, że przemówi mi skutecznie do rozumu.
A tymczasem mój wuj przyjechał aż z Ukrainy aby się ze mną rozmówić; chciał rozpatrzyć moją sprawę sam, bez uprzedzeń, bezstronnie i sprawiedliwie, stojąc na gruncie mądrości i uczucia. O ile to było możliwe dla chłopca, którego umiejętność wypowiedzenia się jest jeszcze niewyrobiona, zwierzyłem mu się z tajnych myśli, a on pozwolił mi wzamian spojrzeć w swoją duszę i serce; ujrzałem wtedy po raz pierwszy niewyczerpany, szlachetny skarb jasnego rozumu i gorącego uczucia, co się stał moim udziałem. Miałem czerpać z niego przez całe życie z miłością i zaufaniem, które nie zawiodło mnie nigdy. Po kilku wyczerpujących rozmowach mój wuj doszedł do przekonania, że nie życzy sobie abym mu później wyrzucał, iż przez stanowczy opór zmarnował mi życie. Ale polecił mi nie śpieszyć się i dobrze wszystko rozważyć. Trzeba pomyśleć nietylko o sobie lecz także i o innych; rozpatrzyć z jednej strony wymagania swych uczuć i swego sumienia, a z drugiej szczerość swego zamiaru. „Pomyśl dobrze nad tem, jak to będzie wyglądało na dalszą metę“, upomniał mię w końcu ze szczególną serdecznością. „A tymczasem staraj się zdać jaknajlepiej doroczne egzamina“.
Rok szkolny dobiegł końca. Egzamina wypadły dość pomyślnie, a było to dla mnie z pewnych przyczyn zadanie trudniejsze niż dla innych chłopców. Mogłem więc z czystem sumieniem rozpocząć te wakacje, niby długą wizytę pour prendre congé złożoną lądowi starej Europy, którą miałem widywać tak rzadko przez następnych lat dwadzieścia cztery. Jednak nie to stanowiło jawny cel tej wycieczki. Sądzę że ułożono ją raczej aby mię rozerwać i zwrócić moje myśli w inną stronę. Przez kilka miesięcy nie mówiło się wcale o tem, że mam zostać marynarzem. Ale moje uczucia do młodego nauczyciela i wpływ, jaki na mnie wywierał, były tak dobrze znane, iż zapewne powierzono mu poufną misję aby wybił mi z głowy romantyczne szaleństwo. Ten plan był świetnie obmyślony, ponieważ ani mój nauczyciel ani ja nigdyśmy w życiu morza nie widzieli. Miało to nastąpić niebawem w Wenecji na wybrzeżu Lido. Tymczasem nauczyciel mój wziął tak bardzo swą misję do serca, że poczułem się zmiażdżony jego argumentami zanim jeszcze dosięgliśmy Zurichu. Przekonywał mię i w kolei, i w czasie jazdy parowcem po jeziorach, zatruł mi nawet obowiązkowy wschód słońca na Righi — słowo daję! O przywiązaniu nauczyciela do niegodnego ucznia niepodobna było wątpić. Dowiódł go już wcześniej podczas dwóch lat nieustannej i trudnej pieczy. Nie mogłem go nienawidzieć. Ale powolutku kruszył mój opór, a gdy zaczął dowodzić na przełęczy Furca Pass, był już bliżej celu niżeśmy obaj myśleli. Przysłuchiwałem mu się w rozpaczliwem milczeniu, czując że to upragnione, niedościgłe widmo morza, o którem śniłem, wymyka się z bezsilnego uchwytu mej woli.
Zapalony stary Anglik nas minął — a nauczyciel mój w dalszym ciągu dowodził. Jakiejże nagrody dla ambicji, honoru lub też sumienia mógłbym się spodziewać u końca swych dni po takiem życiu? Pytanie, na które niema odpowiedzi. Ale już się nie czułem zmiażdżony. Nasze oczy spotkały się i prawdziwe wzruszenie odmalowało się i w jego wzroku, i w moim. Spór nagle się skończył. Nauczyciel mój wziął do ręki plecak i dźwignął się na nogi.
— Jesteś niepoprawnym, beznadziejnym Don Kichotem! Ni mniej ni więcej.
Byłem zdziwiony. Miałem wówczas dopiero lat piętnaście i nie widziałem co on chce właściwie powiedzieć. Ale pochlebiło mi niejasno, że imię nieśmiertelnego rycerza padło w związku z mem szaleństwem — jak niektórzy określali mój zamiar, mówiąc mi to w oczy. Niestety! Nie uważam abym miał wówczas z czego być dumny. Nie było we mnie materjału, z którego powstają opiekunowie opuszczonych dziewic, prostujący ścieżki tego świata — a mój nauczyciel mógł o tem wiedzieć najlepiej. To też wyższy był w swem oburzeniu od golibrody i księdza, gdy cisnął mi jako wyrzut czczone imię.
Szedłem za nim przez całych pięć minut; wreszcie stanął, ale się nie obejrzał. Cienie odległych szczytów wydłużyły się nad Furca Pass. Kiedy się z nim zrównałem, zwrócił się do mnie i — mając jak na dłoni Finster Aarhorn z orszakiem olbrzymich braci, wznoszących potworne głowy na tle wspaniałego nieba — położył mi serdecznie rękę na ramieniu.
— No! Dosyć. Nie będzie już o tem mowy.
I rzeczywiście nie było już między nami mowy o tajemniczem mem powołaniu. I wogóle nigdzie i z nikim nie było już o tem mowy. Zaczęliśmy schodzić z Furca Pass, rozmawiając wesoło. W jedenaście lat później co do miesiąca, stałem na Tower Hill, na schodach doku Św. Katarzyny, jako kapitan brytyjskiej marynarki handlowej. Ale człowiek, który na przełęczy Furca Pass położył mi rękę na ramieniu, już nie żył.
W tym samym roku naszej podróży zdobył doktorat na wydziale filozoficznym — i dopiero wtedy ujawniło się prawdziwe jego powołanie. Poszedł za niem, wstępując odrazu na czteroletni kurs medycznego wydziału. Nadszedł dzień, kiedy na pokładzie statku zakotwiczonego w Kalkucie otworzyłem list, donoszący mi o kresie życia godnego zazdrości. Nauczyciel mój wyrobił był sobie praktykę w któremś z mało znanych galicyjskich miasteczek. List opisywał, jak wszyscy tamtejsi osieroceni biedacy, zarówno chrześcijanie jak Żydzi, odprowadzili do grobu całą gromadą trumnę zacnego doktora, szlochając i lamentując.
Jakże krótkie jego życie i jaka jasna jego wizja! Nie mógł sobie wymarzyć większej nagrody dla swej ambicji, swego honoru i swego sumienia, gdy na przełęczy Furca Pass kazał mi głęboko się zastanowić nad kresem świtającego mi życia.





  1. Statek angielski, na którym Conrad opuścił Marsylję w 1878 jako oficer praktykant; popłynęli na morze Czarne a stamtąd do Anglji, gdzie Conrad znalazł się poraz pierwszy w maju tegoż roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.