Ładny chłopiec/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Lat dwa upłynęło, jak pani Laura z hrabiów NN. — XX. zjawiła się w Warszawie. Nie miała tu naówczas żadnych znajomości, nikt nie umiał nawet powiedziéć, zkąd się tu wzięła. Była to osoba bardzo dystyngowana, w któréj każdy mający cokolwiek znajomości świata, choćby ją tylko zdaleka widział, uznawał kogoś do wyższego należącego towarzystwa.
Szczególniéj nadzwyczajny takt ją odznaczał i wielka powaga.
Pani Laura była jeszcze piękną, a musiała być niegdyś nadzwyczajną, zachwycającą gwiazdą.
Na twarzy jéj widać było smutek już przechodzący w stan chroniczny, smutek łagodny, zrezygnowany, spokojny, z którego się nie leczy, który się przyjmuje i z nim żyje.
Smutek ten nie tylko miała w spojrzeniu ślicznych jeszcze, acz nieco zapadłych oczów czarnych, długiemi rzęsami przyćmionych, nietylko w uśmiechu ust małych i wdzięcznych, na czole wypogodzoném niby a jakby mgłą osłoniętém, ale w każdym ruchu, w dźwięku głosu, w sposobie wyrażania się.
Nieco chuda, miała kibić i postawę młodéj panienki, ruchy zręczne, jakby omdlałe, powolne, a choć były nieco wyszukane i monotonne, nadawało to jéj przynajmniéj jakiś odrębny charakter, który nie wszystkie mają kobiety. Znajdowano ją oryginalną.
Mówiła powoli, często bywała zdziwioną, lubiła się dziwić wszystkiemu, bo jéj z tém było bardzo ładnie. Naówczas miała w sobie coś młodzieńczo, dziewiczo naiwnego.
Od pierwszego swojego ukazania się w Warszawie, ona i jéj dom przybrał charakter surowy niezmiernie. Widoczném było, że pragnęła żyć odosobniona, cicho, sama z sobą. Codzień udawała się do kościoła na mszę, skromnie ale po pańsku ubrana, z lokajem niosącym za nią książkę przecudownie oprawną i poduszeczkę z herbami, często się w alejach pokazywała na spacerze, sama jedna, zwinięta wdzięcznie w kąciku powozu, z oczami spuszczonemi, zadumana, nie patrząc na nikogo. Pomimo tego osamotnienia, z którego długo nie wychodziła, opierając się wszelkim znajomościom, dom jéj był na dosyć pańskiéj stopie. Mieszkanie ze smakiem urządzone, wszystko co przy niéj było, lub do niéj należało, wytworném być musiało. Jakim sposobem potém pani Laura przyszła powoli do znajomości, poprzyjaźnienia się ze światem tutejszym, do wkroczenia w te sfery, które nie rade są dopuszczać nieznajomych — pozostało zagadką. Stało się to nie nagle, przychodziło powoli i wydawało się cudem, bo osoby najbliżéj z nią poprzyjaźnione, nie wiedziały rzeczywiście nic z jéj przeszłości. Z wymykających się czasem wyrazów schwytano tylko, że była wdową, że straciła najukochańszego małżonka, po którym dotąd nosiła rodzaj żałoby, że płakała po córeczce.
Domyślano się także, iż miała arystokratyczne stosunki w Galicyi, o któréj rodzinach znaczniejszych mówiła czasem; nie obcém jéj było poznańskie, znała dobrze Berlin, długo, jak się zdawało, musiała przebywać w Wiedniu, a Paryż, Trouville, Dieppe, Biaritz, Baden, Ostendę umiała na pamięć. Wszędzie przypadkiem, przypominała spotykanych duków, książąt, hrabiów i europejskie znakomitości. Salony główne stolic opisywała jakby poufale i dobrze poznane. Nikt więc ani wątpił, że pani Laura należała do wielkiego świata, chociaż teraz do żadnego właściwie należéć nie chciała. Mówiła często, iż potrzebowała spoczynku, ciszy, zapomnienia przeszłości, że życie dla niéj nie miało najmniejszego uroku.
Pomimo to, skutkiem nawyknienia zapewne, ona urok jeszcze na ludzi zdawała się chciéć wywierać, i była — uroczą. Nie będąc sama muzykalną, gdyż jak mówiła, od śmierci córeczki wyrzekła się muzyki, lubiła słuchać jéj, — miała wielkie zamiłowanie w malarstwie, bawiła się literaturą, ale tylko poważną. Rozmowa téż w jéj salonie miała ten nastrój serio, który nie dopuszczał nawet głośniejszego śmiechu, ani ostrzejszego dowcipu. Najmniejsze słówko lżejsze karciła natychmiast wzrokiem tym zdziwionym, z którym jéj tak ślicznie było.
Nadzwyczaj trudną była w początku z dopuszczaniem mężczyzn do swojego towarzystwa; panie, które sobie życzyły kogoś wprowadzić do niéj, musiały zaręczać najuroczyściéj, że to był un homme serieux.
Kilku językami mówiła pani Laura wprawnie i dobrze, lecz, rzecz dziwna, miała — tak się tłómaczyła — od czasu nieszczęść, jakich doświadczyła, wstręt nieprzezwyciężony do pióra — nie pisała nigdy — na listy odpowiadała ustnie.
C’est plus fort que moi! — mawiała wzdychając — ze łzami złożyłam pióro raz ostatni, poprzysięgłam sobie nie wziąć go więcéj.
Opowiadano o tém sobie tajemniczo. W historyi przeszłości pięknéj damy były nęcące tajemnice, których kiedy niekiedy przypadkiem rożek się odsłaniał tylko — daléj, żadnemu oku w nie zajrzéć nie dozwalała.
Koło znajomości pani Laury, zrazu szczupłe, rozszérzało się powoli, ale zbogacało coraz większemi znakomitościami. Wszyscy jéj przyznawali takt nadzwyczajny, powagę, wiele zdrowego rozsądku, przymioty, zresztą których określić nie umiano bliżéj. Miała wdzięk, urok — a to w kobiecie staje za wiele.
W towarzystwie nie była wielomówną, nie chciała być dowcipną — sądy jéj były nadzwyczaj oględne, wstrzemięźliwe, lubiła milczéć, słuchać, a nadewszystko — dziwić się. Gdy się dziwiła, była jeszcze prześliczną.
Innym paniom wyrywały się czasem słówka, które z ust do ust przechodziły — ona unikała takich powiedzeń widocznie, zastępowała je pół uśmiechem.
Jedném słowem była oryginalną, to jéj przyznawali wszyscy. Wstrzemięźliwość w mowie, a dar pilnego przysłuchiwania się rozmowom innych osób, jednały jéj wielkie współczucie i pochwały.
Wiadomo, że sławę rozumu zyskuje się najłatwiéj, gdy się cudzy podziwia i odczuwa, jak dziś mówią. Ten dar odczuwania miała pani Laura w wysokim stopniu, umiała milczéć, a i to jest wielką cnotą.
W początkach niewiele osób przychodzących, przyjmowała pani Laura z rana codziennie, wieczory spędzała w teatrze lub na koncertach, ubrana czarno, z oczyma spuszczonemi. Późniéj namówiono ją koniecznie, uproszono, ażeby dzień w tygodniu dla swych wybranych naznaczyła. Po długiém wahaniu obrała sobie sobotę. Zbierano się tu około dziewiątéj, czasem ktoś zagrał lub zaśpiewał, rozmawiano, następowała wieczerza bardzo wytworna i goście się około północy rozchodzili.
Gospodyni, pomimo powolności swéj, chętnego milczenia i sztywnéj powagi, była dla wszystkich niezmiernie grzeczną i uprzejmą. Po większéj części towarzystwo jéj składało się z osób już nie młodych i urodzeniem, majątkiem, znaczeniem zajmujących wybitne w społeczeństwie stanowisko. Surową była szczególniéj co do mężczyzn, dwuznaczna żadna postać i ten proletaryat salonowy (jeżeli się tak wyrazić godzi) co nie ma nic za sobą oprócz białych rękawiczek i lakierowanych bucików — nie postał nigdy na jéj progu. W wyborze artystów, z których mało który mógł się tu dostać — niesłychanie była trudną.
Wyrzucano jéj tę zbytnią surowość, lecz panie, co ją bliżéj znały, tłómaczyły to wdowieństwem, zniechęceniem do życia, i słuszną ostrożnością, któréj kobieta szanująca się nadto miéć nie może.
Na starych kawalerach czyniła wrażenie nadzwyczajne, wszyscy oni przyznawali jéj, że gdyby tylko chciała, u nóg by swych miała każdego — ale tego ona właśnie nie chciała.
Może nawet nadto często powtarzała, że rachunek jéj ze światem był skończony i zamknięty!
Ciekawość ludzka, która lubi szperać po najciemniejszych kątach, w pierwszych latach dobijała się wszelkiemi możliwemi środkami do wnętrza téj zamkniętéj w sobie zagadki. Pisano do Galicyi, nikt tam nie znał osoby tego nazwiska, pytano w poznańskiém i tam sobie nikt nie mógł jéj przypomniéć.
Panna hrabianka Anna, nie mająca nic do czynienia, gdyż lata jéj już się od życia nic spodziewać nie dozwalały, — zajmująca się z tego powodu sprawami ludzkiemi, bo swoich nie miała — uwzięła się była dośledzić koniecznie przeszłości pani Laury. Mając po temu wszelkie środki, wprawę, przebiegłość, śmiałość, stosunki — hrabianka rozbiła się pierwszy raz w życiu o nieprzebite ciemności.
Wiedziała ona, że pani Laura ma z sobą przywiezioną służącę, osobę już nie młodą, ospowatą, otyłą i chodzącą do kościoła tak pilnie jak pani. Postarała się zbliżyć do niéj, poświęcając nawet osobiste względy, zaprzyjaźniła się z nią niemal w zakrystyi, zapraszała ją do siebie, wyciągała z niéj najzręczniej w świecie wnętrzności — i — okazało się, że nic z nich dobyć nie mogła.
Panna służąca, mająca nazwisko niemieckie, imię Gertrudy, mówiąca łamanym językiem po polsku i cokolwiek po francuzku, opowiadała wprawdzie o odbytych z panią podróżach — ale więcéj o niczém. Mówiła, że została przyjętą, gdy już pani Laura wdową była i dziecięcia nie miała, ubolewała nad jéj żałobą, dawała do zrozumienia, iż była bardzo bogatą, wychwalała jéj dobroczynność, rozczulała się nad przymiotami serca i duszy, ale — więcéj, nic.
Hrabianka Anna, któraby żeńskiego detektywa urząd i obowiązki mogła była pełnić, tak zręczną była we wnioskowaniu z najmniejszych poszlak — wkradła się raz do sypialni pani Laury i z tamtąd nawet nic nie wyniosła.
Ona jedna, może zrażona niepowodzeniem, szeptała poprawiając złote okulary, że — bądź co bądź, ten tylko ukrywa się ze swoją przeszłością, który w niéj coś by rad zapomniéć i zasłonić.
Gromiono ją za tę złośliwość. Hrabianka była zawsze z Laurą jak najlepiéj i nie spuszczała jéj z oka. Ona to odkryła późniéj, że piękna wdowa, która nigdy nie zrzucała rękawiczek, ręce miała nie ładne. Zakrzyczano ją i za to. Późniéj przed najbliższemi sercu przyjaciółkami wyznawała, że i milczenie pięknéj Laury, zdawało się jéj okrywać pewne umysłowe ubóstwo. Zgromiono ją jako zazdrośnicę — zmilczała.
Ostatnie to przypuszczenie tém było mniéj usprawiedliwione, że nadzwyczajny takt w postępowaniu, przeciwnie, dowodził wielkiéj trafności, rozumu, a książki najulubieńsze wskazywały poważny ducha kierunek.
— Leżą one na stoliku, to prawda! — mówiła hrabianka — alem nigdy nie słyszała aby o nich mówiła i dała poznać, że je choć przerzuciła.
Inne przyjaciółki przypisywały to skromności.
Z wyjątkiem hrabianki Anny, któréj złośliwość wszystkim była znaną, reszta towarzystwa z uwielbieniem mówiła o pani Laurze, ze współczuciem jakie należy nieszczęściu niezasłużonemu, bo że była bardzo nieszczęśliwą o tém nikt nie powątpiewał. Smak jéj w ubraniu, w wyborze mód, czynił ją wyrocznią ilekroć o toaletę chodziło.
Żona pana radzcy Dziemby, która pilno się zawsze starała o to, ażeby żaden salon nie był dla niéj zamknięty, kobieta z wielką umiejętnością życia, umiejąca wnijść wszędzie i znaléźć się jak położenie wymagało; po wielu zabiegach, trudach, zawodach nawet, postawiła na swojém i dostała się do salonu pani Laury.
Nie przypadał on jéj do smaku, bo była z natury wesołą, gadatliwą, niespokojnego ducha, lecz wyjątkowo w Sobotę raz przemódz się mogła i spędzała tam wieczory. Pozwolono jéj nawet wprowadzić z sobą pannę Emmę, która dwa czy trzy razy spędziwszy tam po kilka godzin, późniéj nie zbyt już wielką okazywała ochotę odwiedzania pani Laury.
Wieczory sobotnie były nadzwyczaj miłe ale zarazem jakoś nie zabawne: uwielbiano na nich gospodynię, ta się uśmiechała i dziwiła — mówiono po cichu, poważnie, oględnie — i rozchodzono się z ochotą do ziewania, do czego się nikt nieprzyznawał.
Ci co tam nie bywali — zazdrościli — a ci co wracali ztamtąd, nudy swoje w żywych malowali kolorach, wcale się do nich nie przyznając.
Radzca we cztery oczy rozmówiwszy się z żoną o salonie pani Laury, nie znajdował konieczném się w nim prezentować. W domu mawiano często o sobotnich wieczorach, szczególniéj przy gościach, aby się pochwalić niemi, i Bolek Tanczyński dowiedział się o pani Laurze z tego źródła. Radczyni raz na spacerze, z chłopcami i profesorem pokazała mu przejeżdżającą piękną panią.
Siostrzeniec pana profesora, który szukał sobie jakiéjś łatwéj przyszłości i rzucił był już okiem na pannę Emmę — znalazłszy tu za mało sympatyi dla siebie, chociaż o rozbudzeniu jéj powolném nie powątpiewał — uznał właściwém miéć coś w zapasie na wszelki wypadek.
Miał się za tak pięknego, iż rozkochanie niewiasty było dlań tylko kwestyą woli i czasu.
Z tego co mu o pięknéj wdowie opowiadano, rozpaliła się łatwo imaginacya młodzieńcza.
Bolek nie mogąc inaczéj przedstawić się pięknéj, bogatéj, dystyngowanéj wdowie, doszedł (wiedząc iż jest pobożną) do którego chodzi kościoła. Nigdy tak gorliwym nie był w nabożeństwie jak od czasu, gdy wiedział, gdzie znajdzie piękną Laurę.
Wdowa ile razy oczy podniosła ku niebu, na drodze do niego znajdowała uroczą postać młodzieńca, który, zamiast do pana Boga, do niéj się zdawał modlić. W pierwszych dniach wcale na to nie zważała — ale po pewnym przeciągu czasu, niepodobieństwem było się jéj omylić, że dla niéj do kościoła przychodził. Przekonawszy się o tém unikała już spojrzenia w stronę, gdzie stawał Bolek — jednakże — ciekawość — może rodzaj wdzięczności skierował czasem wzrok jéj na niego i przekonywała się, że patrzał na nią jak w tęczę. Spuszczała woalik — ale to nie pomagało.
Oswoiła się z tém może, bo nie zmieniła kościoła, ani miejsca, w którém zwykle klękała.
Bolek tymczasem zbierał za pośrednictwem gadatliwéj, a wiele wiedzącéj radczyni wiadomości o wdowie. Wiedział od niéj, że była wysokiego rodu, bezdzietną, swobodną i niezmiernie bogatą.
Panna Emma podobała mu się nadzwyczajnie i przypuszczał, że miéć będzie pół miliona, tak ludzie mówili, — panna Emma jątrzyła go swą obojętnością i grzecznym chłodem, w którym ani iskiereczki uczucia nigdy nie mógł dopytać — ale czémże była ona przy téj idealnéj wdowie!!!
Myśléć o niéj czasem się Bolkowi wydawało szaleństwem — lecz gdy się w zwierciadło popatrzył na młodość swoją, na cacaną twarzyczkę, opowiadał sobie potém cudowne historye... Czuł, że był predestynowanym do zrobienia wielkiej karyery.
Mimo to, panna Emma codzień go mocniéj pociągała ku sobie tém, że on jéj pociągnąć nie mógł. Napróżno rozkochane topił w niéj oczy, ustawiał się w pozycyach posągowych, nadawał sobie postać ofiary, tony pańskie, próżno starał się dać do zrozumienia, iż był zakochany w niéj — panna Emma miała jakiś zły, popsuty smak i najmniejszéj dlań nie okazywała sympatyi.
To go gniewało. Była to negacya potęgi, w którą wierzył, na któréj przyszłość opierał. Gniewał się, ale coraz silniéj się nią zajmował.
Czasami już, już mówił sobie, że się wyrzecze, że oziębłością ją ukarze, po kilka dni poświęcał się cały marzeniom o wdowie — potém wracał znowu do panny Emmy.
W domu radzcy miał za sobą zupełnie zjednanego tytułem i nazwiskiem pana Dziembę; mógł wiele rachować na matkę, która go lubiła — ale tu znalazł téż szkopuł: Mama była jeszcze wcale ładną, świeżą, młodą i trochę zalotną, chociaż niezmiernie ostrożną.
Bolek domyślał się, że mógł więcéj łaski tu znaleźć niż pożądał. Gdy radzcy w domu nie było, panna Emma siedziała w swoim pokoju, a professor czasem przychodził z chłopcami, chłopców odprawiała matka żeby się sobie pobawili swobodnie, a sama o ich wychowaniu rozmawiała długo z Bolkiem.
Przy tych rozmowach tak była nadzwyczaj miłą, pełną współczucia, tak blizko siadała nauczyciela, uśmiechała mu się i szukała jego oczów, że pan Tęczyński nie mógł wątpić, iż ją oczarował.
On zresztą, w podobnych razach, nie wątpił nigdy o sobie. Raz jakoś wziąwszy go za rękę uścisnęła, zarumieniła się i Bolek wyszedł niesłychanie wzruszony. W mieście przypadkiem plotkarz Maciórek z historyi przeszłości pani usłyszał coś — co Bolka wielce ośmielać mogło. Lecz, strach go jakiś ogarniał młodzieńczy, ostatek poczciwego uczucia, które się objawiało obawą. Unikał więc zbytniego zbliżania się, chociaż nie zrywał czułéj przyjaźni.
Raz zwierzyła mu się pani dyskursywe, iż — nigdy nie była szczęśliwą — że miała serce nie zużyte, młode, świeże i pełne uczuć wezbranych. Przymrużała oczy melancholicznie i wzdychała.
Pan Tęczyński w rozmowach tego rodzaju nie miał wprawy, jakoś mu one nie szły, ośmielano go, pomagano, ale właśnie ta nieśmiałość może go czyniła dla serca niezużytego, pełnego uczuć wezbranych — ponętnym.
Bolek więc w dosyć krótkim, stosunkowo czasie, nasnuł sobie na przyszłość różnych programmatów wiele. Wujowi o stosunku przyjaznym z panią domu nie mówił wcale.
Na ostatek ażebyśmy działalności młodzieńczéj naszego bohatera — dali zupełne wyobrażenie czytelnikowi, musimy jeszcze tajemnicę mu zwierzyć jedną.
Na pierwszém piętrze kamienicy, któréj strych zajmował pan Tęczyński, mieszkał kupiec bogaty, niejaki Rehmayer, mający trzy córki. Najstarsza z nich już była ukończyła pensyę, dwie chodziły jeszcze z teczkami pod pachą, w spodeńkach stanowiących fałszywą ich metrykę. Jedna z nich bowiem miała lat szesnaście skończonych, druga piętnaście.
Obie, nie mówiąc już o najstarszéj, były nadzwyczaj — rozbudzone, pojętne, żwawe i patrzały na mężczyzn tak jakby już tych spodeniek nie miały. Najstarsza, któréj imie dano Arkadii, chociaż świętéj tego nazwiska nie spotyka się w kalendarzach, miała ten sam żywy charakter co dwie młodsze siostry... Była to śliczna, mała trochę, ale jak pączek róży wyglądająca blondyneczka, z oczkami figlarnemi, a buzią zawsze w uśmiechach, z twarzyczką, w któréj dwa dołki różowe chciało się całować. Ulubienica ojca i matki, pani w domu, tyran straszny dla sióstr młodszych, które szpiegowała i karciła nielitościwie, Arcia była by anachoretę skusiła!
Wprawdzie kochało się w niéj już wielu, pierwszy komisant ojcowski sam jéj mówił po cichu, (bo sobie pozwalała mówić różne rzeczy) — że się z desperacyi dla niéj struje albo utopi; szalał za nią sekretarz jeden i komisyoner — który jéj bukiety przysyłał złotemi szpilkami spinane. Tymczasem raz na wschodach spotkawszy idącego Bolka, panna — było to spojrzenie owe co jak strzała kupida przebija serce — zakochała się.
Wszyscy adoratorowie dawni znikli, przepadli, wydali się jéj okropni — ten lub żaden, powiedziała sobie.
Następnych dni ile razy Bolek zchodził na dół, zawsze ją, albo we drzwiach, albo na wschodach, albo w oknie musiał zobaczyć. Patrzała mu w oczy wprost, jakby mówiła:
— Chcę twoją być.
Bolkowi to niezmiernie pochlebiało, był tém dumny, panienka mu się podobała, ale kupcówna! z kawałkiem kamienicy i trzecią częścią sklepu!! A do tego ojciec był nie ponętny, brudny, gruby, z kędzierzawą głową, brzuchal, który miał brodawkę na twarzy i łajał tak czasem głośno, że go na strychu było słychać. Matka znowu, chodziła w perkalowym szlafroku, przydeptanych trzewikach, w okularach mosiężnych, z pończochą w ręku...
Arcia, która od mieszkającego na strychu, ubogiego młodzieńca nie mogła przewidywać rekuzy, śmiało i coraz śmieléj zaczęła mu się nastręczać. Paliła go oczami. — Gdy to nie pomogło, raz z okna nagle posłała mu ręką całusa i uciekła. Bolek westchnął — nad tą niepotrzebną ofiarą swéj fizionomii.
Był rad, ale sam przed sobą bolał nieco nad niefortunnym darem téj piękności, która go tak niebezpiecznym czyniła. Arcia była śmiała i rezolutna do — najwyższego stopnia.
Poczęły się więc ukłony zdala, rodzaj znajomości, zawsze na wschodach i w korytarzu. Tu raz na najniewinniejszéj pogadance, dwie młodsze siostry zaskoczyły starszą, która je tyranizowała. Zmieniło to położenie o tyle, że Arcia musiała się stać dla sióstr wyrozumialszą, i wyrobiła u matki dłuższą sukienkę dla Filipinki. Bolek, chociaż nie odstręczał zupełnie kupcównéj, wielce był oględny i romansowi temu na wschodach nie dopuścił przybrać większych rozmiarów, czego sobie niecierpliwa i niedoświadczona Arcia mocno życzyła.
Szczęśliwy młodzieniec miał więc, oprócz lekcyi wiele zatrudnień.
U radzcy pielęgnowanie przyjaźni i zaufania saméj pani domu, i magnetyzowanie panny Emmy, które się nieszczęściło; w kościele modlenie się do pięknéj wdowy, nie chcącéj tego widziéć dotąd ani rozumiéć, w domu na ostatek stosuneczek z kupcówną niebezpieczny i za daleko zaprowadzić mogący, bo dziewczę było piękne, śmiałe i porywcze.
Po śniadaniu, wyjechawszy na przejażdżkę, spędzili z panem Serafinem czas poobiedni coraz się poznając bliżéj. Razem potém poszli na teatr, a że szlachcic, nawykły do obfitéj strawy, głodny był na wieczerzę, która się przeciągnęła długo. Serafin był z tych ludzi, co naiwnych i dobrodusznych dobrze udają, chociaż pamiętał co mówił i najszczerzéj się spowiadając zachowywał pewną miarę. Dobroduszność ta instynktowa była podobną do łagodności pewnych stworzeń, które dozwalają się z sobą spoufalić, zbliżać, aby chapnąć ofiarę tém łatwiéj i wygodniéj.
Bolek, przy wieczerzy rozgadawszy się, odmalował mu upadek znakomitéj rodziny, do któréj należał, nakłamał obficie i umiał się w świetle imponującém przedstawić przyjacielowi. Nawzajem szlachcic mu się wyspowiadał, że choć ma majątek porządny co się zowie, i na kawalerskie życie stało mu aż nadto, wszelako chciałby się ożenić bogato, aby sytuacyę polepszyć i nie nudzić się samemu.
Przyznał się wreszcie po cichu, że radby przy zręczności lepiéj poznać kuzynkę Emmę, chociaż to dla niego było za mało.
Bolek nieznacznie się zarumienił, ale popił winem i nie dał tego poznać po sobie. Zapytany czyby tam w domu nie postrzegł kogo chodzącego około panny — odpowiedział ni to ni owo. Ton rozmowy nagle się tak zmienił, że dobroduszny ale przenikliwy pan Serafin, coś sobie z niego wywnioskował, ale więcéj się dowiedziéć nie mógł. Wyglądało to jakby mu Bolek nie zbyt radził.
— Widzisz, kochany panie Bolesławie, zwierzył mu się Serafin — ja do zalotów jestem leniuch i ciężki, a z Dziembami łatwobym sobie i w krótkich abcugach radę dał. Kochana ciocia, pani radczyni, była na mnie dawniéj bardzo łaskawa...
Tak to jakość szydersko powiedział z pewnym uśmieszkiem dwuznacznym, że Bolek musiał się domyślać, iż radczyni dla wielu młodych chłopaków bywała łaskawą.
— Co za dziw — dodał z trochą dumy pan Serafin — z radzcą ona nigdy nie była szczęśliwą, to chodząca sztukamięsa, prozaiczny człowiek, ona kobieta uczuciowa...
Serafin zdawał się powtarzać to co i Bolkowi mówiła gospodyni domu. Rzucało to pewne światło na stosunki, ale Bolek był upokorzony nieco: stał teraz w jednym rzędzie z opalonym i niezgrabnym panem Serafinem.
Przy téj wieczerzy dwaj młodzi poprzyjaźnili się mocno, wieśniakowi Bolek w mieście był przydatnym, a Tanczyńskiemu dobroduszny, zamożny przyjaciel także mógł być wielką pomocą.
Stanęli od razu na zupełnéj stopie równości, i rozchodząc się dnia tego, ułożyli nazajutrz spotkać się rano, razem być u Dziembów, i bodaj potém dzień spędzić nie rozstając się do wieczora. Bolek nie miał nic do czynienia, prócz tych lekcyi u radzcy.
Późno powracając do kamienicy, na wschodach pierwszego piętra spotkał Bolek czatującą, jak zwykle Arcię, która go napróżno dłużéj chciała zatrzymać; uścisnąwszy jéj rączkę Bolek uciekł z obawy, aby siostry lub rodzice nie podpatrzyli ich i nie złapali.
Biedne dziewczę zalewało się łzami rozpaczając, że nie jest kochaną, obiecywało sobie nigdy już go więcéj nie widziéć, nie wyjść doń, nie dać znaku życia, pomścić się, lecz postanowienie to trwało zwykle do rana, a jeden uśmiech je rozpraszał. W głowie Arci ułożony był plan nader śmiały; chciała obałamucić Tanczyńskiego i rodziców zmusić jawnym skandalem do wydania jéj za niego.
Była to jéj pierwsza miłość, niedorzeczna i dziecinna, bo znała ledwie imię tego, któremu chciała się oddać na całe życie; miłość pensyonarki, która w żadne rachuby się nie wdaje... Bolek musiał miéć rozum za dwoje, a bardziéj niż rozum powstrzymywała go w zapędach postać olbrzymia ojca Rehmayera, który miał minę nader groźną i z chłopcami sklepowemi obchodził się własnoręcznie w sposób nader dotkliwy. Bolek, jako młodzieniec delikatny, nie mógł się dla miłości tych dwu dołków w różowéj twarzyczce narażać na katastrofę z kijem i zaślubienie kupcównéj!! Marzenia jego sięgały wyżéj daleko, i bilet z herbem Topor, za grosz od gęby odjęty, wylitografowany był nie darmo.
Zwierzenie się Serafina co do projektów na Emmę, i czułości matki dla niego, napełniły smutkiem duszę młodzieńca, który tego wieczora o nocnéj toalecie pięknych swych włosów, zwykle wieczorem zawiązywanych — zapomniał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.