<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W kawiarni do któréj profesor Maciórek zwykł był na szachy uczęszczać, dnia tego od dymu cygar i papierosów było aż ciemno. Musiano pootwierać wszystkie lufciki, nie grożące przeciągami, ale to nie wiele pomagało. Stary pedagog siedział zamyślony przed szachownicą, z porozrzucanemi figurami. Nie rozjaśniło jego czoła nawet znakomite zwycięztwo świeżo odniesione nad wcale niepospolitym graczem.
Nie miał w téj chwili naprzeciw siebie nikogo, stała tylko prawie wypróżniona i wystygła filiżanka kawy czarnéj. Chmurne, zmarszczone oblicze profesora świadczyło o jakiemś niepowodzeniu czy trosce. Zatopiony w marzeniach, ani się spostrzegł, gdy krzesło opróżnione naprzeciw niego, zajął mężczyzna małego wzrostu, garbaty, z krótko ostrzyżoną głową podługowatą i twarzą żółtą, niemiłą ale pełną ognia i sprytu.
— Budzę pana profesora! — odezwał się garbus.
— A to pan! panie Sanermann! do nóg upadam! — odparł Maciórek.
— Zagramy partyjkę? — spytał garbus.
— Bardzo chętnie.
Zaczęto ustawiać figury.
— Cóż to pan nie na obiadku owym sławnym u Bombasteina? — spytał profesor kwaśno.
— Ja? ja? — rozśmiał się garbaty — trafiłeś jak kulą w płot. My z nim jesteśmy, jeśli nie na noże, to jakże by to powiedziéć? na... na... na... choćby na widelce! kolemy się o i ile możemy!
— A! zawołał profesor — niewiedziałem.
— Dziś tam u niego obiad inauguracyjny — rzekł Sanermann — obiad dla smakoszów!
— A tak — rzekł profesor wzdychając — ze wszystkiemi szykanami.
— Czego ma żałować! wróci mu się to na akcyach — mówił Sanermann. Szczęśliwa bestya, sam on nic by nie zrobił, bo go mają za dudka, ale sobie zkądeś wygrzebał spólnika.
— Zkąd wygrzebał? — przerwał z uśmiechem ironicznym Maciórek. — Spytaj pan mnie! To ja mu go dałem, ja, ja!
Profesor bił się w piersi.
— Pan? jakim sposobem?
— Takim, że ten chłopak jest mi bardzo blizki, i żem mu go oto tu, w tém samém miejscu zaprezentował, poznajomił ich z sobą. I dla tego, widzisz pan — rzekł tonem w którym czuć było gniew utajony — dla tego ja dziś na ten obiadek smakoszów nie byłem proszony!
— Jeżeli mówię o tém z niejaką goryczą — dodał Maciórek — proszę wierzyć, że nie o obiad mi idzie, ale o despekt... Jadło się w życiu dosyć obiadów. Ale żeby téż IMPan Bombastein nie raczył sobie przypomniéć tego, który mu dał ową perłę, i owa perła żeby nie raczyła starego, blizkiego krewnego miéć w pamięci — to oburza!
Garbaty spojrzał bystro.
— Co pan chcesz? Bombastein jest furfant jakiego świat nie widział, szalbierz, oszust, nawet sprytu wielkiego nie ma, tylko szczęście osobliwe. Drugi by na jego miejscu dawno koziołka wywrócił. — Ale, ja się taki doczekam tego że i jego zobaczę bankrutem.
— Nie życzę nikomu źle — rzekł poważnie pedagog — jest to przeciwko zasadom moim, ale gdyby mu los dał nauczkę, nie gniewałbym się.
— Los? na co tu losu? — przerwał garbus — czekaj pan, ja mu taki nogę podstawię! Czyham na to i z tém się nie kryję.
Zaczynali już grę, gdy Sanermann nagle rękę odjął od pionka i spytał.
— Pan z tym hrabią młodym jesteś w stosunkach?
Profesor uśmiechnął się.
— I krwi i opiekuństwa. Mogę powiedziéć że bezemnie nie stąpi.
Garbaty od szachów wstał i przyszedł pod bok Maciórka przysiąść się na kanapie. Pochylił mu się do ucha.
— Bombastein jest bankrut, nie ma nic, świeci do czasu — rzekł cicho — zwodzi młodego chłopca, może mu w perspektywie córki ukazując, i posagi. Tam posagów żadnych nie będzie, albo takie o których mówić nie warto. Co się ma młody człek marnować. Przestrzeż go pan. Ja mu dam miejsce z lepszą daleko perspektywą, z majątkiem czystym jak na dłoni. Gdy temu panu odbierzemy prawą rękę, kozła wywróci! słowo daję!
Garbus mówił to z takiem przejęciem, gorączką, chwytając za ręce profesora, przyciskając się do niego, że Maciórek nieco się natarczywością jego zmięszał.
— Dajmy sobie ręce, profesorze, do szlachetnéj zemsty i zdemaskowania oszusta! — dodał Sanermann. Pan jesteś pokrzywdzony.
— Jestem pokrzywdzony — zawołał profesor. — Nie idzie mi o obiad, proszę wierzyć, choć dobry, piękny obiad ze wszystkiemi szykanami ma wartość swoją, idzie mi o despekt, o lekceważenie!
Sanermann popatrzywszy mu w oczy, począł z rodzajem ironii.
— Obiad w pierwszéj restauracyi — umyślnie chodziłem, mam tam znajomych, dowiedziéć się — zadysponowali na dwadzieścia kilka osób! Wina najwyborniejszych gatunków, Schloss-Johannisberger, Lafitty stare — węgrzyn półwieczny... Wymysły wszelkie.
— A na zupę, nie wiesz pan? — zapytał zamyślony Maciórek.
— Pewnie purée ze zwierzyny... — rzekł Sanermann. — Czego sobie mają żałować.
— Nie, ja powiadam panu — odezwał się pedagog, im dłużéj się na świecie żyje, tém człowiek nabiera większéj wzgardy dla swych bliźnich i obrzydliwości. Najnikczemniejszą niewdzięcznością wypłacają się ci, których obsypujemy dobrodziejstwami.
— Proszęż pana, ten obiad. Cóż? ja dawny profesor gimnazyum, dymisyonowany w stopniu majora, niegodzien byłem zasiąść u stołu z jakiemiś tam.
— Faktorami giełdowemi i ex-piwowarem — dorzucił Sanermann. — Tak, to jest uchybienie, to krzywda krwawa, nieprzebaczona. Ja na pańskiém miejscu pomściłbym się, odbierając mu tego hrabiego.
— Tak, nie będzie to łatwo — rzekł Maciórek. — Trzeba by mu coś dać w perspektywie.
— Słuchaj że profesorze — krzyknął, chwytając go za rękę silnie garbus — ja mam na sercu zemstę. Ja uczynię wszystko co mogę, aby temu oszustowi nogę podstawić, o co idzie? Widziałem zdala tego hrabiego, śliczny panicz, jak lalka.
— Chłopak, choć malować — dodał Maciórek.
— Ja mu dam pannę ładną i bogatą, z wysoką protekcyą.
— Jakże ty mu ją dasz?
Na to zapytanie Sanermann nie odpowiedział prędko, ścisnął rękę profesora palcami długiemi i kościstemi.
— Ja z panem będę mówił otwarcie — rzekł krztusząc się. — Panna wychowana ślicznie, ładna jak anioł, młoda, ale miała w życiu, jakby to powiedziéć — nieprzyjemności. Pan jesteś bez przesądów? — dodał Sanermann.
— Nie mam żadnych — odparł profesor — a posag?
— Dobra wartości kilkukroć sto tysięcy rubli, bez długu, i protekcya znakomita.
Szepnął mu coś na ucho.
— Zapewne, może pański hrabia powiedziéć — a nuż mnie nie zechce? Otóż ja proponuję dla pewności, niech nie zrywa z tym oszustem, dopóki słowa miéć nie będzie? hę?
— Ślicznie — rzekł profesor.
— Tylko trzeba, żeby się umiał kochać i romansować — dodał garbaty — panna tego wymaga.
— E! to fraszka — szepnął Maciórek — on ma do tego taką zdolność, że się może we trzech naraz kochać szalenie!
— A więc — chwytając znów za rękę profesora wołał Sanermann — a więc? zgoda! Mów mu pan, nakłaniaj go, ja go zaprezentuję, polecę, poprę, zrobię co potrzeba.
Maciórek głową dał znak przyzwolenia i wyciągnął rękę, którą garbus uścisnął.
— Sprawa tego obiadu mnie oburza — począł siadając znowu do szachów Sanermann — nie jest że to podłość, nikczemność!! Obiad na którym pan pierwsze miejsce zająć byłeś powinien.
— Ale, choćby ostatnie — podchwycił profesor — do tego miałem prawo. Obraza honoru! Mnie, to tam gdzieś do jakiéjś dziury zaprosi, we cztery oczy, jakby się wstydził, i da mi spalone pieczyste i omlecik, a tam na bażanty i trufle jam niegodzien.
— To jest świństwo — rzekł wyraziście Sanermann.
— A oprócz tego podłość! — dorzucił Maciórek.
— Dla tego powinieneś się pan pomścić i razem szczęście kuzyna zapewnić.
— Bądź pan pewien, zrobię co tylko jest w méj mocy. Najlepiéj by jednak było, abyśmy się gdzieś razem zeszli na pogadankę i rzecz tę omówili obszernie i otwarcie. Wiesz pan co! Pojutrze zaproś nas na dobre śniadanko, choćby do Stępkowskiego, co ci tam?
— Z duszy serca! — zawołał Sanermann rękę wyciągając — na godzinę pół do dwunastéj.
— Zgoda...
Garbus spojrzał na zegarek.
— Patrz że pan — odezwał się — godzina przeleciała jak z bicza trząsł! Muszę iść. Pojutrze u Stępkowskiego, pół do dwunastéj punkt, czekam.
Skłonił się i wyszedł spiesznie. Maciórek rozsiadł się na kanapie, miał teraz wiele do myślenia, zemsta mu serce wyjadała. Przedstawiał sobie ciągle ten obiad nienagrodzony, te delikatesy, tego łososia, zwierzynę, deser, nowalie, oblane najczystszym sokiem z win najprzedziwniejszych — klął w duchu. To nie do darowania.
Rozmyślania nad obiadem trwały tak długo, tak opanowały biednego emeryta, iż nie postrzegł się gdy noc nadeszła.
Bolesław, wychodząc z hotelu po téj uczcie Baltazarowéj, po drodze do nowego swego mieszkania miał kawiarnię w któréj wuj siadywał. Mijając ją spojrzał w okno, zobaczył starego na kanapie, a że był w błogim stanie poobiednim, gdy człowiek się niczego nie lęka, wszedł, z postanowieniem rozmówienia się i wytłómaczenia.
Na widok jego Maciórek pobladł.
— Jak się profesor ma! — wesoło zagadnął siostrzan — cóż tak samotny?
Profesor piorunującym go zmierzył wzrokiem.
— A! samotny — rzekł — tak! gdy panowie właśnie życia sobie używacie rozpasawszy się. Wiem! wiem! Tak to starym?
— Kochany profesorze — rzekł Bolesław — cóż gniewasz się czy co? Za co? że Bombastein cię nie prosił? Do mnie to nie należało, robiłem uwagę tę p. Samuelowi iż powinien wuja zaprosić, odpowiedział mi — co on tu będzie robił między finansistami?
— Co będzie robił — krzyknął profesor — na obiedzie! A, to mi się podoba! byłbym jadł, ale dla tego trutnia Bombasteina, ja jestem za małą figurą. Tfu! podły! nikczemny!
Bolesław widząc wybuchający gniew stanął chłodny, czekając aż się nieco osadzi i ukoi.
— Ale bo profesor się gniewa!
— Jak się nie mam gniewać — zawołał Maciórek — nie szło mi o ten wasz kiepski obiad. Jechał go sęk i z obiadem! Jest to uchybienie, despekt, lekceważenie. Wielka mi figura, pan Samuel! wielcy mi mężowie ci jego goście! Ja mu to odwdzięczę.
— Mówił mi Samuel — dodał chłodno Bolek, że — wuja nie prosił abyś się nie nudził i wyraźnie mi wspominał, iż osobno chce go wziąć na obiadek poufały...
— Tak, tak, poufały! znam te obiadki — rozśmiał się złośliwie Maciórek — rosół z makaronem, sztukamięsa biała z chrzanem, potrawka z wczorajszych kurcząt z białym sosem, groszek zielony z marchewką i pieczyste z pieca przyskwarzone. Butelczyna kwaśnego węgrzyna i pół porteru! Znam! znam!
Splunął z pogardą, nie potrzebuję obiadów jego, tego bankruta.
Rozśmiał się Bolek.
— Zkądże bankruta? — zapytał.
— Spuść się na mnie — bankrut, łajdak, oszust, nikczemny człek — w kompromitujący sposób rozpalając się zawołał Maciórek.
Wybuch ten jednak niewczesny, za gwałtowny, natychmiast pohamował, zmiarkowawszy iż jego powadze i charakterowi nie przystał. Napił się wody, usta zaciął, włosy poprawił — zamilkł.
Uczyniło to wrażenie pewne na panu Bolesławie. Usiadł naprzeciw wuja.
— Z waćpanem — odezwał się Maciórek — mam wiele do pomówienia, ten człowiek wprost cię chce exploatować — ja tego nie dopuszczę.
— Jestem zaangażowany — począł Bolesław — to trudno.
— Zobaczysz, że to się okaże i łatwém i korzystném — rzekł zniżając głos profesor. — Pojutrze, uważaj to dobrze, o godzinie pół do dwunastéj bądź u Stępkowskiego.
Pochylił się ku niemu osłaniając rękami.
— Twój Bombastein dobry był do wyprowadzenia cię na świat, ale tam nie ma nic do zrobienia. W najszczęśliwszym razie, chuda fara i panny nie najpiękniejsze, a posagi homeopatyczne. Ja ci dam pannę milionową, piękną i od razu byt niezależny.
Bolek drgnął z podziwienia.
— Żartuje profesor? — rzekł.
— Najprawdziwsza prawda. Będziesz miał prawo póty nie zrywać z tym oszustem, aż tam się wszystko upewni — O co ci idzie?
— Gdzież? co?
Profesor wstał, jakby wychodzić chciał.
— Pojutrze o pół do dwunastéj u Stępkowskiego, wszystko się wyjaśni — dodał — dziś na tém dosyć.
Nagle zmienił ton.
— Dobry był obiad? — spytał.
Bolesław trochę zakłopotany mruknął. — Niezły.
— Prawda to, że wina były nadzwyczajne?
— Na winach się znam mało.
— Pasztety? bażanty? trufle? hę? — badał oczyma zaiskrzonemi wpatrując się w Bolka Maciórek. — Sybaryty przebrzydłe! Muren wam by jeszcze potrzeba ciałami niewolników karmionych — języczków pawich! I to wszystko zamknąwszy się między czterema ścianami, jeść samym a profanom i pokosztować nie dając.
Z oburzeniem żachnął się Maciórek.
— To podłość! — dodał w stół uderzając — na to niema wyrazu w języku.
Bolek obawiając się i wyrzutów i dłuższéj rozmowy, nim profesor wyszukał parasol i kapelusz, pożegnał go.
— Za tém pojutrze u Stępkowskiego.
— O pół do dwunastéj, proszę nie chybić — odezwał się Maciórek.
Parasol głęboko się gdzieś zawieruszył, trzeba było zawołać chłopca, profesor zmęczony gniewem padł na kanapę. W kawiarni coraz już mniéj osób było, zdala tylko dochodziło stukanie kul bilardowych i gwar pozostałych opóźnionych graczów. W téj chwili bardzo elegancki mężczyzna, z angielskiemi bokobrodami, w świeżym kapeluszu, z laską wspaniałą w ręku, zupełnie nieznany profesorowi, wszedł do pokoju wolnym krokiem. Rzucił na kanapę wejrzenie, odwrócił się, stanął i wpatrzył pilnie w profesora. Maciórka niecierpliwiło to jakieś impertynenckie mierzenie go oczyma, chciał wyjść.
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja — rzekł zdejmując kapelusz gość przybyły — wszak mi się zdaje, że mam honor mówić z panem profesorem Maciórkiem?
Stary niezmiernie się zdziwił i począł bacznie wpatrywać w mówiącego. Na żaden sposób go sobie nie umiał przypomniéć.
— Tak jest — odpowiedział przybierając powagę większą jeszcze niż zwykle — ale nie przypominam sobie?...
Profesor z nadzwyczajną pilnością badał nieznajomego, chcąc przynajmniéj z oznak zewnętrznych domyśléć się, z jakiego rodzaju człowiekiem miał do czynienia. Nadzwyczaj było trudno coś stanowczego wyrzec o tém, młody jegomość miał ubranie nader wykwintne i gustowne, wszystko świeże jak z igły, suknie krojem wytwornym, łańcuch od zegarka z medalem i medalionem, kamizelkę z podkładką, rękawiczki glansowane, laskę z gałką kosztowną, na jednym ręku pierścienie świecące... Rysy też twarzy nie wydawały go, były, tak sobie, pospolicie przystojne i ułożone do wyrazu uprzejmie grzeczno-dumnego.
Mógł to więc być zarówno bankier, artysta, rzemieślnik wyższego rodzaju i człowiek salonowy i — nie wiedziéć kto zresztą, bo dziś niemal wszyscy są do siebie podobni, i pretendenta do tronu hiszpańskiego nader trudno od porządnego szewca rozpoznać.
Profesor więc nie wiedział jak się miał znaleźć, osobistość była lub zdała się być zamożną — co zawsze obudza uszanowanie — ale na Serafinie tak się był zawiódł niegodziwie? Najprędzéj, pomyślał, mógł to być znowu jeden z dawnych uczniów jego.
Siedzący naprzeciw zagadkowy człowiek, uśmiechał mu się ciągle.
— No, panie profesorze, czyż mnie pan nie pozna? — powtórzył.
— Słowo daję! niepodobieństwo.
— Niech no pan dobrze w myśli poszuka? — rzekł przybyły dobywając z eleganckiéj cygarnicy hawańskie cygaro, które poufale Maciórkowi zaofiarował.
— Nie mogę, nie, nie mogę sobie przypomniéć, nie mam wyobrażenia...
— Niech pan w dawniejsze lata sięgnie myślą, kiedy pan jeszcze Tańczyńskich i siostrę swą odwiedzał?
Zdumiał się Maciórek.
— Co u licha! — zawołał — nie rozumiem.
— Więc pan Kubcia nie pamięta? — odezwał się piękny jegomość.
— Kubcia, jakiego Kubcia? — rzekł profesor. — Juściż nie tego łotra, wisusa, który zbiegł od rodziców i który gdzieś przepadł marnie.
— A widzi wujaszek — rozśmiał się nieznajomy, że nie przepadł ów Kubcio, bo oto go masz przed sobą.
Profesor podskoczył na kanapie.
— Ty! Kubcio! a, do kroć sto tysięcy, nie może to być.
— Ale tak jest! tak jest! — śmiał się elegant. — Mam na to dowody.
— Ty, brat Bolka — krzyknął profesor.
— Pst — przerwał Kubcio — nie mówi się Bolka, ale pana hrabiego Tęczyńskiego, nie trzeba mu psuć interesów.
Maciórek osłupiał, padł na kanapę, ręce załamał, milczał i oczów nie mogąc odwrócić od wspaniałego siostrzeńca, wpatrywał się w niego w niemém zachwyceniu.
— To cud! — zawołał nareszcie — gdzieżeś był? co robiłeś? czém się zajmujesz? mów... ale naprzód, niechże cię uściskam...
Rzucił mu się na szyję Maciórek, gdyż z powierzchowności wnosząc widział, że tu z pewnością jakiś obiadek i śniadanko się okroi. Po uścisku i nim Kubcio przyszedł do słowa, Maciórek uczuł potrzebę w krótkości oznaczyć swoje położenie, aby siostrzana w błąd nie wprowadzać.
— Widzę cię — rzekł z głębokiém westchnieniem — wnosząc z powierzchowności, dzięki Bogu w dobrym stanie — a ja! ja! Zmarnowałem życie i talenta na téj mizernéj profesurze, z lichą pensyjką, z któréj ledwie z biédą wyżyć mogę, wyszedłem starości dokołatać na pół o głodzie! Cóż ty porabiasz?
— A, kochany wujaszku — rzekł śmiejąc się Kubcio — jestem na drodze do dorobienia się czegoś, ale i ja dużo przecierpiéć musiałem.
Gdym drapnął z domu, tułałem się, służąc po hotelach!
Maciórek ręce podniósł do góry.
— Tak — tak — mówił Kubcio — co było robić. Praktycznie wyuczyłem się po niemiecku, nabrałem wprawy w służbie hotelowéj.
Tu fiziognomia Maciórka przeciągać się zaczęła.
— Z Niemiec dostałem się na naukę kelnerską do Szwajcaryi, bo tam hotele są systematycznie prowadzone — i wiele można nabrać wiadomości. W Szwajcaryi nauczyłem się po francuzku i wprawiłem trochę w język włoski. Gdzież późniéj nie bywałem!! w Paryżu, Londynie, Glasgowie, Edinbourgu — nareszcie zatęskniłem za krajem i przyjąłem miejsce ober-kelnera tu w Warszawie.
W czasie opowiadania profesor spadał z wysokości, zachmurzył się, upokorzony oczy spuścił, zaniemiał.
— Niech-że sobie wujaszek wystawi moje podziwienie, ciągnął daléj M. Jacques, gdy dziś nadzór mając nad stołem przy obiedzie, posłyszałem o Bolku jako o hrabi — i dowiedziałem się, że i wujaszek tu. Dopytałem zaraz gdzie profesor bywa, aby go co najrychléj uściskać i pokazać, że Kubcio nie przepadł.
Maciórek słuchał pogrążony. Europejskie pojęcie o społeczném położeniu ober-kelnerów, którzy najczęściéj przechodzą na posiadaczy hotelów i milionerów niekiedy — jeszcze mu było zupełnie obce — Kelner zdawał mu się istotą tak upośledzoną, tak nizko na drabinie społecznéj stojącą, że siostrzeńca mu żal było. Dziwił się, iż kelner tak wyglądał wspaniale.
— Cóż to wszystko warto — odezwał się profesor — do czego to prowadzi!! Cóż ty się na téj drodze dorobić możesz, biedaku!!
Kubcio, śmiejąc się, podniósł głowę.
— A, słowo honoru daję profesorowi, dorobię się więcéj niż wujaszek na nauczycielstwie!
Schylił się do Maciórka.
— Co wuj myśli? kapitalik się już ma — teraz nawet nieszpetny!
Uderzył się po kieszeni.
— Czyż to może być?
— Jak mam honor mówić — dodał Kubcio — kilkanaście tysięcy rubli w dobrych papierach już sobie przyzbierałem!...
Maciórek oczy otworzył i głowę skłonił z uszanowaniem — śmiał się Kubcio i palił cygaro. W profesora głowie robienie majątku na kelnerstwie niemogło się pomieścić.
— Inny to teraz świat! — westchnął.
— Ale — przerwał Kubcio wesoło — widzę że i Bolkowi się dobrze wiedzie! Ho! to! Ten tak zaczął, że daléj zajdzie pewnie odemnie. Ja mu przeszkadzać nie będę. Jednak chciałbym się do niego zbliżyć i pomówić z nim. Nie mógłby mi profesor powiedziéć, gdzie on mieszka?
— I owszém — rzekł Maciórek — nie dawno właśnie na Nowy Świat się wyniósł. Oto już w przeciągu ostatniego roku trzecie mieszkanie, ale chłopak rośnie i musi się stosownie do pozycyi lokować.
Leżał na sercu jeszcze obiad profesorowi, tak że nie mógł się wstrzymać od wspomnienia o nim.
— Cóż ten obiad — rzekł — byłem i ja na niego proszony, ale mi się nie chciało iść, dobry był? pyszny?
Z miną znawcy Kubcio głowę skłonił.
— Obiad był, no, po formie — rzekł — ale żeby to miał być un diner fin, jakie w Paryżu i we Florencyi i w Londynie dla smakoszów dają wielcy kuchmistrze — nie powiem. — Na oko można go było wziąć za coś wykwintnego, ale my, co się na tém znamy, wiemy, że etykieta wina nie poprawi. Wszystko tam było, ale dla takich gąb jak te co się tam karmiły, nie dla smakoszów! U nas panie niema ludzi coby obiadować i smakować umieli, to są ludzie, co jedzą.
Z lekceważeniem ober-kelner ręką machnął. Profesor słuchał z uszanowaniem. Znawstwo głębokie gastronomii podniosło w jego oczach człowieka...
Kubcio dobył pugilaresiku, w którym sobie zapisał adresy profesora i brata. Późna już była godzina, a Maciórek z podziwienia wyjść nie mogąc, rozpytywał, słuchał, wywiadywał się i kiedy niekiedy, jakby sam do siebie szeptał.
— Kubcio! no! któżby się to był spodziewał...
Rozstali się wreszcie serdecznie bardzo, Maciórek zwolna, myśląc o sobie, pociągnął do domu. Rachował poczciwiec, czy z tego siostrzeńca nie wyciągnie jakiéj realnéj korzyści. Na Bolku dotąd zawiódł się, miał że tak samo doznać zawodu na niespodzianie zjawiającym się, mianym za straconego Kubciu?
— Mógłby mnie czasem na cztery oczy w hotelu ugościć! Jego, by to nawet nic nie kosztowało.
Gdy profesor ciągnął na swą oddaloną kwaterę, Kubcio powracał, świszcząc, do hotelu, z rękami w kieszeniach. Bolek także zmierzał do nowego mieszkania, potrzebując sam z sobą uczynić rachunek sumienia i wyznaczyć sobie pewną na przyszłość postępowania drogę.
W ciągu roku, który upłynął, wiele się rzeczy zmieniło dla niego, a zmiany wszystkie dotąd wyszły ku większemu pożytkowi jego.
Naprzód uwolnił się bardzo zręcznie od Arci, któréj gorące przywiązanie zaczynało być kłopotliwém i groźném. Na wschodach raz dopatrzyła coś przez okulary matka — i już to utrudniło stosunki, potém Arcia się przemówiła z siostrą, a siostra doniosła o tém, że biegała czasami na górę, nawet wieczorami i godzinami tam przesiadywała. Od matki dowiedział się ojciec, zrobił się w domu rejwach straszliwy i pannę zamknięto, a kawalerowi kazano się wynosić natychmiast.
Już mu téż, jako pracującemu w biórze naówczas u Bombasteina nie wypadało się mieścić na strychu, najął więc skromne na drugiém piętrze pokoiki w blizkości kantoru pryncypała. Arcia wprawdzie pisywała do niego listy — korespondencya jednak od pewnego czasu stygła, stawała się coraz rzadszą i komisioner nacierał tak, iż zdało się że panna wyjdzie za niego. Zaklinała się jednak, że choćby i poszła za niego, nigdy pięknego Bolka kochać nie przestanie. W tych warunkach miłość Arci była dlań nawet nader przyjemną.
Z domem radzców stosunki były zerwane, i Bolek z wielką się o całéj rodzinie wyrażał goryczą i ironią. Wkrótce po jego ustąpieniu w istocie zawikłały się tam interesy, nie doszło jednak do katastrofy żadnéj.
Przyjaciele dopomogli, Dziemba tylko stopę, na jakiéj dom utrzymywał, zniżyć musiał. — Panna Emma, wyręczając matkę na zdrowiu i humorze podupadłą, wzięła się do gospodarstwa, a chłopcami zajął się doktór Bazyli.
Chociaż zręcznie bardzo odsadził go był potwarzą od tego domu Bolek, doktór szczerém rozmówieniem się z dawnym ojca przyjacielem oczyścił się z zarzutów i w domu bywać znowu zaczął, bez żadnéj pretensyi dając lekcye i zajmując się chłopcami.
Zbliżyło go to do panny Emmy — co pani radczyni z przykrością zauważyła — lecz doktorowi nic zarzucić nie było można, a radzca poświęcenie się jego, prawość i otwarty charakter ocenić umiał.
Dla wychowania chłopaków był on nieocenionym, gdy dziś trudno już było do nich trzymać guwernerów; trzeba było oddać po prostu do szkoły. Zbywający czas od studyów po szpitalach poświęcał Bazyli chętnie roztropnym chłopakom, a jedno wejrzenie panny Emmy sowicie mu trud ten płaciło.
Mieli téż państwo Dziembowie w domu kłopot i ciężar nowy, gdyż musiał się do nich schronić Serafin, któremu majątek z licytacyi sprzedano, a o drugi z wierzycielami miał proces. Radczyni dała mu przytułek, radzca pomagał po sądach a tymczasem poczciwy Brzuchowski całe dnie spędzał po knajpach z porobionemi w mieście znajomościami i przyjaciółmi.
Z panią Laurą obrażona Dziembina zerwała zupełnie, a że i z wyższémi towarzystwa sferami zmuszoną była prawie zaprzestać stosunków — z niesmakiem o niéj i o nich mówiła — usiłując w średnich kołach grać rolę jakąś i rej wodzić.
Około pani Laury, po ustąpieniu p. Serafina, który się tam już nie pokazywał, pilno zabiegał bogaty, stary, odpoczywający teraz przemysłowiec, którego na miliony taksowano. O człowieku tym rozpowiadano na ucho osobliwsze rzeczy, dziwne cienie rzucające na przeszłość, lecz plotki te nie miały podstawy, człowiek był bardzo bogaty i pani Laura dobrze go przyjmowała. Gbur to był i oryginał, lecz w salonie chodzić się nauczył, gburostwo milionera zwało się ekscentrycznością, brak form przypisywano charakterowi — i, mówiono że Laura wyjść za niego miała.
W salonie jéj w ciągu tego roku ukazywał się téż niekiedy i pan Bolesław, noszący tu tytuł kuzyna. Jakim sposobem odkryło się to pokrewieństwo nagle, nikt nie wiedział, lecz sama pani o niém upewniała i pan Bolesław prawie był domowym.
Widywano go tam w różnych godzinach, w takich nawet, które tylko blizkich krewnych odwiedzinom są stosowne. Wychodził niekiedy po północy, a zjawiał się bardzo rano.
Gdy milioner się oświadczył i został przyjęty, panna Giertruda uspokoiła się i nic już nie miała przeciwko niemu. Bolesław probował w imie kuzynostwa zużytkować starego jegomości, wkupując się w jego łaski, to się jednak nie udało. Oryginał ów przyjmował go grzecznie, lecz do spoufalenia się z sobą nie dopuszczał. Z domem Bombasteinów także nie miał pan Bolesław szczęścia. — Pryncypał był dlań pełen atencyi, ale obie panny chłodno i szydersko nawet go przyjmowały. Ostrzegał on ojca iż pannę Florę wirtuoz w okularach bałamuci, a pannę Leonię pewien literat, który do domu bywał wpuszczany.
Bombastein dziękował za przestrogi, ale się z tych postrachów uśmiechał.
— Widzi pan — mówił na ucho Bolkowi — ja mam oko na wszystko. To nie jest niebezpieczne, Flora ma rozum i Leonka nie głupia. One to po mnie wzięły. — Żadna z nich nie pójdzie za człowieka bez zapewnionéj egzystencyi! Wierz mi pan. Tymczasem, że się sobie rozerwą z temi ichmościami — to jest w porządku naturalnym — (wyrażał się p. Samuel). Co pan hrabia chce, młodość ma swe prawa, ale to są dziewczęta rozumne.
I uderzał się w czoło pan Samuel.
— Rozum wzięły po mnie, a wychowanie im dałem, jak księżniczkom, ale co to kosztowało!
Każda rozmowa z Bombasteinem kończyła się nieuchronnie tą zwrótką. Co to kosztuje? co to kosztowało?
P. Bolesław czuł się do żywego tém dotkniętym, że w ciągu roku jego piękność zamiast coraz silniejsze czynić na pannach wrażenie, zupełnie się zdawała dla nich spowszedniałą. Chwytał czasami jakby dotkliwe żarciki z siebie, przelatujące w powietrzu!
W ciągu roku mnogie stosunki pozawierał był hrabia, porobił znajomości, a śmiałość z jaką występował, powierzchowność ponętna i przyzwoita, jednały mu sympatye.
Większa część osób brała go za prawdziwego hrabiego podupadłego, szepcząc, że go sobie Bombastein wykopał dla podpory w interesach. Nie wątpiono bynajmniéj, że jedna z panien była mu przeznaczoną, chociaż — p. Samuel — niedocieczony w tym względzie, mógł miéć inne projekta. Hrabia taki mógł mu być do prospektu i afiszów potrzebny, ale żeby go miał do familii wcielać i Maciórka razem z nim! na to p. Samuel nazbyt był roztropnym i oględnym. Kto wie nawet czy w jego hrabstwo wierzył, choć je głosił drugim!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.