Ładny chłopiec/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nowe mieszkanie pana Bolesława wcale do pierwszego pod strychem nie było podobném, ale się téż i okoliczności zmieniły. Pensya wspaniale mu naznaczona, dozwalała żyć na kawalerskiéj bardzo przyzwoitéj stopie.
Na drugiem piętrze miał salonik umeblowany wcale wytwornie i świeżo, pokój do pracy, chociaż tu nigdy nic nie robił, sypialny, przedpokój i ciupkę dla służącego. Miał bowiem służącego pan Bolesław. Rzecz nie do wiary ale prawdziwa. Czuł on, że go mieć już był powinien. Był to chłopak, łobuz uliczny, sprytny jak ogień, zepsuty jak owoc przez robaka nawiedzony, kłamca, łasy, ciekawy lecz w potrzebie prezentujący się tak przyzwoicie w czarnéj liberyi, z takim szykiem, iż go wziąć było można za wychowańca jakiegoś dobroczynnego zakładu.
Właśnie to cenił w nim nieskończenie p. Bolesław. On go rozumiał doskonale, nie skompromitował nigdy, a że sobie w wolnych godzinach pozwalał, że przed nim wszystko zamykać było potrzeba, że się czasem w cztery oczy zuchwale stawił i z tyłu panu język pokazywał, że powracał niekiedy, mimo bardzo młodych lat, spity jak stary, że bielizny pańskiéj nadużywał, drobne pieniądze zmiatał i t. p. to mu przebaczał p. Bolesław.
Umyty, uczesany, ustrojony w liberyą elegancką, chłopak był do zazdrości. Nadewszystko roztropny i pojętny, choć tych talentów na złe używał. Bez Jacusia już by się hrabia teraz obyć nie mógł a Jacusiowi téż tu nie źle było. Obrywał czasami, ale się to opłacało niezmierną co do obyczajów i moralności tolerancyą.
Od owych dni smętnych na strychu, gdy trzeba było samemu naprawiać krawaty — jakby wieki upłynęły. Oprócz umeblowania bardzo pokaźnego, mnóstwo kosztownych i ładnych fraszek ozdabiało pokoiki p. Bolesława. Były to — jak się domyślać godziło — podarki i pamiątki przyjacielskie. Powoli przynosił je pan Tańczyński ze swych wycieczek na miasto i ustawiał szczególniéj w owym gabinecie, co się pracownią nazywał...
Było tu wszystko co do pracy potrzebném i wygodném być może, w najśliczniejszym porządku, lecz zdawało się nietykane.
Kałamarze kryształowe, pióra złote, papiery z koronami, przyciski rzeźbione i malowane, wszystko to, nader symetrycznie pokładzione, miłe na oku czyniło wrażenie. W szafeczce nawet jakieś książki oprawne przeglądały. Fotel safianem obity, zdawał się nietkniętym przez nikogo.
P. Bolesław lubił porządek, i zapewne naruszać go nie chcąc, nic tu nie tykał.
Jeśli pracował, to w biurze — tu nie potrzebował się niczém zajmować. Rzadko téż i gości przyjmował, lecz w razie potrzeby, saloniku zielonego rypsem przyozdobionego nie powstydził się.
Zkąd się to wszystko wzięło? Trudno i nam odgadnąć. — Tytułowi przybranemu hrabiego winien był młodzieniec przecie pewne względy — musiał się do niego przystrajać.
Nazajutrz było jeszcze tak rano, że Jacuś spał nawet w swéj ciupce, gdy do drzwi dzwonić zaczęto w sposób najnieprzyzwoitszy. Posądzając, że o téj godzinie chyba jaki łobuz jak on mógł się takiego hałasu dopuścić, Jacuś się porwał nagotowawszy pięść i już otwarłszy drzwi miał nią gwizdnąć, gdy zobaczył profesora. Znał go już — stanął więc bosy, w koszuli, z włosami potarganemi, sam nie wiedząc jak się znaleść.
— Pan hrabia śpi! — rzekł.
— To go obudzę — odparł wchodząc profesor z miną surową.
— To się będzie gniewał, bo wczoraj od hrabinéj wrócił po północku — rzekł łobuz.
— A jak się będzie gniewał, to co? — zawołał profesor, i minąwszy Jacusia, który mu z tyłu swoim zwyczajem figę i język pokazał, poszedł wprost do salonu.
Obudzony Bolesław, słysząc kroki w salonie, nie mógł pojąć co się stało. — Spojrzał na zegarek, była siódma.
— Kto tam? — zawołał z łóżka.
— Ja! — rzekł idąc Maciórek — ja, interes pilny... Wstawaj!
Nie odebrawszy na to odpowiedzi, profesor usiadł w najwygodniejszym fotelu i wyciągnął się.
W chwilkę potém, w szlafroku aksamitnym, w mesztach tureckich, w czapeczce ślicznie szytéj na głowie — wyszedł p. Bolesław.
Maciórek, który go jeszcze nigdy w tym negliżu nie widział — pokiwał głową.
— Splendory! — rzekł — fiu! fiu! co za splendory! proszę ja kogo!
— Dzień dobry — odezwał się ziewając i siadając w drugiém krześle Bolek — a co tam?
Maciórek wskazał na drzwi ręką.
— Wypraw tego łobuza po kawę, ażeby nie podsłuchiwał — rzekł. — Każ przynieść na dwóch, bo i ja nie piłem. A żeby do niéj było albo kawałek baby, albo chléb i świeże masło.
Bolesław zwlókł się opieszale, otworzył drzwi i dał rozkazy Jacusiowi, który wnet był gotów do drogi. Na rano nie miał zwyczaju się umywać, dopiéro gdy brał liberyę około południa.
— No — cóż to tam pilnego? — spytał Bolesław.
— Pilne jak pilne, a dalipan nie wiem nawet z którego końca zaczynać — rzekł Maciórek.
Czy pamiętasz choć cokolwiek starszego brata Kubcia?
— Hę? Kubcia? — odezwał się Bolesław marszcząc zarazem i bledniejąc. — Jakiego Kubcia? Ten wisus się utopił czy umarł, niema go na świecie.
— Ale ba! — rzekł profesor — otóż ci zwiastuję tę nowinę, że wczoraj na waszym sławnym obiedzie Kubcio asystował jako ober-kelner.
Bolesław się zerwał z fotelu.
— Kłamstwo! — krzyknął — samozwaństwo! Jak to może być!
— A dla czegożby nie mogło to być! — spytał profesor.
— Jakto? ten, ten wyelegantowany błazen jakiś, co mi się tak przypatrywał? Jakże? Monsieur Jacques?
— Tak jest.
— A niechże to jasne pioruny zatrzasną! — krzyknął, ręce łamiąc, Bolek — ta szelma mnie zgubić może...
— E! nie — rzekł Maciórek łagodnie — on téj intencyi nie ma; alem cię przyszedł uprzedzić, abyś go przyjął jak brata — bo rozgniewawszy go, podrażniwszy!
Gospodarz nie słuchając przestróg chodził po pokoju zrozpaczony.
— Ober-kelner! To ironia losu! to, to się tylko mnie trafić mogło — zawołał — ober-kelner!!
Maciórek nosa poczynał ucierać, dając mu czas wysapania się.
— Profesor go widział? gdzie? — zapytał z gniewem Bolesław.
— Tylko co wyszedłeś z kawiarni, gdy nadszedł tam. Musiałem mu dać twój adres, nie było sposobu, trzeba uniknąć awantury...
— Ale ja mu gotów jestem zapłacić, byle precz ztąd jechał — choćby do Ameryki.
— On już bodaj z końca świata powraca — mówił Maciórek — a cóż ty mu dać możesz, gdy on z pewnością więcéj ma od ciebie.
— Hę? — Pan Bolesław odwrócił się jakby niedosłyszał. — Co?
— Tak, tak, chwalił mi się kilkunastu tysiącami rubli. Człek jakiś stateczny — i — daj go katu, że sześcią językami włada, podróżował po całym świecie, a jak się na wszystkiem zna!!
Maciórek głową kręcił.
— Chciałem cię uprzedzić — bo ma być u ciebie.
Bolek padł na fotel jak zabity.
— Nie — zawołał — jeden z nas ztąd ustąpić musi. To nie może być!
Jacuś wracał z kawą, profesor dał znak milczenia. Bolesław zgryziony powiedział, że kawy pić nie będzie, Maciórek więc zabrał się do niéj tém gorliwiéj.
— Jeśli nie pijesz, to ja — rzekł — po takiéj przechadzce pieszéj, chyba już obie porcye skonsumuję, żeby się to nie marnowało, bo chłopca do łasowania i przysmaków nie godzi się nazwyczajać.
Przysiadł się więc Maciórek, a Bolek wszerz i wzdłuż chodził po salonie zrozpaczony.
Nawet Jacuś zaglądający przez szparę dojrzał, że pan był nie w zwyczajném usposobieniu i miał jakąś zgryzotę. To go jeszcze bardziéj źle dla profesora usposobiło.
Pierwszy pocisk odebrawszy, pan Bolesław czuł się jakby śmiertelnie ranny, stracił przytomność — teraz poczynał rozważać, rachować, myśléć o sposobach ratowania się.
Profesor chciwie kawę zapijał i sumiennie baby dojadał, aby nic Jacusiowi na polizówkę nie zostawić — a Bolesław latał wzburzony, najdziwaczniejsze obmyślając środki. Zdawało mu się w początku, iż przyznając się do wypadku p. Bombasteinowi, wyrobić może przez niego wydalenie tego samozwańca. Teraz przychodziło mu na myśl, że otrzaskany ze wszystkiém i doświadczeńszy od niego człowiek, co całą Europę zwiédził, znał środki i drogi, mógł się niebezpiecznym bronić rozgłosem — wojować z nim — było niepodobieństwo — trzeba go było rozczulić, ukołysać, zjednać, a przy podanéj zręczności, pozbyć się — bądź co bądź.
Dla Bolesława był on wiekuistą groźbą, nieustającém niebezpieczeństwem — żyć z nim w jedném mieście — nie było podobieństwa. Mógł się wygadać, pochwalić — zdradzić. Na tę myśl włosy mu stanęły na głowie.
Właśnie od wczora nosił się ze świetnym projektem Sanermanna, o którego szczegółach miał się nazajutrz dowiedziéć — wszystko się składało tak szczęśliwie, a los rzucał mu ten kamień pod nogi...
— Kiedyż ma być? — spytał po cichu kończącego śniadanie profesora.
— A, tego mi nie mówił — odparł Maciórek — zapewne w któréj z godzin wolnych od obowiązku. Ledwiebym nie był zatém, ażebyś skarbiąc go sobie, sam poszedł się z nim rozmówić.
Bolek kiwnął głową. Choć pokora była dlań ze wszystkich cnót najmniéj przystępną — był do niéj zmuszonym. Kazał natychmiast przygotować do ubierania. Żyć w téj niepewności nie było podobna. Jacuś pobiegł do sypialni, profesor zapalił cygaro, i — kapelusz nałożywszy — dodał na odchodném.
— Jutro, pół do dwunastéj.
— Pamiętam — rzekł głosem zniżonym Bolek.
Nigdy staranny bardzo o strój swój pan Bolesław z takim się nie ubierał pośpiechem. Zaniedbał włosy, rąk nie doprowadził do artystycznego wykończenia, zamyślony, roztargniony, nie łajał nawet Jacusia, który starał się wyczytać z niego co mu było. Chwycił przyodziewek, laskę i pobiegł wprost do hotelu.
Rachunki z wczorajszego obiadu usprawiedliwiały widzenie się z ober-kelnerem. Wskazano mu numer jego mieszkania na trzeciém piętrze, gdyż dotąd M. Jacques jeszcze się był nie pokazał na dole.
Z bijącém sercem wbiegł Bolek na wschody i zastukał do numeru....
Herein — Entrez — i Favorisca! — odezwał się z wnętrza.
Bolek wszedł. Żak właśnie się ubierał przed zwierciadłem stojąc, na stoliczku stała niedopita kawa. Masa tłumoków bardzo eleganckich, pozamykanych i na pół otwartych, zalegała pół pokoiku. Nic nie mówiąc, jakby pod wrażeniem wzruszenia ogromnego, Bolek rzucił się na szyję bratu. Uściskali się jak najserdeczniéj.
— Wuj mi powiedział — wyjąknął Bolek — przyleciałem!...
Ober-kelner zdał się mocno tém ujęty, ścisnął mocno jego rękę.
— Siadaj — rzekł. — Ja muszę z obowiązku ubierać się i spieszyć, bo mnie już dwa razy na dół wołano. Zejdziemy się tu lub gdzieindziéj w wolnéj godzinie.
— Ja także mam obowiązki — zawołał Bolek — ale, umówmy się. Może tu, u ciebie, wieczorem.
— U mnie ciasno, przyjdę lepiéj do was, kiedy mi naznaczycie.
— Niech i tak będzie. Wracam z biura późno...
— A ja około północy się dopiéro uwolnić mogę...
Wśród téj rozmowy pospiesznéj, Mr. Jacques wpatrywał się w Bolka, Bolek w niego. Szukali w swych twarzach podobieństwa, ale go niewiele było.
— Śliczny z ciebie chłopiec! — rzekł ober-kelner.
— Piękny z ciebie mężczyzna! — odparł Bolesław, płacąc gotówką za pochwałę.
— Że jeszcze do ludzi jestem podobny, to cud — ozwał się M. Jacques. — Oj! przebyłem ja łaźnie!
Wpadł chłopak, powołując na dół — trzeba było śpieszyć — lecz, lecz pierwsze lody zostały przełamane, i Bolek wychodząc, odetchnął. Nie miał już obawy tak wielkiéj.
Jednakże gdy tego dnia przyszedł do biura, gdzie Bombastein zajęty był właśnie akcyami i promieniał powodzeniem, jakie się dla nich obiecywało — pryncypał poznał z twarzy, iż hrabia miał jakieś zmartwienie.
Wziął go zaraz do kąta, na egzamin. Bolek przyznał mu się tylko, że miał ból głowy — — ot tak — nerwowym się czuł.
— To nic — rzekł p. Samuel. — Wié pan co? do mnie dziś na obiad, zjemy dobry bifsztyk i napijemy się dobrego reńskiego wina — to przejdzie. Na obiedzie będę miał artystę...
— A! — rzekł obojętnie Bolek.
— Sławnego malarza, wprost jadącego z Paryża — dodał p. Samuel — widzi pan to jest w dobrym tonie protegować sztukę. Ja mam gusta pańskie, mnie to czyni satysfakcyę.
W istocie, gdy z biura około godziny obiadowéj zeszli do salonu, znaleźli już w nim pułkownika i owego malarza pana Oskara Drucika, młodzieńca wesołego, śmiałego i dosyć miłéj powierzchowności. Oskar Drucik nie miał miny ekscentrycznéj dawnych artystów paryzkich, wyglądał na swawolnego sobie i rubasznego chłopaka.
Trafili właśnie, gdy pannom opowiadał o obrazie, za który otrzymał medal na wystawie paryzkiéj.
— Nie chwaląc się, muszę powiedziéć, że zakasowałem wszystkich paryżanów — mówił śmiejąc się. Tłumy stawały koło mojego obrazu.. Nikt mnie nie znał wczora, nazajutrz z końca w koniec Paryża imię się moje rozniosło. Bo niéma dla rozgłosu jak Paryż. I niéma panie znawców, poczucia jak tam...
— A pan dawno z Paryża? — pytał gospodarz.
— Zaledwie parę tygodni — rzekł artysta, przyjechałem odwiedzić tylko rodzinę. — Mam tyle zamówień, że ledwie starczyć mogę — Goupil chce miéć dwa obrazy; Lipke do Berlina jeden, ale duży. Mam téż coś robić do Londynu.
— Znajdą się pewnie zamówienia i u nas — odparł grzecznie pułkownik.
— Pan maluje portrety? — spytał Bombastein.
— Tylko duże, w rodzaju Carolus Durand — rzekł artysta. — Robiłem taki księżnéj Las Gorbillas, który mi się udał bardzo, i Thiersa...
— A! Thiersa! — głową rzucając rzekł p. Samuel.
— Prawda — i pani Saint-Ernest...
— Cóż to za pani? — spytał niepotrzebnie pułkownik.
Artysta zrobił minkę tajemniczą.
— Jedna z najsłynniejszych piękności Paryża. Ma śliczny hotelik, Avenue des Champs Elysées. Więcéj się powiedziéć nie daje.
Któraś z pań spytała o paryzkich malarzy; skrzywił się Drucik.
— Co do techniki są to mistrze — odparł — lecz po za tém — nic. Wystawa ostatnia była bardzo lichą.
Bombastein zabawiając gościa — chciał mu przez kułak pokazać obrazy swe, o których wartości miał wysokie wyobrażenie, panny się mocno zarumieniły, ale grzeczny gość znalazł się przyzwoicie i choć się na uwielbienie nie zdobył, przynajmniéj nie parsknął ze śmiechu.
P. Bolesław, który miał się za mistrza w swoim rodzaju, przy paryżaninie musiał się uznać żakiem. Przez cały obiad, bawiąc zebranych p. Oskar Drucik, tak umiał zręcznie głosić swą sławę i napomykać o stosunkach, o cenie jaką do jego prac przywiązywano, iż niepodobna było oprzéć się wrażeniu, że się miało do czynienia z mistrzem.
W początkach Bombastein miał myśl prosić go o portret à la Carolus Durand, w całéj postaci, a oprócz tego o drugi, na którym by razem Flora i Leonia mogły być połączone. (Zdało mu się to oszczędniejszém.) Ku końcowi jednak obiadu słysząc ciągle o dziesiątkach tysięcy franków, o ogromnych cenach jakie artysta brał i nakładał na swe prace, strwożył się, zostawując to czasowi późniejszemu.
Panna Leonia, która lubiła malarstwo, jak siostra jéj muzykę, szczególniej się téż zajmowała młodym artystą, który nawzajem ciągle się ku niéj zwracał.
Rozmowa między niemi trwała prawie nieprzerwanie w ciągu obiadu. P. Drucik oddawał jéj w końcu sprawiedliwość, iż doskonale mówiła o sztuce i miała wielkie jéj poczucie.
Pani powinna odbyć podróż artystyczną po Europie, dodał w końcu, a ręczę, że wróci z niéj z nową miłością dla sztuki i pragnieniem uprawiania jéj.
Najbardziéj imponowało to p. Samuelowi, że Drucik mówił o Rotszyldzie, którego w salonach spotykał, jak o dobrym znajomym, wspomniał nawet, że raz był zaproszony na polowanie na bażanty... Inne znakomitości giełdowe nie były mu téż obce. Oprócz tego z mowy wnosić mógł o wielkiéj zamożności artysty.
Na pannach, na gospodarzu, na pułkowniku, na hrabi nawet uczynił Drucik wrażenie potężne.
Panna Leonia chciała koniecznie widziéć jaką jego pracę — lecz się wymówił, że wszystkie zostały w jego atelier w Paryżu, a same ich rozmiary nie dozwalały mu wozić się z niemi. Płótno ostatnie przedsięwzięte miało dwadzieścia łokci długości, a kilkanaście szerokości.
— Jedno z dwojga — zawołał Oskar albo miniatury jak Meissonier, albo machiny jak Véronèse... Średnie rozmiary niech zostaną dla średnich ludzi! Malarstwo staje się dziś monumentalném...
Bombastein myślą mierzył ściany swojego domu, — na monumentalne owe płótna, nie miał w niém miejsca.
Cały czas zajęła sztuka i z nią do wieczora się bawiono. Po wysunięciu się artysty, wyszedł i pan Bolesław, bo panny zaraz téż salon opuściły. Dnia tego miał być wieczorem u p. Laury.
Nie smakowało mu to widać jednak, bo poszedł tylko przez owe ciemne schodki, dać wiedziéć pannie Giertrudzie, iż ma bardzo pilne zajęcie w biurze i znajdować się na herbacie nie może.
Panna Giertruda, gdy się we drzwiach ukazał, prasowała, odwróciła się ku niemu, wysłuchała ekskuzy i poruszyła ramionami.
— Teraz to już panu nie pilno! — rzekła — dawniéj się prosiłeś, mało nie na klęczkach, dziś nie masz pan czasu, albo to ja nie wiedziałam, że tak będzie.
I nie patrząc już nań, wróciła do roboty. Bolek nie odpowiadając nic, zamknął drzwi i wysunął się z tego domu. Potrzebował zebrać myśli, czuł się niespokojnym. Przybycie tego brata ciążyło ciągle nad nim. Poszedł, co się rzadko trafiało, do mieszkania, spocząć i rozważyć co mu czynić wypadało.
W ulicy mrok już był. Z głową spuszczoną sunął się trotuarem powoli, gdy uczuł się pochwyconym za rękę i znany głos, od którego zadrżał — w ucho mu zawołał — Dobry wieczór.
Był to doktor Bazyli, którego od roku nie spotykał już Bolesław, dawny towarzysz, w którego głosie nie było ani gniewu, ani urazy, ani szyderstwa. Choć mógł miéć żal do niego, widząc go smutnym, zaczepił z dobrego serca.
Że jemu winien był nieporozumienie z radcą, tego się raczéj domyślał doktor, niż miał wiadomość pewną. Dziemba zmilczał, a z panią domu Bazyli nie był zbyt poufale. Przebaczał zresztą ten wybryk, tłómacząc go sobie mocném naówczas zajęciem się panną Emmą. Naostatek w naturze swéj spokojnéj doktor nie miał mściwości. Nie spotykali się od dawna, teraz spostrzegłszy go zadumanego i jakby zakłopotanego, doktor nie wahał się zbliżyć i przemówić.
Daleko mocniéj zmięszany był Bolek, któremu niespokojne sumienie wyrzucało postępek niegodziwy. Sądził, że doktor, o którym wiedział, że jest domowym u radcy, wymówki mu czynić będzie. Ochłonął jednak wprędce, widząc Bazylego ze zwyczajną swą dobrodusznością wyciągającego doń rękę.
— Dawnośmy się bardzo nie widzieli — odezwał się doktor. — No cóż? powinszować mam? Zewsząd słyszę, że ci się powodzi świetnie, że masz już nawet współkę w interesie wiele obiecującym!
Bolek milczał zakłopotany.
— A ja — dodał doktor — jakem przybył i rozpoczął, tak dotąd nie uczyniłem kroku, ale się nie skarżę. Zyskałem wiele doświadczenia, to coś warto. Pan Bolesław pono i stosunki porobił znakomite.
Tanczyński ciągle się jeszcze nie mógł zebrać na odpowiedź.
— Wszystko to dobre i piękne — mówił daléj doktor — a niemniéj z tego co słyszę, co mówią, mam obawę o ciebie, kochany kolego.
— Dla czego? — zapytał Bolesław.
— Prawda, że audaces fortuna juvat — kończył Bazyli — ale jest i polskie przysłowie. Albo starosta albo kapucyn.
Rozśmiał się patrząc mu w oczy, mrok niedozwalał dobrze widziéć twarzy p. Bolesława.
— Dokąd idziesz? do domu? — spytał doktor — chodźmy razem, przeprowadzę cię. Rad bym był się dowiedziéć jak w istocie stoisz, co myślisz!
— Zdaje mi się, że wiesz wszystko, bo moje położenie jak na dłoni, tajemnic nie mam — rzekł na pozór spokojnie Tanczyński. — Dostałem miejsce u Bombasteina, powiodło mi się, stałem mu się potrzebnym, przypuścił mnie do udziału w interesie.
— Ale zkądże ci się wziął tytuł? — spytał doktor — to gra niebezpieczna.
— Tytuł mi dają, ale ja go sobie nie nadałem — odezwał się Bolesław. Okazało się z moich papierów familijnych, że rodzina podupadłszy i nazwisko trochę zmieniła i tytułu się wyrzekła. Mam prawo do niego powrócić?
— Serio? tak jest? masz na to dowody? — zapytał doktor.
Zająknął się nieco p. Bolesław, ale cofnąć nie było sposobu.
— A, dowody są — rzekł.
— Ha! to dobrze — począł doktor. — Jest rzeczą naturalną, że gdy co popłaca, to się wyciąga ze skarbca choćby długo leżało ukryte. Jeśli ci tytuł ma pomódz? cóż w tém złego. Z dowodami tylko potrzeba być w porządku, bo, wierzaj mi, lepiéj nie miéć tytułu, niż być potém przekonanym, że się go wzięło nieprawnie. Człowiek się okrywa śmiesznością, a śmieszność zabija.
Bolesław coś zamruczał.
— Szparko się drzesz do góry — odezwał się śmiejąc doktor. Radczyni rozpowiadała żeś i z panią Laurą znalazł się w jakiemś pokrewieństwie i stał się tam codziennym gościem? Spodziewam się, że plotki, jakie chodzą o tém, są fałszywe?
— Cóż za plotki? — zapytał Bolek — ja o niczém nie wiem.
— Domyśléć się łatwo, kobieta niestara, a ty jesteś ładny chłopak — rzekł doktor.
— Ona przecie za mąż wychodzi! — dodał Tanczyński.
— Tak, coś tam i o tém mówiono — odezwał się doktor. — W ogóle od niejakiego czasu opinia co do téj pani się znacznie zmieniła. W początkach zaimponowała wszystkim swym taktem, dziś — dziś się tam wielu dopatrzono rzeczy.
— Naprzykład? — zapytał Bolesław.
— Plotek powtarzać nie lubię — przerwał doktor — powinna mniéj się okrywać tajemnicą, bo to zawsze podejrzenia rodzi.
— Mówię ci, że za mąż idzie — pół żartem odparł Bolesław — za to wszystko mąż będzie teraz odpowiadał.
— Ponieważ już o wszystkiém mówimy — wtrącił Bazyli — a pani Dziembina przy obiedzie dużo paple, powiem ci, że z jéj ust słyszałem i radca to potwierdza, że twój pryncypał Bombastein, pomimo pozorów, ma w interesach nie bardzo stać świetnie.
Bolesław chłodno przyjął przestrogę.
— Sądzę, że tak mówią zazdrośni — odezwał się.
— Może być, ja cię powinienem był ostrzedz.
— Ja tylko mogę zapewnić — odezwał się Bolesław — że na nim jednym mojéj przyszłości nie buduję, bądź o mnie spokojny.
Doktor począł się śmiać.
— A! mój kochany — zawołał wesoło — bogdajbym o siebie mógł być tak jak o ciebie ubezpieczonym! Nadto jesteś aferowiczem dobrym, abyś się dał podejść i zjeść w kaszy. Dałeś tego dowody w ciągu roku; no, a egzamen i patent? nie myślisz o tém?
— Nie widzę, na co by mi się to przydało — rzekł Bolek.
— Zatém jak uważasz, panie Bolesławie — lecz, jeszcze słowo — rzekł Bazyli. — Pozwól mi sobie, jak dawnemu koledze i jakby starszemu bratu, słowo to powiedziéć otwarcie. Lękam się nie o to żebyś sobie rady dać nie miał, lecz że zdajesz się iść drogą fałszywą, która czasem prowadzi do fortuny, ale częściéj do upadku. Za prędko chcesz zbudować, co się latami, pracą i trudem dokonywa.
— A! a! — rozśmiał się Bolek — zapewne! niech pracą i trudem idzie powoli, kto niema intelligencyi. Piękna mi rzecz, dwadzieścia lub trzydzieści lat budować gmach, w którym przyjdzie zamieszkać, gdy już się na inny świat wybierać potrzeba!
— Ty to widzisz w ten sposób — odezwał się Bazyli, ale są ludzie, którym sama droga do celu jest miłą, i budowanie gmachu nie trudem ale rozkoszą. Przytém bezpieczniéj powoli iść, niż się tak rzucać po szulersku.
— A czémże życie, jeśli nie ciągłém stawianiem na kartę? — rzekł Bolesław. — Każdy tak sobie poczyna jak mu jego charakter i zdolności wskazują.
Zamilkł doktor. Cała ta rozmowa, w któréj z jego strony czuć było dobre serce i zdrowy rozsądek, a ze strony Bolesława upór i niechętne zwierzanie się z myślami, przykre widać zrobiła wrażenie na Bazylim. Nie chciał się już narzucać z radami dawnemu koledze, widząc że one nie zostały przyjęte jak się spodziewał. Zabierał się go pożegnać, gdy nadciągnął stale teraz w Warszawie u radcy zamieszkujący pan Serafin i obu powitał nader wesoło.
Wracał z piwa. Zmuszony do oszczędności, a nałogowy próżniak i hulaka, rzucił się był p. Serafin do bawara, którego wypijał ogromne ilości, grając po całych dniach w bilard. Bolesław stronił teraz od niego, a doktor, spotykający się z nim często u radcy, mało z nim przestawał, widząc, że już nic z niego zrobić nie będzie podobna.
Rubasznie obu po bokach począł klepać przybywający.
— Cóż to, panowie, chłodku na ulicy używacie? Cóż pan bankier porabia? (tak zwał Bolesława). Dawno nie miałem szczęścia oblicza jego oglądać! Ha! ha! Jakże się powodzi? A ja, ciągle w procesie! Lecz dzięki Bogu, idzie dobrze, i tych łajdaków co mi ojcowiznę zagrabili nauczę — zapędzę gdzie pieprz rośnie! Szczęściem że mają z czego odpowiedziéć! Będzie jeszcze za co obiadek sprawić u Bouquerela na vivat! cha! cha!
Bolesław i doktor stali spoglądając na niego.
— Dziś mi w bilard nie szło! sześć partyi mi wygrał ten niepoczciwy Tymcio! — mówił wesoły pan Serafin. — Czuję żem głodny! nie funduje kto z panów kolacyjki?
Bolesław mruknął, że pilny interes ma do domu.
— Jeżeli porcyą bifsztyku i butelką wina służyć mogę, bo mnie na delikatesy nie stało — odezwał się doktor — to proszę, ale z warunkiem że i Bolesław z nami.
Zawahał się Tanczyński, Serafin go pochwycił.
— Ja go zaniosę gwałtem na rękach do Poziomkiewiczowéj, nieprawdaż?...
— Chodźmy — dodał doktor — tylko pamiętaj panie Serafinie, że ja jestem lekarz i zbytków żadnych nie toleruję.
— I nie może być żadnych — rzekł smutnie Serafin — proces mnie zjada, grosza przy duszy nie mam, a o kredyt prosić nie lubię.
— To szczęście — rozśmiał się Bazyli.
Bolesław nie poszedłby pewnie, ale doktorowi odmówić nie chciał, aby z nim stosunek utrzymać. W restauracyi właśnie zastali towarzystwo teatralne, które po skończeniu sztuki wpadło się posilić do Poziomkiewiczowéj. Hałas był, wrzawa i stoliki wszystkie zajęte prawie. Znalazło się jednak miejsce na trzy osoby.
Obok siedziało dwóch panów nieznajomych, głośno sobie rozpowiadających historyę jakąś.
— Ale nie tak było! — mówił jeden — sam przecie patrzałem na to od początku do końca.
— A jakże to było? jak? — spytał drugi.
— Pani Laura sama jedna — mówił pierwszy — czarno ubrana, piękna i interesująca zwracała na siebie oczy wszystkich. Jakiś nie młody już człowiek siedział w krzesłach, prawdopodobnie cudzoziemiec, bo i rysy twarzy nie nasze, i nikt go tu nie zna. Po pierwszym akcie począł się przez binokl rozglądać po lożach. Widziałem go doskonale, szpakowaty, twarz cała wygolona, rysy arystokratyczne. Coś tak jakby na jakiego dyplomatę wyglądał. Rozglądając się po lożach, trafił na panią Laurę, która czy że go zobaczyła, czy nie wiem z jakiego powodu, w téj chwili usunęła się z brzegu loży i ze światła w głąb’, tak aby twarzy jéj widać nie było. Mężczyzna ów stary, zaintrygowany, wstał aż i począł uparcie ją lornetować. — Wszyscy na niego oczy zwrócili. Nagle rzucił się wychodzić z teatru, zapewne aby iść do loży, jak się było można domyślać, gdy i pani Laura zerwała się z siedzenia, jakby strwożona, otworzyła drzwiczki loży i znikła. Co to mogło być? Spotkanie jakie nieprzyjemne? Znajomość jaka stara? nie wiem. To mi tylko opowiadano, że wprost z loży zbiegła, wołając o konie, bo się czuła słabą, — i już siedziała w powozie, gdy ów szpakowaty nadbiegł, chcąc go zatrzymać.
— Kilka tylko słów gniewnych słyszeli stojący, stary chciał gwałtem siąść do powozu — pani Laura krzyknęła aby jechano do domu. Mówią, że wziął ten nieznajomy dorożkę i za nią popędził. Oczywiście, jakaś awantura...
Rozmawiający głośno to rozpowiadali, inni dodawali szczegóły, Bolesław pobladł niespokojny — chciał w początku wstać i iść zaraz na miejsce się dowiedziéć, lecz zdradzić się ze zbytniém zajęciem tą sprawą nie życzył sobie. Został więc, udając spokojnego, aż do końca wieczerzy, ścisnął rękę doktora i wysunął się co żywiéj.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.