Ładny chłopiec/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ŁADNY CHŁOPIEC.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.


WARSZAWA.
Nakład Maurycego Orgelbranda.

1879.


ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, 8 Ноября 1879 года.



Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska № 20.

I.

We wspaniałym salonie niedawno otwartego hotelu Europejskiego, czyniono wielkie przygotowania do uroczystego obiadu, wedle wszelkich reguł i zwyczajów, wszystkim inauguracyom, jubileuszom i przyjęciom właściwych.
Starszy kelner mający zwierzchni dozór nad zastawą stołu na dwadzieścia kilka osób, z głową ufryzowaną upomadowaną i włosami przedzielonemi artystycznie, we fraku czarnym, w bucikach lakierowanych, przechadzał się rozpatrując w zastawie, aby jéj nic zarzucić nie można.
Spojrzenie nań obudzało zaufanie. Mąż był lat średnich, acz może klasycznie nie piękny, ale z takim wyrazem ufności nie zachwianéj w siebie, z taką powagą patrzący na świat, tak pełen taktu i wytrwałości iż o szaréj godzinie można było omylić się o jego pozycyi socyalnéj i wziąć go za gatunek hrabiego pośledniejszego rodzaju. Coś Don-Żuanowskiego miał téż w sobie, dającego się domyślać, iż tkliwe serca niewiast chodzących ze szczotkami i ścierkami, pożerać musiał tuzinami. Chód jego, postawa, maniery, czy ręce trzymał w kieszeniach, czy je zakładał za siebie, czy jedną z nich wpuszczał za kamizelkę — miały taki chic, iż po nim edukacyą zagraniczną poznać było łatwo i domyślać się w nim polyglotty. W istocie jegomość ten mówił źle po polsku, nie dobrze po niemiecku, szkaradnie po francuzku, ohydnie po angielsku i niewiem już jak po rusku. Rozmówić się jednak mógł z każdym, jeśli nie jednym z tych języków, to kilku z sobą umiejętnie połączonemi.
Ponieważ nazwisko jego krajowe, pospolite zapewne, brzmiéć musiało za nadto trywialnie, znano go tu pod imieniem Monsieur Jacques.
W téj chwili właśnie pan Żak spoglądał na złoty remontuar, który dobył z kamizelki czarnéj z podkładką białą, i spokojnie nazad utopiwszy go w kieszeni, w zwierciadle przypatrywał się tak ogolonéj brodzie, jak gdyby na niéj nigdy nic nie rosło, i tak uczesanym bakembardom, w kształcie olbrzymich kotletów, jak gdyby w Londynie były obstalowane.
Około stołu nie było już nic do czynienia. W pośrodku jego stał wazon przepyszny porcelanowy ze świeżym bukietem od Hozera, dwa pomniejsze, lecz równie artystycznie ułożone, ustawione były po rogach. Między niemi cukierki na srebrnych gieridonikach, wśród których piorunujące widać było — biszkopty i na talerzykach desery, z sympatyczną ułożone skrzętnością. Żaden talerzyk i miseczka nie ważyły się wyjść za linię oznaczoną. Równie sympatycznie ustawione były kieliszki obiecujące jakie sześć gatunków win, nie licząc szampańskiego. Począwszy od malutkich, do wcale sporych, miały one wszelkie pożądane rozmiary. Butelki wina czerwonego i białego jak policyanci na warcie rozpuszczone były pomiędzy nakryciami. Serwety kunsztmistrz pewien poskładał na talerzach w najfantastyczniejszych kształtach łódek, kapeluszów, pugilaresów, popisując się z niesłychaném bogactwém wyobraźni.
Wszystko to cieszyło Żaka, bo pod jego okiem i kierunkiem dokonane zostało. Mógł już ręce teraz w tył założyć i chodzić spokojny w sumieniu, ale nie uczynił tego jedynie ażeby nie zmiąć mankietków karbowanych, u których przepyszne guzy talerzykowate wydatne były. Na rękach téż pierścieni dużych, rycerskich nie brakło; pierścieni, których każdy niemiec szanujący się wkłada kilka przy każdéj uroczystości.
Chociaż stół istotnie czarodziejsko i olśniewająco wyglądał, niepodobna wyrazić z jak filozoficzną obojętnością na ten przepych i wytworność patrzał mąż co już wiele przeżył podobnych obiadów i widział ich ruiny.
W jego wyobraźni malowało się może już to, w co stół po kilku godzinach się miał obrócić — plamy czerwonego wina, pstrocizny sosów, pomięte serwety, powywracane solniczki, ogołocone desery, obłamki chleba — jedném słowem Baltazarowa ruina.
Vanitas vanitatum! Patrzał na rozłożone drukowane kartki z rejestrem nieuchronnych potraw, niezbytym łososiem z holenderskim sosem, nieuchronnym groszkiem zielonym i lodami, nie czując apetytu ku żadnéj z tych potraw, które codzień powonienie jego łechtały i stały się dlań nieznośnemi. Na tapiokę nieszczęśliwy patrzéć nie mógł, wąchał i jadł ją codziennie. Znał téż wszystkie tajemnice szampana i rzeczywistą wartość win, w których najlepsze były etykiety. Z góry spoglądał na to — Vanitas vanitatum!
Żak rozumiał już tylko jeden dobry, prawdziwy Cognac — reszta była dlań złudzeniem, któremu uwodzić się nie dawał. Był to, jak mówią francuzi — un homme serieux. Dla tego i w sosy nie wierzył, nazywając je blagą.
Przeszedłszy się razy kilka po sali, i wysławszy podwładną służbę po zapasy wina, sam, poły fraka rozłożywszy szeroko, siadł Żak na kanapie. Miał prawo do tego. Był znużony, oczy mu się kleiły, spędził część nocy bezsennie, a drugą — nie w swém mieszkaniu. Ziewał niemal życiem znudzony, nie miało już ono dlań wdzięku, nie posiadało tajemnic, w hotelu uczy się najlepiéj filozofii praktycznéj. Nie wierzył w ludzi Żak — nadto wielu obojéj płci oglądał w szlafrokach. Marzył tylko teraz o nabyciu kiedyś podobnej instytucyi i exploatowaniu jéj na własną rękę, podrzędne acz dystyngowane stanowisko, jakie zajmował — nieodpowiadało już jego ukształceniu, zdolnościom i poczuciu godności osobistéj.
Z pewną dumą Żak przypominał sobie kolebkę swą, młodość, maluczkie i skromne karjery początki, i genialne prawdziwie zużytkowanie szczęśliwego składu okoliczności, które go wyniosły do dostojeństwa pierwszego kelnera w wielkim hotelu. Przypomniał sobie owe brudne izdebki na folwarku w majątku hrabiów, gdzie ojciec jego ekonomował, bosonogie swe wycieczki do inspektów, walki z indykami, boje staczane z gęsiami, placki które mu matka dłonią macierzyńską dawała, bizun ojcowski i tajemnicze wędrówki do kredensu hrabiów. Tu on po raz pierwszy, stawszy się ulubieńcem starego kamerdynera, nabrał gustu do stołowéj zastawy, wtajemniczony został w kredensowe ustawy i prawidła, tu zlizując talerze uczył się rozróżniać sosy i gardzić ich zwodniczemi wdzięki.
Wszystko to teraz jak we śnie przechodziło przed jego oczyma... Ciężkie zapasy z abecadłem, pracowita czytania nauka, pasowanie się z piórem nieposłuszném, potém, przez miłość niezależności i swobody, ucieczka ze szkół i rzucenie się na fale losów niepewnych. Potém przykry powrót przymusowy do rodzicielskiego folwarku, gdzie go na ławce twardéj wyciągnięto. Z niezachwianym umysłem, Żak przypominał, jak powtórnie drapnął i nieoparł się aż zagranicą, jak nowicyat odbył u niemców, wędrował, podróżował, doskonalił się w hotelach szwajcarskich, praktykował w Paryżu i Londynie, aż nareszcie wrócił na ziemię ojczystą, zbogacony doświadczeniem, przynosząc jéj swych studyów owoce. Tu już nie zastał ani rodziców, ani rodziny, ani spadku żadnego, jedyny brat gdzieś się zapodział — nic go nie wiązało do niczego, panem był siebie.
Długo marzył Żak, iż nastręczy się zręczność zdobycia jakiegoś serca wdowiego, oprawnego w złoto, mającego mu drogę dalszą utorować do fortuny ktoréj pożądał — z tych jednak marzeń wyleczyła go rzeczywistość. — Serc do zdobycia były massy, ale wszystkie bezposażne, postanowił się więc opierać tylko na sobie i własnym siłom zawdzięczać swe wyniesienie.
Właśnie drzémiąc przechodził myślą po strunach tych wspomnień, gdy drzwi się otwarły z trzaskiem, jakiego nie mógł się dopuścić nikt, chyba ten co za obiad miał płacić. W istocie wszedł był otyły, z brwiami ciemnemi, pysznéj postawy mężczyzna we fraku, nie zdejmując kapelusza z głowy. Żak, wiedząc co sobie był winien, nie poruszył się zbyt szybko na widok jego, wstał z godnością powoli.
— A cóż monsieur Jacques? — zawołał wchodzący — wszystko jak należy?
Żak wskazał na stół ręką — jakby mówił. — Patrz, sądź, admiruj! jestem spokojny.
Amfitrion poszedł ku stołowi, i z wyrazem ukontentowania go obejrzał, wziął do ręki menu — i począł się w niém rozpatrywać.
— O! — zawołał — Punch a la Romaine nie postawiony!
— To nie moja wina.
— Melon, w miejscu — mówił gospodarz z miną znawcy — jarzyny bardzo dobrze, w końcu. Jeden ten punch opuszczony, a bez niego nie ma przyzwoitego obiadu.
— Jeśli pan Bombastein każe, dopiszemy go — rzekł Żak.
— No, już choćby dopisać.
W tym punkcie rozmowy, ukazał się we drzwiach adjutant p. Samuela, pułkownik, ogolony świeżo, we fraku ze wstążeczkami, z włosami zgarniętemi na łysinę, uśmiechnięty — miły, oczyma łakomemi pożerający stół.
— Cóż powiesz? spodziewam się, że będzie comme il faut!
— Pan dobrodziéj nigdy inaczéj nic nie robisz...
— Ty, wiesz pułkowniku, ja mam gusta pańskie: to darmo, lubię żeby wszystko było arystokratycznie. Niech kosztuje co chce...
— Cha! cha! — rzekł adjutant — bo téż to pięknie będzie kosztowało!!
Pokręcił głową.
Bombastein pochylił mu się do ucha.
— Chateau Lafitte po 5 rubli — a Schloss-Johannisberg to ci się nie przyznam, bo mi wstyd.
Bombastein obszedł stół do koła.
— Przyzwoicie, nie ma przepychu, ale gust jest.
— A! gust jest! — powtórzył pułkownik.
— Tak! tak — zacierając ręce dodał Bombastein — widziałeś sam, długo byłem bezczynnym, nie tykałem żadnego interesu, ale miałem oko na wszystko. Ażeby interes miał rozgłos i zjednał sobie urok u ludzi — żeby go od razu postawić na stopie należytéj, nie wadzi nigdy posłużyć się imieniem i powagą arystokratyczną. Co chcesz! tacy są ludzie. Etykiety potrzeba, inaczéj najlepsze wino nie smakuje. W tym celu pochwyciłem to hrabiątko tułające się, i zaopiekowałem się niém.
Wprawdzie on nie występuje z tytułem, ani z prawdziwem nazwiskiem, ale ja na ucho rozpowiadam wszystkim kto i co on jest. Ta tajemnica ma urok! Ludzie są głupi! Ale interes, w którym stoi hrabia taki incognito, a ja jestem niby wspólnikiem tylko, ma fizyognomią, obudzą ciekawość. Akcye pójdą jak po maśle.
Przy tém bo mój pomysł złoty. Towarzystwo eksploatacyi lasów krajowych! Pyszna rzecz! Wiadomo, że wszyscy handlujący drzewem porobili fortuny, oprócz tych tylko, co z własnéj winy albo z dobréj woli bankrutowali...
Pułkownik słuchał z uwielbieniem i ustami otwartemi.
— No — przyznaj, że wprowadzenie do interesu jako osi, tego hrabiego incognito — jenjalne! A i on! i on, co za spryt! jakie znalezienie się, i jaka hrabiowska prezencya!!
— To prawda — odezwał się pułkownik.
— Wszyscy się domyślają, że jedną z moich córek dam za niego — rozśmiał się Bombastein. — Może i to być, ale Flora nie chce, a Leonia téż nosem kręci.
Pułkownik głową na to pokręcił.
— Na to będzie czas — rzekł Bombastein — niech wprzódy interes idzie, potém zobaczymy. Co do moich panien, zmuszać nie będę, ale za innego iść nie dam!
Szeptali tak jeszcze poufnie, gdy do sali wszedł pan Bolesław. Tak — on to był, lecz rokiem czasu upłynionego, nadzwyczaj na korzyść zmieniony, ubrany z elegancyą niezmierną i wielkim smakiem, ze szkiełkiem w oku, z zegarkiem w kieszeni, z pugilaresem nie pustym — wesół, szczęśliwy i jeszcze siebie pewniejszy niż za dawnych czasów. Wyładniał téż był jeszcze, choć trochę blado i zmęczono wyglądał.
Bombastein powitał go jak syna, pułkownik z przyjacielskim uśmiechem. Bolek przez szkło patrzał na stół z uwagą.
Ce n’est pas mal! — rzekł chłodno. — Pierwszy tu raz jem w tym hotelu, ale mi się podoba urządzenie. Dosyć mają gustu.
— Ja to właśnie mówiłem pułkownikowi — gust mają. Ten kelner co był w Londynie, jakże go zowią?
— Żak — poddał pułkownik.
— A tak! Żak, to chłopak z intelligencyą.
— Niespotkałem jeszcze ani jego, ani jego zastawy — odezwał się Bolek — ale w istocie, zdaje się znać na rzeczy.
— Mówi coś sześciu językami — dodał Bombastein.
— Nieosobliwie — wtrącił pułkownik — ale śmiało.
— Więcéj mu nie trzeba — zawołał Bombastein — śmiało! zawsze śmiało, na tém sztuka życia polega...
Pułkownik ruchem głowy i rąk wyraził uwielbienie dla mistrza. Bombastein na stronę odprowadził Bolesława.
— Wiesz, kochany hrabio — może się na mnie gniewać będziesz — ale nie prosiłem profesora Maciórka. Byłby się chwalił wujostwem swém, które jest przypadkowe, a nam ono nie potrzebne.
Bolesław skłonił głowę na znak przyzwolenia.
— Jabym go sam nie prosił — rzekł krótko. — Po co?
— Tak, ludzi wpływowych, majętnych, tych co mogą pchnąć nasz interes, rozbębnić, wystawić go w świetle, jakie nam potrzebne — a la bonne heure — reprezentantów prassy, kapitalistów, należało zebrać, profesor chodzi tylko po restauracyach i kawiarniach i nigdzie nie bywa.
— Masz pan słuszność — rzekł Bolek — ja wcale o nim nie myślałem.
— Jeżeli się pogniewa — dodał Bombastein — sprawię mu śniadanie, tu nie byłby w miejscu.
Goście zaproszeni schodzić się zaczynali. Jak zapowiadał p. Samuel byli to ludzie wpływowi na giełdzie, obywatele ziemscy obracający kapitałami, dziennikarze i gębacze salonowi.
Tym którzy p. Bolesława nie znali, Bombastein go przedstawiał.
— Mój spólnik, pan Hrabia Tęczyński, na którego znakomite zdolności najwięcéj rachuję.
Na stronie opowiadał pan Samuel fantastyczną historyę tego wspólnika, potomka znakomitego rodu, zmuszonego nieszczęśliwemi okolicznościami do rzucenia się na pole pracy, wykształconego wysoce, mającego potężną głowę finansową i t. p.
— To jest prawdziwy reprezentant, podpora interesu, w nim i na nim leży wszystko! — dodawał. Ja się znam na ludziach, zobaczą panowie co to jest za olbrzymia potęga intellektualna!
Bolesław z większą niż dawniéj bezczelnością odegrywał rolę swoją; miał instynkt w znajdowaniu się z ludźmi tak, jak każdego z nich charakter i usposobienia wymagały. Nazwisko, fiziognomia były dlań dostatecznemi wskazówkami.
W salonie zaczynało się robić gwarno, brakło jeszcze osób parę, które się zawsze opóźniać były zwykły. Dwa razy Żak przychodził zapytywać czy tapiokę i purée de volaille podawać można, Bombastein czekał jeszcze, nikogo nie chcąc obrazić, wreszcie nadeszli opóźnieni i towarzystwo zajęło miejsca.
Pierwszy kwadrans upłynął na odżywianiu się i rozmowach pomiędzy sąsiadami; dopiero gdy madera i Sherry a po nich pierwsze kieliszki sił dodały, towarzystwo się ożywiać i głośniéj rozprawiać zaczęło. Bolesław mający przy sobie młodego i zdolnego dziennikarza, starał się z czasu korzystać i rozwijał przed nim świetne swe plany działalności stowarzyszenia.
Bombastein, chociaż zajął miejsce u stołu, wstawał i pilnując zarazem kieliszków, gości i porządku, pochylał się kiedy niekiedy przy główniejszych przedstawicielach opinii, aby zwrócić ich uwagę na programm towarzystwa, jego doniosłość i zyski jakie akcye obiecywały. Rada nadzorcza połyskiwała wspaniałemi imionami. Wszyscy się zgadzali na to, że interes miał wielką przyszłość.
Obiad przy tém znajdowano wytwornym i zaszczyt przynoszącym równie Amfitrionowi, jak hotelowi, w którym położył zaufanie.
Zdala Monsieur Jacques z tą miną angielskiego lorda, chodził starając się, aby podkomendni jego pełnili swój obowiązek sumiennie.
Nadszedł punsch a la romaine, ta pauza dająca żołądkowi nabrać sił do pracy nowéj — półmiski następowały po sobie nie dając czekać. Około pieczystego p. Samuel z powagą powrócił na krzesło swoje, zbliżała się chwila stanowcza. Pan Seleri, finansista, znany z oratorskiego talentu, porozumiawszy się oczyma z gospodarzem, wstał z kieliszkiem szampana w ręku. Na widok kędzierzawéj głowy jego, zrozumieli wszyscy na co się zbierało, a że gwar panował wielki, zaczęto nożami dzwonić w szklanki i sykać. Uroczysta cisza zwolna rozpostarła się w sali — Monsieur Jacques stał oparty o stół kredensowy, ciekaw czy w Warszawie umieją przy kieliszkach prawić mówki jak w Londynie.
Pan Seleri jedną ręką opierał się na stole, drugą kieliszek wznosił ku górze...
— Panowie! — odchrząknął — pozwoli czcigodne zgromadzenie, abym tu wzniósł zdrowie szanownych firmowych, którym nowe stowarzyszenie byt swój jest winno, pana Samuela Bombastein i hrabiego Bolesława Tęczyńskiego... Niezmierna ważność tego przedsięwzięcia, które inicyatywą tych dzielnych dwóch skojarzonych sił, wchodzi w życie, wielkie jego znaczenie dla kraju, dozwala ideę Towarzystwa uważać raczéj jako przedsiębiorstwo patriotyczne niż prostą spekulacyą. Przestać należy nam, dawać się wyzyskiwać obcym przybyszom, trzeba powołać własne kapitały do działania, wlać życie w ekonomiczne stosunki.
Tu splątał się nieco mówca, otarł usta serwetą, i czując że może już było dosyć — dokończył.
— Zatem z całego serca, szczęść Boże i wiwat firmowi nasi!
Wszyscy z ogromną wrzawą podnieśli się, pijąc zdrowie z entuzyazmem, Bombastein dawał się ściskać, Bolesław poważnie ręce wyciągał i dziękował. Niektórzy już podweseleni życzenia indywidualne w jędrnych dołączali wyrażeniach.
Gdy mówca pan Seleri imię hrabiego Bolesława wyrzekł, Monsieur Jacques, stojący dotąd dosyć obojętnie w postawie dramatycznéj, ruszył się jakby go co ukłuło, na palcach przeszedł na inne miejsce i z wielką ciekawością począł się Tańczyńskiemu przypatrywać. Włożył nawet nieznacznie na nos cwikera, a po chwili zrobił minę osobliwą, jakby rozgryzł niespodzianie ziarnko pieprzu. Uśmiech jakiś niezrozumiały usta mu wykrzywił.
Właśnie w téj chwili Bolesław z powagą podnosił się z kieliszkiem także, a Bombastein z oczyma w niego wlepionemi, sąsiadom nakazywał milczenie, szepcząc.
— Tsyt! będzie mówić!
— Panowie, dźwięcznym głosem począł spólnik p. Samuela — panowie! Należne składając dzięki czcigodnemu radzcy, i całemu gronu życzliwych naszemu przedsiębierstwu obywateli, którzy nas zaszczycić raczyli uznaniem, niech mi wolno będzie w kilku słowach oznaczyć myśl i cel, jaki nami kierował, gdyśmy powzięli zamiar stworzenia tego stowarzyszenia. Czcigodny kolega mój, pan Bombastein, mógł dla kraju i dla siebie uczyniwszy wiele, na laurach dobrze zasłużonych spoczywać — ja miałem przed sobą zawód inny. Okolicznościami zmuszony sam na siebie i swe siły rachować, nie spodziewałem się ich na téj niwie zużytkować. Jedynie dobro kraju, zacofanego w ekonomicznym względzie, na łup oddanego eksploatatorom obcym, potrzeba powołania go do życia — rządziły zarówno p. Bombasteinem, jak mną. Mamy więc nadzieję, że kraj poprze usiłowania nasze, i wspólnie z nami udział weźmie w towarzystwie.
Uwłaszczałbym szanownemu gronu łaskawych nam i życzliwych, rozszerzając się niepotrzebnie nad wielkiemi korzyściami, jakie z tego stowarzyszenia na kraj spłynąć mogą. Są one dwojakiéj natury — moralne i materyalne.
Pierwsze wyżéj ceniemy nad drugie. Zostawieni sami sobie, pozbawieni wpółdziałania duchowego i materjalnego współobywateli, nie pochlebiamy sobie abyśmy wiele uczynić mogli: — opieramy się na tym cudownym instynkcie i poczuciu potrzeb i obowiązków, którymi kraj nasz się zawsze odznaczał. Zatém zdrowie naszych stowarzyszonych i tych wszystkich, którzy staną w szeregach bojowników spokojnéj, uczciwéj pracy!!
Z nadzwyczajnym zapałem przyjęto mowę Tanczyńskiego, któréj wyrażenia może nie wszystkie były zrozumiałe i jasne, ale zawierały nieochybne owe czarodziejskie słowa, u nas zawsze i wszędzie do serc przemawiające. Orator naplątał ogólników przepospolitych, ale umiał osmarzyć je temi ingrediencyami, których skutek nie chybia nigdy.
Bombastein słuchając zaledwie mógł pohamować swe uwielbienie i zachwyt, tak że zaledwie Bolesław postawił kieliszek, chwycił go rozczulony w objęcia.
Trzeba przyznać że mowa, z siebie czcza i nie wiele zawierająca treści, była wypowiedziana z taką elegancyą, aplombem, wyrazistością, iż słuchać jéj miło było.
— Mówca z niego niepospolity! — szepnął wpływowy dziennikarz, do siedzącego obok finansisty.
Monsieur Jacques, który zdala słuchał także z uwagą wielką, po ukończeniu mowy powiódł ręką białą, opierścieniowaną po pięknych swych włosach.
Wszczęła się rozmowa ogólna, o stowarzyszeniu, a Bombastein wyjaśnił ile już lasów i puszcz mieli zapewnionych; dając zarazem uczuć, że gospodarstwo leśne, którego podniesienie leżało w interesie stowarzyszenia, zaniedbaném przezeń nie będzie.
Nie było w ogóle oponentów przy stole, wszyscy wyrazili sympatyą dla idei i obmyślonych środków jéj wykonania. Bolesław imponował ośmielony rozwijaniem teoryi swych i wykazywaniem jakie kupcy zagraniczni ogromne zyski ciągnęli z handlu drzewnego. Ktoś poruszył kwestyę smoły i terpentyny, nawet ulepszonych pieców, a Tanczyński okazał się i w tym przedmiocie przygotowanym i oświadomionym.
Dla profanów miał właśnie tyle pochwytanych wiadomostek, ile ich potrzeba było, ażeby im dać wielkie pojęcie o głębokiéj nauce, któréj niemiał. Zastępowało ją zuchwalstwo olbrzymie, nieustraszone, zamykające usta nawet tym, co wiedzieli więcéj. Na świecie wiara w siebie i umiejętność sprzedania się należą do najgłówniejszych tajemnic tego co się — szczęściem nazywa. Kto sam siebie nie ceni i nie chwali, tego ludzie z pewnością, wyjąwszy chyba malutką garstkę — ani oszacują ani podniosą.
Mundus vult decipi.
Wrażenie jakie czynił młody socyusz firmowy na całem towarzystwie, skupiającem się około niego, było tak wielkie, że pyszny ów ober-kelner nawet oczów z niego nie spuszczał. Patrzał nań, patrzał i nie mógł się napatrzéć, miny jakieś robił, bakenbardy pociągał, prostował się, przechylał — był widocznie pod urokiem bohatera dnia, tak że może nie dosyć dawał baczności na podkomendnych, którzy za parawanikiem Lafitt’a pili szklankami — od acana do acana.
Przy deserze pan Bombastein był już pewien sukcessu. Ten i ów brał tyle a tyle akcyi, inni obiecywali je umieścić.
Zagadnięty przez dziennikarza o swą przeszłość, hrabia zwierzył mu się poufnie — że i tytułu i nazwiska rodowego rzeczywistego rodzice jego jeszcze się wyrzekli z powodu majątkowéj ruiny, którą ofiary dla spraw ogólnych kraju — ściągnęły na nich.
Wzdychając opisywał w idealnych barwach rodowe gniazdo swe — mówił o wspomnieniach przodków, a zarazem szlachetną poruszony ambicyą, wyznawał iż miło mu jest być restauratorem i wskrzesicielem świetnych dni familii, o własnéj sile.
Czy dziennikarz wszystko to brał za dobrą monetę, wyrozumiéć było trudno, lecz słuchał przy kawie tych fragmentów z historyi przeszłości z zajęciem wielkiem.
Na drugą rękę pan Bombastein jeszcze jaskrawiej i pyszniéj rozpowiadał o wspólniku. Myliłby się jednak ktoby sądził że w gronie tak harmonijnem na pozór, nie było ukrytych dysonansów. Na liście zaproszonych figurowało kilka osób, które Bombastein zyskać sobie pragnął — zdawna mu niechętnych, choć stosunków z nim nie zrywali.
W liczbie tych był niejaki Morzyński stary już człek, właściciel kilku domów a niegdyś wielkiego browaru, człek wielce złośliwy, a zupełnie niezawisły, rozporządzający znacznemi kapitałami i pół bankiera, Raupach, łysy, hulaka, który cierpiał z dawna coś do Bombasteina.
Dwaj ci panowie, znając swe usposobienia, w czasie obiadu zdala, naprzeciw siebie siedząc, oczyma znaki tylko dawali, a gdy do kawy poruszyli się z miejsc wszyscy, zeszli się zaraz we framudze od okna.
— Raupach, cóż ty na to? — spytał ex-piwowar — hę?
— Komedya, i dobrze odegrana, słowo daję — rzekł bankier oglądając się. — A pan ile akcyi bierzesz?
— Albom głupi? ani jednéj! — zaśmiał się Morzyński. — Za kogoż ty mnie masz? Bombasteina znam doskonale, a w jego towarzystwo i hrabiego wcale nie wierzę.
— Hę? alboż Bombastein? — spytał Raupach.
Fertig — cicho szepnął po niemiecku, mrugając oczyma Morzyński. Sławi się, udaje zrejterowanego z kapitałami miljonera — a jeśli mu co zostało, to chyba niewiele bardzo. Tajemnicą to dla innych — ja — wiem...! Cała nadzieja na téj spekulacyi, gdy ta się nie uda — pluśnie.
Raupach głową pokiwał.
— Nie sądzę — rzekł — o ile wydaje się naiwny i głupi, z pozwoleniem, o tyle ma sprytu i zręczności.
— Jak że to ty rozumiesz? — spytał Morzyński.
— Zaraz ci się wytłómaczę — odparł Raupach — Bombastein mądrych nie zwiedzie, ale prostaczków i pospolitych ludzi bałamucenia ma talent prawdziwy. A że tych na świecie najwięcéj...
Kiwnął głową.
— W takim razie — rzekł Morzyński — szkoda utalentowanego młodzieńca.
— Hm — rzekł Raupach — coś mi się wydaje wart Pac pałaca...
Zaczęli się śmiać. Lecz, p. Samuel, który dostrzegł ich a parte przy oknie, tknięty niepokojem jakimś, szybkim ku nim zbliżył się krokiem. Raupacha poklepał po ramieniu.
— Cóż ty mnie obgadujesz, stary wrogu? — zaśmiał się.
— A ha! w rogu, istotnie — odparł pół-bankier — w rogu jestem, ale nie wrogiem. Interes się świetnie prezentuje, alem go nie pojął dobrze. Któregoś dnia przyjdę do p. Samuela do kancelaryi i rozpatrzę się w niéj bliżéj.
— Właśnie o to ja wszystkich proszę — zawołał Bombastein śmiechem nadrabiając — a p. Morzyński?
Ex-piwowar ściągnął usta.
— Co ty chcesz odemnie — rzekł — ja oprócz browaru, który porzuciłem, żadnego interesu nie rozumiem. Tyle wiem, że się wasz pysznie prezentuje! złocisto — jak pilsner.
Zaczął się śmiać, Bombastein wtórował.
— Bylebyś akcye wziął! — dodał.
Niechcąc ani obiecywać, ani odmówić, Morzyński skręcił w lewo.
— Zkądże u licha wziąłeś tego hrabiego? o piwie Tęczyńskiem słyszałem, ale o hrabi?
— Ano, widzisz, nosa mam! — odparł gospodarz! ho! ho! nieprawda że hrabia mój! Niepospolita intelligencya.
— Gada pięknie — rozśmiał się Morzyński, jeśli tak będzie robił, winszuję...
Odwołano gospodarza.
Raupach poszedł do likworu.
Dziennikarz się zbliżył do piwowara.
— Znakomity obiadek! — rzekł puszczając dym z cygara — co za wino!
— Co za dziw! akcyonaryusze za to zapłacą! — rozśmiał się Morzyński.
— Cóż pan sądzi o przedsiębierstwie tém — zagaił grzecznie dziennikarz — radbym się oświecił w téj kwestyi.
— Ja? ja? — zapytał Morzyński — pan nieznasz mojego systemu? Ja o towarzystwach akcyjnych sądzę dopiero przy pierwszéj dywidendzie i to przejrzawszy rachunki.
— Praktycznie — rzekł dziennikarz.
W drugim końcu sali Monsieur Jacques, który z widzenia znał pułkownika, sprawiającego obowiązki adjutanta przy p. Samuelu, ośmielił się go na bok odciągnąć. Pułkownik był niezmiernie popularny, i niczyjem towarzystwem nie gardził.
— Może pan pułkownik pozwoli jeszcze kieliszeczek Schloss-Johannisberg? to się rzadko pić zdarza! Nie fabrykowane, słowo daję. Z pieczęcią Metternicha!
Pułkownik aż się uśmiechnął, ale zarazem obejrzał. Żak biorąc za przyzwolenie wdzięczny wyraz jego twarzy, nalał mu prędko kieliszek, i oddając go pochylił się do ucha.
— Pan pułkownik pozwoli zapytać? co to jest za hrabia Tęczyński, ten młody?
— Spólnik pana Bombasteina! — rzekł adjutant.
— Tak — to ja wiem, ale zkąd on jest? z których stron?
— A! tego to ja niewiem! — rzekł popijając pułkownik! — myślę, że z krakowskiego chyba?
— A zkądże się on wziął tu? — pytał dyskretnie kellner.
— Słowo panu daję — tyle tylko wiem, od Bombasteina — mówił pułkownik — ale z ust samego Bombasteina, że mu go zarekomendował niejaki profesor... bodajże go! a! Maciórek, który ma być wujem jego, czy coś.
Kellner uderzył się obiema dłońmi białemi po nogach...
— Maciórek! alboż profesor jest tutaj? tu w Warszawie? — zawołał z uśmiechem.
Pułkownik spojrzał nań zdziwiony.
— A pan go znasz?
— Dawniéj, dawniéj — odparł kellner. — Jest on tu?
— A jest i mieszka — rzekł dopijając wino pułkownik.
Jakby więcéj już mówić niechciał, skłonił się nizko kellner. Twarz jego jaśniała wesołością, któréj nie dawno jeszcze śladu na niéj nie było. Rzucając starego pułkownika, chwycił tackę z likworami, i po raz pierwszy tego dnia poszedł z nią sam osobiście do pana Bolesława. Ten był właśnie zajęty mocno rozmową z wpływowym wielce księciem Dydakiem, którego mu polecił Bombastein. Rozprawiali nader żywo, gdy kellner stanął z tacką przed niemi, ofiarując likwory. Zarazem wpatrywał się w Bolesława tak pilno, jakby szczególne w nim obudzał zajęcie.
— Pan pozwoli?
Tańczyński posunął tackę do księcia, ale książe podziękował, żadnego nigdy nie używał likworu... Bolesław chciał wziąć Curaçao.
— Pan hrabia — możeby wybrał Chartreusę, ja za tę ręczę — szepnął kellner.
Bolesław obrócił się ku niemu, i oczy ich po raz się pierwszy spotkały. Kellner miał na twarzy wyraz takiéj jakiéjś czułości, ciekawości, zajęcia, iż Bolek został nim uderzony, ale przypisał go wrażeniu mowy, która mu się znakomicie, zdaniem jego udała.
Wziąwszy Chartreusę, Bolek podziękował skinieniem głowy, a kellner odszedł, likwory i kieliszki rzucił niemal na stół z pewnym rodzajem lekceważenia. Stanął przy drugim stole, nogę założył na nogę, obu rękami oparł się z tyłu o blat, i z podniesioną głową, wpatrzył się w żyrandol wiszący u sufitu.
Było coś tak poetycznego w jego postaci, iż gdyby go naówczas nawet zawiadująca hotelem niemka, pod któréj kluczem była cała bielizna, ujrzała, padła by ofiarą tych posągowych kształtów i wyrazu twarzy, importowanego z Londynu.



II.

W kawiarni do któréj profesor Maciórek zwykł był na szachy uczęszczać, dnia tego od dymu cygar i papierosów było aż ciemno. Musiano pootwierać wszystkie lufciki, nie grożące przeciągami, ale to nie wiele pomagało. Stary pedagog siedział zamyślony przed szachownicą, z porozrzucanemi figurami. Nie rozjaśniło jego czoła nawet znakomite zwycięztwo świeżo odniesione nad wcale niepospolitym graczem.
Nie miał w téj chwili naprzeciw siebie nikogo, stała tylko prawie wypróżniona i wystygła filiżanka kawy czarnéj. Chmurne, zmarszczone oblicze profesora świadczyło o jakiemś niepowodzeniu czy trosce. Zatopiony w marzeniach, ani się spostrzegł, gdy krzesło opróżnione naprzeciw niego, zajął mężczyzna małego wzrostu, garbaty, z krótko ostrzyżoną głową podługowatą i twarzą żółtą, niemiłą ale pełną ognia i sprytu.
— Budzę pana profesora! — odezwał się garbus.
— A to pan! panie Sanermann! do nóg upadam! — odparł Maciórek.
— Zagramy partyjkę? — spytał garbus.
— Bardzo chętnie.
Zaczęto ustawiać figury.
— Cóż to pan nie na obiadku owym sławnym u Bombasteina? — spytał profesor kwaśno.
— Ja? ja? — rozśmiał się garbaty — trafiłeś jak kulą w płot. My z nim jesteśmy, jeśli nie na noże, to jakże by to powiedziéć? na... na... na... choćby na widelce! kolemy się o i ile możemy!
— A! zawołał profesor — niewiedziałem.
— Dziś tam u niego obiad inauguracyjny — rzekł Sanermann — obiad dla smakoszów!
— A tak — rzekł profesor wzdychając — ze wszystkiemi szykanami.
— Czego ma żałować! wróci mu się to na akcyach — mówił Sanermann. Szczęśliwa bestya, sam on nic by nie zrobił, bo go mają za dudka, ale sobie zkądeś wygrzebał spólnika.
— Zkąd wygrzebał? — przerwał z uśmiechem ironicznym Maciórek. — Spytaj pan mnie! To ja mu go dałem, ja, ja!
Profesor bił się w piersi.
— Pan? jakim sposobem?
— Takim, że ten chłopak jest mi bardzo blizki, i żem mu go oto tu, w tém samém miejscu zaprezentował, poznajomił ich z sobą. I dla tego, widzisz pan — rzekł tonem w którym czuć było gniew utajony — dla tego ja dziś na ten obiadek smakoszów nie byłem proszony!
— Jeżeli mówię o tém z niejaką goryczą — dodał Maciórek — proszę wierzyć, że nie o obiad mi idzie, ale o despekt... Jadło się w życiu dosyć obiadów. Ale żeby téż IMPan Bombastein nie raczył sobie przypomniéć tego, który mu dał ową perłę, i owa perła żeby nie raczyła starego, blizkiego krewnego miéć w pamięci — to oburza!
Garbaty spojrzał bystro.
— Co pan chcesz? Bombastein jest furfant jakiego świat nie widział, szalbierz, oszust, nawet sprytu wielkiego nie ma, tylko szczęście osobliwe. Drugi by na jego miejscu dawno koziołka wywrócił. — Ale, ja się taki doczekam tego że i jego zobaczę bankrutem.
— Nie życzę nikomu źle — rzekł poważnie pedagog — jest to przeciwko zasadom moim, ale gdyby mu los dał nauczkę, nie gniewałbym się.
— Los? na co tu losu? — przerwał garbus — czekaj pan, ja mu taki nogę podstawię! Czyham na to i z tém się nie kryję.
Zaczynali już grę, gdy Sanermann nagle rękę odjął od pionka i spytał.
— Pan z tym hrabią młodym jesteś w stosunkach?
Profesor uśmiechnął się.
— I krwi i opiekuństwa. Mogę powiedziéć że bezemnie nie stąpi.
Garbaty od szachów wstał i przyszedł pod bok Maciórka przysiąść się na kanapie. Pochylił mu się do ucha.
— Bombastein jest bankrut, nie ma nic, świeci do czasu — rzekł cicho — zwodzi młodego chłopca, może mu w perspektywie córki ukazując, i posagi. Tam posagów żadnych nie będzie, albo takie o których mówić nie warto. Co się ma młody człek marnować. Przestrzeż go pan. Ja mu dam miejsce z lepszą daleko perspektywą, z majątkiem czystym jak na dłoni. Gdy temu panu odbierzemy prawą rękę, kozła wywróci! słowo daję!
Garbus mówił to z takiem przejęciem, gorączką, chwytając za ręce profesora, przyciskając się do niego, że Maciórek nieco się natarczywością jego zmięszał.
— Dajmy sobie ręce, profesorze, do szlachetnéj zemsty i zdemaskowania oszusta! — dodał Sanermann. Pan jesteś pokrzywdzony.
— Jestem pokrzywdzony — zawołał profesor. — Nie idzie mi o obiad, proszę wierzyć, choć dobry, piękny obiad ze wszystkiemi szykanami ma wartość swoją, idzie mi o despekt, o lekceważenie!
Sanermann popatrzywszy mu w oczy, począł z rodzajem ironii.
— Obiad w pierwszéj restauracyi — umyślnie chodziłem, mam tam znajomych, dowiedziéć się — zadysponowali na dwadzieścia kilka osób! Wina najwyborniejszych gatunków, Schloss-Johannisberger, Lafitty stare — węgrzyn półwieczny... Wymysły wszelkie.
— A na zupę, nie wiesz pan? — zapytał zamyślony Maciórek.
— Pewnie purée ze zwierzyny... — rzekł Sanermann. — Czego sobie mają żałować.
— Nie, ja powiadam panu — odezwał się pedagog, im dłużéj się na świecie żyje, tém człowiek nabiera większéj wzgardy dla swych bliźnich i obrzydliwości. Najnikczemniejszą niewdzięcznością wypłacają się ci, których obsypujemy dobrodziejstwami.
— Proszęż pana, ten obiad. Cóż? ja dawny profesor gimnazyum, dymisyonowany w stopniu majora, niegodzien byłem zasiąść u stołu z jakiemiś tam.
— Faktorami giełdowemi i ex-piwowarem — dorzucił Sanermann. — Tak, to jest uchybienie, to krzywda krwawa, nieprzebaczona. Ja na pańskiém miejscu pomściłbym się, odbierając mu tego hrabiego.
— Tak, nie będzie to łatwo — rzekł Maciórek. — Trzeba by mu coś dać w perspektywie.
— Słuchaj że profesorze — krzyknął, chwytając go za rękę silnie garbus — ja mam na sercu zemstę. Ja uczynię wszystko co mogę, aby temu oszustowi nogę podstawić, o co idzie? Widziałem zdala tego hrabiego, śliczny panicz, jak lalka.
— Chłopak, choć malować — dodał Maciórek.
— Ja mu dam pannę ładną i bogatą, z wysoką protekcyą.
— Jakże ty mu ją dasz?
Na to zapytanie Sanermann nie odpowiedział prędko, ścisnął rękę profesora palcami długiemi i kościstemi.
— Ja z panem będę mówił otwarcie — rzekł krztusząc się. — Panna wychowana ślicznie, ładna jak anioł, młoda, ale miała w życiu, jakby to powiedziéć — nieprzyjemności. Pan jesteś bez przesądów? — dodał Sanermann.
— Nie mam żadnych — odparł profesor — a posag?
— Dobra wartości kilkukroć sto tysięcy rubli, bez długu, i protekcya znakomita.
Szepnął mu coś na ucho.
— Zapewne, może pański hrabia powiedziéć — a nuż mnie nie zechce? Otóż ja proponuję dla pewności, niech nie zrywa z tym oszustem, dopóki słowa miéć nie będzie? hę?
— Ślicznie — rzekł profesor.
— Tylko trzeba, żeby się umiał kochać i romansować — dodał garbaty — panna tego wymaga.
— E! to fraszka — szepnął Maciórek — on ma do tego taką zdolność, że się może we trzech naraz kochać szalenie!
— A więc — chwytając znów za rękę profesora wołał Sanermann — a więc? zgoda! Mów mu pan, nakłaniaj go, ja go zaprezentuję, polecę, poprę, zrobię co potrzeba.
Maciórek głową dał znak przyzwolenia i wyciągnął rękę, którą garbus uścisnął.
— Sprawa tego obiadu mnie oburza — począł siadając znowu do szachów Sanermann — nie jest że to podłość, nikczemność!! Obiad na którym pan pierwsze miejsce zająć byłeś powinien.
— Ale, choćby ostatnie — podchwycił profesor — do tego miałem prawo. Obraza honoru! Mnie, to tam gdzieś do jakiéjś dziury zaprosi, we cztery oczy, jakby się wstydził, i da mi spalone pieczyste i omlecik, a tam na bażanty i trufle jam niegodzien.
— To jest świństwo — rzekł wyraziście Sanermann.
— A oprócz tego podłość! — dorzucił Maciórek.
— Dla tego powinieneś się pan pomścić i razem szczęście kuzyna zapewnić.
— Bądź pan pewien, zrobię co tylko jest w méj mocy. Najlepiéj by jednak było, abyśmy się gdzieś razem zeszli na pogadankę i rzecz tę omówili obszernie i otwarcie. Wiesz pan co! Pojutrze zaproś nas na dobre śniadanko, choćby do Stępkowskiego, co ci tam?
— Z duszy serca! — zawołał Sanermann rękę wyciągając — na godzinę pół do dwunastéj.
— Zgoda...
Garbus spojrzał na zegarek.
— Patrz że pan — odezwał się — godzina przeleciała jak z bicza trząsł! Muszę iść. Pojutrze u Stępkowskiego, pół do dwunastéj punkt, czekam.
Skłonił się i wyszedł spiesznie. Maciórek rozsiadł się na kanapie, miał teraz wiele do myślenia, zemsta mu serce wyjadała. Przedstawiał sobie ciągle ten obiad nienagrodzony, te delikatesy, tego łososia, zwierzynę, deser, nowalie, oblane najczystszym sokiem z win najprzedziwniejszych — klął w duchu. To nie do darowania.
Rozmyślania nad obiadem trwały tak długo, tak opanowały biednego emeryta, iż nie postrzegł się gdy noc nadeszła.
Bolesław, wychodząc z hotelu po téj uczcie Baltazarowéj, po drodze do nowego swego mieszkania miał kawiarnię w któréj wuj siadywał. Mijając ją spojrzał w okno, zobaczył starego na kanapie, a że był w błogim stanie poobiednim, gdy człowiek się niczego nie lęka, wszedł, z postanowieniem rozmówienia się i wytłómaczenia.
Na widok jego Maciórek pobladł.
— Jak się profesor ma! — wesoło zagadnął siostrzan — cóż tak samotny?
Profesor piorunującym go zmierzył wzrokiem.
— A! samotny — rzekł — tak! gdy panowie właśnie życia sobie używacie rozpasawszy się. Wiem! wiem! Tak to starym?
— Kochany profesorze — rzekł Bolesław — cóż gniewasz się czy co? Za co? że Bombastein cię nie prosił? Do mnie to nie należało, robiłem uwagę tę p. Samuelowi iż powinien wuja zaprosić, odpowiedział mi — co on tu będzie robił między finansistami?
— Co będzie robił — krzyknął profesor — na obiedzie! A, to mi się podoba! byłbym jadł, ale dla tego trutnia Bombasteina, ja jestem za małą figurą. Tfu! podły! nikczemny!
Bolesław widząc wybuchający gniew stanął chłodny, czekając aż się nieco osadzi i ukoi.
— Ale bo profesor się gniewa!
— Jak się nie mam gniewać — zawołał Maciórek — nie szło mi o ten wasz kiepski obiad. Jechał go sęk i z obiadem! Jest to uchybienie, despekt, lekceważenie. Wielka mi figura, pan Samuel! wielcy mi mężowie ci jego goście! Ja mu to odwdzięczę.
— Mówił mi Samuel — dodał chłodno Bolek, że — wuja nie prosił abyś się nie nudził i wyraźnie mi wspominał, iż osobno chce go wziąć na obiadek poufały...
— Tak, tak, poufały! znam te obiadki — rozśmiał się złośliwie Maciórek — rosół z makaronem, sztukamięsa biała z chrzanem, potrawka z wczorajszych kurcząt z białym sosem, groszek zielony z marchewką i pieczyste z pieca przyskwarzone. Butelczyna kwaśnego węgrzyna i pół porteru! Znam! znam!
Splunął z pogardą, nie potrzebuję obiadów jego, tego bankruta.
Rozśmiał się Bolek.
— Zkądże bankruta? — zapytał.
— Spuść się na mnie — bankrut, łajdak, oszust, nikczemny człek — w kompromitujący sposób rozpalając się zawołał Maciórek.
Wybuch ten jednak niewczesny, za gwałtowny, natychmiast pohamował, zmiarkowawszy iż jego powadze i charakterowi nie przystał. Napił się wody, usta zaciął, włosy poprawił — zamilkł.
Uczyniło to wrażenie pewne na panu Bolesławie. Usiadł naprzeciw wuja.
— Z waćpanem — odezwał się Maciórek — mam wiele do pomówienia, ten człowiek wprost cię chce exploatować — ja tego nie dopuszczę.
— Jestem zaangażowany — począł Bolesław — to trudno.
— Zobaczysz, że to się okaże i łatwém i korzystném — rzekł zniżając głos profesor. — Pojutrze, uważaj to dobrze, o godzinie pół do dwunastéj bądź u Stępkowskiego.
Pochylił się ku niemu osłaniając rękami.
— Twój Bombastein dobry był do wyprowadzenia cię na świat, ale tam nie ma nic do zrobienia. W najszczęśliwszym razie, chuda fara i panny nie najpiękniejsze, a posagi homeopatyczne. Ja ci dam pannę milionową, piękną i od razu byt niezależny.
Bolek drgnął z podziwienia.
— Żartuje profesor? — rzekł.
— Najprawdziwsza prawda. Będziesz miał prawo póty nie zrywać z tym oszustem, aż tam się wszystko upewni — O co ci idzie?
— Gdzież? co?
Profesor wstał, jakby wychodzić chciał.
— Pojutrze o pół do dwunastéj u Stępkowskiego, wszystko się wyjaśni — dodał — dziś na tém dosyć.
Nagle zmienił ton.
— Dobry był obiad? — spytał.
Bolesław trochę zakłopotany mruknął. — Niezły.
— Prawda to, że wina były nadzwyczajne?
— Na winach się znam mało.
— Pasztety? bażanty? trufle? hę? — badał oczyma zaiskrzonemi wpatrując się w Bolka Maciórek. — Sybaryty przebrzydłe! Muren wam by jeszcze potrzeba ciałami niewolników karmionych — języczków pawich! I to wszystko zamknąwszy się między czterema ścianami, jeść samym a profanom i pokosztować nie dając.
Z oburzeniem żachnął się Maciórek.
— To podłość! — dodał w stół uderzając — na to niema wyrazu w języku.
Bolek obawiając się i wyrzutów i dłuższéj rozmowy, nim profesor wyszukał parasol i kapelusz, pożegnał go.
— Za tém pojutrze u Stępkowskiego.
— O pół do dwunastéj, proszę nie chybić — odezwał się Maciórek.
Parasol głęboko się gdzieś zawieruszył, trzeba było zawołać chłopca, profesor zmęczony gniewem padł na kanapę. W kawiarni coraz już mniéj osób było, zdala tylko dochodziło stukanie kul bilardowych i gwar pozostałych opóźnionych graczów. W téj chwili bardzo elegancki mężczyzna, z angielskiemi bokobrodami, w świeżym kapeluszu, z laską wspaniałą w ręku, zupełnie nieznany profesorowi, wszedł do pokoju wolnym krokiem. Rzucił na kanapę wejrzenie, odwrócił się, stanął i wpatrzył pilnie w profesora. Maciórka niecierpliwiło to jakieś impertynenckie mierzenie go oczyma, chciał wyjść.
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja — rzekł zdejmując kapelusz gość przybyły — wszak mi się zdaje, że mam honor mówić z panem profesorem Maciórkiem?
Stary niezmiernie się zdziwił i począł bacznie wpatrywać w mówiącego. Na żaden sposób go sobie nie umiał przypomniéć.
— Tak jest — odpowiedział przybierając powagę większą jeszcze niż zwykle — ale nie przypominam sobie?...
Profesor z nadzwyczajną pilnością badał nieznajomego, chcąc przynajmniéj z oznak zewnętrznych domyśléć się, z jakiego rodzaju człowiekiem miał do czynienia. Nadzwyczaj było trudno coś stanowczego wyrzec o tém, młody jegomość miał ubranie nader wykwintne i gustowne, wszystko świeże jak z igły, suknie krojem wytwornym, łańcuch od zegarka z medalem i medalionem, kamizelkę z podkładką, rękawiczki glansowane, laskę z gałką kosztowną, na jednym ręku pierścienie świecące... Rysy też twarzy nie wydawały go, były, tak sobie, pospolicie przystojne i ułożone do wyrazu uprzejmie grzeczno-dumnego.
Mógł to więc być zarówno bankier, artysta, rzemieślnik wyższego rodzaju i człowiek salonowy i — nie wiedziéć kto zresztą, bo dziś niemal wszyscy są do siebie podobni, i pretendenta do tronu hiszpańskiego nader trudno od porządnego szewca rozpoznać.
Profesor więc nie wiedział jak się miał znaleźć, osobistość była lub zdała się być zamożną — co zawsze obudza uszanowanie — ale na Serafinie tak się był zawiódł niegodziwie? Najprędzéj, pomyślał, mógł to być znowu jeden z dawnych uczniów jego.
Siedzący naprzeciw zagadkowy człowiek, uśmiechał mu się ciągle.
— No, panie profesorze, czyż mnie pan nie pozna? — powtórzył.
— Słowo daję! niepodobieństwo.
— Niech no pan dobrze w myśli poszuka? — rzekł przybyły dobywając z eleganckiéj cygarnicy hawańskie cygaro, które poufale Maciórkowi zaofiarował.
— Nie mogę, nie, nie mogę sobie przypomniéć, nie mam wyobrażenia...
— Niech pan w dawniejsze lata sięgnie myślą, kiedy pan jeszcze Tańczyńskich i siostrę swą odwiedzał?
Zdumiał się Maciórek.
— Co u licha! — zawołał — nie rozumiem.
— Więc pan Kubcia nie pamięta? — odezwał się piękny jegomość.
— Kubcia, jakiego Kubcia? — rzekł profesor. — Juściż nie tego łotra, wisusa, który zbiegł od rodziców i który gdzieś przepadł marnie.
— A widzi wujaszek — rozśmiał się nieznajomy, że nie przepadł ów Kubcio, bo oto go masz przed sobą.
Profesor podskoczył na kanapie.
— Ty! Kubcio! a, do kroć sto tysięcy, nie może to być.
— Ale tak jest! tak jest! — śmiał się elegant. — Mam na to dowody.
— Ty, brat Bolka — krzyknął profesor.
— Pst — przerwał Kubcio — nie mówi się Bolka, ale pana hrabiego Tęczyńskiego, nie trzeba mu psuć interesów.
Maciórek osłupiał, padł na kanapę, ręce załamał, milczał i oczów nie mogąc odwrócić od wspaniałego siostrzeńca, wpatrywał się w niego w niemém zachwyceniu.
— To cud! — zawołał nareszcie — gdzieżeś był? co robiłeś? czém się zajmujesz? mów... ale naprzód, niechże cię uściskam...
Rzucił mu się na szyję Maciórek, gdyż z powierzchowności wnosząc widział, że tu z pewnością jakiś obiadek i śniadanko się okroi. Po uścisku i nim Kubcio przyszedł do słowa, Maciórek uczuł potrzebę w krótkości oznaczyć swoje położenie, aby siostrzana w błąd nie wprowadzać.
— Widzę cię — rzekł z głębokiém westchnieniem — wnosząc z powierzchowności, dzięki Bogu w dobrym stanie — a ja! ja! Zmarnowałem życie i talenta na téj mizernéj profesurze, z lichą pensyjką, z któréj ledwie z biédą wyżyć mogę, wyszedłem starości dokołatać na pół o głodzie! Cóż ty porabiasz?
— A, kochany wujaszku — rzekł śmiejąc się Kubcio — jestem na drodze do dorobienia się czegoś, ale i ja dużo przecierpiéć musiałem.
Gdym drapnął z domu, tułałem się, służąc po hotelach!
Maciórek ręce podniósł do góry.
— Tak — tak — mówił Kubcio — co było robić. Praktycznie wyuczyłem się po niemiecku, nabrałem wprawy w służbie hotelowéj.
Tu fiziognomia Maciórka przeciągać się zaczęła.
— Z Niemiec dostałem się na naukę kelnerską do Szwajcaryi, bo tam hotele są systematycznie prowadzone — i wiele można nabrać wiadomości. W Szwajcaryi nauczyłem się po francuzku i wprawiłem trochę w język włoski. Gdzież późniéj nie bywałem!! w Paryżu, Londynie, Glasgowie, Edinbourgu — nareszcie zatęskniłem za krajem i przyjąłem miejsce ober-kelnera tu w Warszawie.
W czasie opowiadania profesor spadał z wysokości, zachmurzył się, upokorzony oczy spuścił, zaniemiał.
— Niech-że sobie wujaszek wystawi moje podziwienie, ciągnął daléj M. Jacques, gdy dziś nadzór mając nad stołem przy obiedzie, posłyszałem o Bolku jako o hrabi — i dowiedziałem się, że i wujaszek tu. Dopytałem zaraz gdzie profesor bywa, aby go co najrychléj uściskać i pokazać, że Kubcio nie przepadł.
Maciórek słuchał pogrążony. Europejskie pojęcie o społeczném położeniu ober-kelnerów, którzy najczęściéj przechodzą na posiadaczy hotelów i milionerów niekiedy — jeszcze mu było zupełnie obce — Kelner zdawał mu się istotą tak upośledzoną, tak nizko na drabinie społecznéj stojącą, że siostrzeńca mu żal było. Dziwił się, iż kelner tak wyglądał wspaniale.
— Cóż to wszystko warto — odezwał się profesor — do czego to prowadzi!! Cóż ty się na téj drodze dorobić możesz, biedaku!!
Kubcio, śmiejąc się, podniósł głowę.
— A, słowo honoru daję profesorowi, dorobię się więcéj niż wujaszek na nauczycielstwie!
Schylił się do Maciórka.
— Co wuj myśli? kapitalik się już ma — teraz nawet nieszpetny!
Uderzył się po kieszeni.
— Czyż to może być?
— Jak mam honor mówić — dodał Kubcio — kilkanaście tysięcy rubli w dobrych papierach już sobie przyzbierałem!...
Maciórek oczy otworzył i głowę skłonił z uszanowaniem — śmiał się Kubcio i palił cygaro. W profesora głowie robienie majątku na kelnerstwie niemogło się pomieścić.
— Inny to teraz świat! — westchnął.
— Ale — przerwał Kubcio wesoło — widzę że i Bolkowi się dobrze wiedzie! Ho! to! Ten tak zaczął, że daléj zajdzie pewnie odemnie. Ja mu przeszkadzać nie będę. Jednak chciałbym się do niego zbliżyć i pomówić z nim. Nie mógłby mi profesor powiedziéć, gdzie on mieszka?
— I owszém — rzekł Maciórek — nie dawno właśnie na Nowy Świat się wyniósł. Oto już w przeciągu ostatniego roku trzecie mieszkanie, ale chłopak rośnie i musi się stosownie do pozycyi lokować.
Leżał na sercu jeszcze obiad profesorowi, tak że nie mógł się wstrzymać od wspomnienia o nim.
— Cóż ten obiad — rzekł — byłem i ja na niego proszony, ale mi się nie chciało iść, dobry był? pyszny?
Z miną znawcy Kubcio głowę skłonił.
— Obiad był, no, po formie — rzekł — ale żeby to miał być un diner fin, jakie w Paryżu i we Florencyi i w Londynie dla smakoszów dają wielcy kuchmistrze — nie powiem. — Na oko można go było wziąć za coś wykwintnego, ale my, co się na tém znamy, wiemy, że etykieta wina nie poprawi. Wszystko tam było, ale dla takich gąb jak te co się tam karmiły, nie dla smakoszów! U nas panie niema ludzi coby obiadować i smakować umieli, to są ludzie, co jedzą.
Z lekceważeniem ober-kelner ręką machnął. Profesor słuchał z uszanowaniem. Znawstwo głębokie gastronomii podniosło w jego oczach człowieka...
Kubcio dobył pugilaresiku, w którym sobie zapisał adresy profesora i brata. Późna już była godzina, a Maciórek z podziwienia wyjść nie mogąc, rozpytywał, słuchał, wywiadywał się i kiedy niekiedy, jakby sam do siebie szeptał.
— Kubcio! no! któżby się to był spodziewał...
Rozstali się wreszcie serdecznie bardzo, Maciórek zwolna, myśląc o sobie, pociągnął do domu. Rachował poczciwiec, czy z tego siostrzeńca nie wyciągnie jakiéj realnéj korzyści. Na Bolku dotąd zawiódł się, miał że tak samo doznać zawodu na niespodzianie zjawiającym się, mianym za straconego Kubciu?
— Mógłby mnie czasem na cztery oczy w hotelu ugościć! Jego, by to nawet nic nie kosztowało.
Gdy profesor ciągnął na swą oddaloną kwaterę, Kubcio powracał, świszcząc, do hotelu, z rękami w kieszeniach. Bolek także zmierzał do nowego mieszkania, potrzebując sam z sobą uczynić rachunek sumienia i wyznaczyć sobie pewną na przyszłość postępowania drogę.
W ciągu roku, który upłynął, wiele się rzeczy zmieniło dla niego, a zmiany wszystkie dotąd wyszły ku większemu pożytkowi jego.
Naprzód uwolnił się bardzo zręcznie od Arci, któréj gorące przywiązanie zaczynało być kłopotliwém i groźném. Na wschodach raz dopatrzyła coś przez okulary matka — i już to utrudniło stosunki, potém Arcia się przemówiła z siostrą, a siostra doniosła o tém, że biegała czasami na górę, nawet wieczorami i godzinami tam przesiadywała. Od matki dowiedział się ojciec, zrobił się w domu rejwach straszliwy i pannę zamknięto, a kawalerowi kazano się wynosić natychmiast.
Już mu téż, jako pracującemu w biórze naówczas u Bombasteina nie wypadało się mieścić na strychu, najął więc skromne na drugiém piętrze pokoiki w blizkości kantoru pryncypała. Arcia wprawdzie pisywała do niego listy — korespondencya jednak od pewnego czasu stygła, stawała się coraz rzadszą i komisioner nacierał tak, iż zdało się że panna wyjdzie za niego. Zaklinała się jednak, że choćby i poszła za niego, nigdy pięknego Bolka kochać nie przestanie. W tych warunkach miłość Arci była dlań nawet nader przyjemną.
Z domem radzców stosunki były zerwane, i Bolek z wielką się o całéj rodzinie wyrażał goryczą i ironią. Wkrótce po jego ustąpieniu w istocie zawikłały się tam interesy, nie doszło jednak do katastrofy żadnéj.
Przyjaciele dopomogli, Dziemba tylko stopę, na jakiéj dom utrzymywał, zniżyć musiał. — Panna Emma, wyręczając matkę na zdrowiu i humorze podupadłą, wzięła się do gospodarstwa, a chłopcami zajął się doktór Bazyli.
Chociaż zręcznie bardzo odsadził go był potwarzą od tego domu Bolek, doktór szczerém rozmówieniem się z dawnym ojca przyjacielem oczyścił się z zarzutów i w domu bywać znowu zaczął, bez żadnéj pretensyi dając lekcye i zajmując się chłopcami.
Zbliżyło go to do panny Emmy — co pani radczyni z przykrością zauważyła — lecz doktorowi nic zarzucić nie było można, a radzca poświęcenie się jego, prawość i otwarty charakter ocenić umiał.
Dla wychowania chłopaków był on nieocenionym, gdy dziś trudno już było do nich trzymać guwernerów; trzeba było oddać po prostu do szkoły. Zbywający czas od studyów po szpitalach poświęcał Bazyli chętnie roztropnym chłopakom, a jedno wejrzenie panny Emmy sowicie mu trud ten płaciło.
Mieli téż państwo Dziembowie w domu kłopot i ciężar nowy, gdyż musiał się do nich schronić Serafin, któremu majątek z licytacyi sprzedano, a o drugi z wierzycielami miał proces. Radczyni dała mu przytułek, radzca pomagał po sądach a tymczasem poczciwy Brzuchowski całe dnie spędzał po knajpach z porobionemi w mieście znajomościami i przyjaciółmi.
Z panią Laurą obrażona Dziembina zerwała zupełnie, a że i z wyższémi towarzystwa sferami zmuszoną była prawie zaprzestać stosunków — z niesmakiem o niéj i o nich mówiła — usiłując w średnich kołach grać rolę jakąś i rej wodzić.
Około pani Laury, po ustąpieniu p. Serafina, który się tam już nie pokazywał, pilno zabiegał bogaty, stary, odpoczywający teraz przemysłowiec, którego na miliony taksowano. O człowieku tym rozpowiadano na ucho osobliwsze rzeczy, dziwne cienie rzucające na przeszłość, lecz plotki te nie miały podstawy, człowiek był bardzo bogaty i pani Laura dobrze go przyjmowała. Gbur to był i oryginał, lecz w salonie chodzić się nauczył, gburostwo milionera zwało się ekscentrycznością, brak form przypisywano charakterowi — i, mówiono że Laura wyjść za niego miała.
W salonie jéj w ciągu tego roku ukazywał się téż niekiedy i pan Bolesław, noszący tu tytuł kuzyna. Jakim sposobem odkryło się to pokrewieństwo nagle, nikt nie wiedział, lecz sama pani o niém upewniała i pan Bolesław prawie był domowym.
Widywano go tam w różnych godzinach, w takich nawet, które tylko blizkich krewnych odwiedzinom są stosowne. Wychodził niekiedy po północy, a zjawiał się bardzo rano.
Gdy milioner się oświadczył i został przyjęty, panna Giertruda uspokoiła się i nic już nie miała przeciwko niemu. Bolesław probował w imie kuzynostwa zużytkować starego jegomości, wkupując się w jego łaski, to się jednak nie udało. Oryginał ów przyjmował go grzecznie, lecz do spoufalenia się z sobą nie dopuszczał. Z domem Bombasteinów także nie miał pan Bolesław szczęścia. — Pryncypał był dlań pełen atencyi, ale obie panny chłodno i szydersko nawet go przyjmowały. Ostrzegał on ojca iż pannę Florę wirtuoz w okularach bałamuci, a pannę Leonię pewien literat, który do domu bywał wpuszczany.
Bombastein dziękował za przestrogi, ale się z tych postrachów uśmiechał.
— Widzi pan — mówił na ucho Bolkowi — ja mam oko na wszystko. To nie jest niebezpieczne, Flora ma rozum i Leonka nie głupia. One to po mnie wzięły. — Żadna z nich nie pójdzie za człowieka bez zapewnionéj egzystencyi! Wierz mi pan. Tymczasem, że się sobie rozerwą z temi ichmościami — to jest w porządku naturalnym — (wyrażał się p. Samuel). Co pan hrabia chce, młodość ma swe prawa, ale to są dziewczęta rozumne.
I uderzał się w czoło pan Samuel.
— Rozum wzięły po mnie, a wychowanie im dałem, jak księżniczkom, ale co to kosztowało!
Każda rozmowa z Bombasteinem kończyła się nieuchronnie tą zwrótką. Co to kosztuje? co to kosztowało?
P. Bolesław czuł się do żywego tém dotkniętym, że w ciągu roku jego piękność zamiast coraz silniejsze czynić na pannach wrażenie, zupełnie się zdawała dla nich spowszedniałą. Chwytał czasami jakby dotkliwe żarciki z siebie, przelatujące w powietrzu!
W ciągu roku mnogie stosunki pozawierał był hrabia, porobił znajomości, a śmiałość z jaką występował, powierzchowność ponętna i przyzwoita, jednały mu sympatye.
Większa część osób brała go za prawdziwego hrabiego podupadłego, szepcząc, że go sobie Bombastein wykopał dla podpory w interesach. Nie wątpiono bynajmniéj, że jedna z panien była mu przeznaczoną, chociaż — p. Samuel — niedocieczony w tym względzie, mógł miéć inne projekta. Hrabia taki mógł mu być do prospektu i afiszów potrzebny, ale żeby go miał do familii wcielać i Maciórka razem z nim! na to p. Samuel nazbyt był roztropnym i oględnym. Kto wie nawet czy w jego hrabstwo wierzył, choć je głosił drugim!



III.

Nowe mieszkanie pana Bolesława wcale do pierwszego pod strychem nie było podobném, ale się téż i okoliczności zmieniły. Pensya wspaniale mu naznaczona, dozwalała żyć na kawalerskiéj bardzo przyzwoitéj stopie.
Na drugiem piętrze miał salonik umeblowany wcale wytwornie i świeżo, pokój do pracy, chociaż tu nigdy nic nie robił, sypialny, przedpokój i ciupkę dla służącego. Miał bowiem służącego pan Bolesław. Rzecz nie do wiary ale prawdziwa. Czuł on, że go mieć już był powinien. Był to chłopak, łobuz uliczny, sprytny jak ogień, zepsuty jak owoc przez robaka nawiedzony, kłamca, łasy, ciekawy lecz w potrzebie prezentujący się tak przyzwoicie w czarnéj liberyi, z takim szykiem, iż go wziąć było można za wychowańca jakiegoś dobroczynnego zakładu.
Właśnie to cenił w nim nieskończenie p. Bolesław. On go rozumiał doskonale, nie skompromitował nigdy, a że sobie w wolnych godzinach pozwalał, że przed nim wszystko zamykać było potrzeba, że się czasem w cztery oczy zuchwale stawił i z tyłu panu język pokazywał, że powracał niekiedy, mimo bardzo młodych lat, spity jak stary, że bielizny pańskiéj nadużywał, drobne pieniądze zmiatał i t. p. to mu przebaczał p. Bolesław.
Umyty, uczesany, ustrojony w liberyą elegancką, chłopak był do zazdrości. Nadewszystko roztropny i pojętny, choć tych talentów na złe używał. Bez Jacusia już by się hrabia teraz obyć nie mógł a Jacusiowi téż tu nie źle było. Obrywał czasami, ale się to opłacało niezmierną co do obyczajów i moralności tolerancyą.
Od owych dni smętnych na strychu, gdy trzeba było samemu naprawiać krawaty — jakby wieki upłynęły. Oprócz umeblowania bardzo pokaźnego, mnóstwo kosztownych i ładnych fraszek ozdabiało pokoiki p. Bolesława. Były to — jak się domyślać godziło — podarki i pamiątki przyjacielskie. Powoli przynosił je pan Tańczyński ze swych wycieczek na miasto i ustawiał szczególniéj w owym gabinecie, co się pracownią nazywał...
Było tu wszystko co do pracy potrzebném i wygodném być może, w najśliczniejszym porządku, lecz zdawało się nietykane.
Kałamarze kryształowe, pióra złote, papiery z koronami, przyciski rzeźbione i malowane, wszystko to, nader symetrycznie pokładzione, miłe na oku czyniło wrażenie. W szafeczce nawet jakieś książki oprawne przeglądały. Fotel safianem obity, zdawał się nietkniętym przez nikogo.
P. Bolesław lubił porządek, i zapewne naruszać go nie chcąc, nic tu nie tykał.
Jeśli pracował, to w biurze — tu nie potrzebował się niczém zajmować. Rzadko téż i gości przyjmował, lecz w razie potrzeby, saloniku zielonego rypsem przyozdobionego nie powstydził się.
Zkąd się to wszystko wzięło? Trudno i nam odgadnąć. — Tytułowi przybranemu hrabiego winien był młodzieniec przecie pewne względy — musiał się do niego przystrajać.
Nazajutrz było jeszcze tak rano, że Jacuś spał nawet w swéj ciupce, gdy do drzwi dzwonić zaczęto w sposób najnieprzyzwoitszy. Posądzając, że o téj godzinie chyba jaki łobuz jak on mógł się takiego hałasu dopuścić, Jacuś się porwał nagotowawszy pięść i już otwarłszy drzwi miał nią gwizdnąć, gdy zobaczył profesora. Znał go już — stanął więc bosy, w koszuli, z włosami potarganemi, sam nie wiedząc jak się znaleść.
— Pan hrabia śpi! — rzekł.
— To go obudzę — odparł wchodząc profesor z miną surową.
— To się będzie gniewał, bo wczoraj od hrabinéj wrócił po północku — rzekł łobuz.
— A jak się będzie gniewał, to co? — zawołał profesor, i minąwszy Jacusia, który mu z tyłu swoim zwyczajem figę i język pokazał, poszedł wprost do salonu.
Obudzony Bolesław, słysząc kroki w salonie, nie mógł pojąć co się stało. — Spojrzał na zegarek, była siódma.
— Kto tam? — zawołał z łóżka.
— Ja! — rzekł idąc Maciórek — ja, interes pilny... Wstawaj!
Nie odebrawszy na to odpowiedzi, profesor usiadł w najwygodniejszym fotelu i wyciągnął się.
W chwilkę potém, w szlafroku aksamitnym, w mesztach tureckich, w czapeczce ślicznie szytéj na głowie — wyszedł p. Bolesław.
Maciórek, który go jeszcze nigdy w tym negliżu nie widział — pokiwał głową.
— Splendory! — rzekł — fiu! fiu! co za splendory! proszę ja kogo!
— Dzień dobry — odezwał się ziewając i siadając w drugiém krześle Bolek — a co tam?
Maciórek wskazał na drzwi ręką.
— Wypraw tego łobuza po kawę, ażeby nie podsłuchiwał — rzekł. — Każ przynieść na dwóch, bo i ja nie piłem. A żeby do niéj było albo kawałek baby, albo chléb i świeże masło.
Bolesław zwlókł się opieszale, otworzył drzwi i dał rozkazy Jacusiowi, który wnet był gotów do drogi. Na rano nie miał zwyczaju się umywać, dopiéro gdy brał liberyę około południa.
— No — cóż to tam pilnego? — spytał Bolesław.
— Pilne jak pilne, a dalipan nie wiem nawet z którego końca zaczynać — rzekł Maciórek.
Czy pamiętasz choć cokolwiek starszego brata Kubcia?
— Hę? Kubcia? — odezwał się Bolesław marszcząc zarazem i bledniejąc. — Jakiego Kubcia? Ten wisus się utopił czy umarł, niema go na świecie.
— Ale ba! — rzekł profesor — otóż ci zwiastuję tę nowinę, że wczoraj na waszym sławnym obiedzie Kubcio asystował jako ober-kelner.
Bolesław się zerwał z fotelu.
— Kłamstwo! — krzyknął — samozwaństwo! Jak to może być!
— A dla czegożby nie mogło to być! — spytał profesor.
— Jakto? ten, ten wyelegantowany błazen jakiś, co mi się tak przypatrywał? Jakże? Monsieur Jacques?
— Tak jest.
— A niechże to jasne pioruny zatrzasną! — krzyknął, ręce łamiąc, Bolek — ta szelma mnie zgubić może...
— E! nie — rzekł Maciórek łagodnie — on téj intencyi nie ma; alem cię przyszedł uprzedzić, abyś go przyjął jak brata — bo rozgniewawszy go, podrażniwszy!
Gospodarz nie słuchając przestróg chodził po pokoju zrozpaczony.
— Ober-kelner! To ironia losu! to, to się tylko mnie trafić mogło — zawołał — ober-kelner!!
Maciórek nosa poczynał ucierać, dając mu czas wysapania się.
— Profesor go widział? gdzie? — zapytał z gniewem Bolesław.
— Tylko co wyszedłeś z kawiarni, gdy nadszedł tam. Musiałem mu dać twój adres, nie było sposobu, trzeba uniknąć awantury...
— Ale ja mu gotów jestem zapłacić, byle precz ztąd jechał — choćby do Ameryki.
— On już bodaj z końca świata powraca — mówił Maciórek — a cóż ty mu dać możesz, gdy on z pewnością więcéj ma od ciebie.
— Hę? — Pan Bolesław odwrócił się jakby niedosłyszał. — Co?
— Tak, tak, chwalił mi się kilkunastu tysiącami rubli. Człek jakiś stateczny — i — daj go katu, że sześcią językami włada, podróżował po całym świecie, a jak się na wszystkiem zna!!
Maciórek głową kręcił.
— Chciałem cię uprzedzić — bo ma być u ciebie.
Bolek padł na fotel jak zabity.
— Nie — zawołał — jeden z nas ztąd ustąpić musi. To nie może być!
Jacuś wracał z kawą, profesor dał znak milczenia. Bolesław zgryziony powiedział, że kawy pić nie będzie, Maciórek więc zabrał się do niéj tém gorliwiéj.
— Jeśli nie pijesz, to ja — rzekł — po takiéj przechadzce pieszéj, chyba już obie porcye skonsumuję, żeby się to nie marnowało, bo chłopca do łasowania i przysmaków nie godzi się nazwyczajać.
Przysiadł się więc Maciórek, a Bolek wszerz i wzdłuż chodził po salonie zrozpaczony.
Nawet Jacuś zaglądający przez szparę dojrzał, że pan był nie w zwyczajném usposobieniu i miał jakąś zgryzotę. To go jeszcze bardziéj źle dla profesora usposobiło.
Pierwszy pocisk odebrawszy, pan Bolesław czuł się jakby śmiertelnie ranny, stracił przytomność — teraz poczynał rozważać, rachować, myśléć o sposobach ratowania się.
Profesor chciwie kawę zapijał i sumiennie baby dojadał, aby nic Jacusiowi na polizówkę nie zostawić — a Bolesław latał wzburzony, najdziwaczniejsze obmyślając środki. Zdawało mu się w początku, iż przyznając się do wypadku p. Bombasteinowi, wyrobić może przez niego wydalenie tego samozwańca. Teraz przychodziło mu na myśl, że otrzaskany ze wszystkiém i doświadczeńszy od niego człowiek, co całą Europę zwiédził, znał środki i drogi, mógł się niebezpiecznym bronić rozgłosem — wojować z nim — było niepodobieństwo — trzeba go było rozczulić, ukołysać, zjednać, a przy podanéj zręczności, pozbyć się — bądź co bądź.
Dla Bolesława był on wiekuistą groźbą, nieustającém niebezpieczeństwem — żyć z nim w jedném mieście — nie było podobieństwa. Mógł się wygadać, pochwalić — zdradzić. Na tę myśl włosy mu stanęły na głowie.
Właśnie od wczora nosił się ze świetnym projektem Sanermanna, o którego szczegółach miał się nazajutrz dowiedziéć — wszystko się składało tak szczęśliwie, a los rzucał mu ten kamień pod nogi...
— Kiedyż ma być? — spytał po cichu kończącego śniadanie profesora.
— A, tego mi nie mówił — odparł Maciórek — zapewne w któréj z godzin wolnych od obowiązku. Ledwiebym nie był zatém, ażebyś skarbiąc go sobie, sam poszedł się z nim rozmówić.
Bolek kiwnął głową. Choć pokora była dlań ze wszystkich cnót najmniéj przystępną — był do niéj zmuszonym. Kazał natychmiast przygotować do ubierania. Żyć w téj niepewności nie było podobna. Jacuś pobiegł do sypialni, profesor zapalił cygaro, i — kapelusz nałożywszy — dodał na odchodném.
— Jutro, pół do dwunastéj.
— Pamiętam — rzekł głosem zniżonym Bolek.
Nigdy staranny bardzo o strój swój pan Bolesław z takim się nie ubierał pośpiechem. Zaniedbał włosy, rąk nie doprowadził do artystycznego wykończenia, zamyślony, roztargniony, nie łajał nawet Jacusia, który starał się wyczytać z niego co mu było. Chwycił przyodziewek, laskę i pobiegł wprost do hotelu.
Rachunki z wczorajszego obiadu usprawiedliwiały widzenie się z ober-kelnerem. Wskazano mu numer jego mieszkania na trzeciém piętrze, gdyż dotąd M. Jacques jeszcze się był nie pokazał na dole.
Z bijącém sercem wbiegł Bolek na wschody i zastukał do numeru....
Herein — Entrez — i Favorisca! — odezwał się z wnętrza.
Bolek wszedł. Żak właśnie się ubierał przed zwierciadłem stojąc, na stoliczku stała niedopita kawa. Masa tłumoków bardzo eleganckich, pozamykanych i na pół otwartych, zalegała pół pokoiku. Nic nie mówiąc, jakby pod wrażeniem wzruszenia ogromnego, Bolek rzucił się na szyję bratu. Uściskali się jak najserdeczniéj.
— Wuj mi powiedział — wyjąknął Bolek — przyleciałem!...
Ober-kelner zdał się mocno tém ujęty, ścisnął mocno jego rękę.
— Siadaj — rzekł. — Ja muszę z obowiązku ubierać się i spieszyć, bo mnie już dwa razy na dół wołano. Zejdziemy się tu lub gdzieindziéj w wolnéj godzinie.
— Ja także mam obowiązki — zawołał Bolek — ale, umówmy się. Może tu, u ciebie, wieczorem.
— U mnie ciasno, przyjdę lepiéj do was, kiedy mi naznaczycie.
— Niech i tak będzie. Wracam z biura późno...
— A ja około północy się dopiéro uwolnić mogę...
Wśród téj rozmowy pospiesznéj, Mr. Jacques wpatrywał się w Bolka, Bolek w niego. Szukali w swych twarzach podobieństwa, ale go niewiele było.
— Śliczny z ciebie chłopiec! — rzekł ober-kelner.
— Piękny z ciebie mężczyzna! — odparł Bolesław, płacąc gotówką za pochwałę.
— Że jeszcze do ludzi jestem podobny, to cud — ozwał się M. Jacques. — Oj! przebyłem ja łaźnie!
Wpadł chłopak, powołując na dół — trzeba było śpieszyć — lecz, lecz pierwsze lody zostały przełamane, i Bolek wychodząc, odetchnął. Nie miał już obawy tak wielkiéj.
Jednakże gdy tego dnia przyszedł do biura, gdzie Bombastein zajęty był właśnie akcyami i promieniał powodzeniem, jakie się dla nich obiecywało — pryncypał poznał z twarzy, iż hrabia miał jakieś zmartwienie.
Wziął go zaraz do kąta, na egzamin. Bolek przyznał mu się tylko, że miał ból głowy — — ot tak — nerwowym się czuł.
— To nic — rzekł p. Samuel. — Wié pan co? do mnie dziś na obiad, zjemy dobry bifsztyk i napijemy się dobrego reńskiego wina — to przejdzie. Na obiedzie będę miał artystę...
— A! — rzekł obojętnie Bolek.
— Sławnego malarza, wprost jadącego z Paryża — dodał p. Samuel — widzi pan to jest w dobrym tonie protegować sztukę. Ja mam gusta pańskie, mnie to czyni satysfakcyę.
W istocie, gdy z biura około godziny obiadowéj zeszli do salonu, znaleźli już w nim pułkownika i owego malarza pana Oskara Drucika, młodzieńca wesołego, śmiałego i dosyć miłéj powierzchowności. Oskar Drucik nie miał miny ekscentrycznéj dawnych artystów paryzkich, wyglądał na swawolnego sobie i rubasznego chłopaka.
Trafili właśnie, gdy pannom opowiadał o obrazie, za który otrzymał medal na wystawie paryzkiéj.
— Nie chwaląc się, muszę powiedziéć, że zakasowałem wszystkich paryżanów — mówił śmiejąc się. Tłumy stawały koło mojego obrazu.. Nikt mnie nie znał wczora, nazajutrz z końca w koniec Paryża imię się moje rozniosło. Bo niéma dla rozgłosu jak Paryż. I niéma panie znawców, poczucia jak tam...
— A pan dawno z Paryża? — pytał gospodarz.
— Zaledwie parę tygodni — rzekł artysta, przyjechałem odwiedzić tylko rodzinę. — Mam tyle zamówień, że ledwie starczyć mogę — Goupil chce miéć dwa obrazy; Lipke do Berlina jeden, ale duży. Mam téż coś robić do Londynu.
— Znajdą się pewnie zamówienia i u nas — odparł grzecznie pułkownik.
— Pan maluje portrety? — spytał Bombastein.
— Tylko duże, w rodzaju Carolus Durand — rzekł artysta. — Robiłem taki księżnéj Las Gorbillas, który mi się udał bardzo, i Thiersa...
— A! Thiersa! — głową rzucając rzekł p. Samuel.
— Prawda — i pani Saint-Ernest...
— Cóż to za pani? — spytał niepotrzebnie pułkownik.
Artysta zrobił minkę tajemniczą.
— Jedna z najsłynniejszych piękności Paryża. Ma śliczny hotelik, Avenue des Champs Elysées. Więcéj się powiedziéć nie daje.
Któraś z pań spytała o paryzkich malarzy; skrzywił się Drucik.
— Co do techniki są to mistrze — odparł — lecz po za tém — nic. Wystawa ostatnia była bardzo lichą.
Bombastein zabawiając gościa — chciał mu przez kułak pokazać obrazy swe, o których wartości miał wysokie wyobrażenie, panny się mocno zarumieniły, ale grzeczny gość znalazł się przyzwoicie i choć się na uwielbienie nie zdobył, przynajmniéj nie parsknął ze śmiechu.
P. Bolesław, który miał się za mistrza w swoim rodzaju, przy paryżaninie musiał się uznać żakiem. Przez cały obiad, bawiąc zebranych p. Oskar Drucik, tak umiał zręcznie głosić swą sławę i napomykać o stosunkach, o cenie jaką do jego prac przywiązywano, iż niepodobna było oprzéć się wrażeniu, że się miało do czynienia z mistrzem.
W początkach Bombastein miał myśl prosić go o portret à la Carolus Durand, w całéj postaci, a oprócz tego o drugi, na którym by razem Flora i Leonia mogły być połączone. (Zdało mu się to oszczędniejszém.) Ku końcowi jednak obiadu słysząc ciągle o dziesiątkach tysięcy franków, o ogromnych cenach jakie artysta brał i nakładał na swe prace, strwożył się, zostawując to czasowi późniejszemu.
Panna Leonia, która lubiła malarstwo, jak siostra jéj muzykę, szczególniej się téż zajmowała młodym artystą, który nawzajem ciągle się ku niéj zwracał.
Rozmowa między niemi trwała prawie nieprzerwanie w ciągu obiadu. P. Drucik oddawał jéj w końcu sprawiedliwość, iż doskonale mówiła o sztuce i miała wielkie jéj poczucie.
Pani powinna odbyć podróż artystyczną po Europie, dodał w końcu, a ręczę, że wróci z niéj z nową miłością dla sztuki i pragnieniem uprawiania jéj.
Najbardziéj imponowało to p. Samuelowi, że Drucik mówił o Rotszyldzie, którego w salonach spotykał, jak o dobrym znajomym, wspomniał nawet, że raz był zaproszony na polowanie na bażanty... Inne znakomitości giełdowe nie były mu téż obce. Oprócz tego z mowy wnosić mógł o wielkiéj zamożności artysty.
Na pannach, na gospodarzu, na pułkowniku, na hrabi nawet uczynił Drucik wrażenie potężne.
Panna Leonia chciała koniecznie widziéć jaką jego pracę — lecz się wymówił, że wszystkie zostały w jego atelier w Paryżu, a same ich rozmiary nie dozwalały mu wozić się z niemi. Płótno ostatnie przedsięwzięte miało dwadzieścia łokci długości, a kilkanaście szerokości.
— Jedno z dwojga — zawołał Oskar albo miniatury jak Meissonier, albo machiny jak Véronèse... Średnie rozmiary niech zostaną dla średnich ludzi! Malarstwo staje się dziś monumentalném...
Bombastein myślą mierzył ściany swojego domu, — na monumentalne owe płótna, nie miał w niém miejsca.
Cały czas zajęła sztuka i z nią do wieczora się bawiono. Po wysunięciu się artysty, wyszedł i pan Bolesław, bo panny zaraz téż salon opuściły. Dnia tego miał być wieczorem u p. Laury.
Nie smakowało mu to widać jednak, bo poszedł tylko przez owe ciemne schodki, dać wiedziéć pannie Giertrudzie, iż ma bardzo pilne zajęcie w biurze i znajdować się na herbacie nie może.
Panna Giertruda, gdy się we drzwiach ukazał, prasowała, odwróciła się ku niemu, wysłuchała ekskuzy i poruszyła ramionami.
— Teraz to już panu nie pilno! — rzekła — dawniéj się prosiłeś, mało nie na klęczkach, dziś nie masz pan czasu, albo to ja nie wiedziałam, że tak będzie.
I nie patrząc już nań, wróciła do roboty. Bolek nie odpowiadając nic, zamknął drzwi i wysunął się z tego domu. Potrzebował zebrać myśli, czuł się niespokojnym. Przybycie tego brata ciążyło ciągle nad nim. Poszedł, co się rzadko trafiało, do mieszkania, spocząć i rozważyć co mu czynić wypadało.
W ulicy mrok już był. Z głową spuszczoną sunął się trotuarem powoli, gdy uczuł się pochwyconym za rękę i znany głos, od którego zadrżał — w ucho mu zawołał — Dobry wieczór.
Był to doktor Bazyli, którego od roku nie spotykał już Bolesław, dawny towarzysz, w którego głosie nie było ani gniewu, ani urazy, ani szyderstwa. Choć mógł miéć żal do niego, widząc go smutnym, zaczepił z dobrego serca.
Że jemu winien był nieporozumienie z radcą, tego się raczéj domyślał doktor, niż miał wiadomość pewną. Dziemba zmilczał, a z panią domu Bazyli nie był zbyt poufale. Przebaczał zresztą ten wybryk, tłómacząc go sobie mocném naówczas zajęciem się panną Emmą. Naostatek w naturze swéj spokojnéj doktor nie miał mściwości. Nie spotykali się od dawna, teraz spostrzegłszy go zadumanego i jakby zakłopotanego, doktor nie wahał się zbliżyć i przemówić.
Daleko mocniéj zmięszany był Bolek, któremu niespokojne sumienie wyrzucało postępek niegodziwy. Sądził, że doktor, o którym wiedział, że jest domowym u radcy, wymówki mu czynić będzie. Ochłonął jednak wprędce, widząc Bazylego ze zwyczajną swą dobrodusznością wyciągającego doń rękę.
— Dawnośmy się bardzo nie widzieli — odezwał się doktor. — No cóż? powinszować mam? Zewsząd słyszę, że ci się powodzi świetnie, że masz już nawet współkę w interesie wiele obiecującym!
Bolek milczał zakłopotany.
— A ja — dodał doktor — jakem przybył i rozpoczął, tak dotąd nie uczyniłem kroku, ale się nie skarżę. Zyskałem wiele doświadczenia, to coś warto. Pan Bolesław pono i stosunki porobił znakomite.
Tanczyński ciągle się jeszcze nie mógł zebrać na odpowiedź.
— Wszystko to dobre i piękne — mówił daléj doktor — a niemniéj z tego co słyszę, co mówią, mam obawę o ciebie, kochany kolego.
— Dla czego? — zapytał Bolesław.
— Prawda, że audaces fortuna juvat — kończył Bazyli — ale jest i polskie przysłowie. Albo starosta albo kapucyn.
Rozśmiał się patrząc mu w oczy, mrok niedozwalał dobrze widziéć twarzy p. Bolesława.
— Dokąd idziesz? do domu? — spytał doktor — chodźmy razem, przeprowadzę cię. Rad bym był się dowiedziéć jak w istocie stoisz, co myślisz!
— Zdaje mi się, że wiesz wszystko, bo moje położenie jak na dłoni, tajemnic nie mam — rzekł na pozór spokojnie Tanczyński. — Dostałem miejsce u Bombasteina, powiodło mi się, stałem mu się potrzebnym, przypuścił mnie do udziału w interesie.
— Ale zkądże ci się wziął tytuł? — spytał doktor — to gra niebezpieczna.
— Tytuł mi dają, ale ja go sobie nie nadałem — odezwał się Bolesław. Okazało się z moich papierów familijnych, że rodzina podupadłszy i nazwisko trochę zmieniła i tytułu się wyrzekła. Mam prawo do niego powrócić?
— Serio? tak jest? masz na to dowody? — zapytał doktor.
Zająknął się nieco p. Bolesław, ale cofnąć nie było sposobu.
— A, dowody są — rzekł.
— Ha! to dobrze — począł doktor. — Jest rzeczą naturalną, że gdy co popłaca, to się wyciąga ze skarbca choćby długo leżało ukryte. Jeśli ci tytuł ma pomódz? cóż w tém złego. Z dowodami tylko potrzeba być w porządku, bo, wierzaj mi, lepiéj nie miéć tytułu, niż być potém przekonanym, że się go wzięło nieprawnie. Człowiek się okrywa śmiesznością, a śmieszność zabija.
Bolesław coś zamruczał.
— Szparko się drzesz do góry — odezwał się śmiejąc doktor. Radczyni rozpowiadała żeś i z panią Laurą znalazł się w jakiemś pokrewieństwie i stał się tam codziennym gościem? Spodziewam się, że plotki, jakie chodzą o tém, są fałszywe?
— Cóż za plotki? — zapytał Bolek — ja o niczém nie wiem.
— Domyśléć się łatwo, kobieta niestara, a ty jesteś ładny chłopak — rzekł doktor.
— Ona przecie za mąż wychodzi! — dodał Tanczyński.
— Tak, coś tam i o tém mówiono — odezwał się doktor. — W ogóle od niejakiego czasu opinia co do téj pani się znacznie zmieniła. W początkach zaimponowała wszystkim swym taktem, dziś — dziś się tam wielu dopatrzono rzeczy.
— Naprzykład? — zapytał Bolesław.
— Plotek powtarzać nie lubię — przerwał doktor — powinna mniéj się okrywać tajemnicą, bo to zawsze podejrzenia rodzi.
— Mówię ci, że za mąż idzie — pół żartem odparł Bolesław — za to wszystko mąż będzie teraz odpowiadał.
— Ponieważ już o wszystkiém mówimy — wtrącił Bazyli — a pani Dziembina przy obiedzie dużo paple, powiem ci, że z jéj ust słyszałem i radca to potwierdza, że twój pryncypał Bombastein, pomimo pozorów, ma w interesach nie bardzo stać świetnie.
Bolesław chłodno przyjął przestrogę.
— Sądzę, że tak mówią zazdrośni — odezwał się.
— Może być, ja cię powinienem był ostrzedz.
— Ja tylko mogę zapewnić — odezwał się Bolesław — że na nim jednym mojéj przyszłości nie buduję, bądź o mnie spokojny.
Doktor począł się śmiać.
— A! mój kochany — zawołał wesoło — bogdajbym o siebie mógł być tak jak o ciebie ubezpieczonym! Nadto jesteś aferowiczem dobrym, abyś się dał podejść i zjeść w kaszy. Dałeś tego dowody w ciągu roku; no, a egzamen i patent? nie myślisz o tém?
— Nie widzę, na co by mi się to przydało — rzekł Bolek.
— Zatém jak uważasz, panie Bolesławie — lecz, jeszcze słowo — rzekł Bazyli. — Pozwól mi sobie, jak dawnemu koledze i jakby starszemu bratu, słowo to powiedziéć otwarcie. Lękam się nie o to żebyś sobie rady dać nie miał, lecz że zdajesz się iść drogą fałszywą, która czasem prowadzi do fortuny, ale częściéj do upadku. Za prędko chcesz zbudować, co się latami, pracą i trudem dokonywa.
— A! a! — rozśmiał się Bolek — zapewne! niech pracą i trudem idzie powoli, kto niema intelligencyi. Piękna mi rzecz, dwadzieścia lub trzydzieści lat budować gmach, w którym przyjdzie zamieszkać, gdy już się na inny świat wybierać potrzeba!
— Ty to widzisz w ten sposób — odezwał się Bazyli, ale są ludzie, którym sama droga do celu jest miłą, i budowanie gmachu nie trudem ale rozkoszą. Przytém bezpieczniéj powoli iść, niż się tak rzucać po szulersku.
— A czémże życie, jeśli nie ciągłém stawianiem na kartę? — rzekł Bolesław. — Każdy tak sobie poczyna jak mu jego charakter i zdolności wskazują.
Zamilkł doktor. Cała ta rozmowa, w któréj z jego strony czuć było dobre serce i zdrowy rozsądek, a ze strony Bolesława upór i niechętne zwierzanie się z myślami, przykre widać zrobiła wrażenie na Bazylim. Nie chciał się już narzucać z radami dawnemu koledze, widząc że one nie zostały przyjęte jak się spodziewał. Zabierał się go pożegnać, gdy nadciągnął stale teraz w Warszawie u radcy zamieszkujący pan Serafin i obu powitał nader wesoło.
Wracał z piwa. Zmuszony do oszczędności, a nałogowy próżniak i hulaka, rzucił się był p. Serafin do bawara, którego wypijał ogromne ilości, grając po całych dniach w bilard. Bolesław stronił teraz od niego, a doktor, spotykający się z nim często u radcy, mało z nim przestawał, widząc, że już nic z niego zrobić nie będzie podobna.
Rubasznie obu po bokach począł klepać przybywający.
— Cóż to, panowie, chłodku na ulicy używacie? Cóż pan bankier porabia? (tak zwał Bolesława). Dawno nie miałem szczęścia oblicza jego oglądać! Ha! ha! Jakże się powodzi? A ja, ciągle w procesie! Lecz dzięki Bogu, idzie dobrze, i tych łajdaków co mi ojcowiznę zagrabili nauczę — zapędzę gdzie pieprz rośnie! Szczęściem że mają z czego odpowiedziéć! Będzie jeszcze za co obiadek sprawić u Bouquerela na vivat! cha! cha!
Bolesław i doktor stali spoglądając na niego.
— Dziś mi w bilard nie szło! sześć partyi mi wygrał ten niepoczciwy Tymcio! — mówił wesoły pan Serafin. — Czuję żem głodny! nie funduje kto z panów kolacyjki?
Bolesław mruknął, że pilny interes ma do domu.
— Jeżeli porcyą bifsztyku i butelką wina służyć mogę, bo mnie na delikatesy nie stało — odezwał się doktor — to proszę, ale z warunkiem że i Bolesław z nami.
Zawahał się Tanczyński, Serafin go pochwycił.
— Ja go zaniosę gwałtem na rękach do Poziomkiewiczowéj, nieprawdaż?...
— Chodźmy — dodał doktor — tylko pamiętaj panie Serafinie, że ja jestem lekarz i zbytków żadnych nie toleruję.
— I nie może być żadnych — rzekł smutnie Serafin — proces mnie zjada, grosza przy duszy nie mam, a o kredyt prosić nie lubię.
— To szczęście — rozśmiał się Bazyli.
Bolesław nie poszedłby pewnie, ale doktorowi odmówić nie chciał, aby z nim stosunek utrzymać. W restauracyi właśnie zastali towarzystwo teatralne, które po skończeniu sztuki wpadło się posilić do Poziomkiewiczowéj. Hałas był, wrzawa i stoliki wszystkie zajęte prawie. Znalazło się jednak miejsce na trzy osoby.
Obok siedziało dwóch panów nieznajomych, głośno sobie rozpowiadających historyę jakąś.
— Ale nie tak było! — mówił jeden — sam przecie patrzałem na to od początku do końca.
— A jakże to było? jak? — spytał drugi.
— Pani Laura sama jedna — mówił pierwszy — czarno ubrana, piękna i interesująca zwracała na siebie oczy wszystkich. Jakiś nie młody już człowiek siedział w krzesłach, prawdopodobnie cudzoziemiec, bo i rysy twarzy nie nasze, i nikt go tu nie zna. Po pierwszym akcie począł się przez binokl rozglądać po lożach. Widziałem go doskonale, szpakowaty, twarz cała wygolona, rysy arystokratyczne. Coś tak jakby na jakiego dyplomatę wyglądał. Rozglądając się po lożach, trafił na panią Laurę, która czy że go zobaczyła, czy nie wiem z jakiego powodu, w téj chwili usunęła się z brzegu loży i ze światła w głąb’, tak aby twarzy jéj widać nie było. Mężczyzna ów stary, zaintrygowany, wstał aż i począł uparcie ją lornetować. — Wszyscy na niego oczy zwrócili. Nagle rzucił się wychodzić z teatru, zapewne aby iść do loży, jak się było można domyślać, gdy i pani Laura zerwała się z siedzenia, jakby strwożona, otworzyła drzwiczki loży i znikła. Co to mogło być? Spotkanie jakie nieprzyjemne? Znajomość jaka stara? nie wiem. To mi tylko opowiadano, że wprost z loży zbiegła, wołając o konie, bo się czuła słabą, — i już siedziała w powozie, gdy ów szpakowaty nadbiegł, chcąc go zatrzymać.
— Kilka tylko słów gniewnych słyszeli stojący, stary chciał gwałtem siąść do powozu — pani Laura krzyknęła aby jechano do domu. Mówią, że wziął ten nieznajomy dorożkę i za nią popędził. Oczywiście, jakaś awantura...
Rozmawiający głośno to rozpowiadali, inni dodawali szczegóły, Bolesław pobladł niespokojny — chciał w początku wstać i iść zaraz na miejsce się dowiedziéć, lecz zdradzić się ze zbytniém zajęciem tą sprawą nie życzył sobie. Został więc, udając spokojnego, aż do końca wieczerzy, ścisnął rękę doktora i wysunął się co żywiéj.



IV.

W pierwszéj chwili miał zamiar pan Bolesław wprost iść do Giertrudy, przynajmniéj dowiedziéć się co się stało. Wyszedłszy na chłodne powietrze, począł rozmyślać. Egoizm, który był wszystkich jego czynności sprężyną, odradzał pośpiech.
— Z pewnością ja tam nic nie pomogę — rzekł w duchu — a zaplątać się niepotrzebnie mogę łatwo! Gdyby się nawet stosunek ten miał zerwać — czy nie lepiéjby było dla mnie? Nie mam tu już nic więcéj do zyskania a wiele do stracenia.
Ktoś z dawnych znajomych, zapewne upominający się o jakieś prawa? Jakim ja tytułem mam się w to mięszać? po co?
Zwolnił więc kroku, skierował tylko drogę do domu tak, aby mijając kamienicę, w któréj mieszkała pani Laura, spojrzéć zdala w okna, co się tam dziać mogło.
Powóz jakiś stał przed nią, na piętrze widać było migające światła w pokojach, które żywo z jednego do drugiego okna się przesuwały. Kilku ludzi stało w bramie.
Bolesław minął zdala dom i powrócił do mieszkania niespokojny. Nierychło téż mógł zasnąć, do czego się i to przyczyniło, że wisus Jacuś gdzieś się był zawieruszył i nie powrócił aż nad rankiem, w stanie rozgorączkowanym, w surduciku podartym i szpetnie na twarzy potłuczony.
Przysięgał się jednak, bijąc w piersi z całych sił, że był trzeźwy, że kropli w ustach nie miał i że po nocy spadł ze wschodów. Wypadek ten nie był pierwszym i zapewne nie ostatnim, musiał Bolesław znieść go stoicznie. Zmęczony zaspał na dzień długo. O pół do dwunastéj miał schadzkę z Maciórkiem, a wprzódy jeszcze rad się był dowiedziéć coś o pani Laurze. Pośpieszył więc naprzód do kamienicy i, jak zwykle wszedł ciemnemi tylnemi wschodami naprzód do powiernicy. Zastukał tu, drzwi były zamknięte — poszedł pukać do drugich, a nie dobiwszy się i do nich, probował otworzyć — i te na klucz były spuszczone. — Stukanie do nich nie wywołało nikogo. Nie pozostawało więc nic, jak wnijść na główne wschody i u służby się o panią dowiadywać.
Widząc go idącego, stróż, który stał właśnie w dziedzińcu, oparty na miotle, i fajkę usiłował zapalić, nie mogąc tego dokazać — rozśmiał się. Znał go dobrze.
— Niech pan darmo nie idzie — rzekł — niéma nikogo.
— Jakto? — spytał Bolesław — a gdzież pani.
— Wyjechała w nocy ze służącą... Czort ich wié, co to takiego — dodał stróż. — Niby się na tyatr wybrała, proszę pana — i tyle my ją widzieli. Nie powróciła.
— Jakaś istoria! — dodał stróż.
— Jakto historya? — pytał Bolesław.
— A jużci proszę pana — począł stróż — bo tak może w godzinę, albo w pięć kwadransy po wyjeździe — kiedy nie wpadnie tu jakiś jegomość, z policjom, narobili rejwachu, obstawili schody, poszli na górę szukać, obeszli wszystkie kąty... i — nie naleźli nikogo.
Służąca była poność z paniom w tyatrze, ta i razem drapnęły! — rozśmiał się stróż. — Czort ich tam wié, tego nikt nie zrozumié. Policya wszyćko popieczętowała.
— Jakto, policya? to nie może być! — zakrzyczał Bolesław zmięszany — a cóż policyi było do tego?
— Albo ja wiem! albo to kto zrazu wié — mówił stróż. — Niech pan pyta kogo chce? Stary jakiś człek się tu rozbijał, krzyczał, rewidować kazał... złościł się. A musiał téż miéć jakieś prawo taj racyę — bo czegożby ta uciekała. I, niech tu kto chce sądzi — mówił daléj stróż — trzy czy coś lata grafinią ją nazywali, kto u niéj nie bywał? Tak się jéj kłaniali by czemu uczciwemu doprawdy — aż drapnęła gdyby złodziéjka!
Bolesław się oburzył strasznie.
— Co bo pleciesz? — zakrzyczał.
— A kiedy tak gadają, choćby i policyanci. Toć ja Semerowicza dobrze znam, dawałem mu ognia do cygara, ta i spytałem — proszę no pana porucznika (bo jego tak tytułują) — co to się stało? On mi na to ramionami żachnął. — Co my wiemy? Albo coś ukradła albo gorzéj. I więcéj nie mówił nic.
Niezmiernie zmięszany, Bolesław pomyślał, że jako codzienny gość w domu, mógł być niepotrzebnie wmięszany w sprawę, i uznał najbezpieczniejszém co prędzéj zrejterować. Wysunął się więc pewien, że w mieście, w którém się tak szybko każda wieść rozchodzi, coś się dowiedziéć wkrótce będzie można. Wszystko co słyszał było dlań niezrozumiałém. Lecz teraz przypominał sobie różne rzeczy. Dziwiło go nieraz, że w salonie tak poważnie umiejąca grać rolę osoby wielkiego tonu i wychowania, pani Laura w bliższych stosunkach zdradzała obyczaje dziwnie trywialne i rozmaite wcale nie pańskie gusta. Uderzyło go i to, że gdy raz znienacka zszedł ją bez rękawiczek, a piękna pani zapomniała, że ich nie miała na ręku, zobaczył ukrywane owe i suponowane jako bardzo śliczne rączki — potwornie kształtne, jakby zapracowane, zgrubiałe i nieforemne. Zmięszana tém pani Laura natychmiast pośpieszyła je okryć, nie mówiąc słowa — lecz rąk tych Bolesław zapomniéć nie mógł. Rzadko, nawet u pracowitych dziewcząt, trafiało mu się widziéć tak zeszpecone i bezkształtne ręce.
Wprzódy wszystko to nie zwracało uwagi, teraz niepokoić go zaczynało. Nazywano go kuzynem, mógł więc być wplątany w jakieś śledztwo, sprawę... Nie śmiał się pytać nikogo, aby się nie zdradzić z niepokojem. Pół godziny mu zostawało jeszcze do umówionego spotkania z Maciórkiem, pewnym był, że profesor, który od rana już gdzieś był w mieście, języka i w téj sprawie musiał dostać. Zwrócił się zwolna w kierunku do Stępkowskiego, i nie omyliła go nadzieja, gdyż na drodze spotkał Maciórka, czatującego na Sanermanna.
— Lubię punktualność — odezwał się profesor. — Dobrze żeś przyszedł wcześniéj: co się u kaduka stało z tą wdową, u któréj i ty bywałeś?
— Ja nic nie wiem.
— Całe miasto o tém tylko rozpowiada. — Mówią, że z teatru wprost uciekła, spotkawszy się tam z jakimś cudzoziemcem, podobno francuzem, dyplomatą, który był przejazdem tylko tutaj. Powiadają, że ją poznał, gonił. Jedni utrzymują że żona jego, drudzy że kochanka, która jakoby znaczną bardzo sumę zabrawszy mu, uciekła i znikła. Mówią, że wszystko u niéj w domu opieczętowano, a za zbiegłą poszły telegramy i pogonie.
Bolesław słuchał odrętwiały.
— To mi wygląda — rzekł — na bajkę z tysiąca nocy.
— Ale fakt jest że uciekła! — rzekł profesor.
— Może się zemsty obawiała.
— A po cóż opieczętowano u niéj wszystko...
— Wszystko to się wyjaśni — odezwał się Bolesław — pragnę tylko aby mnie nie pociągano do badań jakich. Bywałem tam tak jak wszyscy...
— Gadaj zdrów — szepnął profesor — obłowiłeś się u niéj dobrze — ja to wiem? A te wszystkie prezenta! No — ale to między nami — sza!
Położył palec na ustach.
— Nie wiem kto ona była i co zmalowała — dodał profesor — to pewna, że artysta z niéj! Trzy lata uchodzić za bardzo przyzwoitą osobę, ściągnąć do siebie najlepsze towarzystwo, i tak znakomicie się wykręcać! Jestem z respektem dla niéj. Nawet w ostatniéj chwili nie dała się schwytać! Zręczna z niéj bestyjka.
Zbliżyli się do wnijścia restauracyi, gdy nadszedł Sanermann, witając z wielką uprzejmością. Szczególniéj pana Bolesława za obie ręce ściskał i trząsł niemi uradowany niezmiernie ze znajomości.
— Słyszeli panowie o téj mniemanéj hrabinie Laurze? — rzekł wchodząc do już zamówionéj ciupki Sanermann.
— Mało co? i to cośmy słyszeli wygląda na bałamuctwo — rzekł Boleś.
— No, to ja panom powiem z najlepszego źródła — odezwał się Sanermann, sadzając gości. Ta hrabina to ma być metressa jakiegoś bardzo bogatego księcia francuzkiego, która mu znaczne kapitały zabrawszy, uszła bez śladu. Mówią o milionie czy więcéj franków... Słyszałem téż, że w pierwszéj młodości była praczką gdzieś u nas, że ją ktoś wywiózł do Paryża, i że tam tak się znakomicie wykształciła.
Maciórek chrząknął, Bolesław czuł się w obowiązku dorzucić słowo.
— Być może — rzekł nieśmiało — iż do tego kapitału miała jakie prawo...
— A dla czegoż się tak ulotniła? — rozśmiał się Sanermann.
— Zawsze historyjka pocieszna — rzekł Maciórek — lat trzy praczce udawać hrabinę z sukcessem.
— Hę! — zawołał Sanermann — w Paryżu się nie takich sztuk uczą! Twarzyczkę miała ładną, a piękne kobiety i instynkta mają od natury nader szczęśliwe.
Maciórek był daleko ciekawszym spodziewanego śniadania, niż historyi praczki — Bolesław zadumany z oczyma wlepionemi w stół, medytował nad rękami, które widział przypadkiem i — śmiesznością niewygodną tego stosunku, którego wprzódy nie taił, a terazby się go był rad zaprzeć. Sanermann czekał tylko podania śniadania, aby traktowanie rozpocząć.
Maciórek w duchu powtarzał ciągle.
— Co oni tu podadzą?
Nadspodziewanie znalazł się dobrze pan Sanermann, ponieważ pora była jesienna i pierwsze ostrygi już się ukazały, kazał podać ich trzy tuziny — zapowiadając, że po nich będzie bifsztyczek, pieczystko, kompocik i deserek. Nadzwyczajnie się twarz profesora rozjaśniła. Sanermann przybrał postawę poważną.
— Zapewne, czcigodny mój przyjaciel, pan profesor — odezwał się — musiał panu hrabiemu wspomniéć o celu naszego spotkania. Ja, jestem człowiek otwarty, nie tak jak ten oszust, Bombastein, który nie stąpi żeby nie skłamał. Oświadczam więc naprzód z góry, że celem mojego życia jest zdemaskowanie, upokorzenie, znękanie tego jegomości, który siakiéj takiéj renomy używa najniesłuszniéj. Oszust jest — pospolity oszust, ja mu to dowiodę.
— Nie chciałbym dopuścić aby tak szanowny, uzdolniony młodzieniec jak hrabia miał paść jego ofiarą. A że się na tém skończy to pewna. Wyeksploatuje pana i rzuci. Daj mnie pan rękę, hrabio, idźmy z sobą razem. Na co panu to wszystko — ja panu dam fortunę gotową.
Bolesław uśmiechał się słuchając.
— Ja jestem człowiek otwarty — mówił daléj Sanermann, połykając razem ostrygi — lubię grę na czysto, cartes sur table. Żadnéj siurpryzy ze mną.
— Mów, mów — wtrącił Maciórek — tak najlepiéj.
— Bardzo panu wdzięczen jestem już za same jego dla mnie dobre chęci — dodał Bolesław.
— Dla pana mam najlepsze chęci — począł śmiejąc się Sanermann — ale ja i swój interes robię razem. On sobie bez pana hrabiego teraz rady nie da i — plaśnie. Mnie trzeba żeby plasnął. Ja robię interes dla pana i dla siebie, masz pan w tém gwarancyę, że sprawa seryo. W romanse się ja nie wdaję. Gdybym niepotrzebował tego dla siebie, dla hrabiego bym tak gorliwie nie pracował. Interes nasz wspólny.
— Niech cię uścisnę! — przerwał Maciórek — otoż to mi człowiek! otoż, to dobrze zrozumiana uczciwość! prawość! zacność!
Sanermann nie dojadłszy ostryg, przysunął się z krzesłem do Bolesława, rękę położył na poręczy jego siedzenia i począł poufnie.
— Jest rzecz taka — panna lat 25, śliczna jak anioł.
W téj chwili sięgnął do kieszeni.
— Słowo honoru, wziąłem z albumu żony fotografię, patrz pan.
Podał ją Bolesławowi.
Obrazek był cudowny — profesor chwycił okulary, wszyscy się zwiesili nad nim. Wyobrażał osobę młodziutką, mocno wygorsowaną, z twarzą zwróconą ku patrzącym, uśmiechniętą z wdziękiem zalotnym. Jedną rączką trzymała się w bok, drugą (dziwna poza) zdawała się wołać i wabić ku sobie. Ogromne czarne oczy swawolnie jéj z pod ślicznych brwi patrzały. Usta były maleńkie i stworzone do wesołego śmiechu... Ubiór na niéj wytworny, od koronek i aksamitów, klejnoty któremi była obwieszona, wszystko jéj było do twarzy bardzo. Całość ze smakiem się układała, lecz pomimo bogactwa ubioru i gustu, piękna panna trąciła mocno paryzką loretą.
— Niech ją wilcy zjedzą jaka piękna! — zawołał Maciórek.
Bolesław patrzał w milczeniu, Sanermann tryumfował.
— A co? nie skoczyć że to w ogień lub wodę za taką pokusą? — zawołał. — Czarodziejka, panie! ale to nic, śpiewa jak Patti i gra jak Clara Wieck, dowcipna jak Bettina...
Dodam przy tém, że ma wysoką bardzo protekcyę, dobra znaczne bez długu i kapitały w dodatku. Jednakże, jako człowiek otwarty, muszę i to powiedziéć, że osoba ta miała w życiu — nieprzyjemności. — Chrząknął. — Rozumie pan! przeszła niestety, przez szkołę doświadczenia.
Maciórek mruknął. — No, co tam! rzecz skończona.
— Najzupełniéj, żadnych pozostałości oprócz bolesnych wspomnień. Panna ta — mówił daléj — chce i życzy sobie wyjść za mąż przyzwoicie. Za warunek kładzie jedynie, aby się jéj podobał ten, którego ma wziąć za męża. Zatem — cartes sur table, jak powiedziałem. — Ofiaruję się u mnie w domu naprzód poznać pana z nią, potém popierać go. Nie potrzebujesz pan zrywać z tym oszustem, dopóki nie będziesz pewnym swego. Ja zaś ręczę, że się pan podobasz!
Spojrzał w oczy Bolesławowi, który stał zadumany jakoś.
— Cóż pan, będziesz zważał na te tam jakieś panie — przesądy? Inne panny przechodzą tak samo szkołę doświadczenia, choć o tém nikt nie wie, tu, ta różnica, że z góry jesteś uprzedzony. Panna bardzo miła i ręczę, że żoną będzie nie gorszą jak inne. Doświadczenie uczy i rozczarowuje.
Partya doskonała!
— Co tu się namyślać — żwawo wtrącił Maciórek — dziękuj panie Bolesławie i bierz się w kupę! o tych tam przesądach, o téj tam przeszłości niema co i mówić. Gdyby tego nie było.
— Gdyby tego nie było? — podchwycił Sanermann — ja jestem człowiek otwarty, ja panu powiem wręcz. Gdyby tego nie było, nie byłoby ani dóbr, ani kapitału, bo po rodzicach piękna panna miała tylko czarne oczki i białe rączki.
Począł się śmiać. Bolesław dumał.
Maciórka niecierpliwiło to.
— Panie Bolesławie, uściskaj pan, pana Sanermanna, ucałuj go, przyrzecz mu dozgonną wdzięczność i podajcie sobie ręce. — Zapijemy Bonae spei! hę?
Sanermann chwycił kieliszek.
— Zgoda?
W milczeniu Bolesław dał mu rękę.
— Dziękuję panu — rzekł.
Swat przysunął się do niego.
— Jutro — rzekł — ale pod wielkim sekretem, proszę do mnie na ósmą godzinę. Nie będzie nikogo oprócz mnie i żony mojéj i — panny.
— Jak imię? — spytał Maciórek.
— Aurora! — rzekł cicho Sanermann — imię do jéj twarzy, imię cudowne jak ona.
— Co za imię! — ogryzając kości zawołał profesor. — Aurora? pyszna rzecz!
Milczący Bolesław, chociaż targu dobił, czuł się nim upokorzonym i nie rychło się rozruszał. Potrzebował kilku kieliszków, ażeby się rozweselić — począł rozpytywać o rodzinę.
— Rodziny? rodziny absolutnie nie ma — odezwał się Sanermann. — Nie jest że to szczęście największe. Takie błogosławieństwo rzadko kogo spotyka! panie! możeż być co przykszejszego, cięższego, więcéj ambarasującego nad rodzinę? Tu ani pruszynki! Jest tylko wysoki dygnitarz opiekun! Osoba poważna, szanowana powszechnie, w wieku już — interesująca się losem panny Aurory... Zapewne wypadnie panu jechać na wieś i prezentować mu się.
— Ponieważ panna sama tak nie mogła mieszkać ma przy sobie krewną, — osobę w wieku, nader skromną i prostą, która nigdy nawet nic nie mówi. Gdy trzeba, siedzi w salonie, gdy nie, wychodzi.
Śniadanie skończyło się już sérem, podano czarną kawę — Sanermann zastrzegł jeszcze sobie, ażeby w ulicy, w miejscach publicznych, pan Bolesław go nie znał i nie kłaniał mu się.
— Widzi pan, z Bombasteinem nie można być nadto ostrożnym. Choć się wydaje głupim, jest przebiegłym, gdyby zwąchał co się święci — użyłby wszelkich sprężyn, aby to w niwecz obrócić.
— Nadzwyczaj rozumnie! — potwierdził Maciórek. — To głowa! to głowa!
Boleś wyprosił sobie jeszcze pokazanie fotografii i zapatrzył się w nią mocno. Maciórek korzystał téż i wlepił w nią oczy.
— Fotografia podobna — rzekł amfitrion — ale ona przy żywéj osobie! cieniem, karykaturą. — To jest piękność.
Primae classis! — dodał profesor — Venus wychodząca z morza nie mogła być piękniejszą!
Rozstali się nareszcie, a Maciórek pociągnął na szachy. Nazajutrz przed wieczorem, pan Bolesław sprowadził fryzyera do domu, ubieranie się trwało godzin parę. Jacuś kilka szturchańców odebrał, lecz gdy przed zwierciadło wystąpił bohater, sam się sędzią czyniąc, uśmiech usta mu ozłocił. Był tak piękny, wedle własnego pojęcia piękności, iż z nim nikt nie mógł stanąć do walki. Mówiliśmy o téj piękności jego, brak jéj było wyrazu, brak uczucia i ducha, a ile razy coś tą maseczką poruszyło, stawała się straszną i niemal wstrętliwą.
Są takie piękności kobiece i męzkie, zimne, trupie, sobą tylko przejęte, z których egoizm zieje i odpycha od nich. Taką właśnie była twarz pana Bolesława — nic by jéj nie zarzucił rzeźbiarz, lecz tylko skażona, despotyczna natura, mogła w nim miéć upodobanie, jak w pięknéj zabawce bez życia.
Umiał się ubrać pan Tanczyński, wyuczył chodzić, wystudyowane miał ruchy, zalotnym był po swojemu, na zimno. Tego dnia chciał być pięknym i dystyngowanym i był nim. Cieszył się téż sobą. Ponieważ deszczyk przepruszał, posłał po dorożkę, bo i ulica na któréj mieszkał jego protektor, czystością się nie odznaczała.
Pan Sanermann nie należał do ludzi chcących imponować elegancyą i zbytkiem, przeciwnie, starał się dać pojęcie o wielkiéj swojego domu komisowego powadze i sile, brudem, niepozornością, staroświeckiém urządzeniem. Firma istniała już od trzech pokoleń. W tym samym domu gdzie miał biuro, zajmował téż na pierwszém piętrze mieszkanie, urządzone po dawnemu, wcale nie pokaźnie. Nieraz już żona prosiła o odnowienie mebli, o odświeżenie pokojów, opierał się temu p. Sanermann, w przekonaniu że to by jego firmie szkodziło. Jak stały interesa, o tém chyba on wiedział sam. Były one przerozmaite, i takie które się w książki wpisywały i inne, niezostawujące śladu po sobie. Zdaje się, że ostatnie więcéj od pierwszych przynosić musiały.
Kamienica z powierzchowności była tak niepozorną, że się w niéj porządnego mieszkania domyślać było niepodobna. We wrotach massy jakichś fas się piętrzyły, w dziedzińcu widać było stosy pak ogromne. Wchód na pierwsze piętro elegancki nie był, schody ciemne, drewniane, starożytne, a oświetlenie ich niezmiernie pierwotne. Wszystko to obserwował wchodzący powoli pan Bolesław.
W przedpokoju był wprawdzie lokaj, lecz podobniejszy do parobka i w istocie, czasu powszedniego, obowiązki jego pełniący. We drzwiach powitał gospodarz i poprowadził do żony, osoby otyłéj, nie młodéj, humoru nieosobliwego, zajętéj na pozór robotą włóczkową. Widać jednak było, że ta ją niewiele obchodziła. Parę razy z ukosa patrzyła na ładnego chłopca, coś przemówiła po cichu i zostawiła go mężowi.
Salon był bez najmniejszéj pretensyi do wytworności, trochę zabrukany i bez smaku. Widać było że gospodarstwo wcale nie myśleli o nim. Na stoliku przy lampie leżała Börsen-Zeitung i Kladderadatsch...
Przyobiecanéj pięknéj panny nie było jeszcze, chociaż zegar na kominie z Jowiszem, wskazywał pół do dziewiątéj. Gospodarz ująwszy pod rękę pana Bolesława dodawał mu otuchy.
— Śmiało i wesoło — niech pan będzie — mówił — ona téż bardzo śmiała, pieszczona trochę — samowolna i lubi wesołość. — Trzeba być śmiałym.
Bolesław potrzebował wielce téj nauki, gdyż wcale nie miał fiziognomii szczęśliwéj. Dom czynił na nim wrażenie więzienne.
Było już około dziewiątéj i oczekujący kandydat trochę się zżymać zaczynał, gdy zahuczało, gospodarz wybiegł do przedpokoju, gospodyni wyszła do pół salonu, i ze śmiechem jakimś trzpiotowatym wbiegła panna Aurora z bukietem w ręku, strojna jak na bal, w sukni z ogonem, przywitała gospodynię, okiem rzuciła po salonie, ciekawie się wpatrzyła w pana Bolesława, i nim siadła, już go jéj gospodarz zaprezentował.
Była może piękniejszą niż fotografia, ale mimo młodości nie świeżą, mimo śmiechu i trzpiotania się nie wesołą, mimo elegancyi pospolitą.
Natychmiast uderzyła pytaniami na przedstawionego jéj, który usiadł blizko. Gospodyni poszła spóźnioną kazać dawać herbatę, gospodarz się usunął. Pan i pani poczęli się z wielką ciekawością badać wzajemnie. Panna Aurora była śmiałą nadzwyczajnie, patrzała w oczy tak, że wzroku tego Bolesław wytrzymać prawie nie mógł, chwaliła się rękami, które rozmaicie ustawiała na widok, poprawiała włosy, ociągała suknię i przytém wszystkiem paplała ciągle.
Zaprezentowany konkurent skromnie się znajdował i prawie nieśmiało. W kwadrans po rozpoczęciu egzaminu rozpięła się rękawiczka, i panna Aurora skinęła na Bolka, by ją zapiął. Przy téj zręczności mogła go zblizka szczegółowie obejrzéć.
— Jakie pan ma piękne guziki przy rękawach! pokaż no pan? Z guzikami ręce musiał pokazać pan Bolesław. Wszystko to do dobrego tonu nic a nic nie było podobne, ale ładnemu stworzeniu uchodziło.
Zaczęła wypytywać z kolei o wszystko, czy lubi muzykę, czy jest bardzo zazdrośny, czy na koniu jeździ.
— A! ja passyami konno latać lubię — dodała. — A jakiego mam araba! klękajcie narody!
Mówiąc nie spuszczała go z oka, usiłowała rozśmieszyć i ośmielić.
— Czy to pan taki zawsze, czy tylko dziś? — zapytała. — E! ja smutnych nie lubię.
Nim herbatę podano już była z Bolesławem, jakby go znała od dawna, a mając przejść do stolika, podała mu rękę.
Najzabawniejszem było, że idąc tak z nim, stanęła przed wielkiém zwierciadłem i rozśmiała się.
— Patrzaj że no pan, jak my się tam wydajemy oboje. Słowo daję, że doskonała para.
Sanermann cicho klasnął w ręce, Bolesław się uśmiechnął. Przy herbacie kazała siąść przy sobie Bolesławowi, i oddała mu rękawiczki, wachlarz i bukiet pod dozór. — Za to starała się herbatę przyprawić sąsiadowi i chwyciła rum aby mu go nalać. Bolesław zaprotestował.
— Ale pij pan z rumem! — zawołała — to pana rozweseli. Kapkę tylko — no, dla kompanii, ja téż łyżeczkę sobie wieję. Patrz pan. Ze śmietanką i z rumem przedziwna. — I nie pytając już, nalała sporo sąsiadowi i sobie.
— A! mężczyzna żeby rumu nie znosił! to nie może być! — dodała. — To nawet bardzo zdrowo, sztabowy doktór mi mówił — tylko niewiele.
Bolesławowi może nie był ten ton dziwny i ta oryginalność do smaku, lecz, musiał się nastroić do niego i począł weseléj i śmieléj się odzywać. Gospodarstwo oboje wcale się prawie do rozmowy nie mięszali i nie przeszkadzali.
P. Bolesław miał na palcu pierścionek świeżo sfabrykowany z toporem i hrabiowską koroną, zobaczyła go panna Aurora.
— Pokaż mnie pan ten pierścionek! — zawołała.
Bolesław był posłuszny, przypatrzyła mu się u świecy, włożyła go na mały paluszek i poruszając nim w różne strony śmiała się.
Na tym samym ręku miał Tanczyński pierścień ze szmaragdem, po prawdzie powiedziawszy, ofiarowany mu przez panią Laurę.
— A to co za pierścionek? — zapytała wskazując — może od kochanki? a fe!
— O! nie — zaparł się Bolesław — to pamiątka po mojéj matce.
— A! to pan się nim powinieneś zaręczyć — odezwała się Aurora — niech że mi go pan pozwoli?
I ten włożyła na czwarty palec.
— Widzi pan, jakby dla mnie robiony. — Cha! cha!
I śmiać się mocno zaczęła, oddając go. W tym samym momencie, zdjęła z palca pierścień z dużym soliterem i pokazała go sąsiadowi.
— Sprobuj że pan także.
Bolesław się trochę ociągał, włożyła mu go na palec. — Chcę zobaczyć jak się zdaleka wydaje! — rzekła, i poczęła się śmiać głośno, a odbierając rzuciła przeciągłe, długie wejrzenie na Bolesława.
Sanermann mógł się cieszyć, tak się aż nadto jakoś prędko robiła poufała znajomość.
— Co to jest, że ja pana nigdy nawet w teatrze nie spostrzegłam! — odezwała się panna Aurora. — Juściż bym była zaremarkowała, bo ja się przypatruję twarzom i ludziom. Mnie to bawi. Myślę sobie zaraz, a czy ja téż odgadnę co to za jeden? co on robi? jaki charakter? dobry czy zły? Czy pan w teatrze nie bywa? Ja mam zawsze czwartą lożę po prawéj ręce.
— W teatrze bywam dość często — rzekł Bolesław — lecz może być, że z mojego miejsca w krzesłach loży téj nie widać, bo gdybym panią raz był miał szczęście widziéć, pewniebym tego nie zapomniał.
Aurora podziękowała za komplement uśmiechem i pokręciła główką.
— Teraz, to ja panu jako znajomemu pozwalam, możesz przyjść do mojéj loży. U mnie bywa wiele osób — o! ja mam znajomości dużo, a wszystko z wielkiego świata. Zobaczy pan.
Bolesław spojrzał tak jakoś, że panna wzięła ten wzrok za zapowiedź zazdrości — i dodała.
— Ja lubię towarzystwo, to daremna rzecz, tego się nigdy nie wyrzeknę. — Nudzę się gdy jestem sama, a znowu kobiecego towarzystwa nie mogę znieść, bo to wszystko nakrochmalone, zimne, a ja wesołości potrzebuję. Jeżeli się pan przypadkiem podobać mi zechce, bądź pan wesół, koniecznie.
— Postaram się być posłusznym — odparł Boleś po cichu, na wszystko już powoli się rezygnując — obawiałem się być nadto śmiałym.
— A! to dobre! pan przecie jako mężczyzna, powinieneś być śmiały. Cóż by to było? nam niewolno być zbyt otwartemi i napastliwemi, a jakby mężczyźni także nie śmieli, to by nigdy nikt się do nikogo nie zbliżył. E! trzeba porzucić ceremonie! W Paryżu panie dają dobry przykład, to téż tam bardzo wesoło, a u nas!!
— Była pani dawno w Paryżu? — spytał Bolesław.
— A! już rok, mój opiekun mnie woził. Nigdzie na świecie takiego raju niema jak tam! Ja passiami lubię Paryż — szczebiotała Aurora. — Jak się tam ubierają! co za wesołość, ile zabaw — jacy grzeczni mężczyźni. A lasek Buloński!
Westchnęła piękna pani.
— A pan byłeś w Paryżu? — spytała z kolei.
— Ja, dotąd nie mogłem być — odparł Bolesław — lecz, postanowiłem sobie pierwszą chwilę wolną poświęcić na zwiedzenie téj stolicy świata.
— Ja także, byle się moje interesa ułożyły — dodała Aurora — zabieram się jednéj godziny i jadę! lecę!
— Jakież pani może miéć interesa? — zapytał Bolek.
— A! proszę pana, ogromne! — poczęła żywo i naiwnie Aurora. — Poczciwy mój dobry, stary opiekun, jest zmuszony mnie opuścić, bo wyjeżdża gdzieś za świat. Mam dobra, mam majątki, nieumiem się nic a nic rządzić, — rady sobie nie dam! Wszystko na mojéj głowie teraz.
— Łatwo pani znajdzie — rzekł uśmiechając się Bolesław — przyjaciela, który panią wyręczy.
— O! nie łatwo — szybko odezwała się panna — niełatwo! Ja jestem wymagającą.
To mówiąc wstała z kanapy.
— Chodź się pan ze mną przejść po salonie, bo ja długo siedziéć nie mogę. Otóż, widzi pan, mówiłam mu że jestem wymagającą — poczęła przechadzając się. — Mój przyjaciel musi być i przystojny, i miéć nazwisko, i mnie się podobać, i nie być zazdrosnym, bo zazdrośników nie cierpię, i bardzo mnie kochać, bo ja do tego przywykłam, że mnie kochano i padano przedemną. — Otóż to wszystko razem znaleść nie łatwo.
— Nadewszystko — rzekł Bolesław — trudno podobać się pani, a ktoby miał to szczęście, reszta by przyszła sama!
Aurora mu spojrzała w oczy.
— E! słowo honoru panu daję, ja jestem dobre stworzenie! — zawołała śmiejąc się — mnie się w początku każdy podoba, tylko to z tymi mężczyznami wielka biéda, bo to są komedyanci, póki się który stara przypodobać, to będzie jak cukierek — a potém!!
— Pani się pewnie skarżyć na nikogo nie może — odezwał się Bolesław.
Aurora trochę pomyślała.
— A! miałam i ja zawody w życiu — rzekła — ale co tam o tém mamy mówić. Powiedz mi pan lepiéj, kiedy będziesz u mnie?
— Kiedy mi pani pozwoli? — odparł Bolesław.
— Ale, choćby jutro, bardzo proszę. Radabym go bliżéj poznać. Wie pan co? masz pan czas? przyjdź od razu bez ceremonii na obiad jutro, o godzinie piątéj, a potém zostaniesz na wieczór. Ja nikogo nie każę przyjmować. — No, a gdyby opiekun nadjechał, to się panowie poznacie i ja go zaprezentuję.
— Będę służył! — rzekł kłaniając się Bolesław.
— Tylko proszę bez wielkich ceremonii ze mną, i wesoło — dodała Aurora. Zagram panu, zaśpiewam, i uśmiejemy się...
Po chwilce dodała.
— Masz pan familię jaką tu w mieście?
— Nikogo prócz, dalekiego krewnego, profesora — odparł Bolesław.
— A pfe! profesora! dziękuję! — zawołała panna śmiejąc się.
— Pani go widziéć nie potrzebuje — odezwał się Bolesław — bo i ja nawet widuję go rzadko.
— Ja bo, starych w ogólności nie lubię, a co dopiéro, profesora. Co do mnie, nie mam nikogo a nikogo z familii. Opiekun nie jest moim krewnym, choć kocha mnie jak własne dziecko. Mam przy sobie panią Przemską, ale to sobie stary grat tylko dla reprezentacyi, żeby ktoś przecie w kącie siedział. Doskonała, bo i głucha, i nic nie widzi, i posłuszna — nic a nic nie zawadza.
Rozśmiała się. — Ale przyjdź-że pan na pewno jutro. O piątéj, i nie spóźniaj się bo ja tego nie lubię. — Popatrzała mu w oczy.
— Pan dziś jeszcze jesteś zdetonowany, jutro się trzeba rozruszać!
— Nie dziw — zebrał się na grzeczność Bolesław — gdy się po raz pierwszy widzi tak zachwycającą...
Aurora właśnie stała przed zwierciadłem, i spojrzała w nie z ukosa.
— Żebyś mnie był pan widział lat temu dwa, nim chorowałam — odezwała się, to byś dopiéro powiedział! Od téj choroby nie mogę już przyjść do siebie.
— Cóż to było? — zapytał niezręcznie Bolesław.
Aurora bystro spojrzała mu w oczy.
— Cóż miało być? byłam chora! bardzo chora — blizko dwa miesiące w łóżku leżałam i namartwiłam się, nagryzła. Gdym wstała, sama się poznać nie mogłam.
— Ale niechno pojadę do Paryża — może daléj odżyję! A! jak bardzo lubię podróżować — szczebiotała — co dzień nowe znajomości, nowi ludzie, kraj nowy. Hotele takie przedziwne, widoki takie śliczne!.. Chciałoby się jechać i jechać bez końca. — Pan lubisz podróżować!
— Pewnie bym zgodził się na gusta pani — rzekł Bolesław — ale to bardzo kosztowna rozrywka, a ja dotąd nie mogłem jeszcze moich interesów doprowadzić do porządku.
— A! to i pan masz interesa? może majątki? — spytała.
— Nie — ale kapitały w różnych przedsiębiorstwach — śmiało odezwał się Bolesław — w spekulacyach!
— Czy pan jaki bankier? — odezwała się.
— W części — odparł Bolesław.
— Ale nie żyd? — spytała naiwnie patrząc mu w oczy.
— Same moje nazwisko świadczy — odezwał się Bolesław.
— A! prawda! hrabia! — dodała Aurora — przepraszam pana. To nudna rzecz spekulacye i interesa! Ja pieniądze lubię, ale żeby nie wiedziéć zkąd i jak się biorą. Takie ładne, świeże złoto duża kupa, to tak się błyszczy i brzęczy jakoś śmiesznie, zabawnie i człowiek sobie myśli, że co zechce za to kupi!
W ciągu rozmowy panna poddawała surowemu egzamenowi swojego towarzysza, oglądała go z dziwną śmiałością, stawała, szła znowu, zapatrywała się, zamyślała i z milczenia wychodziła nagle pustym, niezrozumiałym śmiechem.
— Myślę sobie — rzekła w końcu, jak to my jutro się zobaczemy po białym dniu — co pan powie na mnie, co ja o panu. Przy świetle wieczorem człowiek się zupełnie inaczéj wydaje!
— Ja mogę ręczyć, że po dniu pani zyskasz i jeszcze będziesz piękniéjszą — jestem tego pewny, odezwał się Boleś. Aurora wachlarzem go uderzyła po rękach i zawołała. — E, pochlebca!
Zniżyła potém głos i poprowadziła go daléj od gospodarstwa, szepcząc.
— Proszę pana jak tu nudno i smutno, paskudny salon. Jak ci ludzie tak żyć mogą? Gdyby nie pan, jabym tu nie wysiedziała, mam już dosyć i tak. Tylko proszę nie zapomniéć jutro o piątéj.
Bolesław chciał jéj podziękować i sięgnął po rękę, podała mu ją chętnie, położyła i zatrzymała na jego dłoni; widocznie życzyła sobie, aby ją pocałował, co téż spełnił chętnie — rączka była bardzo ładna. Ścisnęła go z lekka, odbierając ją, i powtórzyła.
— Jutro o piątéj.
Natychmiast zawinęła się do wyjazdu, Sanermann podał jéj rękę, zwróciła głowę do Bolesława i dała mu nią znak poufały. Nie mógł ją daléj odprowadzać, gdyż gospodyni sama została w salonie.
Sanermann, odwiódłszy do powozu piękną panią, wrócił nadzwyczaj wesoły. W chwili gdy on wchodził, gospodyni jakby nadąsana i nieżycząca sobie być świadkiem rozmowy z pozostałym kawalerem, wyszła.
— A no, winszuję! — zawołał Sanermann — powiedziała mi, gdym ją do powozu wsadzał i zapytał, podobał się pani? — A! podobał, powiedz mu, tylko niech jutro będzie u mnie.
To mówiąc uściskał Bolesława.
— Teraz od pana zależy dobicie targu, początek zrobiony wyśmienicie.
Tanczyński, któremu się chciało coś dowiedziéć więcéj o opiekunie owym, zagadnął o niego Sanermanna.
— Najczcigodniejszy człowiek! powszechnie szanowany! dobroczyńca nie opiekun. Kupił dla niéj dobra, uposażył ją jak księżniczkę! własnych dzieci niema, i z pewnością nadal nią, losem męża i familii opiekować się będzie — rzekł Sanermann.
Bolesław spojrzał mu w oczy tak, że wejrzenie za pytanie stało, a gospodarz się rozśmiał i wziął go za boki.
— Stary człek — rzekł cicho — nie pożyje długo, a teraz wyjeżdża właśnie do Azyi — cóż pan chcesz więcéj?
Tanczyński nic nie odpowiedział.



V.

Upłynęło cztery tygodnie, jesień już była późna, dla profesora Maciórka pora najprzykszejsza w roku, bo się musiał włóczyć po błocie do miasta we dnie, a często w nocy przez niedobrze oświecone ulice powracać.
Ażeby się czémś pocieszyć w swém utrapieniu, profesor twierdził, iż te przechadzki przymusowe, utrzymując go w ruchu, zdrowie mu i czerstwość zapewniały. Tryb jego życia nie zmieniał się wcale, uległ tylko małéj modyfikacyi, z powodu iż czasami do nowo wynalezionego siostrzeńca do hotelu zachodził.
Mr Jacques przyjmował zawsze starego jakąś przekąską, nierzadko kawiorem, który Maciórek nadzwyczaj lubił, kieliszkiem dobrego wina, kawałkiem séra i t. p. W duchu profesor ober-kelnera daleko wyżéj stawił nad hrabiego, po którym się wiele spodziewał, dotąd napróżno. Maciórek utrzymywał, że ten niewdzięcznik wszystko mu był winien, a znać go nie chciał.
Prawda, że od zawarcia bliższego stosunku z Sanermannem, nie widział go wuj prawie. Parę razy spotkali się w ulicy, Bolek, ledwie się przywitawszy z nim, nagłe interesa miewał zawsze i natychmiast żegnał. Sanermann pytany co się tam święciło, ruszał ramionami i niechciał zdradzać tajemnicy.
Maciórka to niezmiernie bolało, powoli żal, gniew, urazy gromadziły się na dnie serca. Mr Żak téż, którego z początku tak czule powitał brat, skarżył się nań, że go unikał.
— To jest fanaberya! — mówił — pana i grafiątko udaje, ja mu śmierdzę.
Z początku ani wuj siostrzeńcowi, ani ten jemu nie zwierzał się z usposobień dla Bolesława, milczeli o nim oba, — lecz gdy się raz zgadało Maciórek syknął. Kelner podchwycił téż.
— Ani go widać!
— Ma on tam interesa, to prawda — zawołał profesor — ale żeby téż ani chwili czasu dla familii nie znaleźć! Komuż on to winien swoją pozycyę w mieście, jeśli nie mnie? Ja go poznałem z Bombasteinem, ja mu dałem Sanermanna, wspierałem go radą. Przepadł by bezemnie jak ruda mysz — a oto miesiąc już ani wiem co się z nim dzieje.
— Ja tam o to niedbam — odezwał się Żak — nigdy na niego nie rachowałem, ale po cóż tak się ze mną czule całował, gdy teraz znać nie chce. Wstydzi się! — rzekł ze śmiechem kelner. Pozawczoraj spotkaliśmy się, udał że mnie nie widzi.
— A wiele razy to zrobił ze mną? — rzekł Maciórek — ani liczę!
— Co on robi? co ma za zajęcie i widoki? — odezwał się ober-kelner.
— Albo ja co wiem? — gniewnie począł stary — czy on mi się z czém zwierzy? To mruk! Jakieś spekulacye z jednéj strony, a z drugiéj, z drugiéj ożenienie bogate.
— Z kimże? wie wuj?
— Ja bo wiem wszystko — odparł Maciórek — choćby co przedemną i tajono. Sanermann mu nastręczył pannę bogatą, któréj opiekunem jest czy był wysoki dygnitarz, baron. Ten dla niéj dobra kupił, wyposaża.
— Baron? baron? hę? — odezwał się Żak — czy nie ten co z siostrzenicą dwa czy coś lata temu był w Paryżu. Stali w Hotel de Bade, ja tam byłem naówczas. Imię panny, Aurora?
— A tak! — rzekł Maciórek.
Mr Żak okrutnie się śmiać zaczął, ręką sobie usta zasłonił i coś mu tak się na wesołość zebrało, że jéj rady dać nie mógł. Maciórek nań patrzał pilnie, czekając wyjaśnienia.
— Czego się ty śmiejesz? — zapytał.
— A! bo ja tę śliczną pannę znam doskonale. Zabawny trzpiot, była ze mną w wyśmienitych stosunkach. I to z nią się żeni Boleś! Dźwignął ramionami.
— Cóż ty chcesz? ona ma dobra i posag i protekcyą — a on nic! ma rozum, że się z nią żeni, tylko dla tego o familii by zapominać nie powinien.
Żak się śmiał do wspomnień swoich, nie odpowiadając profesorowi, w końcu rzekł:
— No, będę miał bratowę dobrze znajomą, trzpiota jakiego świat nie widział. Nie długo mieszkali w Paryżu, a w hotelu na raz trzy romanse poczęła, tak się nudziła!
— O! o! o! — odezwał się profesor — płocha?
Kelner głową pokręcił.
— No, ale się umityguje — dodał.
Żak jeszcze się śmiał i prychał.
— Osobliwy trafunek! — zawołał.
Chociaż do Bolesława miał żal i rad by był, aby mu się mała jaka nieprzyjemność wydarzyła, któraby pomściła lekceważenie familii — profesor Maciórek stanął w obronie przyszłéj narzeczonéj siostrzeńca.
— Grunt — rzekł — iż z pewnością bogata, bo zapisy są prawne, a o te się ja u ludzi kompetentnych dowiadywałem. Na inne tam okoliczności człowiek rozsądny powinien patrzéć przez szpary. Wywiezie ją, ożeniwszy się, na jaki rok, ludzie zapomną o tém co było, majątek mu wstęp wyrobi do świata — i — kobieta się ustatkuje.
— A co mnie tam do tego — odparł Żak — śmieję się tylko, iż się tak złożyło, że ja ją dobrze znam, a wiele jéj figlów wiem. Ale, mniejsza o to, niech się sobie żeni. Co nam tam!
Pierwszym razem na tém się skończyło. W kilka dni potém siedząc nad szachami w kawiarni, Maciórek dostrzegł wchodzącego do niéj Bombasteina. Nie miał ochoty zbliżać się do niego, ale stary znajomy sam się przysunął ku niemu.
— Jak się tam profesor ma? hę?
— Jako tako, a pan?
— A no, pomaleńku — rzekł zasiadając pan Samuel. Co pan porabia?
— Ja? jak zawsze, do roboty nic nie mam, panowie robicie pieniądze, a my płodzim nudy.
— Siostrzeńca pan dawno widział?
— Czasem mi się przesuwa przed oczyma — odparł Maciórek — ale zajęty mocno, mało ma godzin wolnych.
— U mnie on niewiele teraz pracuje — odezwał się Bombastein — przyznam się panu, w początkach był pilniejszym, jakoś mu się sprzykrzyło.
Rzucił oczyma na profesora.
— Nic o tém nie wiem — rzekł spokojnie Maciórek.
— Serio? pan nic nie wie? — odezwał się p. Samuel i zamyślił, jakby wahał się powiedziéć co miał na sercu.
— Nie wiem. A jakże interesa panów idą, owe towarzystwo, akcye? — przebąknął stary, szachami się bawiąc.
— Idzie to, idzie — począł Bombastein — u mnie, kochany panie, gdy ja co obmyślę a wezmę się do wykonania, musi iść. Tylko z pana hrabiego mało mam pomocy, prawdę rzekłszy, więcéj się spodziewałem. Opuścił się, niech pan mu to powie delikatnie.
— Ja go prawie nie spotykam — rzekł Maciórek — a wpływem się na niego żadnym pochwalić nie mogę.
Zamilkli oba.
— Boję się, czy jako ładny chłopak nie wdaje się nadto w romanse, a kobiety, panie — dodał po chwili pan Samuel — jak kogo wezmą w swoje rączki, to po nim!
— Nic nie wiem! — powtórzył raz jeszcze profesor.
Pan Samuel pilno mu popatrzał w oczy i nic z nich wyczytać nie mógł; Maciórek siedział poważny, nadęty, ze swą miną pedagogiczną, udając zupełne oderwanie się od świata i obojętność.
Bombastein przerzucał szachy, nie myśląc grać, zdawało się jakby może dla wybadania profesora przybył umyślnie, bo się nie ruszał z miejsca. Niekiedy popatrzał nań, sapnął i znowu pionki ustawiał i przestawiał.
— Będzie tak temu z miesiąc — rzekł głos zniżając — może więcéj, właśnie po rozpoczęciu interesu, w którym jego imie figuruje, kiedyby najczynniejszym powinien się był stać p. hrabia — coś mu się zrobiło, czego nie pojmuję. Widocznie się zaniedbuje i nie jest już ze mną jak był. Hm, pan wie, każdy człowiek w interesach ma współzawodników; i mnie na nich nie zbywa. Mam posądzenie, czy się oni, chcąc mój interes podkopać, nie zwąchali z p. hrabią.
— Nic nie wiem! — odkaszlując powtórzył Maciórek — ja do żadnych się interesów nie mieszam, prawdziwie powiadam, nie wiem nic.
— Ale, jak się panu zdaje? może to być? — zapytał Bombastein. — Ja spodziewam się, że pan mi jesteś przyjacielem?
— Panie Samuelu! — podchwycił gorąco profesor — proszę nie wątpić.
Przy grzeczném tém zapewnieniu przyszedł mu jednak na myśl ów obiad uroczysty, na który proszonym nie był, a którego dotąd strawić nie mógł.
— Ja — kończył Maciórek — ja czyim mam honor być przyjacielem, temu do końca i zawsze stałego przywiązania daję dowody. Nie uchybiam nigdy, nawet w małéj rzeczy, nawet w najmniejszéj.
Słowa te były wymówione z takim przyciskiem, że p. Samuel znaczenia się ich domyślił, przypomniawszy sobie ów obiad nieszczęśliwy.
— Ale, ale — odezwał się — co mi na myśl przychodzi! Miałem oddawna tłómaczyć się profesorowi, dla czego nie ośmieliłem się go prosić na ów finansowy obiadek. Położyłem go na liście, nie wiem dla czego p. Bolesław skasował jego nazwisko, i powiedział mi — Nie trzeba.
— Z jakiejże racyi? — z zapałem począł Maciórek. Przyznam się panu, to było uchybienie, które uczułem mocno. Tak jest — nieszło mi o obiad, szło o honor!
— Mnie się zdaje — dołożył Bombastein — że siostrzeniec pański lękał się, aby go to nie żenowało.
— Jakto żenowało? cóż to ja w towarzystwach nie bywałem? Ja dwa razy u ministrów obiad jadłem! Fraka nie mam? znaleść się nie potrafię? Bał się żebym szparagów nie jadł od grubego końca?
Profesor był zaperzony, wzburzony, trząsł się z gniewu, Bombastein, mitygując go, uśmiechał się.
— Niewiedziałem, że pan to tak weźmiesz do serca, byłbym na swojem postawił — odezwał się.
— Więc to jego była robota! Błazen! — zamruczał profesor — chłopiec który mnie winien wszystko! mnie, jednemu mnie!!
Mówiąc to, bił się w piersi Maciórek, zbladłe oczy świeciły ogniem niezwykłym.
— A! tak to jest! tak! nawykłem do niewdzięczności ludzkich — jednak boli mnie ta nikczemność. — I zwracając się do p. Samuela — rzekł drżącym głosem.
— Masz pan naukę — nie powiem więcéj — widzisz jak się obszedł ze mną, wiesz ile mu ufać możesz.
Zmarszczyły się brwi p. Samuelowi.
— Widzisz, kochany pan — odezwał się słodziuchno — pan jesteś bezbronny, ja, w przypadku zdrady — któréj się nie spodziewam, znalazł bym środki obrony — i pomścić bym się potrafił.
Maciórek miał już coś na ustach, ale się wstrzymał, bełkotał niewyraźnie i chcąc przyjść do straconéj równowagi, dobył chustkę do nosa, rozpoczynając ów akt uroczysty, który go na chwilę od mówienia uwalniał i ochłonąć dozwalał.
Gniewał się mocno na niewdzięcznika, jednakże konspiracyi, do któréj sam należał, zdradzić ani mógł, ani chciał. Bombastein siedział zadumany.
— Ale, wiesz pan co, profesorze — rzekł — zawsze, z czyjéjkolwiek to było winy, ja ci winienem rewanż, jutro zjemy razem dobry obiadek u Bouquerela? hę?
Onego Bouquerela znał profesor z wielkiéj sławy jego, lecz ani razu w życiu jakoś nie miał zręczności poznać się z kuchnią jego, pokusa była zbyt potężną, aby się jéj pasożyt taki mógł oprzéć. Rozjaśniło mu się lice natychmiast, i złagodniał wzrok, odezwał się.
— Ale po co to te wydatki?
— Cóż to dla mnie znaczy? — odparł p. Samuel — to jest nic. Chce pan, żebym wziął siostrzeńca, i żebyśmy mu dali delikatną nauczkę przy téj zręczności?
Po krótkim namyśle Maciórek odezwał się.
— Nie, niech go pan nie prosi. Naukę on miéć będzie i bez tego.
P. Samuel umilkł. Umówiono się o godzinę, żegnając Bombasteina, dodał Maciórek.
— Jedno jeszcze panu powiedziéć muszę, w razie gdyby panu chybił Bolesław, gdybyś przeciw niemu wystąpić potrzebował, masz we mnie sprzymierzeńca. Błazen jest i znać go niechcę.
Gotowały się więc z różnych stron burze na pana Bolesława, który zdawał się lub o nich niewiedziéć, albo je lekceważyć. W największéj tajemnicy prowadzony romans ów improwizowany przez Sanermanna, szedł szczęśliwie ku rozwiązaniu. Panna żwawa i wrażliwa zakochała się w ładnym chłopcu, który dawał się kochać i na zimno ją uwielbiał. Sam po sobie miarkując, jak z ludźmi należy być ostrożnie i mało wierzyć pozorom, wprzódy nim przyszło do oświadczenia i umów wzajemnych, zręczny chłopak wywiedział się o stanie majątkowym swéj przyszłéj.
Mecenas przez którego miał wstęp do ksiąg hypotecznych, posłyszawszy nazwisko panny, uśmiechnął się trochę złośliwie, wykazał, że dobra były znaczne i czyste, ale wejrzenia jego szyderskie tak paliły p. Bolesława, że nie mogąc ich wytrzymać, oddalił się spiesznie.
W kilka dni po pierwszém poznaniu, codzień proszony i odwiedzając Aurorę w różnych godzinach, raz nareszcie spotkał u niéj opiekuna.
Był to w istocie człowiek bardzo poważny, miły, ugrzeczniony, należący widocznie do wyższego świata, jeszcze pomimo wieku podeszłego bardzo przystojny, rysów twarzy arystokratycznych, staranny w ubraniu, trochę się nawet strojący za młodo. Zresztą na pół wojskowy, pół dyplomata, niezbyt wielomówny, aż do przesady uprzejmy i delikatny, wydawał się trochę dziwnie z tą swą powagą przy trzpiotowatéj i naiwnéj dziewczynie. Właśnie może ta płochość dziecinna, ta swoboda i niewymuszone, dzikie jakieś obejście się musiało go bawić i odżywiać. Zastygły był bowiem zwykle, smutny, zamyślony.
Aurora nawet przy p. Bolesławie, jakby naumyślnie, obchodziła się z nim despotycznie, drapieżnie, łajała go, rzucała mu się na szyję, szeptała na ucho, śmiała się, dokazywała. Stary był mocno zmięszany, lecz znosił heroicznie te zbytki. Bolesław grał rolę osobliwszą i wrócił do domu rozgorączkowany.
Opiekun obszedł się z nim protekcyonalnie, zimno, mówiąc o rzeczach obojętnych i ciągle przypominając to, że daleką podróż ma przed sobą. Zdawał się bacznie bardzo rozglądać w Tanczyńskim, zadawał mu pytania, usiłował go wyrozumiéć, lecz p. Bolesław zamknięty był w sobie i milczący. Nazajutrz, gdy przyszedł do panny, pierwszém jéj było pytaniem, jak się podobał opiekun; zbył ją Bolesław parą słowy. Mówiła o nim dużo, a szczególniéj o nowych darach, jakie od niego otrzymała.
Gdy odchodził szepnęła mu:
— Tylko proszę bardzo nie być o niego zazdrosnym, bo ja niepozwalam.
Chociaż panna Aurora żyła w zupełnie oderwanéj od świata w sferze swéj własnéj i, oprócz znajomości męzkich, z których teraz wiele się cofnęło, innych nie miała — znano ją w mieście z teatru, z przechadzek, z historyi, którą sobie na ucho opowiadano. Częste odwiedziny pana Bolesława także się jakoś zdradziły przez sługi, i może własne panny szczebiotanie. Przebąkiwano już o ożenieniu, ruszając ramionami.
P. Bolesław, choć go wyzywano nie oświadczył się był jeszcze z niczém więcéj nad gorącą miłość. Jednego wieczora, gdy głucha staruszka drzémała w kątku salonu, a panna Aurora po odśpiewaniu francuzkiéj piosenki wstała mocno ożywiona od fortepianu, przystąpiła żywo do swego adoratora.
— No, panie Bolesławie — odezwała się — dosyć już tych oględzin, obejrzałeś mnie na wszystkie strony, po dniu i przy świecach, wyspowiadałam się panu ze wszystkiego, znasz mnie, wiesz co mam — musiemy z sobą pogadać seryo.
— Mówisz, że się we mnie kochasz, ja panu sto razy dawałam do zrozumienia, żeś mi się podobał, żenisz się czy nie? masz wóz i przewóz. Ja muszę raz wiedziéć? po co te długie ceregiele? ja tego nie lubię.
Poufale rączkę mu położyła na ramieniu.
— Uprzedziłaś mnie pani o kilka minut, bo się dziś miałem jéj oświadczyć — rzekł Bolesław — przyjmujesz mnie pani!
— Cóż bo się pytasz, mówię ci, żem się zakochała! Brzydal jakiś? jakby nie wiedział? — odezwała się Aurora. Znasz moje warunki, żadnych zazdrości! to niema sensu?
Spojrzała mu w oczy swawolnie.
— Słuchaj że — wszak wiesz, że miałam opiekuna, reszty się możesz domyśléć. Proszę mi nigdy żadnéj przeszłości nie wspominać.
— Ale przyszłość do mnie należy — odezwał się Boleś.
Aurora się rozśmiała, przystąpiła do niego poufale i w ciemne pukle włosów włożyła rękę, układając je fantastycznie.
— Co my, biorąc się dziś, możemy wiedziéć o przyszłości! — rzekła. — Ani ty, ani ja nie powinniśmy zaglądać się gdzie nie należy. Kochamy się, to pewno, a jak się długo kochać będziemy, czy ja wiem?
Wypowiedziała to tak jakoś naiwnie, że Bolesław się rozśmiał.
— Opiekunowi się dosyć podobałeś, mam już pozwolenie jego, zatém mówmy jak i kiedy ślub, i co potém. Ja chcę jechać do Paryża.
Tanczyńskiemu zostawał jeszcze jeden punkt do wyjaśnienia; nazywano go hrabią, miał i na pierścieniach i na biletach korony dziewięcio-perłowe — lecz — z hrabstwem tém fantastyczném do intercyzy stanąć nie mógł, a to było jedyne jego wyposażenie. Znając już pannę Aurorę, mógł się lękać, aby mu przy egzaminie ślubnym, przekonawszy się, że tytułu niema, nie zrobiła awantury. Musiał więc ją przygotować.
Siedli na kanapce w kątku, rozpoczynając marzenia o miodowych miesiącach, gdy pan Bolesław zwrócił rozmowę na swe sieroctwo i losy swéj rodziny.
— Nigdy mi one mocniéj się czuć nie dały jak dziś, droga moja — począł głosem czułym — dziś, gdy chciałbym ci całe skarby świata przynieść z sobą, a nie mogę ci dać nic oprócz serca.
— E! farsa! przerwała panna — co bo pleciesz, niby ja niewiem, że niemasz nic, ale ja na to nie zważam.
— Ale bo niewiesz, że ten tytuł nawet, który się od wieków mojéj rodzinie należy — niestety — zatracony został! Dziad mój już i ojciec, wstydząc się w ubóstwie owego hrabstwa i niechcąc szarzać tak sławnego imienia, umyślnie odmienili nazwisko i zatarli tytuł.
— Śmieszni ludzie! — zawołała panna — ale cóż to znaczy? Tak samo jak oni porzucili, ty nazad odbierzesz, co ci się należy.
— A! nie tak to łatwo — odezwał się Bolesław — czas znaczny upłynął, papiery prawne poginęły. Nim się odzyszcze tytuł, dużo czasu upłynie — czyż na to czekać będziemy?
Panna się zerwała z siedzenia i poczęła żywo przechadzać.
— Pewnie że to nieprzyjemna rzecz! — zawołała — Zawsze tak dzieci za rodziców niedorzeczeństwa muszą pokutować. Bodaj ich!
Po chwili namysłu jednak zbliżyła się do Bolesława.
— E! zresztą — mniejsza oto! tymczasem się będziemy nazywali jak tam trzeba, a potém musisz odzyskać tytuł. O! koniecznie! Ja muszę być hrabiną; ja stworzoną bo byłam na hrabinę!
— O tytuł będziemy się starali, ale teraz do ślubu ja ci go nie przyniosę.
— No, to ja na niego poczekam — rzekła Aurora z rezygnacyą, stając naprzeciw niego. — Widzisz jaka ja jestem poczciwa. Widzisz!
Bolesław mocno wzruszony chwycił jéj ręce i całować je zaczął, uszczęśliwiony tém, iż ostatnia, jak mu się zdawało, przeszkoda usuniętą została. Tegoż wieczora umówiono się aby nie dłużéj zwlekać ze ślubem tylko ile potrzeba na wyrobienie indultu, bo za zapowiedziami panna niechciała ślubu, ani go sobie życzył pan Bolesław. Szmaragdowy pierścień pani Laury przeszedł na paluszek Aurory, a brylant opiekuna na rękę Bolesława.
Tego wieczora siedział bardzo długo u niéj narzeczony.
— Pamiętaj tylko — odezwała się do niego, gdy wychodzić miał — że tobie nie wolno być zazdrosnym, ale ja będę i jestem o ciebie zazdrosną okropnie. A, jakbyś mnie, broń Boże, zdradzić miał, otruję, zabiję! — Ścisnęła małe rączki we dwie pięści i śmiejąc się, pokazała je odchodzącemu.
Bolesław dosyć wesół wyszedł tego wieczora — oswoił się ze swojém przeznaczeniem. Chciał majątku i pozycyi socyalnéj, zyskiwał je. Był pewnym, że przeszłości żony nikt mu nie wspomni, bo widział do koła poosłaniane skandale kupkami złota; zresztą szło mu tylko o pozory, a coby ludzie po cichu prawili? na to zważać nie myślał wcale. Kości były rzucone, pierwszy szczebel trzymał pod nogą, środki miał w ręku... daléj iść, pochlebiał sobie, że potrafi.
Świszcząc wszedł na wschody i w niezwykle dobrym humorze, nie dawszy kuksańca Jacusiowi, położył się na spoczynek. Rozkoszne sny go kołysały, — był panem! Żona — myślał sobie — słabą jest kobietą, z nią poradzić będzie najłatwiéj.
Ubierał się myśląc iść do narzeczonéj, bo biuro Bombasteina bardzo od niejakiego czasu zaniedbywał, gdy zadzwoniono i Sanermann wszedł z powinszowaniem.
Protektor i przyjaciel miał znać swoje stosunki w domu panny Aurory i już był o zaręczynach uwiadomiony.
— Winszuję sukcessu, o którym, poznawszy kochanego hrabiego, na chwilę nie powątpiewałem — rzekł Sanermann — no, teraz, mam słówko jego, trzeba zerwać z Bombasteinem!
— A tak, ja to właśnie myślę — odparł cicho gospodarz.
— Chwila jest bardzo po temu, bo ja już trochę kurtę skroiłem mu, interes jest zachwiany, pan swém usunięciem się dobijesz go i mój pan Samuel caput!
Zacierał ręce poczciwy człowieczyna, samą myślą tego wypadku uszczęśliwiony.
— Jak się panu zdaje — odezwał się Bolesław wahając — jakiego mam użyć pretekstu do — usunięcia się.
— Po co pretekst — zawołał Sanermann — cóż to pan niewolnik jesteś? Widzisz, że interes źle idzie i dla honoru pańskiego mógłby być szkodliwym — cofasz się, rzecz prosta, nader prosta.
Bolesław, nic nie mówiąc, stał zadumany.
— Kochany panie — odezwał się Sanermann — mam pańskie słowo i domagam się, abyś to coś przyrzekł spełnił natychmiast. Nieodzownie.
— Kiedyż? — spytał Bolesław.
— Dziś — dziś! Chwili niéma do stracenia, kochany panie! tak, tak, dziś!
— Dziś — powtórzył Bolesław — więc starać się będę.
— Ale co, starać się! trzeba zrobić i po wszystkiem!
To mówiąc, spojrzał nań Sanermann natarczywie.
— Wie pan, ja w tym domu pańskiéj narzeczonej mam wpływ, nie kryję się z tém, że jeśli zwlekać będziesz, ja wszystko popsuć mogę.
Bolesław się zarumienił z gniewu.
— Ale do tego nie przyjdzie! — rzekł, chwytając go za ręce grzeczny pan Sanermann — to się tak mówi, pan dopełni, co obiecał. Ja jestem o tém przekonanym...
Wziął za kapelusz...
— Mnie o skutku uwiadamiać niema pan potrzeby — dodał śmiejąc się — ja w kancellaryi Samuela mam swoich ludzi, dadzą mi znać natychmiast. Ma pan czas do wieczora. Dwa słowa powiesz i wyjdziesz — cała rzecz skończona. Do widzenia, kochany panie, do widzenia. Czekam na skutek!
Wyszedł zostawując pana Tanczyńskiego w głębokich rozmysłach. Jak sobie miał postąpić z panem Samuelem, nie wiedział sam. Czuł, że wiele mu był winien, a choć Bombastein spekulował na nim pewnie, stosunki ich zbliżyły, zerwać je nagle trudno było, niewygodnie, przykro. Szczególniéj milczący i wstrzemięźliwy pan Bolesław obawiał się osobistéj rozprawy, oko w oko — gniewu p. Samuela, wymówek, sceny, może nawet owego adjutanta wiernego, pułkownika, który chwalił się w życiu dwoma pojedynkami.
Po namyśle zrzucił rękawiczki, już włożone, kapelusz położył, i siadł do stolika, probując, azali nie uda mu się listem pożegnalnym wywinąć z przykrego położenia. Długo jednak pióro gryzł, nim potrafił słodko-kwaśne pismo ułożyć, którém żegnał pryncypała i wypowiadał mu służby swoje.
List był grzeczny, przyczyny tak nagłego ustąpienia niejasne, ale sprowadzone do obrótu osobistych interesów piszącego. Tłumaczył się, że mu skład familijnych jego spraw niedozwalał nadal pracować. Nieupominał się o nic, nie rościł żadnych pretensyi, żegnał i dziękował za dowody życzliwości. Raz i drugi odczytawszy pismo swe, zastanowiwszy się nad każdym jego wyrazem, który miał być rozbierany i tłomaczony, p. Bolesław przepisał je na czysto, zaadresował, i przewidując, że będzie pociągnięty do osobistego tłomaczenia się, postanowił nie być tego dnia w domu. Mógł go spędzić u narzeczonéj.
Po drodze do niéj rzucił drżącą ręką list do skrzynki. Jacusiowi zapowiedzianém było, aby na wszelkie zapytania o pana, odpowiadał iż niewie, kiedy do domu powróci.
Stało się — kość była rzucona! P. Bolesław jednak dosyć niespokojny zwrócił się ku mieszkaniu Aurory.



VI.

Jacuś miał się na krok nie oddalać od domu, i najuroczyściéj poprzysiągł, iż spełni rozkaz pański; jakkolwiek przychodziło mu z trudnością w ciemnéj ciupce jak w areszcie wysiedziéć. Dla rozrywki mógł chodzić po pokojach, ale od czasu jak przed nim wszelkie źródła roztargnień zamykano, nie miał do tego ochoty. W sieniach siedziéć nie lubił, od biedy, gdy go rozkaz przykuwał, wybierał już wrota z widokiem na ulicę. Tu przynajmniéj miał ruch i życie przed sobą.
Zamknąwszy więc mieszkanie i klucz włożywszy do kieszeni, poszedł przypatrywać się łobuzującym, gdy sam łobuzować nie mógł. Wyrywało to z jego piersi westchnienia! Jedyną pociechą były papierosy i resztki cygarów pańskich, które dopalał.
Siedział już tak przeszło godzinę, gdy powóz się zatrzymał przed domem i z niego wysiadł niezmiernie poruszony, niespokojny p. Samuel, któremu tylko co list ów oddano. Jacuś go znał i wiedział, że musiał szukać jego pana, pędzącemu więc na górę zastąpił drogę.
— Przepraszam pana, hrabiego niema w domu — zawołał prawie nieprzytomnemu Bombasteinowi.
— A gdzież jest?
— Niewiem proszę pana — odparł Jacuś, któremu pomięszanie i niepokój Samuela, czyniły prawdziwą przyjemność — pan mi powiedział, że niewie kiedy powróci.
Stanął zmięszany Bombastein, wodząc dokoła jakby obłąkanemi oczyma. Niewypadało mu chłopca egzaminować, lecz się powstrzymać nie mógł.
— Czy listy jakie odebrał? czy kto był? cóż się stało? — zapytał.
W łobuziej naturze chłopca było płatanie figlów, śmiało patrząc w oczy pytającemu, im go więcéj skłopotanym widział, tém większéj nabierał ochoty coś zmalować.
— E, proszę pana! albo ja to tam mogę wiedziéć, co się u pana dzieje? Dużo osób było, coś głośno gadali, potém pan siadł pisać list.
— Ale któż był? kto? — pytał natarczywie Samuel, szukając po kieszeniach drobnych, aby chłopca zachęcić do mówienia. Ruch ten ręki, wcale przyjemne dlań zwiastujący następstwo, nie pobudził do mówienia, owszem powstrzymał je aż do skutku.
Dopiéro uczuwszy drobne w ręku, Jacuś spoufalał i stał się serdeczniejszym.
— Ostatni co był, proszę pana, to tak jakiś jegomość, ot — jak pan, nie przymierzając — nawet zdziebdziątko z nosa do pana podobny — czarne włosy takie! Ten coś strasznie ujadał, gardłował i po jego wyjściu pan zaraz siadł do listu.
Z otwartemi usty słuchał p. Samuel, to tylko wyciągnąwszy z relacyi, że nikt z familii nie był, ale ktoś z miasta.
— Znasz ty kogo z familii hrabiego? — zapytał.
— A jakże, proszę pana, profesora, więcéj ja o żadnéj niewiem — rzekł Jacuś.
— Dokądże pan pojechał?
— A kto go wie? On nigdy się mnie nie opowiada — zawołał chłopiec, ramionami dźwigając — tyle tylko powiedział — żebyś mi nie odchodził ani na krok od domu, i dodał, że niewie kiedy powróci.
Tu Jacuś się rozśmiał dziwnie i śmiech zatulił ręką.
— Gadaj, czego się śmiejesz? — zawołał Bombastein.
— Kiedy nie można! bo to sekret — rzekł Jacuś.
P. Samuel dobył z kieszeni grubszą już monetę, i cisnąc mu ją w rękę, rzekł natarczywie.
— Gadaj mi zaraz.
Poskrobał się chłopak w głowę, pomyślał.
— Ja bo — rzekł — mógłbym przysiądz, że nie gdzie on, tylko u téj kochanki co się z nią ma żenić!
Bombastein aż się żachnął — bo niewiedział o niczém. Ponieważ we wrotach dalsze badanie było niebezpieczném, pociągnął z sobą chłopca ku wschodom. Tu przyparłszy go do muru, jak go zaczął różnemi środkami konwinkować i zapewniać mu w razie nieszczęścia sowite wynagrodzenie, dobył z Jacusia i adres panny Aurory, do któréj nieraz chodził z listami, i różne drobne szczegóły.
Nie wyjaśniało mu to jeszcze położenia. Chciał z początku jechać i ścigać zbiega do mieszkania panny, potém zastanowiwszy się, odłożył to na późniéj. Zbyt się uganiać za nim nie chciał, aby nie pokazać, że mu idzie wielce o niego. Odprawiwszy konie, pieszo poszedł na miasto szukać naprzód Maciórka, który jako należący do rodziny, o wszystkiem być musiał uwiadomiony co zaszło.
Przyśpieszonym krokiem udał się do kawiarni, ale tu w rannych godzinach profesor nigdy nie bywał — była to jego stacya poobiednia. Ktoś mu powiedział, że go około Poziomkiewiczowéj spotkać można, p. Samuel udał się na miejsce wskazane; na drodze sprostowano pierwsze twierdzenie, wyprawując go pod Szczupaka. Zmęczony i niespokojny miał już dorożkę wziąć około teatru Bombastein, gdy zobaczył profesora z parasolem pod pachą. Szedł — quaerens quem devoret. P. Samuel poleciał ku niemu.
— Wiesz co się stało? — zawołał, nie witając się i dobywając listu — hrabia mnie porzuca. Czytaj? Co to jest?
Maciórek zwrócił uwagę, że w ulicy z listem stać i rozprawiać nie było podobna.
— Zajdźmy — rzekł — do pierwszéj lepszéj dziury.
Pod bokiem była stara winiarnia — wsunęli się do niéj. — Znając się na rzeczy Bombastein, kazał dać butelkę, Maciórek dobywał okulary i czytał, domyślając się wszystkiego, lecz udając, że nic nie wie.
List przebiegłszy, oddał go z chłodną krwią panu Samuelowi.
— Co to ma znaczyć? wytłomacz mi pan, co to ma znaczyć? — wołał bijąc o papier Bombastein.
— To znaczy — odparł profesor — że ten błazen, dla którego nie ma nic świętego, znalazł sobie już gdzieś lepszą sperandę!
— Doszedłem, że się żeni, chociaż niewiem jeszcze z kim — rzekł p. Samuel — ale mu to przecie nie przeszkadza być ze mną w interesie.
Maciórek się namyślał; zemsta za obiad i lekceważenie w sercu mu kipiało.
— Warto by mu dać naukę — rzekł — ale się należy zastanowić nad środkami. Ja jeden w ręku mam, i zdaje mi się, że gdy go użyję, chłopiec się będzie musiał upokorzyć i do waćpana powrócić. Lecz, środek to radykalny! radykalny! — śmiejąc się, dodał Maciórek.
Bombastein patrzał i słuchał, nic nie rozumiejąc.
— Nie idzie mi o niego — rzekł — ale w téj chwili usunięcie się jego będzie dla mnie szkodliwém. Rób pan co możesz, aby temu zapobiedz, późniéj...
Niedokończył gniewny p. Samuel, lecz w myśli rzekł — późniéj, ja go sam wypędzę.
Profesor stał zadumany, walczył z sobą — zemsta przemogła. Z Bolesława żadnéj się nie spodziewał pociechy — potrzeba mu było dać nauczkę.
— Jedź pan do domu — odezwał się do p. Samuela — wypijmy po lampce i rozstańmy się, ja idę i radykalnego środka użyję, a jutro waćpanu wróci upokorzony błazen, i prosić się będzie, abyś go przyjął napowrót. Dziś tylko nieogłaszajcie nic.
— Jakimże sposobem? — spytał Bombastein.
— To moja rzecz — odparł profesor — trzeba go nauczyć rozumu. Idziemy.
Nic się więcéj dowiedziéć już nie mógł Bombastein, lecz uspokojony przyrzeczeniem, poszeptawszy coś do ucha profesorowi, z którym w ten sam sposób sobie postąpił co z Jacusiem, tylko nieco oględniéj dla jego miłości własnéj, pożegnał go uściskiem ręki.
Profesor śpiesznym krokiem, ale zawsze ze swą powagą pedagogiczną, którą w ulicach zachować się starał — poszedł do Żaka. Tego dnia Mr. Jacques był bardzo zajęty, na chwilkę zdawszy regiment swój zastępcy, wszedł z profesorem do próżnego numeru hotelowego na dole.
— Słuchaj no — począł siadając Maciórek — potrzeba ażebyś rodzinie wyświadczył posługę i tego błazna Bolesława rozumu nauczył. Ma się żenić już z tą — osobą bardzo lekkomyślną, o któréj wiesz, dla majątku. Zakałę nam zrobi, zresztą i on sam z nią nie będzie szczęśliwy. Trzeba go ratować. Udawał przed nią hrabiego, — dziewczyna się tego chwyciła, trzeba żebyś do niéj poszedł i przypomniawszy się dawnéj znajomości z Paryża, podziękował jéj za to, że rodzonego brata twego rączką swą chce zaszczycić. Tym sposobem, pewny jestem, zerwiemy głupie małżeństwo.
Mr. Jacques stał, słuchał i bawił się medalionem od zegarka, zdając rozważać czy mu tak wystąpić wypadało.
— Wiesz profesorze, choć tego, z pozwoleniem, (nazwał go czterma literami) znieść nie mogę — no jednak nie bardzo bym chciał mu drogę zapierać do majątku i poprawy losu... Dziewczyna rześka, to prawda — ale jak ją weźmie...
— Ona go weźmie, nie on ją! — zawołał profesor — ona! majątek jéj, będzie musiał służyć za parawan w imię moralności.
Kelner się rozśmiał wesoło.
— Proszę cię — trzeba tak zrobić! nie ma rady! Prawda i rzetelność przedewszystkiem! Moralność! zasady! Niech wie do jakiéj familii ma należéć. On przed nią kłamie, po co sekreta, aby potém były nieprzyjemne siurpryzy? Nie, karty na stół — chce za niego iść, bardzo dobrze — ale niech wie, za kogo idzie!
— Zgoda — rzekł kelner — z tym warunkiem, że pójdziemy razem.
Profesor pochylił się na poręcz kanapy zdziwiony.
— A ja tam po co?
— Cała familia! hę! — zawołał Żak — kiedy ma ją poznać, niech wszyscy wystąpią. Pójdźmy jéj dziękować razem...
Maciórek radby był żar zagrzebywać ale nie swemi rękami, ściągnęła mu się twarz, pogładził włosy, nie wiedział co począć.
— Przyznam ci się — odparł — że co innego ty, a co innego ja. Jesteś znajomy jéj osobiście; ja — musiałbym się prezentować, i — quo titulo się tam znajdę.
— Jako wuj narzeczonego.
— Kiedy nie wiemy, czy już jest narzeczoną.
— To w takim razie — odezwał się Żak — i ja iść nie mam prawa.
Maciórek dla wybrnięcia z trudnego położenia zaczynał nos ucierać, gdy kelner przeszedłszy się po pokoju — dodał.
— No, chodźmy. Wyproszę się na jaką godzinę i służę.
— A jak jego tam zastaniemy? — mruknął profesor.
— Ja się tego nie obawiam, uściskam go jak brata — tém łatwiéj pójdzie sprawa.
Maciórek ręką, w któréj chustkę trzymał, strzepnął.
— Ja niemogę — rzekł — mój wiek, moja powaga, iść do takiego domu! Ja muszę się trzymać neutralnie.
— Ale by to było zabawne! — rozśmiał się Mr. Jacques — słowo daję, nęci mnie to.
— Idź sam, idź, proszę cię — zachęcał profesor. W ostateczności, jeśli się to na co przyda, możesz o mnie wspomniéć, powołać się na mnie, lecz osobiście mieszać się ja nie mogę.
— Pójdę — zacierając ręce, zawołał Żak — bierz licho ceremonie — jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
— Więc idziesz? kiedy? — spytał profesor.
Spojrzał na zegarek kelner.
— Spodziewam się uwolnić w pół godziny.
— Na pewno? — rzekł wstając stary.
— Słowo się rzekło, pójdę — odparł śmiejąc się Żak — ale muszę się zaczesać i ubrać. Do takiéj pięknéj pani trzeba się stawić elegancko.
P. Bolesław siedział w gabinecie zamknięty u panny Aurory, która znudziwszy się rozmową, poszła palce wprawiać na fortepianie miała bowiem to przekonanie, że gdyby pobrała lekcye u Liszta, mogłaby wszystkie fortepianistki prześcignąć. Grała tak bezmyślnie, błądząc oczyma po saloniku, rojąc o sukniach i gałgankach, o podróży poślubnéj, o przeszłości, o różnych drobnych niewieścich niezmiernéj wagi fraszkach, gdy służący przyniósł jéj bilet wizytowy.
Stało na nim wysztychowane bardzo elegancko: Monsieur Jacques Tanczyński, a pod spodem drobniutkiemi literkami — Hotel de Bade. — Panna Aurora miała w życiu tyle i tak rozmaitych znajomości, iż wszystkich sobie naprędce przypomniéć nie mogła. Zadumana stała długo nad zagadkową kartą, wreszcie uderzona nazwiskiem podobném do tego, które nosił narzeczony, kazała prosić.
Pamięć nazwisk zawodziła ją często, za to fiziognomie przypominała sobie doskonale. Wstała od fortepianu aby się przejrzéć w zwierciadle, bo ładną chciała być dla każdego — lecz zaledwie miała czas okiem rzucić na nie, gdy drzwi się otworzyły i Monsieur Jacques w białych rękawiczkach, z kapeluszem pod pachą, cudownie ufryzowany, z uśmiechem na ustach, z nizkim ukłonem zjawił się w progu. Spojrzawszy nań, panna Aurora mimowolnie krzyknęła i pobladła, zmieszała się mocno, nie umiała przemówić słowa.
Żak zbliżał się ku niéj ze śmiałością dawnego, dobrego znajomego.
— Jak to się ludzie spotykają! — odezwał się z grzecznością przesadzoną. — Nigdy w świecie nie spodziewałem się mieć szczęście widziéć pani?
— Ale zkądże pan — tu? pan byłeś w Paryżu? — drżącym głosem i niespokojnie trochę oglądając się, odezwała panna Aurora.
— W tych samych, a nawet wyższych obowiązkach, co w hotelu paryzkim zostałem tu powołanym — rzekł Żak. Przypadek, istny traf szczęśliwy dla mnie dozwolił mi się dowiedziéć o pobycie pani.
Aurora poczynała powoli odzyskiwać przytomność.
— Sądziłem, że obowiązkiem jest moim przedstawić się jéj, złożyć uszanowanie, a zarazem podziękować.
— Za co? — spytała zdziwiona panna.
— Za to szczęście, które naszą familię spotyka... — rzekł Żak.
— Jakie? co? trochę niecierpliwie już zawołała panna.
— Mój brat.
Aurora stała, nierozumiejąc.
— Mój brat, tak zwany hrabia Tęczyński, rodzoniuteńki brat mój, jak mówią, miał łaskawe jéj względy pozyskać.
— Brat! waćpana brat! — krzyknęła, odskakując zmarszczona, z twarzą zaczerwienioną Aurora — brat!!
— Rodzony mój brat, pani! potwierdził kelner. — Trudno się wypierać, gdy tak jest — dodał — mogę mu to w oczy powiedziéć.
Oniemiała stała panna. Zdawało się jéj, że w nią piorun uderzył. Gabinet, w którym siedział Bolesław, rozdzielało parę pokojów, nie mówiąc nic posunęła się ku drzwiom na przestrzał otwartym, i zawołała p. Bolesława po imieniu.
Niewiedzący o niczem, wstał zwolna narzeczony i wolnym krokiem zbliżył się ku salonowi. Rzucił okiem na wołającą go pannę, i przestraszył się zmienionéj gniewem twarzy.
Przeczuwał już coś złego, lecz nie mógł odgadnąć, co go czeka. Przyśpieszył i zwolnił kroku, zawahawszy się.
— Chodź-że pan — tupiąc nogą, podniesionym głosem poczęła wołać Aurora — chodź pan.
Gdy Bolesław stanął we drzwiach, ręką mu wskazała na Żaka.
Spostrzegłszy go narzeczony pobladł. — Brat, nie straciwszy wcale zimnéj krwi, przywitał go zdaleka.
— Kochanego pana brata!
Dobra chwila upłynęła, nim namyśliwszy się nieco, pan Bolesław odzyskał mowę. Drżący zwrócił się do kelnera i skinął mu głową, zuchwałe zaraz spoglądając na pannę.
— Tak, rzekł — jest to mój brat. Nic dziwnego, że w podupadłéj familii znalazł się syn marnotrawny, którego się ona wyparła. Tak jest — brat to mój, niezaprzeczam, ale niech sam powie, czy nie był wygnany z domu i czyśmy mieli kiedy o nim wiadomość i stosunki.
— Tak, wszystko to szczera prawda — odezwał się z pozorną zimną krwią kelner. Ojciec nasz był ekonomem u hrabiów, mnie się boso latać sprzykrzyło za gęśmi, i drapnąłem z domu. Czułem powołanie, a jemu zawdzięczam, że i panią mogłem poznać w Paryżu, i ściślejszą z nią zawiązać znajomość.
Aurora zakąsiła do krwi usta — Bolesław popatrzał na nią dziwnie.
— No to cóż? — odezwała się — to co?
Nastąpiło milczenie ogólne. Po chwili panna, namyśliwszy się, śpiewając coś dla nadania sobie tonu, ułożywszy ogon sukni, aby jéj ruchem nie zawadzał, zostawując obu braci z sobą oko w oko, wyszła obojętna do swojego pokoju i na klucz się w nim zamknęła.
Żak patrzał na Bolesia bez gniewu, z politowaniem jakiémś — Bolesław, ręce w kieszenie włożywszy, odstąpił ku oknu.
— Nie gniewaj że się — odezwał Żak — przyszedłem cię ratować! Chciałeś się, słyszę, nie do rzeczy ożenić, dla pieniędzy, szkoda mi było ciebie. Ja pannę Aurorę tak dobrze znam z Paryża, a może lepiéj jak ciebie. Na przyjaciółkę bardzo przyjemna, ale na żonę!
— Cóż komu do tego? — odparł gniewnie Bolesław — ja panu nie przeszkadzam się ożenić choćby z pomywaczką w hotelu — po co się pan mieszasz w moje sprawy?
— Bo to gorsze ożenienie niż z pomywaczką — mój panie Bolesławie — odezwał się Żak. Nie lękaj się, ja ci wstydu nie zrobię, ale nie chciałbym, abyś z siebie śmiech robił.
— Co panu do tego? — wybuchnął Bolesław — powtarzam — proszę się do mnie ani dziś, ani teraz, ani nigdy nie mieszać. Przypadek nas uczynił braćmi, wychowanie postawiło o sto mil od siebie. Daj mi pan pokój! Zemściłeś się — żegnam pana.
Żak popatrzał nań wzgardliwie.
— Żal mi cię — rzekł — ale spełniwszy co było obowiązkiem i satysfakcyą, kłaniam uniżenie!
Zakręcił się Żak i wyszedł, nie śpiesząc. Bolesław stał w oknie jak skamieniały, stał i niewiedział jak długo patrzał, nic nie widząc, w ulicę.
Rozbudziło go otwieranie hałaśliwe, niecierpliwe drzwi gabinetu panny Aurory, która wyszła podśpiewując. Trzymała w ręku pierścień ze szmaragdem i przypatrywała mu się obojętnie. Podeszła z nim do Bolesława, i śmiejąc się, rzekła:
— Proszę o mój!
— Cóż to znaczy? — zapytał Bolek.
— Choć to pan powinieneś zrozumiéć, że już mi się tego małżeństwa odechciało. A pfe! kelner z hotelu szwagrem, to ślicznie! Jakby się opiekun dowiedział. Nigdy w świecie, nie mogę — nie — nie mogę.
Bolesławowi twarz zaszła krwią.
— Ale pani z nim byłaś w przyjaźni, jak powiada? — ozwał się szydersko.
— Wielka rzecz co on tam gada? — odparła Aurora. — A gdyby tak i było? A panowie się nie umizgacie do ładnych garderobianek? Chłopiec przystojny i taki sprytny! Dla tego za jego brata iść — a pfe... daj że mi pan pokój. — Proszę o mój pierścionek?
Gwałtownym ruchem zdjął go z palca Bolesław i rzucił na ziemię. Aurora, śmiejąc się, podniosła i poszła ku niemu.
— Wstydź że się pan tak gniewać! cóż to znowu jest? Możemy zostać dobremi przyjaciółmi, przychodź pan sobie do mnie, będziemy się śmiać i gawędzić. — Ja nie mam urazy. — Słowo daję...
— Co mi tam? Pójdę za mąż czy nie? Jutro, po jutrze? wszystko jedno... Jakem się zamknęła w gabinecie, namyślałam się, namyślałam, aż mi głowa trochę boleć zaczęła. Nie, za młodego chłopca iść, mnie — niema żadnéj kalkulacyi — zawsze to niewola i niewygoda, ja sobie wyszukam takiego, którego i widywać nie będę potrzebowała. — Dam mu tam co...
Bolesław stał, w okno ciągle patrząc, nieporuszony.
— No, no, dość bo tych gniewów? Kiedy ja się nie gniewam — za cóż ty masz się dąsać! Mówię ci, że możemy być dobremi przyjaciółmi. Ja się troszynę przyzwyczaiłam do pana, a jak się przyzwyczaję, to, póki mnie kto nie znudzi, tęskno mi za nim. Jakoś teraz się nawet nikt zabawny nie trafia — pan sobie, panie Bolesławie, możesz przychodzić kiedy zechcesz...
Słysząc to, Boleś — sądził że rozumnie postąpi, wybuchając w sposób tragiczny.
— Ja, jeśli raz moja noga ten próg przestąpi, nigdy więcéj się tu niepokażę!
Rozśmiała się Aurora.
— Jakby w teatrze! — zawołała, drapując się zarzutką, stanęła niby aktorka w roli kochanki.
— Sztylet! podajcie mi sztylet... utopię go w mém łonie! Niewdzięczny! opuszczasz mnie! śmierci więc méj pragniesz...
Cha! cha! cha... I śmiejąc się, rzuciła na niedaleko stojącą kozetkę. Podparła się na ładnéj rączce i poczęła przyglądać osłupiałemu, w istocie litość obudzającemu Bolesławowi, przez którego głowę przechodziły wszystkie następstwa nieszczęścia, które go spotkało.
Co miał począć teraz?
Postawszy tak czas jakiś, zbliżył się ku Aurorze.
— Słowo jeszcze — rzekł do niéj. — Pani więc téj intrydze uknutéj na mą zgubę dajesz się do takiego kroku popchnąć... Niech pani rozważy! Ja — ja mogę, ja mam prawo się pomścić — ja...
Panna się śmiać zaczęła.
— Ale, słuchajże — odezwała się zimno — nie trać głowy! Pomścić? jak? będziesz na mnie plótł? A co mi to szkodzi, ludzie źle mówią, to mnie jeszcze czyni ponętniejszą. Ja o to dawno dbać przestałam! Jak się nie będziesz dąsał, to możesz u mnie bywać i zostaniemy dobremi przyjaciółmi, nie — to ci drzwi zamknę. Zyszczesz tylko tyle. Zechcesz bardzo dokazywać? i na to radę znajdę. Ktoś się chętnie ujmie za mnie i zrobi tobie awanturę... Nie bądź dudkiem.
— Żegnam panią! — odezwał się patetycznie Bolesław.
Aurora wstała żywo z kanapki, poważną nastroiła minkę, z obu stron ujęła spódniczkę rękami i oddała mu ukłon tak pocieszny, że, gdyby się nie wściekał, musiałby się był rozśmiać z niego. Głos, którym wymówiła — Żegnam pana!! był pełen niby głębokiego uczucia.
Natychmiast potém rzuciła się na kozetkę z nogami, wyciągnęła białe ręce do góry i ziewnęła straszliwie. Oko jéj pobiegło za Bolesławem, który szedł ku drzwiom jak pijany.
W chwili gdy drzwi otworzył, panna zawołała na lokaja stojącego w przedpokoju.
— Michał! Tego pana więcéj nigdy nie przyjmować! Rozumiesz?
Było już dobrze z południa, gdy zszedłszy w ulicę, począł się namyślać pan Bolesław co ma zrobić z sobą. Chciał iść do p. Samuela, ale się zawstydził, wolał napisać do niego. Udał się więc do domu. W ulicy spotkał go przechodzący doktór, spojrzał mu w twarz.
— Co ci to jest? nie swój jesteś? chory, czy...
— Czuję się nie dobrze, ale to zmęczenie — rzekł Boleś.
— Idź wypocznij.
I tak się rozstali.
Jacusia znalazł w bramie stojącego na straży. Zobaczywszy pana niespodziewanie prędko wracającego, chłopiec opowiadać mu zaczął o tém, jak się o niego dowiadywano; lecz, nieotrzymawszy ani słowa odpowiedzi — w końcu zamknąć musiał usta. Zaledwie przyszedłszy do mieszkania, siadł nieszczęśliwy, zawiedziony w swych nadziejach Tanczyński, pisać list nowy.
Odwoływał w nim ranne pismo swe, pod pozorem iż było pisane w chwili mimowolnego rozdrażnienia, tłomaczył się znowu familijnemi zawikłaniami, na przyszłość zaręczając, iż raz na zawsze usunięte zostały.
Nie miał już czasu wystylizować tak starannie odwołania, szło mu o to, aby doszło jak najrychléj i zaledwie dokończywszy je, kazał się Jacusiowi ubrać, iść wprost, co najprędzéj i oddać je do rąk własnych pana Samuela. Chłopcu było bardzo na rękę przewietrzenie się na mieście i to jeszcze w liberyi nowéj, bo wychodząc z listem lub posyłką miał ją kłaść prawo.
Napędzał go tylko p. Bolesław, gorączkowo nalegając o pośpiech, przyrzekając nawet nagrodę, jeśli się żywo sprawi, i wymagając ażeby przyniósł odpowiedź.
Po wyjściu Jacusia, o którego poselstwa dobrym skutku nie powątpiewał — p. Bolesław drzwi zamknął, i padł na fotelu odpoczywać. Nie mógł jeszcze przyjść do siebie, po tém co z nim zaszło. Teraz, jak zwykle człowiek, gdy mu się co niepowiedzie, starał się sam dowieść przed sobą, iż się to stało szczęśliwie, że Aurora była do zbytku płochą i zuchwałą, życie z nią groźne i t. p. Na myśl mu téż przychodziło co pocznie w razie (nadzwyczaj nieprawdopodobnym) gdyby p. Samuel obrażony dawnego stosunku nie chciał przywrócić. Nad tém się jednak nie bardzo zastanawiał, bo nieprzypuszczał, ażeby do tego aż przyjść mogło.
W zadumie bezładnie krążących myśli upłynęła godzina. — Wedle rachuby p. Bolesława Jacuś powinien by już był być z powrotem... Znał jednak nadto jego wisusowatą naturę, by się dziwił spóźnieniu.
Zaczynało zmierzchać, Jacusia nie było; zciemniło się zupełnie, nie nadchodził.
Boleś począł niecierpliwemi krokami mierzyć pokoiki — niepokój go ogarniał. Opóźnienie było złym znakiem. W ostatku zadzwonił Jacuś, bo drzwi były zamknięte. Bolesław pobiegł mu otworzyć.
— Czego żeś bawił tak długo? — zakrzyczał.
— Kazano mi czekać — słowo honoru daję.
— Gdzież odpowiedź.
— Nie dano mi żadnéj.
— Jakto? — groźnie krzyknął Bolesław. — Cóż ci powiedziano?
— Wyszedł sam pan do mnie — tu Jacuś włosy sobie poprawił — i powiedział mi. — Nie ma nic pilnego, ja sam odpowiedź w tych dniach przyślę.
— Jak to — w tych dniach! — zawołał z gniewem Boleś — toś nie dosłyszał chyba.
— Słowo honoru — w tych dniach.
Bolesław się zamyślił. widocznie sprawa gorzéj stała, niż sądził. Do kogo się miał uciec, co zrobić? nie mógł jeszcze rozsądzić. Nie było się co łudzić — z wielkiéj wysokości runął głęboko. — Jak wszyscy jemu podobni awanturnicy, nim potrafił nowy jakiś plan ułożyć, stracił zupełnie przytomność — obawa chwyciła za serce. — Co począć?
Tegoż wieczora, obliczył się p. Bolesław ze wszystkiem, co miał; nie rachując tylko długów. — Gotowizna w biórku wynosiła około trzechset złotych, ładne bardzo fraszki sam niewiedział jaką miéć mogły wartość, sprzęty wzięte zostały na kredyt. Należało się oprócz tego krawcowi za garderobę, coś w restauracyi, drobnych dłużków po mieście miał sporo...
Z rachunku z p. Samuelem, u którego czerpał, najczęściéj wybierając naprzód naznaczoną mu pensyę — prawdopodobnie lub nie wiele albo się nic nie mógł spodziewać.
Do kogo by się mógł udać, co przedsięwziąć, nie wiedział wcale. Czuł, że odwołanie się do Sanermanna było niemożliwe i niemogło żadnego miéć skutku. Całą prawie noc przemęczył się tak, usnął nad ranem i obudził późno. Wychodzić na miasto nie miał ochoty ani potrzeby, nie ubrany nawet przesiedział część dnia w krześle, oczekując na zapowiedzianą rezolucyę Bombasteina.
Profesor w części tylko zawiadomiony przez Żaka, który mu scenę swą w domu p. Aurory opowiedział, mocno był ciekaw dowiedziéć się reszty. Jako neutralny na pozór w téj sprawie, nazajutrz postanowił dotrzéć — i poszedł do siostrzeńca.
Godzina była popołudniowa, gdy Jacuś, nie pytając nawet pana o pozwolenie, wpuścił go. Maciórek wszedł majestatycznie aż do gabinetu, w którym siedział gospodarz domu.
— Dobry wieczór. Cóż to czy chory jesteś? Przypadkiem przechodząc spostrzegłem Jacusia — który mi powiedział, że jesteś w domu.
Bolesław nie umiał jeszcze odpowiedziéć.
— Wuj nie wie? — zawołał.
— O czém? gdzie? co?
— O pięknym postępku kochanego braciszka! pana Jakuba?
— Cóż zrobił!
— A! widać się chciał pomścić na mnie za to, żem go przyjął jak brata. Wpadł wczoraj do panny, którą gdzieś pono widział w Paryżu, i zameldował się jéj jako brat jéj narzeczonego.
— Historye! — rzekł profesor — i cóż?
— Wszystko zerwane — zawołał Bolesław. — Ja się z tego cieszę!
— A, cieszysz się z tego? — podchwycił Maciórek.
— Panna była lekkomyślna — rzekł Bolek — sądziłem, że przywiązawszy się do mnie, ustatkuje — ale gdzie tam! Lepiéj że się tak stało.
— Zapewne, jeżeli tak lekkomyślna — rzekł profesor siadając.
— Gorzéj jest — dodał Boleś — że ja wczoraj musiałem zerwać z tym Bombasteinem.
— O! o! zerwałeś z nim! proszę — odezwał się Maciórek — po cóż było tak spiesznie.
— Sanermann naglił! — rzekł Bolesław. — Napisałem potém do niego że wracam, ale mi nawet dotąd nie dał odpowiedzi.
Profesor pokręcił głową.
— Fatalny skład okoliczności, wcale jakoś nie dobrze! Ja znam p. Samuela, jak się raz obraził — bywaj zdrów! Ha! — dodał — na to nie ma ratunku. Cóż teraz myślisz z sobą?
— Sam niewiem.
Milczał czas jakiś Maciórek.
— Fatalny skład okoliczności! — powtórzył po cichu — bardzo fatalny, tém bardziéj że z Sanermannem téż niema co i gadać.
Przybity Bolesław westchnął.
— Ale musisz miéć pieniądze? — dodał profesor po cichu.
Z odpowiedzią nie spieszył spytany, milczenie trwało minut kilka.
— Żebyś téż sobie nie oszczędził? hę? — spytał powtórnie Maciórek.
— Jakim sposobem — odezwał się Bolesław z gorzkim uśmiechem. — Starając się o pannę, będąc zmuszonym do pewnéj reprezentacyi jako spólnik Bombasteina?!
— Trzeba zawsze żyć z jutrem — rzekł dogmatycznie profesor. — Widzisz, coś ty sobie tém swojém szałapuctwem narobił! Ha! a niemówiłem?
— Wuj wszakżeś chwalił wszelkie moje projekta! — zawołał Tanczyński.
— Zawsze warunkowo — odparł Maciórek. — Projekta o tyle są dobre, o ile się udają. Byłeś nie praktycznym. Sam winieneś sobie. Nie godziło się zrywać z poczciwym tym Samuelem, póki ptaka nie miałeś w garści.
— Któż mógł przewidziéć, że Żak będzie tak podłym?
— Wszystko złe zawsze należy przewidywać, a dobremu niedowierzać — to moja zasada — odezwał się profesor. — Z wami młodymi daremna rada, kuj, kuj, gadaj, nawracaj, lekkomyślność, zawsze toż samo! A w końcu bieda...
Bolesław westchnął.
— Nieszczęśliwa rodzina — zawołał — do któréj się takie indywiduum przypląta jak ten nikczemny Żak.
— Ale bo co się stało Żakowi! — zamruczał profesor — to nie jest tak zły chłopiec! Fantazya! Zdało mu się, że cię wyrwie z rąk téj płochéj zalotnicy! mógł to uczynić w najlepszéj myśli.
— Niech go tam kaci porwą! — wrzasnął Boleś.
— Widzę, że jesteś mocno podrażniony — z flegmą odezwał się Maciórek wstając. — Nie będę ci się naprzykrzał, potrzebujesz wypoczynku. Dobranoc ci — dobranoc...
— Jacuś! poświeć mi na wschodach, abym gdzie nie rozbił głowy!
I Maciórek wyciągnął poważnym krokiem, zmierzając ku szachownicy, a powtarzając w duchu.
— Zerżnięty! kompletnie, co się zowie zerżnięty. — Dobrze mu tak!



VII.

Nie zawsze wesoło na wysokościach, a niema nic w świecie smutniejszego nad mieszkanie pod strychem w zimie, — nawet w najparadniejszej z kamienic, w miarę jak się wzbija ku górnym piętrom, wschody stają się coraz ekonomiczniejsze, ciaśniejsze i coraz trudniejsze za to. Błoto które na nich narasta, woda obmarzająca, rzadko bardzo bywa naruszoną ręką stróża, który w opiece ma szczególniéj piętra zamieszkane przez osoby, pozdrawiane ukłonem i uśmiechem. Lokatorowie z pod strychów przeciwnie pierwsi mu się grzecznie kłaniać muszą, i z temi ceremonij niema.
Na poddaszu i śnieg zalatuje, i wiatr się wdziera i pustką czuć smutną, bezludną. Ci co się tam kryć muszą, siedzą cicho, jakby się wstydzili dać znak życia. W jednéj z takich wygnańczych ciupek na strychu i na starem mieście, więc w starym domu, którego i dolne piętra konfortem zbytnim nie grzeszyły — leżał na łóżeczku małem, wymizerowany młody człowiek, obwinięty zbrukaną kołdrą wełnianą. — Była już godzina dwunasta, nie wstawał jednak i z głową zanurzoną w poduszki drzemał czy odpoczywał.
Jedna jedyna izdebka składająca całe mieszkanie, z żelaznym piecykiem starym, łóżkiem w kącie, stolikiem, parą krzeseł i komodą, z któréj bejc się mocno pościerał, nagą była i smutną. Podróżny kufer wyszarzany stojący w rogach łóżka, napół otwarty był, wyzierały z niego suknie przeszarzane, inne leżały porozrzucane po kątach.
Na stoliku zgaszona świeca, kilka kawałków papieru, zmięty krawat, trochę drobnych rozsypanych pieniędzy, karafka z wodą, talerz z zastygłą tłustością, w nieładzie były porozrzucane.
W izdebce mocno czuć się chłód dawał, jedyne okno było zamarzłe i ledwie szary dnia blask przepuszczało. Podłoga od dawna nie zamiatana, okryta była szczątkami różnemi stanowiącemi historyą niedawnéj przeszłości.
Zapukano do drzwi.
— Kto u licha? — odezwał się głos ochrypły i głowa leżącego podniosła, okryta włosami czarnemi rozrzuconemi i zwichrzonemi. Trudno było w niéj poznać nie dawno jeszcze tak pięknego i wytwornie zawsze ubranego pana Bolesława Tanczyńskiego, chyba po zuchwałym i dumnym wyrazie twarzy, która go i teraz zachowała.
— Kto u licha?
Wzrok oczu zmrużonych prawie gniewnie zwrócił się na drzwi.
— Któż tam? — zawołał.
W krótkiem futerku, z laską w ręku wsunął się ciekawie rozpatrując, doktor Bazyli. Ten, nic a nic się był nie zmienił, nieco mu może ciała przybyło. Na twarzy jego dawny spokój panował. Wszedłszy i drzwi za sobą zamknąwszy, stanął jakby niedowierzając oczom swoim.
Tanczyński, który był podniósł głowę, zobaczywszy doktora, na pół ją znów ukrył w poduszki.
— Jakżeś ty do mnie trafił? — odezwał się grobowym głosem.
— Znikłeś mi oddawna z oczów, dowiadywałem się — rzekł doktor — nie wyobrażałem sobie żeby — żebyś był w takim położeniu.
— W jakiem położeniu? — odparł głos z pod poduszki. — Chwilowe kłopoty...
Zmilczał nieco. — No, prawda — dodał — że w tym momencie jestem w ambarasie.
Doktor usiadł w nogach łóżka.
— Jakimże sposobem aż do tego przyszło? — zapytał.
— Pytasz o to! proszę cię! — zawołał Bolesław — podłość ludzka, intrygi, szelmostwa! Człowiek idący prostą drogą zawsze się znajdzie prędzéj późniéj w tém położeniu.
— Ale przecież? jakim sposobem? Miałeś miejsce, mówiono że stałeś świetnie, że były nadzieje jakiegoś ożenienia? niewiem...
— Ożenienia! — podchwycił Bolesław podnosząc się na łokciu — ale jakiego! jakiego! Z osobą wykształconą, arystokratycznego pochodzenia, z najpiękniejszemi stosunkami, ze sperandami na przyszłość!! Wszystko to zabiły nikczemnych ludzi zazdrość i intrygi. Oczerniono mnie najniewinniéj — usunąłem się sam, oburzony. Wolałem znosić nędzę.
— Ale, to nie potrwa — dodał Bolesław — mam jeszcze bardzo możną rodzinę, mam środki.
Chwalił się tak, a doktor słuchał cierpliwie, choć znając go z uniwersytetu wiedział, że te nadzieje były próżne, a raczéj zmyślone. Nie mówił jednak nic, bo mu go serdecznie żal było. Dopiéro gdy się Bolesław wygadał i ulżył sobie, doktór począł łagodnie.
— Wszystko to dobre, mój kochany kolego, ale daleko by lepiéj było nie spuszczać się na familię, nie spieszyć z ożenieniem, oszczędnie żyć i powoli dopracowywać się przyszłości. Masz zdolności, masz młodość.
— Słuchaj — odparł Bolesław — zdaje mi się żeśmy już nieraz o tém mówili. Drogi ludzkie są różne jak charaktery i temperamenta, ja nie umiem iść powoli.
— I dla tego padasz! — odezwał się doktor.
Bolesław ukrył głowę w poduszki.
— Przyszedłeś mnie karmić temi morałami — mruknął.
— Nie — odparł doktór — mylisz się. Jestem sam w dorobku, kapitałów niemam, lecz pomogę ci chętnie. Ile ci potrzeba abyś na nogach stanął? mów!
Bolesław się porwał, oczy mu się świeciły.
— O! ja wiem — zawołał wyciągając chudą rękę — tyś poczciwy, ty serce masz złote. Wierz mi oddam ci z wdzięcznością! Dziś, wiesz tysiąc złotych może mnie wybawić i zapewnić przyszłość.
Bazyli potrząsł głową.
— Dla mnie to są już grube pieniądze — rzekł — ale, jeżeli one istotnie mogą cię uratować.
— Przyjacielu! — patetycznie krzyknął Bolesław — dźwignę się na nogi! Będziesz moim zbawcą!
— Jutro ci je przyniosę — odezwał się przyjaciel wstając z krzesła — ale, dodał, pokaż no mi puls? Jesteś chory czy nie? — Język?
Bolesław posłuszny dał się badać. — Doktor rozpytywał o jadło i sposób życia.
— Nic ci nie jest — rzekł — aleś zmizerowany i zgryziony. Staraj się życie odmienić! Zaklinam cię! szukaj zajęcia, przestań grać na loteryi, a weź się do roboty...
Tanczyński począł dziękować głosem przejętym. Widocznie rozweselony już i jakby na nowo zbudzony do życia.
— Bądź spokojny o mnie, smutne doświadczenie nauczyło jak się z ludźmi obchodzić i jak życie pojmować. Nie tłómaczę ci się, ale zobaczysz! Mam projekta nieomylne, zawstydzę mych prześladowców...
Pożegnali się, doktor wyszedł, nie zbyt zbudowany i nie bardzo pewny nowéj przyszłości Bolesława, lecz chętnie poświęcając swe oszczędności aby go wyrwać ze złéj toni. Zaledwie on był za drzwiami, gdy Boleś porwał się z łóżka i okrywszy kołdrą poszedł naprzód szukać środków ogrzania izdebki. Resztka węgla i kawałków drzewa walała się w koszyku, starczyło to na rozpalenie ognia w piecyku, od którego natychmiast mała izdebka ocieplać się zaczęła. Żywo zabrał się gospodarz do rozpatrzenia w pozostałéj tualecie. Nadzieja jutra lepszego, dozwalała mu wyruszyć z pieniędzmi jakie miał, na miasto. Surdut, palto, nie zbyt wytarty kapelusz, całe ubranie jak do wyjścia, nie świetne, ale znośne, znalazło się w kuferku. Co było najlepszego zabrali już tandeciarze. P. Bolesław, który zrozpaczony nie wychodził dni parę, chciał wyszukać wuja aby się od niego dowiedziéć o osobach, które go obchodziły, a do których dawno już przystępu nie miał. Bombastein dawszy mu odprawę, drzwi mu zamknął, do Sanermanna próbował się dostać napróżno, brata ani chciał ani mógł widziéć. — Profesor raz się przekonawszy iż siostrzan — plasł, ani się dowiadywał o niego.
Mówił tylko usprawiedliwiając siebie — któż mu winien. — Sam sobie to zgotował.
Bolesław prędko bardzo z owego apartamentu z Jacusiem, zszedł na strych i łaskę stróża. Projektów o których mówił doktorowi, niemiał żadnych, lecz pewien był, że umiejętnie występując znowu, coś sobie znajdzie. Przychodziła mu na myśl Arcia, ale nie był pewien czy już za mąż nie wyszła; miał na pamięci pewną wdowę trzymającą restauracyjkę na Starem mieście, u któréj jadał bardzo mile będąc przyjmowany.
Któż wie? nawet do panny Aurory wcisnąć się jeszcze możeby się udało? — Wszystkie plany przyszłości, jak widzimy, krążyły nie około czego innego, tylko około łatwego zdobycia środków próżnowania. Nie tak już teraz wysoko sięgał ex-hrabia, tłómacząc sobie że w wyższych sferach, zepsutych, przesądami strawionych, ocenionym nie będzie.
Spadłszy tak nizko, gotów się był i mniejszém zaspokoić.
Z temi powikłanemi nadziejami przyszłości, poszedł wprost do kawiarni, w któréj prawie pewien był znaleźć Maciórka. W istocie szanowny profesor, który był konserwatystą znakomitym, ze stanowiska swojego wyrzucić się nie dawał. Około niego mieniało się i przewracało wszystko, on — trwał ze swym starym parasolem, chustką od nosa, uśmiechem poważnym i twarzą pięknie wypogodzoną, znamionującą sumienie czyste i żołądek nie próżny.
Na widok siostrzeńca, jakby upiora z grobu wstałego, poruszył się mocno wuj, zdziwił, zaciekawił. Bolesław już miał twarz znowu zarozumiałości i pewności siebie pełną.
— Cóż to się z tobą działo? — spytał wuj czule — napróżno cię szukałem? byłem w obawie.
— Byłem chory — ale, już wyzdrowiałem zupełnie, dzięki przyjacielowi mojemu doktorowi — odparł siadając pan Bolesław. — Cóż tam słychać w świecie?
— W jakim? — spytał Maciórek.
— Co porabia braciszek kochany? hę? — szepnął Bolek.
Professor się skrzywił, głową potrząsł.
— Gdybym ci powiedział, nie uwierzysz! — rzekł.
— Wszystkiemu w świecie! — śmiejąc się zawołał Bolek. — Cóż się z nim stało?
Stupendum! — zawołał Maciórek. — Jeśli mam wierzyć wieści, to ożenił się z panną Aurorą i wyjechał z nią za granicę.
Bolesław poskoczył z kanapy.
— To wprost niedorzeczność! bo to być nie może! — krzyknął. — Jakże? odprawiła mnie za to że byłem jego bratem, a —?
— A jego sobie wzięła dla tego że jednego ranka nudziło się jéj bardzo... Proszę cię — dodał Maciórek — miała podróżować, możeż być co na świecie wygodniejszego nad ober-kelnera miéć w podróży? Zresztą i to pewna że Żak polskiego grafa rolę grać będzie przedziwnie za granicą! Może lepiéj niż ty.
Stał jak osłupiały Bolesław, myśląc że stryj sobie z niego robi żarty; gdy stary dobył z bocznéj kieszeni pugilares, a z niego dwa bilety wizytowe, z dopisanemi u spodu literami. P. P. C. Na jednym z nich stało pod szlachecką koroną: Monsieur Jacques de Tanczyński.
Na drugim.
Madame Aurore de Tanczyńska née comtesse de Przetak.
— Zaszczycili mnie, jak widzisz pożegnalną wizytą — rzekł śmiejąc się professor i chowając skrzętnie bilety. — Pan Żak krył się przedemną z tém że trafił do panny Aurory i zawiązał z nią stosunki, dopiéro gdy miał już do ślubu iść (a ten odbył się prywatnie) przyszedł mnie niby prosić o błogosławieństwo. Wesela i kolacyi wcale nie było, bo państwo młodzi natychmiast wyjechali. Pytałem go jakim się to sposobem stać mogło. Opowiadał mi, śmiejąc się, że wieczorem tegoż dnia odebrał bilecik, zapraszający go aby się przyszedł tłómaczyć. — Pannie się podobał. Co do niego, mówił mi że się jéj nie boi. — E! co było a nie jest, nie pisze się w rejestr — dodał, a teraz ja ją wezmę tak w kluby, że brykać nie pozwolę.
Bolesław westchnął i gniewnie rzucił rękawiczkami o stół.
— A cóż się dzieje z Sanermannem i Bombasteinem.
— W najlepszéj komitywie — rozśmiał się Maciórek — zaraz nazajutrz po katastrofie, spotkali się, starli, wykłócili, porozumieli, zawarli spółkę i razem ludzi oszukują, co im we dwu daleko lepiéj przychodzi, niż każdemu z osobna na własną rękę. Powiem ci téż nowinę tyczącą się twojego doktora, do któréj się on pewnie nie przyznał. Radzca ma nadzieję mu wyrobić miejsce przy szpitalu, a że podobno bez posagu bierze pannę Emmę, więc mu ją dadzą.
— Bravissimo! — rzekł gorzko Tanczyński — słowem tego tylko brak, żeby i pana Serafina ożenić i wujaszka. Ja podobno sam jeden w celibacie zostanę.
— A! pana Serafina żenią z córką bogatego kupca z Franciszkańskiéj ulicy — to pewna. Panna ospowata, ale milionowa. Co do mnie, zdaje się, że ja asindziejowi dotrzymam kompanii, chybaby na łożu śmiertelném bogata jaka dziedziczka chciała mi rękę kostniejącą podać i in articulo mortis ślubować, aby w testamencie zapisać. Podobne wypadki rzadko się jednak zdarzają — mówił Maciórek — nie rachuję na to.
Spojrzał na Bolesława, który patrzał smutnie na popękane swe buty lakierowane — i myślał o marnościach świata tego.
Arcia mu się po głowie kręciła. Profesor tym czasem go zabawił.
— Ale, ale — odezwał się — była pono wiadomość o pani téj, wdowie, u któréj i asindziéj bywałeś. — Niedowiary! zbiegła słyszę ze strachu do Ameryki, bo, jak się okazuje, istotnie znaczną summę zabrała księciu... u którego była quasi gospodynią. Wszystko co tu miała zlicytowano, ale książę nie wiele z tego skorzystał. Była podobno tak ostrożną, iż owoc swych zabiegów, złożony w rencie francuzkiéj, zawsze nosiła przy sobie, mogła więc wprost z teatru udać się w podróż, mając środki po temu.
— Szczęście to wielkie — odezwał się Bolesław — iż ja, zawsze mając ją w podejrzeniu pewném, nie starałem się zbliżyć do niéj. Byłbym piękne zrobił ożenienie!
— Jednakżeś tam i gościł i obławiał się u niéj — szepnął profesor — a to nie bez kozery!
Pogroził mu na nosie. Uśmieszek pogardliwy przebiegł po ustach wybladłego młodzieńca. Ponieważ miał zamiar dotrzéć tego jeszcze wieczora do kamienicy Rehmajera dla powzięcia języka, Bolesław wstał żegnając wuja.
— Mój kochany — odezwał się Maciórek z powagą zwykłą — ustatkuj że się, proszę, zrób raz stały jakiś projekt, nie rozrywaj się, wszystkie siły swe skieruj ku jednemu celowi. Niech że ci się choć tak powiedzie jak Żakowi, który, jak na siebie, świetną wygrał stawkę.
— O! ja — spodziewam się przecie coś lepszego — rzekł układając włosy Bolek. Człowiek bez wychowania, pospolity, bez manier, spodziewam się, żem więcéj wart od niego.
— Ale tu o to idzie, żebyś więcéj niż on potrafił — rzekł profesor — ludzie nie mierzą się tém co są warci, lecz tém co zrobić mogą. Sam widzisz, że cię prostaczek przez kij przesadził.
— To się bardzo szczęśliwie stało! — zakończył.
Wieczorna wycieczka ku kamienicy Rehmajera tém bardziéj na rękę była p. Bolesławowi, że jego strój na mroku nocnym zyskiwał. Znał wybornie wszystkie obyczaje domowe i ufał, jeśli się tu nic wciągu tego czasu nie zmieniło, że stając na przesmyku, którąś z panien spotkać może.
Na dole w sklepie korzennym ruch był wielki, tu się kucharki zaopatrywały w pieprz za trzy grosze, w bobkowy liść, mączkę cukrową, świece, kawę i różne domowe potrzeby. Zdala dojrzał już p. Bolesław znanych sobie sklepowych chłopców, i sprzedających komisantów. Wszystko po staremu na miejscu było, tylko zbliżywszy się nieco, zauważył baczny postrzegacz, że służba sklepowa tak głośno i swobodnie gospodarowała jakoś, jak nigdy, chyba gdy starego Rehmajera wcale się nie spodziewano.
I on więc śmieléj wszedł na próg sklepu, w którym blizko już lat dwa się nie pokazywał, pod pozorem kupienia papierosów, bo i tych dystrybucya łączyła się do wyprzedaży innych delikatesów.
Pan Derbisz pierwszy komisant, człek wesoły, postrzegłszy dawną znajomość, powitał ją dotykając aksamitnéj czapeczki.
— O to, sto lat? gdzież to pan bywał? — spytał.
— A! różnie — rzekł Bolesław, który się chwalić lubił — jeździłem trochę po świecie. Cóż tu u państwa słychać?
— A! u nas? pan nic nie wie! — rzekł Derbisz — niestety! pryncypałaśmy stracili! A! panie, człowiek był zdaje się nic. Stał bywało w kątku, ręce w tył założywszy, cały słowa nie mówiąc — a jak go nie stało! prawéj ręki, powiadam panu nam zabrakło! Idzie wszystko kulawo.
— Cóż więcéj w domu u państwa? — cicho odezwał się Boleś, którego wiadomość o śmierci czcigodnego Rehmajera, zamiast zasmucić, jakoś raźniejszym zrobiła. Co więcéj.
— A cóż? nic, nic, bieda!
— Panny powychodziły za mąż? — odważył się spytać Boleś.
— Są tam projekta! są — rzekł Derbisz — lecz pewnego dotąd niema nic. My panie, dla starszéj panny potrzebujemy fachowego człowieka. Ja sam wydołać nie mogę.
Paczka papierosów leżała już dawno na stole, Boleś zapłacił, ukłonił się grzecznie i wyszedł. Powiodło mu się nader szczęśliwie, szło tylko teraz o to, ażeby mógł w jakikolwiek sposób widziéć się z tém bóstwem, które mu naprawiało krawaty. Nieśmiało posunął się na pierwsze piętro, ufając gwiaździe szczególnéj. Słabiuchne światełko oszczędne rzucało smutny blask na nieczyste schody, ale tylu pamiątkami usłane. Gdy p. Bolesław doszedł na piętro, otworzyły się właśnie drzwi i główka średniéj panny Rehmajerównéj wysunęła się ciekawie, rozglądając. Oczekiwała ona na kogoś, bo wschody tradycyjnie służyły do zawiązywania niedozwolonych prawnie znajomości, i do ich utrzymywania tajemniczego... Pomimo słabego oświetlenia panienka poznała Bolesława, i wybiegła ku niemu.
— A, Boże wszechmogący, to pan! — poczęła wołać — to pan! Cóż się z panem działo! Arcia oczy wypłakiwała...
— Byłem w podróży, potém chory — rzekł Bolesław.
— Chcesz pan się z nią widziéć? prawda? ja pobiegnę. Albo nie — mówiła zniżając głos dzieweczka — pan możesz śmiało zajść do jéj pokoju. Mama o téj porze nigdy tam nie chodzi. Gdyby broń Boże nadeszła, no to co? świecę zgasić! i po wszystkiem!
Dziewczę szczebiotało z gorączkowym pośpiechem.
— Stój że pan, nie ruszaj się — ja Arci dam znać i wprowadzę pana...
Znikła mówiąc i pobiegła. Nie upłynęło i pięć minut, gdy z ciemności wynurzyła się w drugim kątku i skinęła, aby szedł za nią.
Bolesław był posłuszny. W progu z rękami załamanemi stała Arcia, nie wiele zmieniona, pulchniejsza tylko jeszcze, niż była.
Siostra popchnęła go, śmiejąc się, do pokoiku i drzwi za nim zamknęła, sama stając na straży z towarzyszem, który właśnie od dołu wschodów się zjawił.
Pokoik panny Arkadyi, nie był ani ładny, ani porządnie utrzymany, nie przyjmowała w nim nigdy nikogo. Sukienki leżały, wisiały, walały się po wszystkich kątach, toaleta zajmowała dość miejsca, a na niéj nieład był, który tylko młodości wybaczony być może. Arcia ręce załamywała, potém rzuciła się na szyję dawno niewidzianemu.
— Co się z tobą działo? żeby ani się zgłosić? myślałam już, że chyba umarłeś, o mój Boże! co ja tych łez wylałam! O włos mnie nie wydali za Wilbacha — co był w korzennym sklepie na Długiéj. Ordynaryjny człek — ale byłabym już poszła dla matki, bo sobie rady dać ze sklepem nie może. Gdzieżeś ty był? co się z tobą działo?
— Ja? — odparł, tragiczny ton przybierając, Boleś — byłem przez familią wysłany, miałem nadzieję otrzymać miejsce w dyplomacyi. Gwałtem mnie z Warszawy wypchnięto — przechodziłem koleje najrozmaitsze, poświęciłem, mogę powiedziéć, karyerę moją i przyszłość aby do ciebie powrócić. A! niepodobna opisać co wycierpiałem od przewrotności ludzi.
Westchnął, nie mogąc jakoś na prędce wymyśléć bardziéj szczegółowéj historyi. Arci łzy się puściły z oczów.
— Ale teraz tu zostaniesz? — zapytała.
— Nie wiem — rzekł.
— Musisz! A ja za nic w świecie za Wilbacha nie pójdę. Śmierdzi tabaką okropnie.
Usiedli razem na kuferku i poczęła się cicha, poufna rozmowa. P. Bolesław zawsze jeszcze, nie będąc pewien czy ma się na kupcównie ograniczyć i świat sobie zawiązać, mówił jéj o swéj niezmiernie dumnéj i wymagającéj rodzinie, pod któréj władzą zostawał. Spodziewał się uchylić przeszkody — gotów był uczynić wszystko, największe ponieść ofiary dla wspólnego szczęścia.
Stosunki teraz niezmiernie były ułatwione, matka nie mogła tak surowo córek pilnować, niedowidziała na oczy, przybita była poniesioną stratą, Bolesław więc mógł zachodzić w różnych dnia porach i widywać się z nią.
Obie panny starsze były w najlepszéj przyjaźni, kazano się tylko wystrzegać pana Derbisza, który miał być niegodziwym szpiegiem i wszystko matce donosił. On to w interesie handlu nastawał na wydanie Arci za Wilbacha.
— A! to człowiek? żebyś wiedział. Nienawidzę go, niecierpię — dodało dziewczę.
— Ja właśnie w sklepie z nim mówiłem i widział mnie — rzekł Boleś — co się bardzo źle stało.
— O! ręczę że będzie szpiegował — zawołała Arcia — ale niedoczekanie jego! niech stu postawi, my sobie radę damy!
W ten sposób zawiązały się na nowo stosunki z panną Rehmajerówną i uszczęśliwiony powodzeniem dnia tego, wyszedł Tanczyński pełen nadziei. W ostatecznym razie miał jakikolwiek widok przyszłości. Nim jednak doszedł do domu, już mu co innego w głowie świtało. Arcia była dlań bardzo chudym kąskiem, marzenie popychało go wyżéj. Nie mógł się oswoić z tą myślą, aby na kupcównie i korzennym sklepie miał poprzestać.
Nazajutrz wierny słowu swojemu nadszedł Bazyli, niosąc pomoc przyrzeczoną.
— Daleko ci lepszą rzecz jeszcze przynoszę, niż te mizerne tysiąc złotych — odezwał się, kładnąc papierki na stole. — Mówiłem z radzcą, widział się wczoraj z Mecenasem, któremu zaręczył, że macie prawnicze wykształcenie. U mecenasa jest miejsce nie świetne, ale na początek dobre. Ubiega się o nie wielu, daj się poznać, zechciéj pracować, przyszłość masz zapewnioną.
— Serdecznie ci dziękuję za troskliwość — odparł Bolesław — ale ja tego nie potrzebuję — mam inne i daleko świetniejsze widoki.
Mówił to z taką pewnością, że doktor umilkł.
— Mam ci powinszować? — dorzucił — w mieście powiadają, że się żenisz z panną Emmą?
— Kto ci to mówił? — spytał Bazyli.
— Mówią o tém powszechnie, nie pamiętam, od kogo to słyszałem wczoraj. Cóż, prawda to?
— Nie będę się zapierał projektu — odezwał się Bazyli — ale nie mogę się żenić, dopóki nie będę pewnym, że żonę potrafię utrzymać przyzwoicie. Posagu niema.
— Jakto? żadnego? — zawołał Boleś.
— Na teraz żadnego, radzca jest w interesach — dokończył sucho Bazyli.
— A toż prawda, że Serafina żenicie?
— Radbym, aby się to sprawdziło, bo domowi cięży — rzekł z niesmakiem doktor. — W posagu ma pan Serafin tęgą butę szlachecką i więcéj nic, — a panna nie ładna ale milionowa.
— Miliony na gałganach zrobione? — rozśmiał się Boleś — gdzieś na Franciszkanach.
— Choćby i na gałganach — rzekł doktor surowo. — Wolałbym to, jak lichwę. Z pewnością Serafin téj ospowatéj panny nie wart...
Nie odzywał się już p. Bolesław.
— Zatém z mojego projektu u mecenasa? — spytał wstając Bazyli.
— Nic, dziękuję ci — odezwał się Bolesław. — Stanowisko podrzędne, jakiś tam adwokat miał by się mną posługiwać? Ja mam we krwi, że się nie łatwo poddaję i słucham. Na widoku zaś są daleko świetniejsze rzeczy.
Doktor go pożegnał, nic już nie mówiąc.
Nazajutrz znalazło się mieszkanko wcale przyzwoite na drugiém piętrze, na Nowym Świecie. Znajomi krawcy, widząc znów wypływającego na wierzch dawnego klienta, ofiarowali się go ustroić wedle ostatniéj mody. Ku wieczorowi wszystko było do nowego wystąpienia gotowe, szło tylko o to gdzie i jak się pokazać, aby efekt nie chybił. Około południa, nieposzlakowanie ubrany i urękawiczkowany, z laseczką w ręku, zjawił się piękny, bladawy, interesujący Bolek, wpośród dawnych znajomych, którzy go z oczów straciwszy, napróżno sobie głowy łamali nad tém, co się z nim stać mogło.
Pan Serafin powitał go jeden z pierwszych i na widok jego zmięszał się nieco Bolek, gdyż zląkł się, czy doktor nie opowiadał, w jakiém go zastał położeniu. Ale doktor Bazyli miał i ten przymiot, że niechętnie mówił to co komu przykrość uczynić mogło. Starając się o miejsce dla przyjaciela, wcale nie opisywał, co porabiał i jak mu było na świecie — szukał dlań zajęcia. P. Serafin więc tyle wiedział, co i drudzy.
— Zkądże? z za świata? gdzie bywałeś? gdzieś się ukrywał?
Tajemniczemi odpowiedziami swemi Tanczyński starał się dać do zrozumienia, iż jakaś Don Żuanowska historya była powodem jego zaćmienia. Smutek który mu po niéj pozostał, był jakby gałęzią cyprysową na grobie szczęścia utraconego. Młodsi od niego a naiwniejsi zazdrościli mu.
Wiedziano, że się rozstał z Bombasteinem, i zapytywano, co robić myśli.
— Dotąd, prawdę powiedziawszy — odezwał się głośno zagadnięty — nie mam jeszcze stałego postanowienia. Nabyłem pewnéj praktyki w interesach bankowych, mam jaki taki kapitalik, gdybym spólnika znalazł, możebym coś założył! Dom bankowy, komisowy — wekslu! coś podobnego!
Sama ta myśl postawiła pana Bolesława znakomicie w oczach wszystkich.
— Zdaje mi się, że w tém — dodał — jak w wielu innych dziś trybach i praktykach jest wiele do uczynienia i do zreformowania! Mam myśli pewne, któreby społeczeństwu naszemu wyszły na korzyść — prawda, że starzy rutyniści, co ze ślepoty tłumu korzystają, możeby na tém nie dobrze wyszli — ale ogół by zyskał — a spodziewam się — i my także!
Tu począł się śmiać podnosząc głowę i pyszniąc się. Słuchano go z zajęciem. Ludzie, ile razy spotkają się z podobną bezczelną zuchwałością, najczęściéj przed nią głowę skłaniają.
Tegoż dnia od Lursa rozeszła się wiadomość, już w pewną określoną formę ujęta — że pan Bolesław Tanczyński, który był spólnikiem Bombasteina, i odszedł od niego, odziedziczywszy gdzieś, coś, szuka spólnika dla założenia domu bankiersko-komisowo — wekslowego, na nowych podstawach. Instytucya ta ruinę innym zapowiadała!
Roznosząc tę wieść, każdy coś dodawał, jeden, że młodzieniec był zdolny i śmiały, drugi, że po za nim stały pewne kapitały zamaskowane, ogromne, inni, że nowy bank miał zniżyć stopę procentową, ułatwić kredyt, warunki dawać niesłychane.
Tymczasem autor śmiało rzuconéj myśli szedł spać, mając pod poduszką kapitału już tylko złotych sześćset — odwaga starczyła za resztę, ciekawość niesłychanie była rozbudzoną, zaczęto szukać pana Bolesława. Nazajutrz się nie ukazał. P. Samuel Bombastein ze stron kilku zarazem dowiedział się o projekcie i — zmięszał się. Widział w nim cios wymierzony przeciw sobie, kto wie jak groźny! Nie było w ostateczności niepodobieństwem, by pan Tanczyński czegoś gdzieś nie odziedziczył, spólnika nie znalazł, i figla nie spłatał, będąc przez pobyt w domu obeznany z jego działalnością.
P. Samuel tegoż dnia potrafił się spotkać z profesorem u szachów.
— Kochanego profesora! Jakże mi się masz? Cóż tam słyszę, wasz siostrzan wypłynął znowu. Powiadają, że ma dom bankowy zakładać? jakieś ogromne projekta? kapitały? jakieś szalone reformy?
Maciórek, choć się do osłupienia zdumiał, nie myślał zaprzeczać, pochlebiało mu to. Twarz oblókł wyrazem tajemniczym.
— Szczegółów nie wiem — rzekł — pan dobrze znasz mnie, neutralnym zawsze jestem, byłem, będę. — Nic niewiem.
Przysunął się poufale p. Samuel i rzekł cicho.
— Jakto? ze mną, z przyjacielem dawnym, będziesz robił takie ceregiele i milczał?
Uderzył go po kolanie. — Hę?
— Nic nie wiem — odparł poważnie bardzo profesor.
— Zkądże kapitały? — szepnął p. Samuel.
— Powiadam panu, że mi nic nie komunikował — potwierdził profesor.
— I nic się od pana nie dowiem?
— Bo niewiem o niczém.
— Dobrze — rzekł Bombastein — to niechże mu pan powie przy zręczności, ażeby spólnika nie szukał, ma we mnie gotowego.
Profesor spojrzał nań.
— Potém jakeście się rozstali? — spytał.
— Wszystko się daje skombinować! rozumie pan? — odezwał się klepiąc po ramieniu Bombastein — niech mu pan to powie.
Kiwnął głową Maciórek i pomyślał. — Jak kot, zleci z dachu i zawsze na nogi!



VIII.

Znowu tedy o Arci nie było mowy. Pan Bolesław, nie zrywając z nią, przewidywał, że rzucone w porze, w szczęśliwą godzinę słówko, mogło go na nogi postawić. Wymawiając je, wcale się tego skutku nie spodziewał, puścił je na wiatr, — tym czasem nad wszelkie przewidywania powiodło mu się umysły poruszyć.
— Miejże tu rozum — rzekł w duchu — póki szedłem ostrożnie i z pewną rachubą, wszystko mi się nie wiodło. Rzuciłem się zuchwale, szalenie, i kto wie? kto wie?
Najbardziéj go utwierdziło w przekonaniu, iż z bałamutnéj przechwałki coś urosnąć może — to, że drugiego dnia ujrzał wchodzącego do siebie Sanermanna.
— Jakem się tylko dowiedział, że pana tu znowu mamy — rzekł ze swą dobrodusznością przybyły, obie ręce wyciągając ku Bolesławowi — spieszę, abym się wytłomaczył. Zniknąłeś nam pan z oczów. Pragnąłem dawno oczyścić się, udowodnić, że w tém co zaszło, mojéj winy nie było.
— Nie mówmy o tém — przerwał Bolesław — proszę bardzo, niemam żadnéj pretensyi.
— Z czém że pan do nas powraca? — dodał śmiejąc się Sanermann — ludzie powiadają, że z projektami.
— Może to być — rzekł krótko Bolesław — jeszcze nic stałego nie mam obmyślanego.
— No, bo gdyby co było do zrobienia, pan wie, ja lubię być czynnym, i zemną idzie gładko, coulant. Cha, cha!
Bolesław podał mu cygaro; był zamyślony, zamknięty, milczący.
— Od familii mojéj spodziewam się nareszcie odzyskać należne mi kapitały — rzekł. — To prawda, że nie bardzo dotąd wiem, co z niemi zrobię. — Chciałbym je użytecznie dla kraju i dla siebie obrócić.
— Dla kraju? — podchwycił Sanermann — to tak się mówi — ale pierwsza rzecz dla siebie. U nas, to prawda, weszło teraz w zwyczaj mówić, że się wszystko robi dla kraju. Tyje kto, to dla ogółu, zbiera kapitały, to dla ojczyzny. Kupuje dobra, poświęca się dla gospodarstwa krajowego — no! tak ale pieniądze się dla tego chowa do swojéj kieszeni! cha! cha...
— Nie zaprzeczy pan — przerwał Bolesław z wielką serią....
— Ja niczemu nie przeczę! — odparł żywo Sanermann — byle mnie dobrze było, co mi to szkodzi, że się kraj z tego cieszy! — Mnie mówiono — dodał — że pan szuka spólnika?
— Być może iż go przyjmę — rzekł namyślając się gospodarz — ale pan, jeśli się nie mylę, jest już w spółce z p. Samuelem.
— Cóż to szkodzi?
Bolesław się skłonił.
— P. Samuel mocno mi uchybił.
— Pan jemu także! bądźmy szczerzy — podchwycił Sanermann. — Ja sam byłem sprężyną, ale muszę być sprawiedliwym. Tu jest tylko kwita — cha, cha!
— Ale po takiém doświadczeniu — dodał Bolesław — kwitujmy lepiéj oba z siebie na przyszłość.
— Co ja panu powiem — odezwał się Sanermann — w interesach nie powinno być ani gniewu, ani miłości, tylko Geschäft.
— Ja mam inne wyobrażenia — zamknął Bolesław.
Sanermann się zadumał trochę i ręką po brodzie powiódł, jakby probował, czy dobrze jest ogolona.
— Ja panu co powiem — powtórzył cicho — niech się pan nie spieszy z tą rewolucyą w bankowych sprawach, niech się pan namyśli dobrze — i niech pan ze mną czasem pogada.
— Gdyby mi kapitały nadeszły — przerwał Bolesław, zbliżając się do niego, widzi pan, ja teraz chcę być bardzo, bardzo oszczędnym — i mieszkania nawet nie spieszę najmować, czy mogę rachować na to, że pan je do swéj kassy weźmiesz w depozyt, póki ja sobie lokalu nieopatrzę?
— Ale z duszy serca! — chwytając go za ręce, zawołał Sanermann. — U mnie jest trzy Werthejmowskie kassy! miejsca dosyć — proszę bardzo!
Aż mu się lice rozjaśniło.
— Więc mogę rachować? — dodał kłaniając się gospodarz i przeprowadzając go do drzwi.
— A jakże! a jakże!
Zaledwie się rozstali, Sanermann zupełnie w pole wywiedziony, poleciał do wspólnika zdać mu sprawę z rozmowy. Bombastein się namyślał.
— Ja muszę się z nim widziéć! — rzekł — to nic nie pomoże. Ubiję to wszystko, zobaczysz.
Po obiedzie Boleś znalazł w kawiarni wuja. Jak tylko go zobaczył Maciórek, powołał natychmiast do siebie.
— Co ty to za bąka w kurs puściłeś? — zapytał.
— Bąka? — odparł Bolesław — ja?
— A no, o kapitałach — zkądżeś je wziął? Od familii? gdzie u dyabła familia? Sfiksowałeś czy co?
— A jeśli ja kapitały mam, niewchodząc w to czyje — rzekł Bolesław — i obrócę je na to ażeby porujnować tych, co mnie chcieli zgnębić?
— Kochany Bolesiu — odezwał się Maciórek — wszystko się na świecie trafia, ale żeby kto tobie miał powierzyć kapitały? Jutro by go trzeba oddać do Bonifratrów.
Bolesław zmilczał, kazał podać kawę, pytając wuja, czy mu nie może czém służyć. Było to poruszenie serca zupełnie nowe, Maciórek nigdy nie odmawiał.
— Wiesz co, kawę piłem — ale kieliszeczek maleńki likworu jakiego, dla konkokcyi, nie odmawiam.
P. Bolesław kazał podać Chartreusę najlepszą.
Ta wspaniałomyślność więcéj dała do myślenia profesorowi, niż plotki o kapitałach.
— Któż go wie? może na jaką żyłę złota natrafił? — rzekł w duchu. — Ludzi głupich, nie siedzących u Bonifratrów, jest dużo!
Zaledwie pół kieliszka wysączył profesor, gdy zdyszany zjawił się p. Samuel. Natychmiast Bolesław wstał i chciał odejść spiesznie, gdy Bombastein pochwycił go za rękę.
— Cieszę się, że pana spotykam — zawołał — bardzo potrzebowałem się wytłomaczyć przed nim. Niechno pan siada. Pan do mnie ma urazę, ja do pana.
Maciórek, niechcąc przeszkadzać poufnemu tłomaczeniu się, zabrał kieliszek i wstał, idąc się przypatrywać bilardzistom. Tu znalazł w tylnéj straży widać umieszczonego Sanermanna. Przywitali się milcząco.
— A co, mówią z sobą?
Profesor głową kiwnął tylko.
— Jak pan sądzi, porozumieją się?
— Nic niewiem — ja w ogóle nic, nic niewiem.
Sanermann bywał złośliwy.
— Jakto, to pan niewie téż, gdzie najlepszy kawior?
— A, to wiem — zaśmiał się profesor. — Pod teatrem...
— Widzi pan, że są rzeczy, które pan wie, nawet lepiéj niż drudzy — rzekł Sanermann. — Gdyby się zawarł pokój z Bombasteinem, szepnął cicho — to byśmy go gdzieś zaleli trochę i zakąsili — Hę?
— Niemam nic przeciwko temu — odezwał się profesor, byleby w przyzwoitéj porze i warunkach, a nie dorywczo. Dorywczych takich, chwytanych zakąsywań ja nie lubię. Każda rzecz wymaga rozwagi pewnéj i planu.
— Ma pan racyę — rzekł Sanermann, usiłując zajrzéć do drugiego pokoju. Spotrzegł tam pana Bolesława na kanapie rozpartego, z cygarem w ustach, na którego argumentami nacierał p. Samuel.
Szła rozmowa trybem przyzwoitym, lecz ze strony młodzieńca widać było bierny opór, nieprzełamany jeszcze, a p. Samuel silił się mocno o rozbicie spotkanéj na drodze przeszkody. Bolesław mówił mało, słowa mu się wyrywały z dymem cygara, oszczędne, obojętne, gdy z drugiéj strony sypał się grad, lała powódź wyrazów coraz dobitniejszych, a ruchy rąk obu popierały argumentacyę tak dzielnie, iż obawiać się było można, aby nie zaczepiły o cygaro milczącego przeciwnika. Ustąpił więc p. Sanermann, zostawując ich z sobą. Profesor udawał, że patrzy na bilard, ale w istocie łamał sobie głowę co to wszystko znaczyć mogło? Jakim sposobem ten Boleś już podeptany, nagle znowu wypływał i stawał się figurą tak ważną.
— Nie podobna zrozumiéć — mówił w duchu — i niezręczny i nie tak bardzo bystry, a tu nagle staje się bohaterem! Ludzie koło niego tańcują — i gotów być obiadek do zjedzenia! Nie pojmuję.
Wtém pod ręce się wiodąc, jak dwaj starzy, dobrzy przyjaciele wyszli z gabinetu p. Samuel z Bolesławem, śmiejąc się, szepcząc coś po cichu, uradowani oba. Bombastein zbliżył się do Maciórka.
— Ja w domu nie lubię obiadków dawać, kobiety zawsze zawadzają, jutro sobie u Bouquerela zjemy we czterech, co?
Skłonił się profesor.
Wszystko tedy było skończone — zgoda między panami chrześciańskiemi zawarta. P. Bolesław, jakoś już dłużéj niemając ochoty rozprawiać, wziął zaraz za kapelusz i opuścił kawiarnię. Potrzebował sam z sobą być i namyśléć się, co z tego wszystkiego wyniknie. Odegrał rolę swoją wybornie, złudzenie było zupełne — może nawet posunięte za daleko; jednakże spektatorowie musieli z niego być wyprowadzeni. — Na czém się to więc skończyć miało?
Jak było wyjść z tego położenia, aby się nie przyznawać do kłamstwa i nie być zawstydzonym.
Położenie to wątpliwe mogło się przeciągnąć, w najszczęśliwszym razie, chociażby parę tygodni, ale potém? Grać rolę kapitalisty, nie mając kapitału, można bardzo krótko tylko, przeciągnąć się ona nie daje.
Prawie machinalnie, nie mając co z sobą począć, Boleś skierował się ku kamienicy Rehmajerów. Mrok padał, była to najlepsza do odwiedzin godzina, tu i owdzie światła zapalać zaczynano. Zdala w sklepie dostrzegł zwykły ruch wieczorny, starannie ominął go aby nie być postrzeżonym, i dostawszy się do drzwi, śpiesznie kroczył ku wschodom. W téj chwili coś z kąta pierzchnęło, jakby chłopiec sklepowy i znikło, a Boleś nie był i w połowie wschodów, gdy na dole ukazał się Derbisz w aksamitnéj czapce.
Podniósł głowę do góry i zawołał.
— Za pozwoleniem, a dokąd to pan, dokąd?
Unikając pokazania się i odpowiedzi, pan Bolesław popędził żywiéj i z cicha dobiegł do drzwi pokoiku Arci, probował — były zamknięte. Zajrzał przez dziurkę, nie było wewnątrz światła.
W tém tuż za sobą spostrzegł nacierającego Derbisza.
— Co pan tu robi? — spytał surowo komisant.
Przybyły nie odpowiedział wcale.
— Niepotrzebnie się pan fatygował — dodał szydersko Derbisz — nikogo niema i długo nikogo tu nie będzie. Pani z pannami wyjechała z miasta — tak, tak. — Niema tu już po co się skradać. Panna Arkadya wychodzi za mąż, nic nie pomoże. Te pańskie romanse skończyły się już.
— Mój panie! — rzekł dumnie Bolesław.
— Ale co tam, mój panie! — odparł komisant — ja się kłócić nie mam czasu, chciałem panu po dawnéj znajomości dać dobrą radę, żebyś pan próżno sam nie bałamucił i na nasz dom ludzkich oczów nie ściągał. Jejmość z córkami wyjechała i nie wróci, aż wyda starszą za mąż za fachowego człowieka, jak nam potrzeba. Późniéj to już Wilbacha sprawa będzie swojego dobra pilnować.
Niechaj pan wraca, niema tu czego czekać.
To mówiąc, zawrócił się Derbisz i począł schodzić ze schodów, oglądając się, czy za nim idzie pan Bolesław. Tanczyński byłby to uczynił pewnie, ale w dole stało ciekawych dwóch chłopców, na których śmiechy narażać się niechciał. Jak przewidywał, tak się stało, surowy Derbisz popędził ich do sklepu. Zszedł więc Bolesław gniewny, poprzysięgając sobie, że tu już więcéj noga jego nie postanie. W ulicy chłopcy z kątów powitali go śmieszkami, nie oglądając się już — poszedł daléj.
Pieniędzy miał jeszcze tyle, że dla rozrywki mógł sobie pozwolić pójść do teatru, rachując iż ukazanie się na nim mogło nawet być efektowne i przydatne.
Dnia tego grał Żółkowski, teatr był pełen, do krzeseł ledwie z wielką biedą dostał bilet jeszcze. Nie szło mu o sztukę, pogrążony był w tém smutniejszych myślach, że jedna z brzytew, za którą miał pochwycić tonący, wymknęła mu się. Bądź co bądź Arcia przedstawiała choć trzecią część kamienicy i handlu! Oprócz tego żal mu było trzpiotowatéj dzieweczki, która rzuconemu na nią urokowi została wierną. Wyobrażał ją sobie we łzach, tyranizowaną, zmuszoną podać dłoń zatabaczonemu Wilbachowi i w prozaiczném życiu, zaprawném cynamonem i gałką muszkatołową, znędznieć i zeschnąć, zwiędnąć jak kwiatek podcięty.
Silniéj jednak niż litość i miłość mówiły w nim doznane zawody i troska o samego siebie.
Pożyczone od doktora pieniądze długo trwać nie mogły. Kredyt który przez nie zyskiwał, także, choćby najartystyczniéj przedłużany, przeciągnąć się nad miarę nie dawał. Co daléj, nie wiedział.
Praca, szczególniéj cicha i pokątna była mu obmierzłą.
Wodząc oczyma po sali i nadając sobie pozór eleganta wielkiego tonu, pan Bolesław od loż przeszedł na krzesła, szukając znajomych twarzy. Jakież było jego zdziwienie, gdy przed sobą w trzecim rzędzie zobaczył odwróconego właśnie ku lożom — z ogromną teatralną perspektywą w obu rękach, obcisłemi rękawiczkami ujętych, świetnie bardzo wystrojonego pana Żaka. Wiedział o wyjeździe jego z żoną za granicę — nie umiał sobie powrotu tak prędkiego wytłomaczyć. Żak wcale pańską miał minę.
Ze stroju znać było, że świeżo ze stolicy mody przybywał, leżało na nim wszystko jak ulane. Żak byłby dystyngowaną miał powierzchowność, gdyby z nawyknień dawnego stanu nie pozostało mu upodobanie w szpilkach, łańcuszkach i pierścieniach. Zbytek ich zwracał na niego oczy... klejnoty te były bardzo piękne — lecz dla poważnego człowieka nie przystały, a takim chciał się wydawać M. Jacques... Chociaż ujrzawszy go Bolesław siadł zaraz, zasłaniając się plecami widza, który przed nim krzesło zajmował, Żak musiał go zobaczyć, spiął się na palce, przypatrzył i uśmiechnął.
W czasie sztuki, w któréj występował Żółkowski, teatr się trząsł od śmiechu, sam nawet Boleś kilka razy się zapomniał i uległ ogólnéj, zaraźliwéj wesołości, lecz nie trwało to długo, wpadał w zadumę i zapominał nawzajem o teatrze, by pamiętać o sobie.
Co tu Żak robił? mało go to obchodziło, na widok jego otworzyła się tylko nowa rana. Niechciał już nawet dotrwać do końca widowiska i po pierwszéj sztuce wysunął się z zamiarem schronienia do domu. Był już w korytarzu, gdy uczuł, że go ktoś pochwycił pod rękę, obejrzał się. Żak z uśmiechem na ustach stał przy nim.
— No, bez gniewu! — rzekł — niema już się o co kłócić. Byłem głupi i wyszedłem na dudka, możemy razem śpiewać Tadeusza.
Boleś chciał się wyrwać.
— Daj pokój — odezwał się Żak — nie dąsaj się, dajmy sobie ręce jak dobrzy bracia. Dla uspokojenia cię powiem, że kelnerstwo wszelkie porzuciłem, umyśliłem założyć handel.
— Postąpiłeś pan ze mną! — odezwał się Boleś.
— No, źle! prawda, ale ty na tém wyszedłeś dobrze — przepraszam, zgoda! Chodźmy razem na herbatę do Lursa — winienem ci choć historyę twojéj narzeczonéj a mojéj żony?
Bolesław jeszcze coś zamruczał, Żak mu mówić nie dał.
— Słowo ci daję, niemasz się za co gniewać — zgoda, chodź ze mną.
Nadymając się jeszcze i strojąc zagniewanego minę, dał się wszakże pan Bolesław pociągnąć. Żak był w doskonałym humorze, kazał podać herbaty i niktby nie poznał w nim kelnera, tak doskonale teraz panicza udawał, arystokratyczniéj daleko od Bolka wyglądał. Przypominał anglika niedobrego gatunku.
— Wiesz tedy, żeśmy z moją małżonką zaraz po ślubie wyruszyli — mówił Żak, podając doskonałe cygaro. — Aurorcia była wesoła jak ptaszę i całą drogę do Paryża swawoliliśmy, jedli, pili i śpiewali w osobném kupe, który mi zamówić kazała. Na dłuższych tylko przestankach wyrywała się na peronie, wabiąc ku sobie oczy i robiąc znajomości.
W Kolonii było trochę więcéj czasu, namówiłem ją żebyśmy się przeszli ku katedrze. Jéj przyszła fantazya, żeby w każdéj z fabryk wódki kolońskiéj kupić po flaszce. Śmiejąc się, napakowaliśmy cały kosz, z którym niewiedzieć co robić było. Na kilka stacyi wprzód już zetknęliśmy się z anglikiem, który niezmiernie się żonie mojéj przypatrywał i nad każdą jéj ekscentrycznością głośno się unosił. Poznał się nawet z nami. Człowiek był młody, nie ładny, jasny blondyn, wyrosły ogromnie, niezgrabny, ale dziwnie oryginalny. Gdy śmiał się, wystawiał niesłychanie długie białe zęby, i miał minę zająca z niemi — Aurora znajdowała go przystojnym — nie sprzeczałem się, prawda że atletycznie wyglądał.
W Kolonii przyczepił się do nas i pomógł kupować ową kollekcyę wódek kolońskich, chodził za nami ciągle, dostał winogron dla pani, która była na wszystko łasa i gotowa coś gryźć po dniach całych. Spędziwszy z nim godzinę, siedliśmy znów do wagonu, nie wychodząc z niego aż do Verviers. Anglik znalazł się tu znowu i po staréj znajomości przylgnął do Aurory, napiliśmy się z nim szampańskiego wina i sądziłem, że się go już pozbędę na wieki.
W Paryżu, unikając niemiłych wspomnień, zajechaliśmy do hotelu du Louvre. Ledwieśmy mieszkanie zajęli, gdy wyszedłszy na korytarz spotykam — Hou do you dow? — Trochę mi było kwaśno — alem go zbył krótko. Przy table d’hôte anglik się usadowił u boku Aurory i cały czas z nią się gził i śmiał. Gdyśmy wrócili do mieszkania, powiedziałem jéj wręcz, że to mi się nie podoba, i żeby anglikowi dała pokój.
— A, to mi się podoba! — zawołała. — Cóż to pan sobie będziesz tony dawał zazdrośnika! Proszę, żeby mi tego więcéj nie było. Anglik mnie bawi i nie myślę wcale go odpędzać, a jak się ty to ważysz zrobić, to — zobaczysz!
Starliśmy się żywo tego dnia, ale do wieczora śladu nie było, nastąpiła zgoda i o angliku zapomniałem. Następnych dni Aurora trochę się miała na baczności, lecz uważałem, iż mu na ucho coś szepnęła — pewnie że ja jestem zazdrośny. Późniéj jakoś dni kilka mojego Sir Martin Dougby widać nie było.
Aurora bawiła się jak dziecko, wodziłem ją gdzie chciała, często tam gdzie kobiecie nie koniecznie bywać wypada, lecz musiała swéj ciekawości dogodzić jak dziecko... Nakupowawszy mnóstwo rzeczy, bo raz dwa tuziny podwiązek za jednym zamachem przywiozła do domu, zaproponowałem Szwajcaryę — ruszyliśmy do Interlacken. Pora nie bardzo sprzyjała, wprędce zażądała Aurora Nizzy i Monaco; nie mogłem się oprzéć.
Tu i owdzie po drodze, zdawało mi się, że Anglika widzę, ale znikał mi z oczów. Gdym o tém mówił Aurorze, śmiała się do rozpuku i szydziła ze mnie, że jego widmo wszędzie ściga zazdrośnika...
W Monaco moja pani — wstrzymać jéj nie było podobna, rzuciła się do gry z wściekłością. Cudem jakimś wygrywała szalenie.
Jednego dnia najwyraźniéj już mojego anglika zobaczyłem, który pozdrowiwszy mnie zdaleka, także siadł do gry. Grałem i ja, ale mi nie szło, dałem pokój. Nudziło mi się w Monaco, pani ani chciała słuchać o wyjeździe. Co najwięcéj, gdym wymógł, że czasem pojechała spocząć do Nizzy. Tu i wszędzie gdzie się pokazała, toalety excentryczne i śmiałe bardzo obejście się Aurory, tłumy mężczyzn ciągnęło za nami.
Trwało to kilka miesięcy, anglik mój to się pokazywał to niknął. Aurora z wielkiego szczęścia jakie miała w grze, nagle przeszła na jakąś fatalność, przegrywała co tylko miała. Przyszło do tego że się przebrało grosza jéj własnego, zażądała odemnie, powiedziałem, że nie dam — pokłóciliśmy się. Nazajutrz, zdumiałem się niezmiernie, bo zażądała jechać do Monaco, siadła do gry i dobyła z kieszeni całą paczkę tysiąc frankowych biletów. Spytałem zkąd je miała.
— A tobie co do tego? — odparła.
Dzień był szczęśliwszy, zaczęła wygrywać znowu. Chciałem ją z wygraną do Nizzy odwieść, oparła się. Pokłóciliśmy się ostro. Musiałem z nią zostać na noc w Monaco. Nazajutrz, była słodziuteńka, groziła mi tylko, szydziła i kazawszy się przeprosić, poszła grać znowu.
Uważałem, że anglik się zjawił i siadł u tego samego stołu naprzeciw niéj. Zdala mi się zdawało, że sobie oczyma znaki dawali. Niechcąc grać wysunąłem się do ogrodu i zapomniawszy się w nim, przebyłem godzin parę. Ku obiadowéj porze wróciłem po żonę i — nieznalazłem jéj w sali. Szukałem do koła, potém w restauracyi, na ostatek w hotelu, nie było jéj nigdzie. Wróciłem do gry, tam téż śladu jéj i anglika nie znalazłem. Ku wieczorowi — nikogo. Zacząłem być niespokojny, choć mi już kilka razy podobne figle płatała, i na morze łódką wypływała nic nie powiedziawszy, nie wracając aż w nocy. Czekałem jéj długo u brzegu morza — napróżno.
Nadedniem już, przyszedłszy znowu do hotelu, dopierom od kelnera się dowiedział, że był list do mnie w biurze. Posłałem po niego natychmiast. Na świstku stało kilka słów.
„Wyjeżdżam z Sir Martinem do Anglii, my z sobą żyć nie możemy, postaram się o rozwód. Bywaj zdrów. Znudziłeś mnie, chcąc grać rolę męża na seryo — Adieu.“
W pokojach przez nią zajmowanych nie było nic, gdyż tłumoki, jak późniéj mówiono, od dni kilku już wywożono na kolej i pooddawano. Szczęściem, że mój zapas pieniędzy miałem przy sobie i nie zakłopotałem się o powrót do domu. Cóżem miał robić? płakać, gonić? Śmiałem się i koniec. Anglik mnie uwolnił od prawdziwych kajdan, które sam sobie na szyję włożyłem. Nim do rozwodu dla anglika przyjdzie, mam nadzieję, że mu ją włoch odkradnie.
Zapił herbatą Żak.
— Zabawna historya — dodał — nie biorę jéj do serca. Do kelnerstwa już mi powracać nie wypada, pieniędzy się trochę uzbierało, trzeba pomyśléć o sobie.
P. Bolesław z cicha spytał — co zamyśla.
— Muszę jakiś handel założyć — odezwał się Żak — sam niewiem jeszcze, cygara czy delikatesy. Taką branszę sobie wybiorę, na któréj się znam, bo nie lubię, żeby mnie oszukiwano. Gdzieindziéj ludzie się dorabiają łatwiéj na wszelakich innych handlach, u nas tylko na jedzeniu i piciu.
— Ale, konkurencya! — odezwał się Bolesław już uspokojony.
Ober-kelner minę zrobił znawcy serc i filozofa.
— Żadnéj konkurencyi się nie obawiam — rzekł — cała tajemnica, żeby u mnie było drożéj niż wszędzie! Publiczność lubi płacić dobrze, bo to próżność łechce, a wyobraża sobie, że co drogie to i dobre być musi. Śmiał się Żak. — Ja u siebie ceny postawię ogromne — niech drudzy zniżają.
Bolesławowi przyszło na myśl nagle, czyby kapitałem brata salwować się nie mógł.
Rozwinął przed nim świetny program współki, domu bankowego, nadzwyczajnych zysków na handlu pieniędzmi. Żak słuchał pilno, ciekawie, lecz wcale ująć się nie dawał.
— Ja tego nierozumiem — odparł — to nie dla mnie rzecz.
— Ależ byśmy szli razem.
Potrząsł głową Żak.
Napróżno nad nim łagodnie pracował Boleś, nie dał się wziąć i gdy się rozstawali, prawie urażony pożegnał go. Ober-kelner daleko praktyczniejszym się okazał, niż się zdawało.
Wróciwszy do mieszkania, Bolesław nie rad z siebie, losów i obrotu spraw swoich, pierwszy raz w życiu, jakimś instynktem kazał sobie z magazynu na dole przynieść butelkę wina i sam z sobą medytując ją wysączył.
Nie był on i dawniéj przeciwko dobremu Bordeaux, lub wytrawnemu Burgundowi, ale sam na sam nie pijał nigdy. Teraz dopiéro uczynił odkrycie, iż w stanie ducha podobnym temu, jaki mu dojmował, nie było nic lepszego nad parę szklanek a nawet całą butelkę dobrego wina. Myśli zaczęły mu się wyjaśniać, poczuł jakąś potęgę wstępującą w siebie, jakąś nową ufność w siły, bogactwo myśli niezwyczajne. Wszystko mu się zdawało łatwém na podziw do wykonania, cisnęły się pomysły jedne od drugich wspanialsze, a tak proste, nieochybne, zwycięzkie na pewno — iż on, co przed chwilą rozpaczał prawie, przyszedł do przekonania, iż był w położeniu najszczęśliwszém, którego by na żadne inne nie mieniał.
Śmiał się teraz ze strachu, który go niedawno ogarniał, szydził z głupiego Żaka, co mu odmawiał kapitału. Wino mu powiedziało, że powinien był śmiało daléj kroczyć w tym samym kierunku i mówić o swych kapitałach. Tymczasem coś — nie to, to tamto znaleść się musiało, poczciwy los powinien był coś nastręczyć.
Do poduszki wypiwszy ostatnią szklankę, pan Bolesław powiedział sobie kładnąc się, iż pracując tak myślą i głową nieustannie, potrzebował koniecznie czegoś podbudzającego, — postanowił nie zaniedbywać tego środka, który siły spotęgowywał. Spał potém jak kamień, a że nazajutrz czuł się trochę ciężkim, do herbaty rannéj dolał rumu, co go zaraz orzeźwiło.
Nim nadeszła godzina proszonego obiadu pociągnął tam i owdzie pokazać się na mieście z miną tém lepszą im mniéj wiedział co jutro będzie. Maciórek się z nim zszedł przed hotelem, podali sobie ręce. Profesor był tego dnia poważniejszy jeszcze niż zwykle, czuł całą wielkość zobowiązań, jakie na siebie bierze człowiek przybywający na obiadek wykwintny. Dla tego kawy zrana zaledwie dotknął i wstrzymywał się od wszelkich przekąsek, aby z całą świeżością apetytu stawić się do apelu.
— Kochany mój — szepnął do Bolesława — nie codzień się jada u takiego Bouquerela, jestem głodny jak pies....
— Wie profesor nowinę? — spytał siostrzeniec.
— Nowinę! zmiłuj się! przed obiadem! — zawołał Maciórek — przed obiadem się nie mówi nowin, które obudzają wzruszenie i mogą pozbawić apetytu. Po obiedzie natychmiast także się nie mówi nic wzruszającego, dopiéro w tych interwallach, gdy funkcye trawienia są skończone...
— Żak powrócił bez żony — rzekł śmiejąc się Boleś — wykradł mu ją syn Albionu. Rozwód ma nastąpić.
— O! o! o! — krzyknął profesor — żartujesz chyba!
— A! nie! — mówił Bolesław — Żak ma myśl nowe rozpocząć życie i rozpocząć handel.
— Jaki?
— Wujaszek poweźmiesz dla niego szacunek — odezwał się Tanczyński żartobliwie. — Myśli o handlu delikatesów...
Maciórek posądził o szyderstwo Bolesława i zachmurzył się, nie dawał się naigrawać ze swych słabości.
— Seryo? — zapytał.
— Tak mi mówił — odparł Boleś.
— To dowodzi, że nie głupi — rzekł Maciórek. — Zawsze miałem o nim opinię dobrą, od czasu jakem się dowiedział, że boso uciekłszy z domu, dorobił się grosza i dobréj tuszy; teraz jestem dlań z szacunkiem. Wie on co człowiekowi najdroższe...
Poklepał się profesor po brzuchu.
— Spekulować dobrze można tylko na dwóch rzeczach, na tém co łechce miłość własną i co brzuch wypełnia a podniebieniu pochlebia. Ma rozum, powiadam ci.
Rozmowę tę przerwało amfitrionów przybycie i podanie przekąsek, do których Maciórek nie brał się zbyt skwapliwie.
— Z kaparkami radzę ostrożnie — rzekł — są one zdradzieckim podstępem, aby odjąć apetyt do potraw następujących. Doktor mi jeden mówił, że i zupy jeść nie należy, kto chce...
W tém spojrzał Maciórek na menu obiadu na którym stała — Turtle soupe — i zamilkł.
Siadł zawiązując serwetę pod brodę, rozkładając ją do koła, i z rozjaśnioną twarzą wziął się do pożywania darów Bożych.
— Właśnie już dziś — odezwał się Bolek — spotkałem brata mojego, który część kapitałów naszych odebrał. Namawiałem go do spółki naszéj, lecz, waha się jeszcze — nie wypadało mi nalegać.
— A czemuś go pan na obiad nie prosił? — odezwali się jednocześnie dwaj amfitrionowie.
— Jest to człowiek dziki — rzekł Bolek — towarzystw unika, lubi naukę i samotność.
Maciórek popatrzał nań, jakby mu oczyma dawał Bravo! — i wrócił do talerza.



IX.

Minęło kilka miesięcy.
Dzień był skwarnego bardzo lata, dającego się czuć w mieście stokroć przykrzéj niż na wsi. Wiatr coby ochłodzić miał powietrze, niósł tumany kurzawy i zasypywał niemi oczy; wszystkie mury rozpieczone od słońca ziały spieką, zdala widać było Wisłę wyschłą, płową, wązkim korytem toczącą resztki wód swoich. W mieście téż pusto było, bo w niém zostali ci tylko, co musieli, a i ci chowali się po kątach, których cień czynił im choć illuzyę chłodu, bo skwar się wszędzie wciskał. — Miało się ku wieczorowi, ale pożądana świeżość i rosa nie przybywały, owszem zbierało się na burzę i powietrze cięższe było co chwila.
Po nad brzegiem Wisły, sprowadzonéj posuchą do rozmiarów tak szczupłych, iż zdawało się, że ją niemal pieszo przebrnąć by można, przechadzał się mężczyzna, laseczką bez gałki i skówki podrzucając to kamyki, to trzaski, to wszelkie śmiecie, które woda wyrzuca na brzegi. Czynił to bezmyślnie, mechanicznie, o czém inném zadumany, bo i chód jego dowodził, że niedobrze wiedział, co się z nim działo. Potykał się co chwila, stawał, szedł wężowato, to się oddalając od wody, to zbliżając ku niéj do zbytku, tak że niemal lekko poruszającéj się fali dosięgał. Wpatrywał się w nią dziwnemi oczyma. Brzask wieczora oświecał twarz jego pięknych rysów, lecz zniszczoną, wymoczoną, zbladłą i wyrzutami poszpeconą. Wejrzenie miało w sobie coś obłąkanego. Ubiór na nim, niegdyś może wytworny, zszarzany był, zaniedbany, zużyty, kamizelka na pół rozpięta, chustka na szyi na w pół rozwiązana, lakierowane buty wykrzywione i pogięte. Na głowie miał kapelusz tak zniszczony jak inne części stroju, a z jednego boku świeżo uderzeniem jakiemś zgięty.
Ktokolwiek by go zobaczył nad brzegiem rzeki, miałby prawo posądzić o samobójcze zamiary, ale nikogo nie było dokoła. Trochę opodal ubogie psisko z podwiniętym ogonem równie desperacko jak ten człowiek szukało napróżno jakiéjś zapomnianéj kości.
Był to pan Bolesław, nieszczęśliwemi losu prześladowaniami przywiedziony do tego stanu w dosyć krótkim czasie, przy pomocy nagle rozwiniętego nałogu pokrzepiania się i dźwigania ducha z pomocą wina, a późniéj nawet, nieskończenie skuteczniejszéj wódki.
Skutkiem nieprzewidzianym jakimś, napoje owe, które w początkach tak dzielnie podnosiły ducha i wlewały męztwo, późniéj zaczęły robić skutek przeciwny, rodzić myśli czarne, budzić obawy, sprowadzać widma. Nie mniéj jednak potrzeba ich czuć się dawała tak gwałtownie, iż od nich niepodobieństwem się było powstrzymać.
W kilka tygodni po wyśmienitym owym obiedzie, który Maciórek odchorował, ale nie mniéj zapisał go w kronice swéj gastronomicznéj jako unicum, poczęto powątpiewać o kapitałach pana Bolesława. Sam on z goryczą się zaczął odzywać, iż doznał zawodu od ludzi niewdzięcznych — ale zawsze przyrzekał zwyciężyć te trudności i t. p.
Panowie Bombastein i Sanermann, zwolna zaczęli stronić od niego. Codzień jakoś ludzie mniéj ochotnie się doń zbliżali. Natomiast on coraz więcéj się zbliżał do butelki. Nie pił przez oszczędność inaczéj, jak sam na sam. Zwykle w ciągu dnia pokrzepiając się po troszę, nawykł do owego staro niemieckiego schlaf trunku i obejść się bez niego nie mógł. Kładł się już zupełnie wolny od trosk ziemskich i szczęśliwy.
Gdy i fundusze doktora Bazylego się wyczerpały i inne pożyczki pozaciągane tu i owdzie coraz skromniejsze przybrały rozmiary, wino okazało się za kosztowném. Bolesław odkrył téż, że mdłém było. Pił więc rodzaj grogu z początku, późniéj już wódkę słodką, naostatek prostą — szpagat. Wyrozumował sobie, iż to jest logiczném uproszczeniem procesu, a skutek dawało jeden.
Pod wrażeniem szpagatu rodziły się myśli szczęśliwe, taką była naprzykład zwrócenia się do dawnéj serca przyjaciółki, teraźniejszéj pani Wilbachowéj.
Kilka razy udało mu się nawet widziéć z nią na wschodach i wymódz na niéj zasiłek mały — na ostatek, gdy raz mniéj oględnie dostał się na górę, gdzie nań pewnie czatowano, Wilbach, człowiek prosty, gbur w całém znaczeniu wyrazu, z kijem wypadł z zasadzki i waląc nim ze schodów go spędził. Odtąd nieśmiał już się pokazywać w kamienicy pan Bolesław, grożąc tylko najokropniejszą zemstą. Do téj jednak nie przyszło.
Gdy się wszelkie środki wyczerpały, miał odwagę po wódce pójść do doktora Bazylego (ten już był żonatym) i żądać od niego bezwstydnie nowéj pożyczki.
Doktor, który od progu poczuł w nim wódkę, znalazł się najnielitościwiéj, powiedział mu ostrą prawdę, i nic nie dawszy, za drzwi go wyprawił.
Już odchodzącemu, ulitował się widać, otworzył drzwi — ofiarował mu na górze izbę i zajęcie, ale z tém, żeby kropli wódki do ust nie brał.
Na to z pogardą mu odpowiedział Boleś, że niepotrzebuje łaski jego, że zna nikczemny jego charakter, że nim się brzydzi, jako człowiekiem egoistą i podłym. Drzwi się zamknęły, burczał na wschodach i zszedł z nich wprost do szynku, gdyż tak był zburzony, że się koniecznie musiał czemś posilić.
Do ostateczności przywiedziony potem pisał i przepisywał różne rzeczy p. Bolesław, najczęściéj po szynkach, gdzie różnych znajdował klientów, dawał rady prawne i razem z nieborakami przeciwko zepsutym ludziom, światu podłemu i niemiłosiernym bogaczom, krew wysysającym z biednych wykrzykiwał.
Bywały jednak dnie, że i roboty trudno znaleźć było i za wódkę zapłacić.
Tego dnia właśnie pan Bolesław do ostateczności przywiedziony został znalezieniem się Maciórka, do którego umyślnie chodził do kawiarni, aby mu choć kilka złotych pożyczył. Profesor wyłajał go i wypędził.
Najwięcéj litości miewał nad nim Żak, który był w istocie założył handel delikatesów, ten dawał mu in natura wódkę przynajmniéj bezpłatnie, ale się go pozbywał z lokalu natychmiast.
Gorycz zaległa zranione serce pana Bolesława. Chodząc nad Wisłą, mówił sam do siebie.
— Otóż to jest świat, na którym lada łajdak się wszystkiego dorobi, a człowiek jak ja uczciwy, prostą idący drogą przepada! Otóż to są ludzie, którzy litości nie mają i padającego popychają. Otóż to familia!
Wartoż to żyć! Co takie życie warte! Patrzéć na świat obrzydliwość porywa!
Tego dnia po wódce miał apetyt do wody nadzwyczajny. Szło o to, aby znaleźć miejsce głębokie, w które wpadłszy od razu, człowiek by się schował i nie męcząc poszedł na świat drugi...
Przeklinał niewierne niewiasty, niegodziwych krewnych, wszystko co żyło bez wyjątku. Wstręt do życia po ostatnim wódki kieliszku wzmógł się tak, iż najmocniéjsze już miał postanowienie — raz na zawsze z niém się rozbratać. Męczyć się tylko nie miał ochoty, a wyboru miejsca sam uczynić nie umiał, bo mu i oczy mgłą zachodziły. Oglądał się po kilkakroć dokoła, nie widząc nikogo oprócz psa gospodarującego na śmietnisku, gdy zdala ukazał się idący powoli człowiek.
Maleńki obłoczek dymu sinawego, który czasami około głowy jego się okręcał, zapowiadał mężczyznę.
Gdy się nieco przybliżył, mógł oczekujący nań rozeznać starego rybaka czy wyrobnika, z twarzą pomarszczoną, w podartym kapeluszu słomianym, z fajeczką w zębach, w koszuli zgrzebnéj i spodniach, słomą około nóg bosych poobwiązywanych. Szło sobie to człeczysko zwolna, niespiesząc, zapewne robotę dzienną swą skończywszy, bo słońce już zachodziło za gęstą chmur ławę. Spostrzegłszy błądzącego po wybrzeżu nieznanego mężczyznę — idący kroku zwolnił, począł mu się przypatrywać, stanął o kroków kilka.
— A czego to panisko szukacie? — spytał spluwając, fajeczkę z ust wyjąwszy, palcem tytuń w niéj ugniatając.
— E! jakbyście téż byli dobrzy — odparł Boleś podchodząc do niego — pokazalibyście mi, gdzie tutaj najgłębiéj.
Stary się rozśmiał.
Wpatrzył się z wielką pilnością w mówiącego.
— Cóż to pan się chce kąpać? — spytał szydersko.
— Aha! aha! — rzekł Boleś.
Pokiwał głową stary.
— Na co to panu? — odezwał się cicho.
Bolesław nań spojrzał ręce kładnąc w kieszenie.
— Hę? a kiedy mi na świecie gorąco? cóż to komu szkodzi?
— Dyć to nie szkodzi nikomu — rzekł stary — wolnać wola każdemu. Ja tam przeciw temu nie mówię. — Zaczął głową kiwać.
— Pokażcie bo mi miejsce — jakeście poczciwi! — wołał Boleś. Czkawka mu głos tamowała.
Stary patrzał milcząc.
— Abo to pan se innego roku nie mógł dobrać — ozwał się — dyć to lato jakiego ludziska nie pamiętają. Wszyćko poschło, rybsko zdycha, wody wszędy mało. Dalibyście bo pokój, na przyszły rok ja bym wam takie miejsce pokazał, że aż miło. A no teraz! żal się Boże...
Coś jednak na myśl musiało przyjść staruszkowi, uśmiechnął się do siebie sam.
— Patrzajcie no ino — rzekł palcem w dal ukazując. — Hen! hen! widzicie, gdzie ta kłoda leży?
— Widzę.
— Chyba tam! — dodał stary. W tém obejrzał się, że mu fajka zgasła, klnął, dobył krzesiwa i niepatrząc już na Bolesława, który stał jeszcze, począł ognia krzesać. Hubkę założywszy w fajkę na dno, pospieszniejszym krokiem ruszył stary, kapelusza tylko dotknąwszy, jakby śmierć chciał pozdrowić.
Gdy pan Bolesław szedł zwolna ku wskazanéj kłodzie, stary szybciéj coraz ruszał ku mostowi pragskiemu tak, że biegiem do niego doleciał prawie i zniknął w tłumie, który się na nim roił. Boleś krokiem opieszałym, zamyślony posuwał się ku kłodzie. Woda jakoś wcale mu się tu nie zdawała tak głęboka, jak twierdził stary, powierzchnia jéj była gładka, śladu żadnego na niéj wiru niedostrzegł. Przypomniał sobie, że bywają i takie zdradzieckie miejsca na największych głębinach. Kłoda stara na pół zgniła, była tu jakby umyślnie położoną na to, aby na niéj niepotrzebny surdut zrzucić. Obejrzał się w koło i żywego nie zobaczył ducha. Zmierzch nadchodził szybko. Zrzucił więc surducinę wytartą z siebie — i wołając — kiep świat! — puścił się do wody — skoczył, zanurzył, zniknął.
Niestety, właśnie w tém samém miejscu, które mu ten niegodziwy wskazał, płytko tak było, że woda do szyi nie dochodziła. Instynktowo puścił się daléj p. Bolesław, żywszy prąd chwycił go i unosić zaczął. Znikł kilka razy, wydobył się — otrzeźwiony walczył chcąc się znowu ratować, wreszcie — poszedł na dno.
W téj że chwili ludzie biegli tu kupą i czółen na którym stary siedział z fajeczką, pędził ku miejscu, gdzie się topielec zanurzył. Dwóch zdjąwszy odzież, popłynęło za topielcem i jeden z nich wyciągnął bezprzytomnego z wody... Rozciągnięto go na ziemi i zwykłemi środkami ratować zaczęto, a w kilkanaście minut przywołano do życia. Gdy p. Bolesław oczy otworzył i znowu się ujrzał na tym samym świecie, z którego się na inny przekraść pragnął, zatoczył oczyma błędnemi i zamknął powieki, dając z sobą robić co chciano.
Nadbiegła policya, kazała go zawieść do szpitala. Tym to sposobem nazajutrz rano przybyły jako ordynaryusz do niego doktor Bazyli, dowiedział się od felczera na służbie będącego, że pod numerem 9 leżał człowiek, którego wczoraj z Wisły wyciągnięto.
Ciekawym będąc w jakim się znajdował stanie ów topielec, poszedł pod numer 9.
Jakież było podziwienie jego, gdy w wybladłym znędzniałym, trzęsącym się dziwnie człowieku, który błędnemi oczyma wodził do koła przestraszony, poznał dawnego towarzysza i przyjaciela.
Stał z początku niemy i łza mu się zakręciła w oku. Patrzał i pytał sam siebie, czy należało ocalić to życie, i probować jeszcze coś z niego uczynić dla świata.
Bolesław, choć go poznał, nie odezwał się wcale. Bazyli czuł się tu lekarzem tylko, wziął go za puls, spytał co mu dawano. Od rana topielec błagał i dopraszał się wódki, któréj mu odmawiano. Widząc przed sobą doktora, nie pomyślał o czém inném, i zawołał głosem ochrypłym.
— Wódki! wódki!
Doktor potrząsł głową i odszedł...
Największą męczarnią dla ludzi, których nałóg opanował, jest pozbawienie środków zaspokojenia go. Bolesław dochodził prawie do szału i wściekłości. Musiano go strzedz, bo lekarz nakazał, aby szczególny nadzór nad nim miano. Nad wieczorem zdawał się usypiać ze znużenia i stróże odstąpili trochę, pobudził ich łoskot jakby spadającego ciała, przybiegli gdy topielec na cienkim sznurku sprobował się był powiesić nad łóżkiem, ale nie dokazawszy czego zamierzał, bo i sznur i hak się urwał, miotał się i pienił w gniewie.
Nazajutrz doktor Bazyli dowiedział się ze zgrozą o tém nowém pokuszeniu — i przybywszy do łóżka, usiadł przy dawnym towarzyszu.
— Nic nie pomoże, panie Bolesławie — rzekł — potrzeba żyć i nowe życie rozpocząć.
Nie było na to odpowiedzi. Wysiedziawszy dosyć długo, widząc że słowem na chorego nie podziała, musiał Bazyli uciec się do środków lekarskich, ktoreby pewne uspokojenie sztuczne sprowadziły. Cały mu się poświęcił, nieopuszczając prawie szpitalu.
Czynił co mu kazał obowiązek, chociaż w duszy sam się pytał, czy było podobieństwem wyleczyć zepsucie i zwichnięcie moralne, inaczéj jak środkami najgwałtowniejszemi. A i tych wybór jeszcze był trudnym! Miał i organizm i temperament, i wychowanie udział w skrzywieniu tego człowieka, w jego upadku, możnaż było temperament charakter i piętna, które zostawiło wychowanie, znieść wpływy przeciwnemi?
Było to zadanie zaprawdę godne psychiatry i lekarza ciała, Bazyli się nie cofał przed niém, choć wątpił zupełnie o skutku.
Człowieka trzeba było znowu niemal uczynić dziecięciem i na nowo go wychowywać, pozbawić woli, czuwać nad każdém wrażeniem, ruchu każdego myśli pilnować. Doktor Bazyli postanowił jedném słowem przetworzyć człowieka. Mówił sobie — azali mi się to uda? dlaczegoż bym choć próby uczynić nie miał, jak się próby czynią nad skazanemi na śmierć winowajcami?
W kilka dni dopiéro szał, rozpacze, rzucania się, ustąpiły miejsca prostracyi i opadnięciu. Razem z tą niemocą zjawiło się dziwnym fenomenem życia jakieś pragnienie. Doktor Bazyli każdy symptom badał, rozumował nad każdym. Mówić z chorym nie było jeszcze podobna, ciało należało wprzódy ukrzepić, nimby się działało na duszę. Szło to bardzo powoli.
Gdy cokolwiek pozdrowiawszy, pan Bolesław, który pamięć odzyskiwał, począł mówić o przeszłości jéj własnym językiem, Doktor usta mu zamknął. Gdyby był mógł, byłby tak samo myśl powstrzymał.
W krótkich z chorym rozmowach starał się prowadzić go w światy zupełnie nowe, jak najmniéj mające związku z tém wszystkiem, co do jego przeszłości należało. Bolesław nie widywał nikogo oprócz doktora, zmuszonym był obcować z nim tylko i z nim wymieniać myśli. Te, które mu przychodziły od Bazylego, obrachowane były tak aby go wiodły na drogi nowe i działały uzdrawiająco na ducha.
Gdy chory czuł się nieco silniejszym i żadne mu już nie zagrażało niebezpieczeństwo, doktor umyślnie go w łóżku zatrzymał, na dyecie i pod nadzorem, aby wyjście na świat nie stało się recydywą od choroby straszniejszą. Miłosierdzie zarówno i chęć doświadczenia, o ile człowiek dojrzały ze stanu upadku wyprowadzonym być może fizyczną i moralną kuracyą, powoływały doktora do opiekowania się szczególnego nieszczęśliwym. Ze wspólnéj z innemi choremi sali przeprowadził go do oddzielnéj izby, gdzie Bolesław sam jeden nieco być mógł swobodniejszym. Ponieważ kilkakrotnie już od stróżów swych żądał wódki, o czém doktorowi doniesiono, otoczono go strażą jak najsilniejszą, ażeby płoche politowanie mu jéj nie dostarczyło.
Ile razy Bazyli przyszedł, chory witając go rozpoczynał zaraz kłamliwe swe opowiadania o przeszłości, skargi na ludzi i plany dziwaczne rozmaitych przedsiębierstw, któremi by mógł się dźwignąć, gdyby tylko miał środki potemu.
Doktor zwykle słuchał w milczeniu, a potem zagajał o czémś zupełnie inném, o pracy, o życiu i jego warunkach, o czasach i studyach uniwersyteckich. Bolesław niecierpliwił się, zżymał, przerywał chcąc go wciągnąć w koło swych niedorzeczeństw, na ostatek milczał i słuchał. Dopatrzywszy chwilę właściwą, Bazyli położył mu parę książek poważniejszéj treści na stoliku i parę powieści z angielskiego tłomaczonych, między innemi Thakeray’a Targowicę próżności i książkę Snobów.
Nazajutrz znalazł to wszystko nietkniętém.
W kilka dni jednak z nudów i osamotnienia Bolesław począł czytać, zajęło go to i godziny przeszły mu prędzéj, czas stał się krótszy, więzienie owe znośniejszém. W pierwszéj rozmowie zaraz dał się czuć skutek czytania, umysł znękany, wrażliwy przyjmował pokarm mu dany, choć widać było, że w nim jeszcze obracał się on nie w sok pożywny, ale w chorobliwe humory. Bazyli obserwował uważnie, czekał — książki niektóre zmieniał, a że Boleś studyował prawo niegdyś, przyniósł mu coś co było w związku z jego chybionym zawodem.
Nie mówili z sobą o tém, doktor go ani przekonywał ani zachęcał, działanie zostawił czasowi i sile warunków, jakie pacyenta otaczały.
Zdrowie na dyecie szpitalnéj poprawiło się widocznie, o wyjściu jednak z pod tego nadzoru mowy nie było. Bolesław przechadzał się po ogródku, po pokoju, nabierał sił. Jednego dnia odwiedzającemu doktorowi napomknął, że się zdrowym czuje, a juściż w szpitalu wiecznie pozostać nie może.
— Odpocznij-no dobrze — odezwał się Bazyli — a gdybyś wyszedł, cóż zamyślasz z sobą, mów mi otwarcie, i bez żadnych fikcyi poetycznych, które się mnie nie imają.
— Wprawdzie, sam nie wiem co pocznę — rzekł Bolesław — ale z miasta muszę się oddalić. Nadto tu jestem znany.
Spuścił głowę.
— Myśl jest dobra — rzekł doktor — lecz mówmy otwarcie, czy się czujesz na siłach panować nad sobą, nad nałogiem i nad dawnemi nawyknieniami lekkiego obchodzenia się z ludźmi i z życiem. Gdyby wyjście ztąd miało za sobą prowadzić powtórzenie tego co było i ten sam rezultat w ostatku, i twoje i moje prace i starania byłyby stracone.
Bolesław nic nie odpowiadał długo, usiadł na łóżku, podparł się na łokciu, dumał.
— Cóż mi radzisz? — spytał.
— Radzę ci jeden hygieniczny środek — rzekł doktor — kto raz doświadczył, że własną wolą rządzić się nie umie, ten powinien ze świadomością słabości własnéj, wolę swą poddać innéj, wyższéj i wykształceńszéj.
— Jakiéj? gdzie? klasztor czy wojsko? — rozśmiał się gorzko topielec.
— Do klasztoru nie masz ducha dosyć, w wojsku nadto byś był narażony na pokusy — odparł doktor — jedno i drugie dla ciebie nie stosowne.
— Zatem co? więzienie poprawcze? — wtrącił Boleś wzdychając. Dom poprawy?
— Dom kuracyi moralnéj — tak! — odparł doktor — ale nam jeszcze instytucyi téj braknie. Nabieraj sił w téj celi, naucz się zwyciężać siebie, a oducz tych dróg któremi chodziłeś dawniéj. Owo mundus vult decepi, na którem budowałeś teorye swoje i praktykę życia, zostaw Barnumom. Gdy będziesz się czuł dość silnym by nowe, skromne rozpocząć życie, nowicyat jakiś, pomówimy.
Wciągu kilku tygodni mowy nie było o niczém. Prawnik zaczął się prawnemi dziełami nużyć i przestał je otwierać. Wypadkiem w szpitalu do obserwacyi znajdował się mikroskop. Doktor przyniósł go raz z sobą i zapomniawszy o nim, zostawił w stancyjce Bolesława. Próżnowanie, ciekawość skłoniły chorego do zabawki z tém narzędziem, a że niemiał co poddać mikroskopowi, przyniósł sobie z ogrodu roślin, pleśni i obserwować je począł. Zajęło go to tak, że gdy doktor powrócił zastał rozgorączkowanego prawie. Błagał go na wszystko ażeby mu dostarczył dzieła o fizyologii roślin i mikroskop zostawił.
Skutek, jaki wywarł pierwszy dzień przeżyty z mikroskopem tak był zdumiewający, że doktor Bazyli, który rozmyślał nad środkami leczebnemi, znaleźć ich nie mógł, a przypadkowi był winien natrafienie na tak dzielne lekarstwo — nietylko mikroskop zostawił, książek dostarczył, ale wskazał sposoby używania narzędzia i t. p.
Dni kilka następnych, Bolesław czytał i siedział z okiem zanurzoném w szkło; gdy Bazyli przychodził nie było mowy tylko o komórkach, ścianach, cieczy wewnątrz, zarodku, włóknach i tego rodzaju zagadnieniach. Gorączkowo zajmował się tém pacyent i żądał nie innych książek tylko w związku będących z poszukiwaniami mikroskopowemi.
Bazyli przedstawił mu, że należało chyba wziąć się do przestudyowania całego szeregu nauk przyrodniczych i w związku będących z niemi, fizyki, chemii nawet i t. d.
Nieustraszyło to pana Bolesława. Z dawnego jego usposobienia zostało mu tylko to przekonanie, z którém się nie taił, że jeśli się weźmie do nauki, poczyni odkrycia, które świat zdumiewać będą.
W tém szczęśliwém złudzeniu zostawił go doktor, jedną tylko czyniąc uwagę, aby się starał poznać to co już było odkryte, by powtórnie zdobytych już rzeczy nie dobijać się mozolnie.
— To się rozumie! — rzekł Bolesław. I wziął się z zapadem do dzieł których mu doktor dostarczył. Widać było jak pragnął mocno stanąć obok tych wielkich mężów, co naukę zbogacili spostrzeżeniami nowemi i otwarli jéj drogi nieznane.
Zdawało się doktorowi Bazylemu, że już by szpital mógł opuścić chory i zająć pokoik na drugiém piętrze, w tym domu, w którym on mieszkał. Tam i o książki było łatwiéj i z wielu względów wygodniéj. Wahał się jednak, gdy raz sam pan Bolesław, zaręczając mu za siebie, zażądał wypisania ze szpitalu. Tegoż wieczoru przeniesiono go na drugie piętro domu, którego całe pierwsze doktor zajmował. Oprócz Bolesława mieścił się tam właściciel domu z rodziną, człowiek dobry, łagodny, spokojny, mający tą wadę tylko, że nigdy nic nie robił i jako rentier, używał swojego dochodziku w błogim spoczynku. Syn, córka, żona składali rodzinę państwa Skwojszów. Doktor uprzedził ich zawczasu, że wprowadza obok nich na piętro przyjaciela swego, człowieka nieszczęśliwego, który tylko co z ciężkiéj powstał choroby i potrzebuje ciszy i spoczynku.
Poczciwi państwo Skwojszowie przyrzekli, iż troskliwie dopilnują, aby mu tam dobrze było.
Bolesław wracając do miasta doznał wstrząśnienia wielkiego, wywołanego wspomnieniami przeszłości. Dnia tego do mikroskopu zajrzéć nie mógł, siadł w oknie i płakał jak dziecko — książki przestały go nęcić, siła jakaś niezwyciężona, straszna, ciągnęła go w wir, na ulicę. Oparł się jéj i zwyciężył dnia pierwszego.
Nazajutrz stary Skwojsz znajdował nieodzowném, konieczném, odwiedzić tego nieszczęśliwego, od którego tylko przez drzwi mieszkali. Sama przyzwoitość to nakazywała. Niezrzucając więc pantofli szytych ręką córki, do których był w domu nawykł, ani czapeczki, noszonéj dla łysiny, wziął Skwojsz surdut czarny przenoszony, chustkę i tabakierkę w rękę i poszedł zapukać do Bolesia. Oświadczył mu grzecznie bardzo, że jest właścicielem domu i sąsiadem jego, że ma go sobie poleconym przez doktora, że bardzo by mu rad służyć i t. d. Boleś podziękował z westchnieniem.
Na gospodarzu piękna, wymizerowana twarz chorego uczyniła wrażenie jak najlepsze. Wprzódy jeszcze panna Cecylia Skwojszówna, już niezbyt młoda panienka, ujrzała była gościa i wiele mówiła o jego sympatycznéj fiziognomii.
Widokiem mikroskopu i ksiąg pobudzony pan Skwojsz, czuł się w obowiązku uczynić uwagę, że się znowu zbytecznie tak nad książkami zasiadywać było niezdrowo dla rekonwalescenta, że należało czasem pogawędzić, odetchnąć, a choćby i w warcaby lub maryasza pograć dla spoczynku. Zapraszał czasem na godzinkę jaką do siebie. Ze strony poczciwego Skwojsza było to bardzo chrześciańskiém i miłosierném.
W pierwszych dniach pobytu w domu tym i w mieście, prace mikroskopowe znacznie zwolniały — wziął się do nich żywiéj potém Bolesław, ale jakoś bez tego smaku co w szpitalu. Doktor przychodził, uważał, notował i tłomaczył sobie to przejście i wpływ wspomnień, jako rzecz naturalną. Rozbudzał jak mógł i umiał do studyów.
Szły one daléj, lecz opieszaléj znacznie, niż wprzódy.
Do poczciwych państwa Skwojszów pewnie by się nie dał wciągnąć tak łatwo p. Bolesław — gdyby we wspólnym korytarzu nie spotykał się ciągle z panną Cecylią. Panna, jakeśmy mówili, niezbyt była młodą, zbliżała się do trzydziestki, raz już miała wychodzić na pewno za mąż, lecz młodzieniec, z którym była zaręczoną, z tyfusu umarł. Chodziła odtąd czarno i świat jéj zobojętniał. Piękną była, miała oczy czarne, wyraziste, a choć troszkę siedzenie ją może do zbytku zaokrągliło, choć opuściła się w stroju, wyglądała ponętnie. Zdaje się, że czarne oczy panny Cecylii ciekawie się wpatrujące w nieznajomego przybysza, z zajęciem i współczuciem go ścigające, uczyniły na nim wrażenie pewne.
P. Bolesław wieczorem raz poszedł do Skwojszów. Przy herbacie i warcabach, rozmowa się rozpoczęła, i — zagadywany o przeszłość, pacyent puścił się trochę dawną metodą w państwo fantazyi, opowiadając epizody z żywota swojego, przetworzone na wcale udatne powieści i dramata. Skwojszowie oboje słuchali z oznakami najwyższego zajęcia i sympatyi, a panna Cecylia, nieco daléj ku oknu siedząca, kilka razy łzy ocierała.
Nikomu ani na myśl nie przychodziło wątpić o prawdziwości twierdzeń owéj nieszczęśliwéj ofiary przewrotności ludzkiéj.
Jak Otello Desdemonę temi historyami pan Bolesław uwiódł, rozkochał, pociągnął ku sobie pannę Cecylię. Sympatya jéj jednak wyrażała się zdala, dyskretnie, rzucanemi wejrzeniami, pełnemi współczucia i tęsknoty. Jakim potém sposobem przyszło do tego, że panna Skwojszówna zaczęła dla obaczenia mikroskopu chodzić do pokoju pana Bolesława, który razem z nią obserwował tkanki, ścianki i włókna rozmaitych ciekawych pleśni — tego powiedziéć nieumiemy.
Skwojszowie oboje dla nieszczęśliwego naturalisty, który się im przyznał w sekrecie, że był ukrytym hrabią, miał bardzo bogatą rodzinę i wielkie nadzieje — żywili jak najgorętsze współczucie. Z rozmaitych powodów zawiązanie bliższych stosunków chciał taić pan Bolesław przed doktorem. Już się nawet rodzicom oświadczył, dzień ślubu był wyznaczony, a doktor Bazyli o niczém nie wiedział.
Ślub odbył się jak najciszéj, najprywatniéj i dopiéro wieczorem, zaproszony na herbatę doktor Bazyli ujrzał państwa młodych już zażywających na kanapce szczęśliwości małżeńskiego stanu, w poufnéj bardzo cichéj rozmowie, któréj połączone dłonie dodawały wyrazistości. Ponieważ panna Cecylia miała wianuszek na głowie z pomarańczowych kwiatów — doktor się domyślił w progu wielkiéj tajemnicy, westchnął, lecz, po czasie nie było już co mówić — ani na co narzekać.
Nigdy w świecie się tego nie spodziewał, a gdy przy wieczerzy tego dnia pan Bolesław już pół gospodarz przyszedł do niego z kieliszkiem wódki, przepijając, rzucił nań wejrzenie takie iż Tanczyński cały się zapłonił.
— Nie bój się — rzekł cicho — non bis in idem.
— W takim razie najlepiéj ani w usta! — odparł doktor.
Bolesław kieliszek postawił nietknięty.
Nie miał już teraz obowiązku zajmowania się przyjacielem doktor, obserwacye mikroskopowe zostały zawieszone, pan Bolesław miał na myśli kupienie większego i doskonalszego mikroskopu i rozmaitych pomocniczych narzędzi. W pierwszych miesiącach po ślubie o pracy mowy być nie mogło, odbywano wycieczki do Bielan, w okolice, zjadano podwieczorki, zapoznawano się z krewnemi. Skwojszowie byli może szczęśliwsi, że córkę wydali, niż Bolek, że się ożenił. Był bowiem najmocniéj przekonany, iż popełnił mezaljans, wzdychał nad tym upadkiem. Przed obiadem kieliszeczek nie zdawał mu się szkodliwym, po kawie naparstek likworu także. Czasem gdy się robiło zimno, musiał się czémś zagrzać.
Jednego dnia na Bielanach w restauracyi nastąpiło niespodziane zetknięcie się z Maciórkiem.
Profesor przybył tu z jakimś ze wsi szlachcicem, który chciał klasztor odwiedzić, a po męczącym obchodzie zaszedł z nim coś przetrącić do restauracyi, w któréj siedzieli państwo Tanczyńscy i Skwojszowie, zajadając kurczęta.
Profesor, który słyszał o smutnym losie Bolka, miał go za umarłego i pogrzebionego — osłupiał na widok jego — a gdy uszu jego doleciało wołanie — Żono! Cesiu!! — stanął z oczyma wlepionemi, milczący, niewiedząc co ma zrobić.
Siostrzan to był i w tém położeniu, że kurczęta mógł jeść a butelką wina je podlewać — nie znać go teraz jeszcze — byłoby nie miéć serca. Maciórek gotów był przebaczyć marnotrawnemu siostrzanowi i przycisnąć go do piersi.
Ale, cóż? siostrzan go widział i udawał że — niezna. Maciórek więc postanowił ignorować go także, a późniéj w mieście dowiedziéć się i przedsięwziąć właściwe środki, aby węzły łączące rodzinę, nie zostały zerwane.
Bolesław ani do brata w początku, ani do wuja dla tego się nie zgłaszał, iż o wcale innéj rodzinie państwu Skwojszom opowiadał, i z tak skromnemi okazami popisywać się nie chciał.
W miesiąc czy dwa jednak, wypadkiem zaszedł do Żaka, gdzie zjadł dobre śniadanie i wyspowiadał mu się z całéj historyi swojéj. Żak właśnie zajęty był rozwodem z żoną i miał na myśli piękną modniarkę, która mu rękę swą już przyobiecała.
Z wujem Maciórkiem spotkali się w ulicy, Bolesław zaczął od gorzkich wymówek, po których przyszło do porozumienia tém łatwiéj, że profesor czcił wszelki sukcess i kłaniał się faktom spełnionym. Uściskał rzewnie siostrzeńca, nie bez nadziei, że u niego kiedyś jeść będzie, tym czasem darząc go moralną nauką od serca.
W niedostatku innéj familii, którą by mógł państwu Skwojszom okazać, przyznał się Bolesław do rodziny po — matce, przyprowadził im profesora i zaprezentował brata. Maciórek od razu sobie pozyskał serce starego Skwojsza, swym charakterem szlachetnym i moralnemi zasadami, jakie wygłaszał. Raz na zawsze proszono go na warcaby wieczorami.
Co daléj? spytacie — niewiem nic nad to więcéj, iż żona pana Bolesława, wielce do męża przywiązana, boleje nad tém, że już teraz nigdy trzeźwym do domu nie przychodzi. O historyi rodziny Tanczyńskich nawet stary Skwojsz poczyna wątpić, w tak przerozmaity sposób, coraz z nowemi waryantami zięć mu ją opowiada.
Doktor Bazyli, zmienił mieszkanie, a ile razy mowa jest o Bolesławie, mruczy, głową potrząsając: — Czém się skorupka za młodu napoi...

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.