<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W pierwszéj chwili miał zamiar pan Bolesław wprost iść do Giertrudy, przynajmniéj dowiedziéć się co się stało. Wyszedłszy na chłodne powietrze, począł rozmyślać. Egoizm, który był wszystkich jego czynności sprężyną, odradzał pośpiech.
— Z pewnością ja tam nic nie pomogę — rzekł w duchu — a zaplątać się niepotrzebnie mogę łatwo! Gdyby się nawet stosunek ten miał zerwać — czy nie lepiéjby było dla mnie? Nie mam tu już nic więcéj do zyskania a wiele do stracenia.
Ktoś z dawnych znajomych, zapewne upominający się o jakieś prawa? Jakim ja tytułem mam się w to mięszać? po co?
Zwolnił więc kroku, skierował tylko drogę do domu tak, aby mijając kamienicę, w któréj mieszkała pani Laura, spojrzéć zdala w okna, co się tam dziać mogło.
Powóz jakiś stał przed nią, na piętrze widać było migające światła w pokojach, które żywo z jednego do drugiego okna się przesuwały. Kilku ludzi stało w bramie.
Bolesław minął zdala dom i powrócił do mieszkania niespokojny. Nierychło téż mógł zasnąć, do czego się i to przyczyniło, że wisus Jacuś gdzieś się był zawieruszył i nie powrócił aż nad rankiem, w stanie rozgorączkowanym, w surduciku podartym i szpetnie na twarzy potłuczony.
Przysięgał się jednak, bijąc w piersi z całych sił, że był trzeźwy, że kropli w ustach nie miał i że po nocy spadł ze wschodów. Wypadek ten nie był pierwszym i zapewne nie ostatnim, musiał Bolesław znieść go stoicznie. Zmęczony zaspał na dzień długo. O pół do dwunastéj miał schadzkę z Maciórkiem, a wprzódy jeszcze rad się był dowiedziéć coś o pani Laurze. Pośpieszył więc naprzód do kamienicy i, jak zwykle wszedł ciemnemi tylnemi wschodami naprzód do powiernicy. Zastukał tu, drzwi były zamknięte — poszedł pukać do drugich, a nie dobiwszy się i do nich, probował otworzyć — i te na klucz były spuszczone. — Stukanie do nich nie wywołało nikogo. Nie pozostawało więc nic, jak wnijść na główne wschody i u służby się o panią dowiadywać.
Widząc go idącego, stróż, który stał właśnie w dziedzińcu, oparty na miotle, i fajkę usiłował zapalić, nie mogąc tego dokazać — rozśmiał się. Znał go dobrze.
— Niech pan darmo nie idzie — rzekł — niéma nikogo.
— Jakto? — spytał Bolesław — a gdzież pani.
— Wyjechała w nocy ze służącą... Czort ich wié, co to takiego — dodał stróż. — Niby się na tyatr wybrała, proszę pana — i tyle my ją widzieli. Nie powróciła.
— Jakaś istoria! — dodał stróż.
— Jakto historya? — pytał Bolesław.
— A jużci proszę pana — począł stróż — bo tak może w godzinę, albo w pięć kwadransy po wyjeździe — kiedy nie wpadnie tu jakiś jegomość, z policjom, narobili rejwachu, obstawili schody, poszli na górę szukać, obeszli wszystkie kąty... i — nie naleźli nikogo.
Służąca była poność z paniom w tyatrze, ta i razem drapnęły! — rozśmiał się stróż. — Czort ich tam wié, tego nikt nie zrozumié. Policya wszyćko popieczętowała.
— Jakto, policya? to nie może być! — zakrzyczał Bolesław zmięszany — a cóż policyi było do tego?
— Albo ja wiem! albo to kto zrazu wié — mówił stróż. — Niech pan pyta kogo chce? Stary jakiś człek się tu rozbijał, krzyczał, rewidować kazał... złościł się. A musiał téż miéć jakieś prawo taj racyę — bo czegożby ta uciekała. I, niech tu kto chce sądzi — mówił daléj stróż — trzy czy coś lata grafinią ją nazywali, kto u niéj nie bywał? Tak się jéj kłaniali by czemu uczciwemu doprawdy — aż drapnęła gdyby złodziéjka!
Bolesław się oburzył strasznie.
— Co bo pleciesz? — zakrzyczał.
— A kiedy tak gadają, choćby i policyanci. Toć ja Semerowicza dobrze znam, dawałem mu ognia do cygara, ta i spytałem — proszę no pana porucznika (bo jego tak tytułują) — co to się stało? On mi na to ramionami żachnął. — Co my wiemy? Albo coś ukradła albo gorzéj. I więcéj nie mówił nic.
Niezmiernie zmięszany, Bolesław pomyślał, że jako codzienny gość w domu, mógł być niepotrzebnie wmięszany w sprawę, i uznał najbezpieczniejszém co prędzéj zrejterować. Wysunął się więc pewien, że w mieście, w którém się tak szybko każda wieść rozchodzi, coś się dowiedziéć wkrótce będzie można. Wszystko co słyszał było dlań niezrozumiałém. Lecz teraz przypominał sobie różne rzeczy. Dziwiło go nieraz, że w salonie tak poważnie umiejąca grać rolę osoby wielkiego tonu i wychowania, pani Laura w bliższych stosunkach zdradzała obyczaje dziwnie trywialne i rozmaite wcale nie pańskie gusta. Uderzyło go i to, że gdy raz znienacka zszedł ją bez rękawiczek, a piękna pani zapomniała, że ich nie miała na ręku, zobaczył ukrywane owe i suponowane jako bardzo śliczne rączki — potwornie kształtne, jakby zapracowane, zgrubiałe i nieforemne. Zmięszana tém pani Laura natychmiast pośpieszyła je okryć, nie mówiąc słowa — lecz rąk tych Bolesław zapomniéć nie mógł. Rzadko, nawet u pracowitych dziewcząt, trafiało mu się widziéć tak zeszpecone i bezkształtne ręce.
Wprzódy wszystko to nie zwracało uwagi, teraz niepokoić go zaczynało. Nazywano go kuzynem, mógł więc być wplątany w jakieś śledztwo, sprawę... Nie śmiał się pytać nikogo, aby się nie zdradzić z niepokojem. Pół godziny mu zostawało jeszcze do umówionego spotkania z Maciórkiem, pewnym był, że profesor, który od rana już gdzieś był w mieście, języka i w téj sprawie musiał dostać. Zwrócił się zwolna w kierunku do Stępkowskiego, i nie omyliła go nadzieja, gdyż na drodze spotkał Maciórka, czatującego na Sanermanna.
— Lubię punktualność — odezwał się profesor. — Dobrze żeś przyszedł wcześniéj: co się u kaduka stało z tą wdową, u któréj i ty bywałeś?
— Ja nic nie wiem.
— Całe miasto o tém tylko rozpowiada. — Mówią, że z teatru wprost uciekła, spotkawszy się tam z jakimś cudzoziemcem, podobno francuzem, dyplomatą, który był przejazdem tylko tutaj. Powiadają, że ją poznał, gonił. Jedni utrzymują że żona jego, drudzy że kochanka, która jakoby znaczną bardzo sumę zabrawszy mu, uciekła i znikła. Mówią, że wszystko u niéj w domu opieczętowano, a za zbiegłą poszły telegramy i pogonie.
Bolesław słuchał odrętwiały.
— To mi wygląda — rzekł — na bajkę z tysiąca nocy.
— Ale fakt jest że uciekła! — rzekł profesor.
— Może się zemsty obawiała.
— A po cóż opieczętowano u niéj wszystko...
— Wszystko to się wyjaśni — odezwał się Bolesław — pragnę tylko aby mnie nie pociągano do badań jakich. Bywałem tam tak jak wszyscy...
— Gadaj zdrów — szepnął profesor — obłowiłeś się u niéj dobrze — ja to wiem? A te wszystkie prezenta! No — ale to między nami — sza!
Położył palec na ustach.
— Nie wiem kto ona była i co zmalowała — dodał profesor — to pewna, że artysta z niéj! Trzy lata uchodzić za bardzo przyzwoitą osobę, ściągnąć do siebie najlepsze towarzystwo, i tak znakomicie się wykręcać! Jestem z respektem dla niéj. Nawet w ostatniéj chwili nie dała się schwytać! Zręczna z niéj bestyjka.
Zbliżyli się do wnijścia restauracyi, gdy nadszedł Sanermann, witając z wielką uprzejmością. Szczególniéj pana Bolesława za obie ręce ściskał i trząsł niemi uradowany niezmiernie ze znajomości.
— Słyszeli panowie o téj mniemanéj hrabinie Laurze? — rzekł wchodząc do już zamówionéj ciupki Sanermann.
— Mało co? i to cośmy słyszeli wygląda na bałamuctwo — rzekł Boleś.
— No, to ja panom powiem z najlepszego źródła — odezwał się Sanermann, sadzając gości. Ta hrabina to ma być metressa jakiegoś bardzo bogatego księcia francuzkiego, która mu znaczne kapitały zabrawszy, uszła bez śladu. Mówią o milionie czy więcéj franków... Słyszałem téż, że w pierwszéj młodości była praczką gdzieś u nas, że ją ktoś wywiózł do Paryża, i że tam tak się znakomicie wykształciła.
Maciórek chrząknął, Bolesław czuł się w obowiązku dorzucić słowo.
— Być może — rzekł nieśmiało — iż do tego kapitału miała jakie prawo...
— A dla czegoż się tak ulotniła? — rozśmiał się Sanermann.
— Zawsze historyjka pocieszna — rzekł Maciórek — lat trzy praczce udawać hrabinę z sukcessem.
— Hę! — zawołał Sanermann — w Paryżu się nie takich sztuk uczą! Twarzyczkę miała ładną, a piękne kobiety i instynkta mają od natury nader szczęśliwe.
Maciórek był daleko ciekawszym spodziewanego śniadania, niż historyi praczki — Bolesław zadumany z oczyma wlepionemi w stół, medytował nad rękami, które widział przypadkiem i — śmiesznością niewygodną tego stosunku, którego wprzódy nie taił, a terazby się go był rad zaprzeć. Sanermann czekał tylko podania śniadania, aby traktowanie rozpocząć.
Maciórek w duchu powtarzał ciągle.
— Co oni tu podadzą?
Nadspodziewanie znalazł się dobrze pan Sanermann, ponieważ pora była jesienna i pierwsze ostrygi już się ukazały, kazał podać ich trzy tuziny — zapowiadając, że po nich będzie bifsztyczek, pieczystko, kompocik i deserek. Nadzwyczajnie się twarz profesora rozjaśniła. Sanermann przybrał postawę poważną.
— Zapewne, czcigodny mój przyjaciel, pan profesor — odezwał się — musiał panu hrabiemu wspomniéć o celu naszego spotkania. Ja, jestem człowiek otwarty, nie tak jak ten oszust, Bombastein, który nie stąpi żeby nie skłamał. Oświadczam więc naprzód z góry, że celem mojego życia jest zdemaskowanie, upokorzenie, znękanie tego jegomości, który siakiéj takiéj renomy używa najniesłuszniéj. Oszust jest — pospolity oszust, ja mu to dowiodę.
— Nie chciałbym dopuścić aby tak szanowny, uzdolniony młodzieniec jak hrabia miał paść jego ofiarą. A że się na tém skończy to pewna. Wyeksploatuje pana i rzuci. Daj mnie pan rękę, hrabio, idźmy z sobą razem. Na co panu to wszystko — ja panu dam fortunę gotową.
Bolesław uśmiechał się słuchając.
— Ja jestem człowiek otwarty — mówił daléj Sanermann, połykając razem ostrygi — lubię grę na czysto, cartes sur table. Żadnéj siurpryzy ze mną.
— Mów, mów — wtrącił Maciórek — tak najlepiéj.
— Bardzo panu wdzięczen jestem już za same jego dla mnie dobre chęci — dodał Bolesław.
— Dla pana mam najlepsze chęci — począł śmiejąc się Sanermann — ale ja i swój interes robię razem. On sobie bez pana hrabiego teraz rady nie da i — plaśnie. Mnie trzeba żeby plasnął. Ja robię interes dla pana i dla siebie, masz pan w tém gwarancyę, że sprawa seryo. W romanse się ja nie wdaję. Gdybym niepotrzebował tego dla siebie, dla hrabiego bym tak gorliwie nie pracował. Interes nasz wspólny.
— Niech cię uścisnę! — przerwał Maciórek — otoż to mi człowiek! otoż, to dobrze zrozumiana uczciwość! prawość! zacność!
Sanermann nie dojadłszy ostryg, przysunął się z krzesłem do Bolesława, rękę położył na poręczy jego siedzenia i począł poufnie.
— Jest rzecz taka — panna lat 25, śliczna jak anioł.
W téj chwili sięgnął do kieszeni.
— Słowo honoru, wziąłem z albumu żony fotografię, patrz pan.
Podał ją Bolesławowi.
Obrazek był cudowny — profesor chwycił okulary, wszyscy się zwiesili nad nim. Wyobrażał osobę młodziutką, mocno wygorsowaną, z twarzą zwróconą ku patrzącym, uśmiechniętą z wdziękiem zalotnym. Jedną rączką trzymała się w bok, drugą (dziwna poza) zdawała się wołać i wabić ku sobie. Ogromne czarne oczy swawolnie jéj z pod ślicznych brwi patrzały. Usta były maleńkie i stworzone do wesołego śmiechu... Ubiór na niéj wytworny, od koronek i aksamitów, klejnoty któremi była obwieszona, wszystko jéj było do twarzy bardzo. Całość ze smakiem się układała, lecz pomimo bogactwa ubioru i gustu, piękna panna trąciła mocno paryzką loretą.
— Niech ją wilcy zjedzą jaka piękna! — zawołał Maciórek.
Bolesław patrzał w milczeniu, Sanermann tryumfował.
— A co? nie skoczyć że to w ogień lub wodę za taką pokusą? — zawołał. — Czarodziejka, panie! ale to nic, śpiewa jak Patti i gra jak Clara Wieck, dowcipna jak Bettina...
Dodam przy tém, że ma wysoką bardzo protekcyę, dobra znaczne bez długu i kapitały w dodatku. Jednakże, jako człowiek otwarty, muszę i to powiedziéć, że osoba ta miała w życiu — nieprzyjemności. — Chrząknął. — Rozumie pan! przeszła niestety, przez szkołę doświadczenia.
Maciórek mruknął. — No, co tam! rzecz skończona.
— Najzupełniéj, żadnych pozostałości oprócz bolesnych wspomnień. Panna ta — mówił daléj — chce i życzy sobie wyjść za mąż przyzwoicie. Za warunek kładzie jedynie, aby się jéj podobał ten, którego ma wziąć za męża. Zatem — cartes sur table, jak powiedziałem. — Ofiaruję się u mnie w domu naprzód poznać pana z nią, potém popierać go. Nie potrzebujesz pan zrywać z tym oszustem, dopóki nie będziesz pewnym swego. Ja zaś ręczę, że się pan podobasz!
Spojrzał w oczy Bolesławowi, który stał zadumany jakoś.
— Cóż pan, będziesz zważał na te tam jakieś panie — przesądy? Inne panny przechodzą tak samo szkołę doświadczenia, choć o tém nikt nie wie, tu, ta różnica, że z góry jesteś uprzedzony. Panna bardzo miła i ręczę, że żoną będzie nie gorszą jak inne. Doświadczenie uczy i rozczarowuje.
Partya doskonała!
— Co tu się namyślać — żwawo wtrącił Maciórek — dziękuj panie Bolesławie i bierz się w kupę! o tych tam przesądach, o téj tam przeszłości niema co i mówić. Gdyby tego nie było.
— Gdyby tego nie było? — podchwycił Sanermann — ja jestem człowiek otwarty, ja panu powiem wręcz. Gdyby tego nie było, nie byłoby ani dóbr, ani kapitału, bo po rodzicach piękna panna miała tylko czarne oczki i białe rączki.
Począł się śmiać. Bolesław dumał.
Maciórka niecierpliwiło to.
— Panie Bolesławie, uściskaj pan, pana Sanermanna, ucałuj go, przyrzecz mu dozgonną wdzięczność i podajcie sobie ręce. — Zapijemy Bonae spei! hę?
Sanermann chwycił kieliszek.
— Zgoda?
W milczeniu Bolesław dał mu rękę.
— Dziękuję panu — rzekł.
Swat przysunął się do niego.
— Jutro — rzekł — ale pod wielkim sekretem, proszę do mnie na ósmą godzinę. Nie będzie nikogo oprócz mnie i żony mojéj i — panny.
— Jak imię? — spytał Maciórek.
— Aurora! — rzekł cicho Sanermann — imię do jéj twarzy, imię cudowne jak ona.
— Co za imię! — ogryzając kości zawołał profesor. — Aurora? pyszna rzecz!
Milczący Bolesław, chociaż targu dobił, czuł się nim upokorzonym i nie rychło się rozruszał. Potrzebował kilku kieliszków, ażeby się rozweselić — począł rozpytywać o rodzinę.
— Rodziny? rodziny absolutnie nie ma — odezwał się Sanermann. — Nie jest że to szczęście największe. Takie błogosławieństwo rzadko kogo spotyka! panie! możeż być co przykszejszego, cięższego, więcéj ambarasującego nad rodzinę? Tu ani pruszynki! Jest tylko wysoki dygnitarz opiekun! Osoba poważna, szanowana powszechnie, w wieku już — interesująca się losem panny Aurory... Zapewne wypadnie panu jechać na wieś i prezentować mu się.
— Ponieważ panna sama tak nie mogła mieszkać ma przy sobie krewną, — osobę w wieku, nader skromną i prostą, która nigdy nawet nic nie mówi. Gdy trzeba, siedzi w salonie, gdy nie, wychodzi.
Śniadanie skończyło się już sérem, podano czarną kawę — Sanermann zastrzegł jeszcze sobie, ażeby w ulicy, w miejscach publicznych, pan Bolesław go nie znał i nie kłaniał mu się.
— Widzi pan, z Bombasteinem nie można być nadto ostrożnym. Choć się wydaje głupim, jest przebiegłym, gdyby zwąchał co się święci — użyłby wszelkich sprężyn, aby to w niwecz obrócić.
— Nadzwyczaj rozumnie! — potwierdził Maciórek. — To głowa! to głowa!
Boleś wyprosił sobie jeszcze pokazanie fotografii i zapatrzył się w nią mocno. Maciórek korzystał téż i wlepił w nią oczy.
— Fotografia podobna — rzekł amfitrion — ale ona przy żywéj osobie! cieniem, karykaturą. — To jest piękność.
Primae classis! — dodał profesor — Venus wychodząca z morza nie mogła być piękniejszą!
Rozstali się nareszcie, a Maciórek pociągnął na szachy. Nazajutrz przed wieczorem, pan Bolesław sprowadził fryzyera do domu, ubieranie się trwało godzin parę. Jacuś kilka szturchańców odebrał, lecz gdy przed zwierciadło wystąpił bohater, sam się sędzią czyniąc, uśmiech usta mu ozłocił. Był tak piękny, wedle własnego pojęcia piękności, iż z nim nikt nie mógł stanąć do walki. Mówiliśmy o téj piękności jego, brak jéj było wyrazu, brak uczucia i ducha, a ile razy coś tą maseczką poruszyło, stawała się straszną i niemal wstrętliwą.
Są takie piękności kobiece i męzkie, zimne, trupie, sobą tylko przejęte, z których egoizm zieje i odpycha od nich. Taką właśnie była twarz pana Bolesława — nic by jéj nie zarzucił rzeźbiarz, lecz tylko skażona, despotyczna natura, mogła w nim miéć upodobanie, jak w pięknéj zabawce bez życia.
Umiał się ubrać pan Tanczyński, wyuczył chodzić, wystudyowane miał ruchy, zalotnym był po swojemu, na zimno. Tego dnia chciał być pięknym i dystyngowanym i był nim. Cieszył się téż sobą. Ponieważ deszczyk przepruszał, posłał po dorożkę, bo i ulica na któréj mieszkał jego protektor, czystością się nie odznaczała.
Pan Sanermann nie należał do ludzi chcących imponować elegancyą i zbytkiem, przeciwnie, starał się dać pojęcie o wielkiéj swojego domu komisowego powadze i sile, brudem, niepozornością, staroświeckiém urządzeniem. Firma istniała już od trzech pokoleń. W tym samym domu gdzie miał biuro, zajmował téż na pierwszém piętrze mieszkanie, urządzone po dawnemu, wcale nie pokaźnie. Nieraz już żona prosiła o odnowienie mebli, o odświeżenie pokojów, opierał się temu p. Sanermann, w przekonaniu że to by jego firmie szkodziło. Jak stały interesa, o tém chyba on wiedział sam. Były one przerozmaite, i takie które się w książki wpisywały i inne, niezostawujące śladu po sobie. Zdaje się, że ostatnie więcéj od pierwszych przynosić musiały.
Kamienica z powierzchowności była tak niepozorną, że się w niéj porządnego mieszkania domyślać było niepodobna. We wrotach massy jakichś fas się piętrzyły, w dziedzińcu widać było stosy pak ogromne. Wchód na pierwsze piętro elegancki nie był, schody ciemne, drewniane, starożytne, a oświetlenie ich niezmiernie pierwotne. Wszystko to obserwował wchodzący powoli pan Bolesław.
W przedpokoju był wprawdzie lokaj, lecz podobniejszy do parobka i w istocie, czasu powszedniego, obowiązki jego pełniący. We drzwiach powitał gospodarz i poprowadził do żony, osoby otyłéj, nie młodéj, humoru nieosobliwego, zajętéj na pozór robotą włóczkową. Widać jednak było, że ta ją niewiele obchodziła. Parę razy z ukosa patrzyła na ładnego chłopca, coś przemówiła po cichu i zostawiła go mężowi.
Salon był bez najmniejszéj pretensyi do wytworności, trochę zabrukany i bez smaku. Widać było że gospodarstwo wcale nie myśleli o nim. Na stoliku przy lampie leżała Börsen-Zeitung i Kladderadatsch...
Przyobiecanéj pięknéj panny nie było jeszcze, chociaż zegar na kominie z Jowiszem, wskazywał pół do dziewiątéj. Gospodarz ująwszy pod rękę pana Bolesława dodawał mu otuchy.
— Śmiało i wesoło — niech pan będzie — mówił — ona téż bardzo śmiała, pieszczona trochę — samowolna i lubi wesołość. — Trzeba być śmiałym.
Bolesław potrzebował wielce téj nauki, gdyż wcale nie miał fiziognomii szczęśliwéj. Dom czynił na nim wrażenie więzienne.
Było już około dziewiątéj i oczekujący kandydat trochę się zżymać zaczynał, gdy zahuczało, gospodarz wybiegł do przedpokoju, gospodyni wyszła do pół salonu, i ze śmiechem jakimś trzpiotowatym wbiegła panna Aurora z bukietem w ręku, strojna jak na bal, w sukni z ogonem, przywitała gospodynię, okiem rzuciła po salonie, ciekawie się wpatrzyła w pana Bolesława, i nim siadła, już go jéj gospodarz zaprezentował.
Była może piękniejszą niż fotografia, ale mimo młodości nie świeżą, mimo śmiechu i trzpiotania się nie wesołą, mimo elegancyi pospolitą.
Natychmiast uderzyła pytaniami na przedstawionego jéj, który usiadł blizko. Gospodyni poszła spóźnioną kazać dawać herbatę, gospodarz się usunął. Pan i pani poczęli się z wielką ciekawością badać wzajemnie. Panna Aurora była śmiałą nadzwyczajnie, patrzała w oczy tak, że wzroku tego Bolesław wytrzymać prawie nie mógł, chwaliła się rękami, które rozmaicie ustawiała na widok, poprawiała włosy, ociągała suknię i przytém wszystkiem paplała ciągle.
Zaprezentowany konkurent skromnie się znajdował i prawie nieśmiało. W kwadrans po rozpoczęciu egzaminu rozpięła się rękawiczka, i panna Aurora skinęła na Bolka, by ją zapiął. Przy téj zręczności mogła go zblizka szczegółowie obejrzéć.
— Jakie pan ma piękne guziki przy rękawach! pokaż no pan? Z guzikami ręce musiał pokazać pan Bolesław. Wszystko to do dobrego tonu nic a nic nie było podobne, ale ładnemu stworzeniu uchodziło.
Zaczęła wypytywać z kolei o wszystko, czy lubi muzykę, czy jest bardzo zazdrośny, czy na koniu jeździ.
— A! ja passyami konno latać lubię — dodała. — A jakiego mam araba! klękajcie narody!
Mówiąc nie spuszczała go z oka, usiłowała rozśmieszyć i ośmielić.
— Czy to pan taki zawsze, czy tylko dziś? — zapytała. — E! ja smutnych nie lubię.
Nim herbatę podano już była z Bolesławem, jakby go znała od dawna, a mając przejść do stolika, podała mu rękę.
Najzabawniejszem było, że idąc tak z nim, stanęła przed wielkiém zwierciadłem i rozśmiała się.
— Patrzaj że no pan, jak my się tam wydajemy oboje. Słowo daję, że doskonała para.
Sanermann cicho klasnął w ręce, Bolesław się uśmiechnął. Przy herbacie kazała siąść przy sobie Bolesławowi, i oddała mu rękawiczki, wachlarz i bukiet pod dozór. — Za to starała się herbatę przyprawić sąsiadowi i chwyciła rum aby mu go nalać. Bolesław zaprotestował.
— Ale pij pan z rumem! — zawołała — to pana rozweseli. Kapkę tylko — no, dla kompanii, ja téż łyżeczkę sobie wieję. Patrz pan. Ze śmietanką i z rumem przedziwna. — I nie pytając już, nalała sporo sąsiadowi i sobie.
— A! mężczyzna żeby rumu nie znosił! to nie może być! — dodała. — To nawet bardzo zdrowo, sztabowy doktór mi mówił — tylko niewiele.
Bolesławowi może nie był ten ton dziwny i ta oryginalność do smaku, lecz, musiał się nastroić do niego i począł weseléj i śmieléj się odzywać. Gospodarstwo oboje wcale się prawie do rozmowy nie mięszali i nie przeszkadzali.
P. Bolesław miał na palcu pierścionek świeżo sfabrykowany z toporem i hrabiowską koroną, zobaczyła go panna Aurora.
— Pokaż mnie pan ten pierścionek! — zawołała.
Bolesław był posłuszny, przypatrzyła mu się u świecy, włożyła go na mały paluszek i poruszając nim w różne strony śmiała się.
Na tym samym ręku miał Tanczyński pierścień ze szmaragdem, po prawdzie powiedziawszy, ofiarowany mu przez panią Laurę.
— A to co za pierścionek? — zapytała wskazując — może od kochanki? a fe!
— O! nie — zaparł się Bolesław — to pamiątka po mojéj matce.
— A! to pan się nim powinieneś zaręczyć — odezwała się Aurora — niech że mi go pan pozwoli?
I ten włożyła na czwarty palec.
— Widzi pan, jakby dla mnie robiony. — Cha! cha!
I śmiać się mocno zaczęła, oddając go. W tym samym momencie, zdjęła z palca pierścień z dużym soliterem i pokazała go sąsiadowi.
— Sprobuj że pan także.
Bolesław się trochę ociągał, włożyła mu go na palec. — Chcę zobaczyć jak się zdaleka wydaje! — rzekła, i poczęła się śmiać głośno, a odbierając rzuciła przeciągłe, długie wejrzenie na Bolesława.
Sanermann mógł się cieszyć, tak się aż nadto jakoś prędko robiła poufała znajomość.
— Co to jest, że ja pana nigdy nawet w teatrze nie spostrzegłam! — odezwała się panna Aurora. — Juściż bym była zaremarkowała, bo ja się przypatruję twarzom i ludziom. Mnie to bawi. Myślę sobie zaraz, a czy ja téż odgadnę co to za jeden? co on robi? jaki charakter? dobry czy zły? Czy pan w teatrze nie bywa? Ja mam zawsze czwartą lożę po prawéj ręce.
— W teatrze bywam dość często — rzekł Bolesław — lecz może być, że z mojego miejsca w krzesłach loży téj nie widać, bo gdybym panią raz był miał szczęście widziéć, pewniebym tego nie zapomniał.
Aurora podziękowała za komplement uśmiechem i pokręciła główką.
— Teraz, to ja panu jako znajomemu pozwalam, możesz przyjść do mojéj loży. U mnie bywa wiele osób — o! ja mam znajomości dużo, a wszystko z wielkiego świata. Zobaczy pan.
Bolesław spojrzał tak jakoś, że panna wzięła ten wzrok za zapowiedź zazdrości — i dodała.
— Ja lubię towarzystwo, to daremna rzecz, tego się nigdy nie wyrzeknę. — Nudzę się gdy jestem sama, a znowu kobiecego towarzystwa nie mogę znieść, bo to wszystko nakrochmalone, zimne, a ja wesołości potrzebuję. Jeżeli się pan przypadkiem podobać mi zechce, bądź pan wesół, koniecznie.
— Postaram się być posłusznym — odparł Boleś po cichu, na wszystko już powoli się rezygnując — obawiałem się być nadto śmiałym.
— A! to dobre! pan przecie jako mężczyzna, powinieneś być śmiały. Cóż by to było? nam niewolno być zbyt otwartemi i napastliwemi, a jakby mężczyźni także nie śmieli, to by nigdy nikt się do nikogo nie zbliżył. E! trzeba porzucić ceremonie! W Paryżu panie dają dobry przykład, to téż tam bardzo wesoło, a u nas!!
— Była pani dawno w Paryżu? — spytał Bolesław.
— A! już rok, mój opiekun mnie woził. Nigdzie na świecie takiego raju niema jak tam! Ja passiami lubię Paryż — szczebiotała Aurora. — Jak się tam ubierają! co za wesołość, ile zabaw — jacy grzeczni mężczyźni. A lasek Buloński!
Westchnęła piękna pani.
— A pan byłeś w Paryżu? — spytała z kolei.
— Ja, dotąd nie mogłem być — odparł Bolesław — lecz, postanowiłem sobie pierwszą chwilę wolną poświęcić na zwiedzenie téj stolicy świata.
— Ja także, byle się moje interesa ułożyły — dodała Aurora — zabieram się jednéj godziny i jadę! lecę!
— Jakież pani może miéć interesa? — zapytał Bolek.
— A! proszę pana, ogromne! — poczęła żywo i naiwnie Aurora. — Poczciwy mój dobry, stary opiekun, jest zmuszony mnie opuścić, bo wyjeżdża gdzieś za świat. Mam dobra, mam majątki, nieumiem się nic a nic rządzić, — rady sobie nie dam! Wszystko na mojéj głowie teraz.
— Łatwo pani znajdzie — rzekł uśmiechając się Bolesław — przyjaciela, który panią wyręczy.
— O! nie łatwo — szybko odezwała się panna — niełatwo! Ja jestem wymagającą.
To mówiąc wstała z kanapy.
— Chodź się pan ze mną przejść po salonie, bo ja długo siedziéć nie mogę. Otóż, widzi pan, mówiłam mu że jestem wymagającą — poczęła przechadzając się. — Mój przyjaciel musi być i przystojny, i miéć nazwisko, i mnie się podobać, i nie być zazdrosnym, bo zazdrośników nie cierpię, i bardzo mnie kochać, bo ja do tego przywykłam, że mnie kochano i padano przedemną. — Otóż to wszystko razem znaleść nie łatwo.
— Nadewszystko — rzekł Bolesław — trudno podobać się pani, a ktoby miał to szczęście, reszta by przyszła sama!
Aurora mu spojrzała w oczy.
— E! słowo honoru panu daję, ja jestem dobre stworzenie! — zawołała śmiejąc się — mnie się w początku każdy podoba, tylko to z tymi mężczyznami wielka biéda, bo to są komedyanci, póki się który stara przypodobać, to będzie jak cukierek — a potém!!
— Pani się pewnie skarżyć na nikogo nie może — odezwał się Bolesław.
Aurora trochę pomyślała.
— A! miałam i ja zawody w życiu — rzekła — ale co tam o tém mamy mówić. Powiedz mi pan lepiéj, kiedy będziesz u mnie?
— Kiedy mi pani pozwoli? — odparł Bolesław.
— Ale, choćby jutro, bardzo proszę. Radabym go bliżéj poznać. Wie pan co? masz pan czas? przyjdź od razu bez ceremonii na obiad jutro, o godzinie piątéj, a potém zostaniesz na wieczór. Ja nikogo nie każę przyjmować. — No, a gdyby opiekun nadjechał, to się panowie poznacie i ja go zaprezentuję.
— Będę służył! — rzekł kłaniając się Bolesław.
— Tylko proszę bez wielkich ceremonii ze mną, i wesoło — dodała Aurora. Zagram panu, zaśpiewam, i uśmiejemy się...
Po chwilce dodała.
— Masz pan familię jaką tu w mieście?
— Nikogo prócz, dalekiego krewnego, profesora — odparł Bolesław.
— A pfe! profesora! dziękuję! — zawołała panna śmiejąc się.
— Pani go widziéć nie potrzebuje — odezwał się Bolesław — bo i ja nawet widuję go rzadko.
— Ja bo, starych w ogólności nie lubię, a co dopiéro, profesora. Co do mnie, nie mam nikogo a nikogo z familii. Opiekun nie jest moim krewnym, choć kocha mnie jak własne dziecko. Mam przy sobie panią Przemską, ale to sobie stary grat tylko dla reprezentacyi, żeby ktoś przecie w kącie siedział. Doskonała, bo i głucha, i nic nie widzi, i posłuszna — nic a nic nie zawadza.
Rozśmiała się. — Ale przyjdź-że pan na pewno jutro. O piątéj, i nie spóźniaj się bo ja tego nie lubię. — Popatrzała mu w oczy.
— Pan dziś jeszcze jesteś zdetonowany, jutro się trzeba rozruszać!
— Nie dziw — zebrał się na grzeczność Bolesław — gdy się po raz pierwszy widzi tak zachwycającą...
Aurora właśnie stała przed zwierciadłem, i spojrzała w nie z ukosa.
— Żebyś mnie był pan widział lat temu dwa, nim chorowałam — odezwała się, to byś dopiéro powiedział! Od téj choroby nie mogę już przyjść do siebie.
— Cóż to było? — zapytał niezręcznie Bolesław.
Aurora bystro spojrzała mu w oczy.
— Cóż miało być? byłam chora! bardzo chora — blizko dwa miesiące w łóżku leżałam i namartwiłam się, nagryzła. Gdym wstała, sama się poznać nie mogłam.
— Ale niechno pojadę do Paryża — może daléj odżyję! A! jak bardzo lubię podróżować — szczebiotała — co dzień nowe znajomości, nowi ludzie, kraj nowy. Hotele takie przedziwne, widoki takie śliczne!.. Chciałoby się jechać i jechać bez końca. — Pan lubisz podróżować!
— Pewnie bym zgodził się na gusta pani — rzekł Bolesław — ale to bardzo kosztowna rozrywka, a ja dotąd nie mogłem jeszcze moich interesów doprowadzić do porządku.
— A! to i pan masz interesa? może majątki? — spytała.
— Nie — ale kapitały w różnych przedsiębiorstwach — śmiało odezwał się Bolesław — w spekulacyach!
— Czy pan jaki bankier? — odezwała się.
— W części — odparł Bolesław.
— Ale nie żyd? — spytała naiwnie patrząc mu w oczy.
— Same moje nazwisko świadczy — odezwał się Bolesław.
— A! prawda! hrabia! — dodała Aurora — przepraszam pana. To nudna rzecz spekulacye i interesa! Ja pieniądze lubię, ale żeby nie wiedziéć zkąd i jak się biorą. Takie ładne, świeże złoto duża kupa, to tak się błyszczy i brzęczy jakoś śmiesznie, zabawnie i człowiek sobie myśli, że co zechce za to kupi!
W ciągu rozmowy panna poddawała surowemu egzamenowi swojego towarzysza, oglądała go z dziwną śmiałością, stawała, szła znowu, zapatrywała się, zamyślała i z milczenia wychodziła nagle pustym, niezrozumiałym śmiechem.
— Myślę sobie — rzekła w końcu, jak to my jutro się zobaczemy po białym dniu — co pan powie na mnie, co ja o panu. Przy świetle wieczorem człowiek się zupełnie inaczéj wydaje!
— Ja mogę ręczyć, że po dniu pani zyskasz i jeszcze będziesz piękniéjszą — jestem tego pewny, odezwał się Boleś. Aurora wachlarzem go uderzyła po rękach i zawołała. — E, pochlebca!
Zniżyła potém głos i poprowadziła go daléj od gospodarstwa, szepcząc.
— Proszę pana jak tu nudno i smutno, paskudny salon. Jak ci ludzie tak żyć mogą? Gdyby nie pan, jabym tu nie wysiedziała, mam już dosyć i tak. Tylko proszę nie zapomniéć jutro o piątéj.
Bolesław chciał jéj podziękować i sięgnął po rękę, podała mu ją chętnie, położyła i zatrzymała na jego dłoni; widocznie życzyła sobie, aby ją pocałował, co téż spełnił chętnie — rączka była bardzo ładna. Ścisnęła go z lekka, odbierając ją, i powtórzyła.
— Jutro o piątéj.
Natychmiast zawinęła się do wyjazdu, Sanermann podał jéj rękę, zwróciła głowę do Bolesława i dała mu nią znak poufały. Nie mógł ją daléj odprowadzać, gdyż gospodyni sama została w salonie.
Sanermann, odwiódłszy do powozu piękną panią, wrócił nadzwyczaj wesoły. W chwili gdy on wchodził, gospodyni jakby nadąsana i nieżycząca sobie być świadkiem rozmowy z pozostałym kawalerem, wyszła.
— A no, winszuję! — zawołał Sanermann — powiedziała mi, gdym ją do powozu wsadzał i zapytał, podobał się pani? — A! podobał, powiedz mu, tylko niech jutro będzie u mnie.
To mówiąc uściskał Bolesława.
— Teraz od pana zależy dobicie targu, początek zrobiony wyśmienicie.
Tanczyński, któremu się chciało coś dowiedziéć więcéj o opiekunie owym, zagadnął o niego Sanermanna.
— Najczcigodniejszy człowiek! powszechnie szanowany! dobroczyńca nie opiekun. Kupił dla niéj dobra, uposażył ją jak księżniczkę! własnych dzieci niema, i z pewnością nadal nią, losem męża i familii opiekować się będzie — rzekł Sanermann.
Bolesław spojrzał mu w oczy tak, że wejrzenie za pytanie stało, a gospodarz się rozśmiał i wziął go za boki.
— Stary człek — rzekł cicho — nie pożyje długo, a teraz wyjeżdża właśnie do Azyi — cóż pan chcesz więcéj?
Tanczyński nic nie odpowiedział.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.