Ładny chłopiec/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Upłynęło cztery tygodnie, jesień już była późna, dla profesora Maciórka pora najprzykszejsza w roku, bo się musiał włóczyć po błocie do miasta we dnie, a często w nocy przez niedobrze oświecone ulice powracać.
Ażeby się czémś pocieszyć w swém utrapieniu, profesor twierdził, iż te przechadzki przymusowe, utrzymując go w ruchu, zdrowie mu i czerstwość zapewniały. Tryb jego życia nie zmieniał się wcale, uległ tylko małéj modyfikacyi, z powodu iż czasami do nowo wynalezionego siostrzeńca do hotelu zachodził.
Mr Jacques przyjmował zawsze starego jakąś przekąską, nierzadko kawiorem, który Maciórek nadzwyczaj lubił, kieliszkiem dobrego wina, kawałkiem séra i t. p. W duchu profesor ober-kelnera daleko wyżéj stawił nad hrabiego, po którym się wiele spodziewał, dotąd napróżno. Maciórek utrzymywał, że ten niewdzięcznik wszystko mu był winien, a znać go nie chciał.
Prawda, że od zawarcia bliższego stosunku z Sanermannem, nie widział go wuj prawie. Parę razy spotkali się w ulicy, Bolek, ledwie się przywitawszy z nim, nagłe interesa miewał zawsze i natychmiast żegnał. Sanermann pytany co się tam święciło, ruszał ramionami i niechciał zdradzać tajemnicy.
Maciórka to niezmiernie bolało, powoli żal, gniew, urazy gromadziły się na dnie serca. Mr Żak téż, którego z początku tak czule powitał brat, skarżył się nań, że go unikał.
— To jest fanaberya! — mówił — pana i grafiątko udaje, ja mu śmierdzę.
Z początku ani wuj siostrzeńcowi, ani ten jemu nie zwierzał się z usposobień dla Bolesława, milczeli o nim oba, — lecz gdy się raz zgadało Maciórek syknął. Kelner podchwycił téż.
— Ani go widać!
— Ma on tam interesa, to prawda — zawołał profesor — ale żeby téż ani chwili czasu dla familii nie znaleźć! Komuż on to winien swoją pozycyę w mieście, jeśli nie mnie? Ja go poznałem z Bombasteinem, ja mu dałem Sanermanna, wspierałem go radą. Przepadł by bezemnie jak ruda mysz — a oto miesiąc już ani wiem co się z nim dzieje.
— Ja tam o to niedbam — odezwał się Żak — nigdy na niego nie rachowałem, ale po cóż tak się ze mną czule całował, gdy teraz znać nie chce. Wstydzi się! — rzekł ze śmiechem kelner. Pozawczoraj spotkaliśmy się, udał że mnie nie widzi.
— A wiele razy to zrobił ze mną? — rzekł Maciórek — ani liczę!
— Co on robi? co ma za zajęcie i widoki? — odezwał się ober-kelner.
— Albo ja co wiem? — gniewnie począł stary — czy on mi się z czém zwierzy? To mruk! Jakieś spekulacye z jednéj strony, a z drugiéj, z drugiéj ożenienie bogate.
— Z kimże? wie wuj?
— Ja bo wiem wszystko — odparł Maciórek — choćby co przedemną i tajono. Sanermann mu nastręczył pannę bogatą, któréj opiekunem jest czy był wysoki dygnitarz, baron. Ten dla niéj dobra kupił, wyposaża.
— Baron? baron? hę? — odezwał się Żak — czy nie ten co z siostrzenicą dwa czy coś lata temu był w Paryżu. Stali w Hotel de Bade, ja tam byłem naówczas. Imię panny, Aurora?
— A tak! — rzekł Maciórek.
Mr Żak okrutnie się śmiać zaczął, ręką sobie usta zasłonił i coś mu tak się na wesołość zebrało, że jéj rady dać nie mógł. Maciórek nań patrzał pilnie, czekając wyjaśnienia.
— Czego się ty śmiejesz? — zapytał.
— A! bo ja tę śliczną pannę znam doskonale. Zabawny trzpiot, była ze mną w wyśmienitych stosunkach. I to z nią się żeni Boleś! Dźwignął ramionami.
— Cóż ty chcesz? ona ma dobra i posag i protekcyą — a on nic! ma rozum, że się z nią żeni, tylko dla tego o familii by zapominać nie powinien.
Żak się śmiał do wspomnień swoich, nie odpowiadając profesorowi, w końcu rzekł:
— No, będę miał bratowę dobrze znajomą, trzpiota jakiego świat nie widział. Nie długo mieszkali w Paryżu, a w hotelu na raz trzy romanse poczęła, tak się nudziła!
— O! o! o! — odezwał się profesor — płocha?
Kelner głową pokręcił.
— No, ale się umityguje — dodał.
Żak jeszcze się śmiał i prychał.
— Osobliwy trafunek! — zawołał.
Chociaż do Bolesława miał żal i rad by był, aby mu się mała jaka nieprzyjemność wydarzyła, któraby pomściła lekceważenie familii — profesor Maciórek stanął w obronie przyszłéj narzeczonéj siostrzeńca.
— Grunt — rzekł — iż z pewnością bogata, bo zapisy są prawne, a o te się ja u ludzi kompetentnych dowiadywałem. Na inne tam okoliczności człowiek rozsądny powinien patrzéć przez szpary. Wywiezie ją, ożeniwszy się, na jaki rok, ludzie zapomną o tém co było, majątek mu wstęp wyrobi do świata — i — kobieta się ustatkuje.
— A co mnie tam do tego — odparł Żak — śmieję się tylko, iż się tak złożyło, że ja ją dobrze znam, a wiele jéj figlów wiem. Ale, mniejsza o to, niech się sobie żeni. Co nam tam!
Pierwszym razem na tém się skończyło. W kilka dni potém siedząc nad szachami w kawiarni, Maciórek dostrzegł wchodzącego do niéj Bombasteina. Nie miał ochoty zbliżać się do niego, ale stary znajomy sam się przysunął ku niemu.
— Jak się tam profesor ma? hę?
— Jako tako, a pan?
— A no, pomaleńku — rzekł zasiadając pan Samuel. Co pan porabia?
— Ja? jak zawsze, do roboty nic nie mam, panowie robicie pieniądze, a my płodzim nudy.
— Siostrzeńca pan dawno widział?
— Czasem mi się przesuwa przed oczyma — odparł Maciórek — ale zajęty mocno, mało ma godzin wolnych.
— U mnie on niewiele teraz pracuje — odezwał się Bombastein — przyznam się panu, w początkach był pilniejszym, jakoś mu się sprzykrzyło.
Rzucił oczyma na profesora.
— Nic o tém nie wiem — rzekł spokojnie Maciórek.
— Serio? pan nic nie wie? — odezwał się p. Samuel i zamyślił, jakby wahał się powiedziéć co miał na sercu.
— Nie wiem. A jakże interesa panów idą, owe towarzystwo, akcye? — przebąknął stary, szachami się bawiąc.
— Idzie to, idzie — począł Bombastein — u mnie, kochany panie, gdy ja co obmyślę a wezmę się do wykonania, musi iść. Tylko z pana hrabiego mało mam pomocy, prawdę rzekłszy, więcéj się spodziewałem. Opuścił się, niech pan mu to powie delikatnie.
— Ja go prawie nie spotykam — rzekł Maciórek — a wpływem się na niego żadnym pochwalić nie mogę.
Zamilkli oba.
— Boję się, czy jako ładny chłopak nie wdaje się nadto w romanse, a kobiety, panie — dodał po chwili pan Samuel — jak kogo wezmą w swoje rączki, to po nim!
— Nic nie wiem! — powtórzył raz jeszcze profesor.
Pan Samuel pilno mu popatrzał w oczy i nic z nich wyczytać nie mógł; Maciórek siedział poważny, nadęty, ze swą miną pedagogiczną, udając zupełne oderwanie się od świata i obojętność.
Bombastein przerzucał szachy, nie myśląc grać, zdawało się jakby może dla wybadania profesora przybył umyślnie, bo się nie ruszał z miejsca. Niekiedy popatrzał nań, sapnął i znowu pionki ustawiał i przestawiał.
— Będzie tak temu z miesiąc — rzekł głos zniżając — może więcéj, właśnie po rozpoczęciu interesu, w którym jego imie figuruje, kiedyby najczynniejszym powinien się był stać p. hrabia — coś mu się zrobiło, czego nie pojmuję. Widocznie się zaniedbuje i nie jest już ze mną jak był. Hm, pan wie, każdy człowiek w interesach ma współzawodników; i mnie na nich nie zbywa. Mam posądzenie, czy się oni, chcąc mój interes podkopać, nie zwąchali z p. hrabią.
— Nic nie wiem! — odkaszlując powtórzył Maciórek — ja do żadnych się interesów nie mieszam, prawdziwie powiadam, nie wiem nic.
— Ale, jak się panu zdaje? może to być? — zapytał Bombastein. — Ja spodziewam się, że pan mi jesteś przyjacielem?
— Panie Samuelu! — podchwycił gorąco profesor — proszę nie wątpić.
Przy grzeczném tém zapewnieniu przyszedł mu jednak na myśl ów obiad uroczysty, na który proszonym nie był, a którego dotąd strawić nie mógł.
— Ja — kończył Maciórek — ja czyim mam honor być przyjacielem, temu do końca i zawsze stałego przywiązania daję dowody. Nie uchybiam nigdy, nawet w małéj rzeczy, nawet w najmniejszéj.
Słowa te były wymówione z takim przyciskiem, że p. Samuel znaczenia się ich domyślił, przypomniawszy sobie ów obiad nieszczęśliwy.
— Ale, ale — odezwał się — co mi na myśl przychodzi! Miałem oddawna tłómaczyć się profesorowi, dla czego nie ośmieliłem się go prosić na ów finansowy obiadek. Położyłem go na liście, nie wiem dla czego p. Bolesław skasował jego nazwisko, i powiedział mi — Nie trzeba.
— Z jakiejże racyi? — z zapałem począł Maciórek. Przyznam się panu, to było uchybienie, które uczułem mocno. Tak jest — nieszło mi o obiad, szło o honor!
— Mnie się zdaje — dołożył Bombastein — że siostrzeniec pański lękał się, aby go to nie żenowało.
— Jakto żenowało? cóż to ja w towarzystwach nie bywałem? Ja dwa razy u ministrów obiad jadłem! Fraka nie mam? znaleść się nie potrafię? Bał się żebym szparagów nie jadł od grubego końca?
Profesor był zaperzony, wzburzony, trząsł się z gniewu, Bombastein, mitygując go, uśmiechał się.
— Niewiedziałem, że pan to tak weźmiesz do serca, byłbym na swojem postawił — odezwał się.
— Więc to jego była robota! Błazen! — zamruczał profesor — chłopiec który mnie winien wszystko! mnie, jednemu mnie!!
Mówiąc to, bił się w piersi Maciórek, zbladłe oczy świeciły ogniem niezwykłym.
— A! tak to jest! tak! nawykłem do niewdzięczności ludzkich — jednak boli mnie ta nikczemność. — I zwracając się do p. Samuela — rzekł drżącym głosem.
— Masz pan naukę — nie powiem więcéj — widzisz jak się obszedł ze mną, wiesz ile mu ufać możesz.
Zmarszczyły się brwi p. Samuelowi.
— Widzisz, kochany pan — odezwał się słodziuchno — pan jesteś bezbronny, ja, w przypadku zdrady — któréj się nie spodziewam, znalazł bym środki obrony — i pomścić bym się potrafił.
Maciórek miał już coś na ustach, ale się wstrzymał, bełkotał niewyraźnie i chcąc przyjść do straconéj równowagi, dobył chustkę do nosa, rozpoczynając ów akt uroczysty, który go na chwilę od mówienia uwalniał i ochłonąć dozwalał.
Gniewał się mocno na niewdzięcznika, jednakże konspiracyi, do któréj sam należał, zdradzić ani mógł, ani chciał. Bombastein siedział zadumany.
— Ale, wiesz pan co, profesorze — rzekł — zawsze, z czyjéjkolwiek to było winy, ja ci winienem rewanż, jutro zjemy razem dobry obiadek u Bouquerela? hę?
Onego Bouquerela znał profesor z wielkiéj sławy jego, lecz ani razu w życiu jakoś nie miał zręczności poznać się z kuchnią jego, pokusa była zbyt potężną, aby się jéj pasożyt taki mógł oprzéć. Rozjaśniło mu się lice natychmiast, i złagodniał wzrok, odezwał się.
— Ale po co to te wydatki?
— Cóż to dla mnie znaczy? — odparł p. Samuel — to jest nic. Chce pan, żebym wziął siostrzeńca, i żebyśmy mu dali delikatną nauczkę przy téj zręczności?
Po krótkim namyśle Maciórek odezwał się.
— Nie, niech go pan nie prosi. Naukę on miéć będzie i bez tego.
P. Samuel umilkł. Umówiono się o godzinę, żegnając Bombasteina, dodał Maciórek.
— Jedno jeszcze panu powiedziéć muszę, w razie gdyby panu chybił Bolesław, gdybyś przeciw niemu wystąpić potrzebował, masz we mnie sprzymierzeńca. Błazen jest i znać go niechcę.
Gotowały się więc z różnych stron burze na pana Bolesława, który zdawał się lub o nich niewiedziéć, albo je lekceważyć. W największéj tajemnicy prowadzony romans ów improwizowany przez Sanermanna, szedł szczęśliwie ku rozwiązaniu. Panna żwawa i wrażliwa zakochała się w ładnym chłopcu, który dawał się kochać i na zimno ją uwielbiał. Sam po sobie miarkując, jak z ludźmi należy być ostrożnie i mało wierzyć pozorom, wprzódy nim przyszło do oświadczenia i umów wzajemnych, zręczny chłopak wywiedział się o stanie majątkowym swéj przyszłéj.
Mecenas przez którego miał wstęp do ksiąg hypotecznych, posłyszawszy nazwisko panny, uśmiechnął się trochę złośliwie, wykazał, że dobra były znaczne i czyste, ale wejrzenia jego szyderskie tak paliły p. Bolesława, że nie mogąc ich wytrzymać, oddalił się spiesznie.
W kilka dni po pierwszém poznaniu, codzień proszony i odwiedzając Aurorę w różnych godzinach, raz nareszcie spotkał u niéj opiekuna.
Był to w istocie człowiek bardzo poważny, miły, ugrzeczniony, należący widocznie do wyższego świata, jeszcze pomimo wieku podeszłego bardzo przystojny, rysów twarzy arystokratycznych, staranny w ubraniu, trochę się nawet strojący za młodo. Zresztą na pół wojskowy, pół dyplomata, niezbyt wielomówny, aż do przesady uprzejmy i delikatny, wydawał się trochę dziwnie z tą swą powagą przy trzpiotowatéj i naiwnéj dziewczynie. Właśnie może ta płochość dziecinna, ta swoboda i niewymuszone, dzikie jakieś obejście się musiało go bawić i odżywiać. Zastygły był bowiem zwykle, smutny, zamyślony.
Aurora nawet przy p. Bolesławie, jakby naumyślnie, obchodziła się z nim despotycznie, drapieżnie, łajała go, rzucała mu się na szyję, szeptała na ucho, śmiała się, dokazywała. Stary był mocno zmięszany, lecz znosił heroicznie te zbytki. Bolesław grał rolę osobliwszą i wrócił do domu rozgorączkowany.
Opiekun obszedł się z nim protekcyonalnie, zimno, mówiąc o rzeczach obojętnych i ciągle przypominając to, że daleką podróż ma przed sobą. Zdawał się bacznie bardzo rozglądać w Tanczyńskim, zadawał mu pytania, usiłował go wyrozumiéć, lecz p. Bolesław zamknięty był w sobie i milczący. Nazajutrz, gdy przyszedł do panny, pierwszém jéj było pytaniem, jak się podobał opiekun; zbył ją Bolesław parą słowy. Mówiła o nim dużo, a szczególniéj o nowych darach, jakie od niego otrzymała.
Gdy odchodził szepnęła mu:
— Tylko proszę bardzo nie być o niego zazdrosnym, bo ja niepozwalam.
Chociaż panna Aurora żyła w zupełnie oderwanéj od świata w sferze swéj własnéj i, oprócz znajomości męzkich, z których teraz wiele się cofnęło, innych nie miała — znano ją w mieście z teatru, z przechadzek, z historyi, którą sobie na ucho opowiadano. Częste odwiedziny pana Bolesława także się jakoś zdradziły przez sługi, i może własne panny szczebiotanie. Przebąkiwano już o ożenieniu, ruszając ramionami.
P. Bolesław, choć go wyzywano nie oświadczył się był jeszcze z niczém więcéj nad gorącą miłość. Jednego wieczora, gdy głucha staruszka drzémała w kątku salonu, a panna Aurora po odśpiewaniu francuzkiéj piosenki wstała mocno ożywiona od fortepianu, przystąpiła żywo do swego adoratora.
— No, panie Bolesławie — odezwała się — dosyć już tych oględzin, obejrzałeś mnie na wszystkie strony, po dniu i przy świecach, wyspowiadałam się panu ze wszystkiego, znasz mnie, wiesz co mam — musiemy z sobą pogadać seryo.
— Mówisz, że się we mnie kochasz, ja panu sto razy dawałam do zrozumienia, żeś mi się podobał, żenisz się czy nie? masz wóz i przewóz. Ja muszę raz wiedziéć? po co te długie ceregiele? ja tego nie lubię.
Poufale rączkę mu położyła na ramieniu.
— Uprzedziłaś mnie pani o kilka minut, bo się dziś miałem jéj oświadczyć — rzekł Bolesław — przyjmujesz mnie pani!
— Cóż bo się pytasz, mówię ci, żem się zakochała! Brzydal jakiś? jakby nie wiedział? — odezwała się Aurora. Znasz moje warunki, żadnych zazdrości! to niema sensu?
Spojrzała mu w oczy swawolnie.
— Słuchaj że — wszak wiesz, że miałam opiekuna, reszty się możesz domyśléć. Proszę mi nigdy żadnéj przeszłości nie wspominać.
— Ale przyszłość do mnie należy — odezwał się Boleś.
Aurora się rozśmiała, przystąpiła do niego poufale i w ciemne pukle włosów włożyła rękę, układając je fantastycznie.
— Co my, biorąc się dziś, możemy wiedziéć o przyszłości! — rzekła. — Ani ty, ani ja nie powinniśmy zaglądać się gdzie nie należy. Kochamy się, to pewno, a jak się długo kochać będziemy, czy ja wiem?
Wypowiedziała to tak jakoś naiwnie, że Bolesław się rozśmiał.
— Opiekunowi się dosyć podobałeś, mam już pozwolenie jego, zatém mówmy jak i kiedy ślub, i co potém. Ja chcę jechać do Paryża.
Tanczyńskiemu zostawał jeszcze jeden punkt do wyjaśnienia; nazywano go hrabią, miał i na pierścieniach i na biletach korony dziewięcio-perłowe — lecz — z hrabstwem tém fantastyczném do intercyzy stanąć nie mógł, a to było jedyne jego wyposażenie. Znając już pannę Aurorę, mógł się lękać, aby mu przy egzaminie ślubnym, przekonawszy się, że tytułu niema, nie zrobiła awantury. Musiał więc ją przygotować.
Siedli na kanapce w kątku, rozpoczynając marzenia o miodowych miesiącach, gdy pan Bolesław zwrócił rozmowę na swe sieroctwo i losy swéj rodziny.
— Nigdy mi one mocniéj się czuć nie dały jak dziś, droga moja — począł głosem czułym — dziś, gdy chciałbym ci całe skarby świata przynieść z sobą, a nie mogę ci dać nic oprócz serca.
— E! farsa! przerwała panna — co bo pleciesz, niby ja niewiem, że niemasz nic, ale ja na to nie zważam.
— Ale bo niewiesz, że ten tytuł nawet, który się od wieków mojéj rodzinie należy — niestety — zatracony został! Dziad mój już i ojciec, wstydząc się w ubóstwie owego hrabstwa i niechcąc szarzać tak sławnego imienia, umyślnie odmienili nazwisko i zatarli tytuł.
— Śmieszni ludzie! — zawołała panna — ale cóż to znaczy? Tak samo jak oni porzucili, ty nazad odbierzesz, co ci się należy.
— A! nie tak to łatwo — odezwał się Bolesław — czas znaczny upłynął, papiery prawne poginęły. Nim się odzyszcze tytuł, dużo czasu upłynie — czyż na to czekać będziemy?
Panna się zerwała z siedzenia i poczęła żywo przechadzać.
— Pewnie że to nieprzyjemna rzecz! — zawołała — Zawsze tak dzieci za rodziców niedorzeczeństwa muszą pokutować. Bodaj ich!
Po chwili namysłu jednak zbliżyła się do Bolesława.
— E! zresztą — mniejsza oto! tymczasem się będziemy nazywali jak tam trzeba, a potém musisz odzyskać tytuł. O! koniecznie! Ja muszę być hrabiną; ja stworzoną bo byłam na hrabinę!
— O tytuł będziemy się starali, ale teraz do ślubu ja ci go nie przyniosę.
— No, to ja na niego poczekam — rzekła Aurora z rezygnacyą, stając naprzeciw niego. — Widzisz jaka ja jestem poczciwa. Widzisz!
Bolesław mocno wzruszony chwycił jéj ręce i całować je zaczął, uszczęśliwiony tém, iż ostatnia, jak mu się zdawało, przeszkoda usuniętą została. Tegoż wieczora umówiono się aby nie dłużéj zwlekać ze ślubem tylko ile potrzeba na wyrobienie indultu, bo za zapowiedziami panna niechciała ślubu, ani go sobie życzył pan Bolesław. Szmaragdowy pierścień pani Laury przeszedł na paluszek Aurory, a brylant opiekuna na rękę Bolesława.
Tego wieczora siedział bardzo długo u niéj narzeczony.
— Pamiętaj tylko — odezwała się do niego, gdy wychodzić miał — że tobie nie wolno być zazdrosnym, ale ja będę i jestem o ciebie zazdrosną okropnie. A, jakbyś mnie, broń Boże, zdradzić miał, otruję, zabiję! — Ścisnęła małe rączki we dwie pięści i śmiejąc się, pokazała je odchodzącemu.
Bolesław dosyć wesół wyszedł tego wieczora — oswoił się ze swojém przeznaczeniem. Chciał majątku i pozycyi socyalnéj, zyskiwał je. Był pewnym, że przeszłości żony nikt mu nie wspomni, bo widział do koła poosłaniane skandale kupkami złota; zresztą szło mu tylko o pozory, a coby ludzie po cichu prawili? na to zważać nie myślał wcale. Kości były rzucone, pierwszy szczebel trzymał pod nogą, środki miał w ręku... daléj iść, pochlebiał sobie, że potrafi.
Świszcząc wszedł na wschody i w niezwykle dobrym humorze, nie dawszy kuksańca Jacusiowi, położył się na spoczynek. Rozkoszne sny go kołysały, — był panem! Żona — myślał sobie — słabą jest kobietą, z nią poradzić będzie najłatwiéj.
Ubierał się myśląc iść do narzeczonéj, bo biuro Bombasteina bardzo od niejakiego czasu zaniedbywał, gdy zadzwoniono i Sanermann wszedł z powinszowaniem.
Protektor i przyjaciel miał znać swoje stosunki w domu panny Aurory i już był o zaręczynach uwiadomiony.
— Winszuję sukcessu, o którym, poznawszy kochanego hrabiego, na chwilę nie powątpiewałem — rzekł Sanermann — no, teraz, mam słówko jego, trzeba zerwać z Bombasteinem!
— A tak, ja to właśnie myślę — odparł cicho gospodarz.
— Chwila jest bardzo po temu, bo ja już trochę kurtę skroiłem mu, interes jest zachwiany, pan swém usunięciem się dobijesz go i mój pan Samuel caput!
Zacierał ręce poczciwy człowieczyna, samą myślą tego wypadku uszczęśliwiony.
— Jak się panu zdaje — odezwał się Bolesław wahając — jakiego mam użyć pretekstu do — usunięcia się.
— Po co pretekst — zawołał Sanermann — cóż to pan niewolnik jesteś? Widzisz, że interes źle idzie i dla honoru pańskiego mógłby być szkodliwym — cofasz się, rzecz prosta, nader prosta.
Bolesław, nic nie mówiąc, stał zadumany.
— Kochany panie — odezwał się Sanermann — mam pańskie słowo i domagam się, abyś to coś przyrzekł spełnił natychmiast. Nieodzownie.
— Kiedyż? — spytał Bolesław.
— Dziś — dziś! Chwili niéma do stracenia, kochany panie! tak, tak, dziś!
— Dziś — powtórzył Bolesław — więc starać się będę.
— Ale co, starać się! trzeba zrobić i po wszystkiem!
To mówiąc, spojrzał nań Sanermann natarczywie.
— Wie pan, ja w tym domu pańskiéj narzeczonej mam wpływ, nie kryję się z tém, że jeśli zwlekać będziesz, ja wszystko popsuć mogę.
Bolesław się zarumienił z gniewu.
— Ale do tego nie przyjdzie! — rzekł, chwytając go za ręce grzeczny pan Sanermann — to się tak mówi, pan dopełni, co obiecał. Ja jestem o tém przekonanym...
Wziął za kapelusz...
— Mnie o skutku uwiadamiać niema pan potrzeby — dodał śmiejąc się — ja w kancellaryi Samuela mam swoich ludzi, dadzą mi znać natychmiast. Ma pan czas do wieczora. Dwa słowa powiesz i wyjdziesz — cała rzecz skończona. Do widzenia, kochany panie, do widzenia. Czekam na skutek!
Wyszedł zostawując pana Tanczyńskiego w głębokich rozmysłach. Jak sobie miał postąpić z panem Samuelem, nie wiedział sam. Czuł, że wiele mu był winien, a choć Bombastein spekulował na nim pewnie, stosunki ich zbliżyły, zerwać je nagle trudno było, niewygodnie, przykro. Szczególniéj milczący i wstrzemięźliwy pan Bolesław obawiał się osobistéj rozprawy, oko w oko — gniewu p. Samuela, wymówek, sceny, może nawet owego adjutanta wiernego, pułkownika, który chwalił się w życiu dwoma pojedynkami.
Po namyśle zrzucił rękawiczki, już włożone, kapelusz położył, i siadł do stolika, probując, azali nie uda mu się listem pożegnalnym wywinąć z przykrego położenia. Długo jednak pióro gryzł, nim potrafił słodko-kwaśne pismo ułożyć, którém żegnał pryncypała i wypowiadał mu służby swoje.
List był grzeczny, przyczyny tak nagłego ustąpienia niejasne, ale sprowadzone do obrótu osobistych interesów piszącego. Tłumaczył się, że mu skład familijnych jego spraw niedozwalał nadal pracować. Nieupominał się o nic, nie rościł żadnych pretensyi, żegnał i dziękował za dowody życzliwości. Raz i drugi odczytawszy pismo swe, zastanowiwszy się nad każdym jego wyrazem, który miał być rozbierany i tłomaczony, p. Bolesław przepisał je na czysto, zaadresował, i przewidując, że będzie pociągnięty do osobistego tłomaczenia się, postanowił nie być tego dnia w domu. Mógł go spędzić u narzeczonéj.
Po drodze do niéj rzucił drżącą ręką list do skrzynki. Jacusiowi zapowiedzianém było, aby na wszelkie zapytania o pana, odpowiadał iż niewie, kiedy do domu powróci.
Stało się — kość była rzucona! P. Bolesław jednak dosyć niespokojny zwrócił się ku mieszkaniu Aurory.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.