Ładny chłopiec/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Jacuś miał się na krok nie oddalać od domu, i najuroczyściéj poprzysiągł, iż spełni rozkaz pański; jakkolwiek przychodziło mu z trudnością w ciemnéj ciupce jak w areszcie wysiedziéć. Dla rozrywki mógł chodzić po pokojach, ale od czasu jak przed nim wszelkie źródła roztargnień zamykano, nie miał do tego ochoty. W sieniach siedziéć nie lubił, od biedy, gdy go rozkaz przykuwał, wybierał już wrota z widokiem na ulicę. Tu przynajmniéj miał ruch i życie przed sobą.
Zamknąwszy więc mieszkanie i klucz włożywszy do kieszeni, poszedł przypatrywać się łobuzującym, gdy sam łobuzować nie mógł. Wyrywało to z jego piersi westchnienia! Jedyną pociechą były papierosy i resztki cygarów pańskich, które dopalał.
Siedział już tak przeszło godzinę, gdy powóz się zatrzymał przed domem i z niego wysiadł niezmiernie poruszony, niespokojny p. Samuel, któremu tylko co list ów oddano. Jacuś go znał i wiedział, że musiał szukać jego pana, pędzącemu więc na górę zastąpił drogę.
— Przepraszam pana, hrabiego niema w domu — zawołał prawie nieprzytomnemu Bombasteinowi.
— A gdzież jest?
— Niewiem proszę pana — odparł Jacuś, któremu pomięszanie i niepokój Samuela, czyniły prawdziwą przyjemność — pan mi powiedział, że niewie kiedy powróci.
Stanął zmięszany Bombastein, wodząc dokoła jakby obłąkanemi oczyma. Niewypadało mu chłopca egzaminować, lecz się powstrzymać nie mógł.
— Czy listy jakie odebrał? czy kto był? cóż się stało? — zapytał.
W łobuziej naturze chłopca było płatanie figlów, śmiało patrząc w oczy pytającemu, im go więcéj skłopotanym widział, tém większéj nabierał ochoty coś zmalować.
— E, proszę pana! albo ja to tam mogę wiedziéć, co się u pana dzieje? Dużo osób było, coś głośno gadali, potém pan siadł pisać list.
— Ale któż był? kto? — pytał natarczywie Samuel, szukając po kieszeniach drobnych, aby chłopca zachęcić do mówienia. Ruch ten ręki, wcale przyjemne dlań zwiastujący następstwo, nie pobudził do mówienia, owszem powstrzymał je aż do skutku.
Dopiéro uczuwszy drobne w ręku, Jacuś spoufalał i stał się serdeczniejszym.
— Ostatni co był, proszę pana, to tak jakiś jegomość, ot — jak pan, nie przymierzając — nawet zdziebdziątko z nosa do pana podobny — czarne włosy takie! Ten coś strasznie ujadał, gardłował i po jego wyjściu pan zaraz siadł do listu.
Z otwartemi usty słuchał p. Samuel, to tylko wyciągnąwszy z relacyi, że nikt z familii nie był, ale ktoś z miasta.
— Znasz ty kogo z familii hrabiego? — zapytał.
— A jakże, proszę pana, profesora, więcéj ja o żadnéj niewiem — rzekł Jacuś.
— Dokądże pan pojechał?
— A kto go wie? On nigdy się mnie nie opowiada — zawołał chłopiec, ramionami dźwigając — tyle tylko powiedział — żebyś mi nie odchodził ani na krok od domu, i dodał, że niewie kiedy powróci.
Tu Jacuś się rozśmiał dziwnie i śmiech zatulił ręką.
— Gadaj, czego się śmiejesz? — zawołał Bombastein.
— Kiedy nie można! bo to sekret — rzekł Jacuś.
P. Samuel dobył z kieszeni grubszą już monetę, i cisnąc mu ją w rękę, rzekł natarczywie.
— Gadaj mi zaraz.
Poskrobał się chłopak w głowę, pomyślał.
— Ja bo — rzekł — mógłbym przysiądz, że nie gdzie on, tylko u téj kochanki co się z nią ma żenić!
Bombastein aż się żachnął — bo niewiedział o niczém. Ponieważ we wrotach dalsze badanie było niebezpieczném, pociągnął z sobą chłopca ku wschodom. Tu przyparłszy go do muru, jak go zaczął różnemi środkami konwinkować i zapewniać mu w razie nieszczęścia sowite wynagrodzenie, dobył z Jacusia i adres panny Aurory, do któréj nieraz chodził z listami, i różne drobne szczegóły.
Nie wyjaśniało mu to jeszcze położenia. Chciał z początku jechać i ścigać zbiega do mieszkania panny, potém zastanowiwszy się, odłożył to na późniéj. Zbyt się uganiać za nim nie chciał, aby nie pokazać, że mu idzie wielce o niego. Odprawiwszy konie, pieszo poszedł na miasto szukać naprzód Maciórka, który jako należący do rodziny, o wszystkiem być musiał uwiadomiony co zaszło.
Przyśpieszonym krokiem udał się do kawiarni, ale tu w rannych godzinach profesor nigdy nie bywał — była to jego stacya poobiednia. Ktoś mu powiedział, że go około Poziomkiewiczowéj spotkać można, p. Samuel udał się na miejsce wskazane; na drodze sprostowano pierwsze twierdzenie, wyprawując go pod Szczupaka. Zmęczony i niespokojny miał już dorożkę wziąć około teatru Bombastein, gdy zobaczył profesora z parasolem pod pachą. Szedł — quaerens quem devoret. P. Samuel poleciał ku niemu.
— Wiesz co się stało? — zawołał, nie witając się i dobywając listu — hrabia mnie porzuca. Czytaj? Co to jest?
Maciórek zwrócił uwagę, że w ulicy z listem stać i rozprawiać nie było podobna.
— Zajdźmy — rzekł — do pierwszéj lepszéj dziury.
Pod bokiem była stara winiarnia — wsunęli się do niéj. — Znając się na rzeczy Bombastein, kazał dać butelkę, Maciórek dobywał okulary i czytał, domyślając się wszystkiego, lecz udając, że nic nie wie.
List przebiegłszy, oddał go z chłodną krwią panu Samuelowi.
— Co to ma znaczyć? wytłomacz mi pan, co to ma znaczyć? — wołał bijąc o papier Bombastein.
— To znaczy — odparł profesor — że ten błazen, dla którego nie ma nic świętego, znalazł sobie już gdzieś lepszą sperandę!
— Doszedłem, że się żeni, chociaż niewiem jeszcze z kim — rzekł p. Samuel — ale mu to przecie nie przeszkadza być ze mną w interesie.
Maciórek się namyślał; zemsta za obiad i lekceważenie w sercu mu kipiało.
— Warto by mu dać naukę — rzekł — ale się należy zastanowić nad środkami. Ja jeden w ręku mam, i zdaje mi się, że gdy go użyję, chłopiec się będzie musiał upokorzyć i do waćpana powrócić. Lecz, środek to radykalny! radykalny! — śmiejąc się, dodał Maciórek.
Bombastein patrzał i słuchał, nic nie rozumiejąc.
— Nie idzie mi o niego — rzekł — ale w téj chwili usunięcie się jego będzie dla mnie szkodliwém. Rób pan co możesz, aby temu zapobiedz, późniéj...
Niedokończył gniewny p. Samuel, lecz w myśli rzekł — późniéj, ja go sam wypędzę.
Profesor stał zadumany, walczył z sobą — zemsta przemogła. Z Bolesława żadnéj się nie spodziewał pociechy — potrzeba mu było dać nauczkę.
— Jedź pan do domu — odezwał się do p. Samuela — wypijmy po lampce i rozstańmy się, ja idę i radykalnego środka użyję, a jutro waćpanu wróci upokorzony błazen, i prosić się będzie, abyś go przyjął napowrót. Dziś tylko nieogłaszajcie nic.
— Jakimże sposobem? — spytał Bombastein.
— To moja rzecz — odparł profesor — trzeba go nauczyć rozumu. Idziemy.
Nic się więcéj dowiedziéć już nie mógł Bombastein, lecz uspokojony przyrzeczeniem, poszeptawszy coś do ucha profesorowi, z którym w ten sam sposób sobie postąpił co z Jacusiem, tylko nieco oględniéj dla jego miłości własnéj, pożegnał go uściskiem ręki.
Profesor śpiesznym krokiem, ale zawsze ze swą powagą pedagogiczną, którą w ulicach zachować się starał — poszedł do Żaka. Tego dnia Mr. Jacques był bardzo zajęty, na chwilkę zdawszy regiment swój zastępcy, wszedł z profesorem do próżnego numeru hotelowego na dole.
— Słuchaj no — począł siadając Maciórek — potrzeba ażebyś rodzinie wyświadczył posługę i tego błazna Bolesława rozumu nauczył. Ma się żenić już z tą — osobą bardzo lekkomyślną, o któréj wiesz, dla majątku. Zakałę nam zrobi, zresztą i on sam z nią nie będzie szczęśliwy. Trzeba go ratować. Udawał przed nią hrabiego, — dziewczyna się tego chwyciła, trzeba żebyś do niéj poszedł i przypomniawszy się dawnéj znajomości z Paryża, podziękował jéj za to, że rodzonego brata twego rączką swą chce zaszczycić. Tym sposobem, pewny jestem, zerwiemy głupie małżeństwo.
Mr. Jacques stał, słuchał i bawił się medalionem od zegarka, zdając rozważać czy mu tak wystąpić wypadało.
— Wiesz profesorze, choć tego, z pozwoleniem, (nazwał go czterma literami) znieść nie mogę — no jednak nie bardzo bym chciał mu drogę zapierać do majątku i poprawy losu... Dziewczyna rześka, to prawda — ale jak ją weźmie...
— Ona go weźmie, nie on ją! — zawołał profesor — ona! majątek jéj, będzie musiał służyć za parawan w imię moralności.
Kelner się rozśmiał wesoło.
— Proszę cię — trzeba tak zrobić! nie ma rady! Prawda i rzetelność przedewszystkiem! Moralność! zasady! Niech wie do jakiéj familii ma należéć. On przed nią kłamie, po co sekreta, aby potém były nieprzyjemne siurpryzy? Nie, karty na stół — chce za niego iść, bardzo dobrze — ale niech wie, za kogo idzie!
— Zgoda — rzekł kelner — z tym warunkiem, że pójdziemy razem.
Profesor pochylił się na poręcz kanapy zdziwiony.
— A ja tam po co?
— Cała familia! hę! — zawołał Żak — kiedy ma ją poznać, niech wszyscy wystąpią. Pójdźmy jéj dziękować razem...
Maciórek radby był żar zagrzebywać ale nie swemi rękami, ściągnęła mu się twarz, pogładził włosy, nie wiedział co począć.
— Przyznam ci się — odparł — że co innego ty, a co innego ja. Jesteś znajomy jéj osobiście; ja — musiałbym się prezentować, i — quo titulo się tam znajdę.
— Jako wuj narzeczonego.
— Kiedy nie wiemy, czy już jest narzeczoną.
— To w takim razie — odezwał się Żak — i ja iść nie mam prawa.
Maciórek dla wybrnięcia z trudnego położenia zaczynał nos ucierać, gdy kelner przeszedłszy się po pokoju — dodał.
— No, chodźmy. Wyproszę się na jaką godzinę i służę.
— A jak jego tam zastaniemy? — mruknął profesor.
— Ja się tego nie obawiam, uściskam go jak brata — tém łatwiéj pójdzie sprawa.
Maciórek ręką, w któréj chustkę trzymał, strzepnął.
— Ja niemogę — rzekł — mój wiek, moja powaga, iść do takiego domu! Ja muszę się trzymać neutralnie.
— Ale by to było zabawne! — rozśmiał się Mr. Jacques — słowo daję, nęci mnie to.
— Idź sam, idź, proszę cię — zachęcał profesor. W ostateczności, jeśli się to na co przyda, możesz o mnie wspomniéć, powołać się na mnie, lecz osobiście mieszać się ja nie mogę.
— Pójdę — zacierając ręce, zawołał Żak — bierz licho ceremonie — jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
— Więc idziesz? kiedy? — spytał profesor.
Spojrzał na zegarek kelner.
— Spodziewam się uwolnić w pół godziny.
— Na pewno? — rzekł wstając stary.
— Słowo się rzekło, pójdę — odparł śmiejąc się Żak — ale muszę się zaczesać i ubrać. Do takiéj pięknéj pani trzeba się stawić elegancko.
P. Bolesław siedział w gabinecie zamknięty u panny Aurory, która znudziwszy się rozmową, poszła palce wprawiać na fortepianie miała bowiem to przekonanie, że gdyby pobrała lekcye u Liszta, mogłaby wszystkie fortepianistki prześcignąć. Grała tak bezmyślnie, błądząc oczyma po saloniku, rojąc o sukniach i gałgankach, o podróży poślubnéj, o przeszłości, o różnych drobnych niewieścich niezmiernéj wagi fraszkach, gdy służący przyniósł jéj bilet wizytowy.
Stało na nim wysztychowane bardzo elegancko: Monsieur Jacques Tanczyński, a pod spodem drobniutkiemi literkami — Hotel de Bade. — Panna Aurora miała w życiu tyle i tak rozmaitych znajomości, iż wszystkich sobie naprędce przypomniéć nie mogła. Zadumana stała długo nad zagadkową kartą, wreszcie uderzona nazwiskiem podobném do tego, które nosił narzeczony, kazała prosić.
Pamięć nazwisk zawodziła ją często, za to fiziognomie przypominała sobie doskonale. Wstała od fortepianu aby się przejrzéć w zwierciadle, bo ładną chciała być dla każdego — lecz zaledwie miała czas okiem rzucić na nie, gdy drzwi się otworzyły i Monsieur Jacques w białych rękawiczkach, z kapeluszem pod pachą, cudownie ufryzowany, z uśmiechem na ustach, z nizkim ukłonem zjawił się w progu. Spojrzawszy nań, panna Aurora mimowolnie krzyknęła i pobladła, zmieszała się mocno, nie umiała przemówić słowa.
Żak zbliżał się ku niéj ze śmiałością dawnego, dobrego znajomego.
— Jak to się ludzie spotykają! — odezwał się z grzecznością przesadzoną. — Nigdy w świecie nie spodziewałem się mieć szczęście widziéć pani?
— Ale zkądże pan — tu? pan byłeś w Paryżu? — drżącym głosem i niespokojnie trochę oglądając się, odezwała panna Aurora.
— W tych samych, a nawet wyższych obowiązkach, co w hotelu paryzkim zostałem tu powołanym — rzekł Żak. Przypadek, istny traf szczęśliwy dla mnie dozwolił mi się dowiedziéć o pobycie pani.
Aurora poczynała powoli odzyskiwać przytomność.
— Sądziłem, że obowiązkiem jest moim przedstawić się jéj, złożyć uszanowanie, a zarazem podziękować.
— Za co? — spytała zdziwiona panna.
— Za to szczęście, które naszą familię spotyka... — rzekł Żak.
— Jakie? co? trochę niecierpliwie już zawołała panna.
— Mój brat.
Aurora stała, nierozumiejąc.
— Mój brat, tak zwany hrabia Tęczyński, rodzoniuteńki brat mój, jak mówią, miał łaskawe jéj względy pozyskać.
— Brat! waćpana brat! — krzyknęła, odskakując zmarszczona, z twarzą zaczerwienioną Aurora — brat!!
— Rodzony mój brat, pani! potwierdził kelner. — Trudno się wypierać, gdy tak jest — dodał — mogę mu to w oczy powiedziéć.
Oniemiała stała panna. Zdawało się jéj, że w nią piorun uderzył. Gabinet, w którym siedział Bolesław, rozdzielało parę pokojów, nie mówiąc nic posunęła się ku drzwiom na przestrzał otwartym, i zawołała p. Bolesława po imieniu.
Niewiedzący o niczem, wstał zwolna narzeczony i wolnym krokiem zbliżył się ku salonowi. Rzucił okiem na wołającą go pannę, i przestraszył się zmienionéj gniewem twarzy.
Przeczuwał już coś złego, lecz nie mógł odgadnąć, co go czeka. Przyśpieszył i zwolnił kroku, zawahawszy się.
— Chodź-że pan — tupiąc nogą, podniesionym głosem poczęła wołać Aurora — chodź pan.
Gdy Bolesław stanął we drzwiach, ręką mu wskazała na Żaka.
Spostrzegłszy go narzeczony pobladł. — Brat, nie straciwszy wcale zimnéj krwi, przywitał go zdaleka.
— Kochanego pana brata!
Dobra chwila upłynęła, nim namyśliwszy się nieco, pan Bolesław odzyskał mowę. Drżący zwrócił się do kelnera i skinął mu głową, zuchwałe zaraz spoglądając na pannę.
— Tak, rzekł — jest to mój brat. Nic dziwnego, że w podupadłéj familii znalazł się syn marnotrawny, którego się ona wyparła. Tak jest — brat to mój, niezaprzeczam, ale niech sam powie, czy nie był wygnany z domu i czyśmy mieli kiedy o nim wiadomość i stosunki.
— Tak, wszystko to szczera prawda — odezwał się z pozorną zimną krwią kelner. Ojciec nasz był ekonomem u hrabiów, mnie się boso latać sprzykrzyło za gęśmi, i drapnąłem z domu. Czułem powołanie, a jemu zawdzięczam, że i panią mogłem poznać w Paryżu, i ściślejszą z nią zawiązać znajomość.
Aurora zakąsiła do krwi usta — Bolesław popatrzał na nią dziwnie.
— No to cóż? — odezwała się — to co?
Nastąpiło milczenie ogólne. Po chwili panna, namyśliwszy się, śpiewając coś dla nadania sobie tonu, ułożywszy ogon sukni, aby jéj ruchem nie zawadzał, zostawując obu braci z sobą oko w oko, wyszła obojętna do swojego pokoju i na klucz się w nim zamknęła.
Żak patrzał na Bolesia bez gniewu, z politowaniem jakiémś — Bolesław, ręce w kieszenie włożywszy, odstąpił ku oknu.
— Nie gniewaj że się — odezwał Żak — przyszedłem cię ratować! Chciałeś się, słyszę, nie do rzeczy ożenić, dla pieniędzy, szkoda mi było ciebie. Ja pannę Aurorę tak dobrze znam z Paryża, a może lepiéj jak ciebie. Na przyjaciółkę bardzo przyjemna, ale na żonę!
— Cóż komu do tego? — odparł gniewnie Bolesław — ja panu nie przeszkadzam się ożenić choćby z pomywaczką w hotelu — po co się pan mieszasz w moje sprawy?
— Bo to gorsze ożenienie niż z pomywaczką — mój panie Bolesławie — odezwał się Żak. Nie lękaj się, ja ci wstydu nie zrobię, ale nie chciałbym, abyś z siebie śmiech robił.
— Co panu do tego? — wybuchnął Bolesław — powtarzam — proszę się do mnie ani dziś, ani teraz, ani nigdy nie mieszać. Przypadek nas uczynił braćmi, wychowanie postawiło o sto mil od siebie. Daj mi pan pokój! Zemściłeś się — żegnam pana.
Żak popatrzał nań wzgardliwie.
— Żal mi cię — rzekł — ale spełniwszy co było obowiązkiem i satysfakcyą, kłaniam uniżenie!
Zakręcił się Żak i wyszedł, nie śpiesząc. Bolesław stał w oknie jak skamieniały, stał i niewiedział jak długo patrzał, nic nie widząc, w ulicę.
Rozbudziło go otwieranie hałaśliwe, niecierpliwe drzwi gabinetu panny Aurory, która wyszła podśpiewując. Trzymała w ręku pierścień ze szmaragdem i przypatrywała mu się obojętnie. Podeszła z nim do Bolesława, i śmiejąc się, rzekła:
— Proszę o mój!
— Cóż to znaczy? — zapytał Bolek.
— Choć to pan powinieneś zrozumiéć, że już mi się tego małżeństwa odechciało. A pfe! kelner z hotelu szwagrem, to ślicznie! Jakby się opiekun dowiedział. Nigdy w świecie, nie mogę — nie — nie mogę.
Bolesławowi twarz zaszła krwią.
— Ale pani z nim byłaś w przyjaźni, jak powiada? — ozwał się szydersko.
— Wielka rzecz co on tam gada? — odparła Aurora. — A gdyby tak i było? A panowie się nie umizgacie do ładnych garderobianek? Chłopiec przystojny i taki sprytny! Dla tego za jego brata iść — a pfe... daj że mi pan pokój. — Proszę o mój pierścionek?
Gwałtownym ruchem zdjął go z palca Bolesław i rzucił na ziemię. Aurora, śmiejąc się, podniosła i poszła ku niemu.
— Wstydź że się pan tak gniewać! cóż to znowu jest? Możemy zostać dobremi przyjaciółmi, przychodź pan sobie do mnie, będziemy się śmiać i gawędzić. — Ja nie mam urazy. — Słowo daję...
— Co mi tam? Pójdę za mąż czy nie? Jutro, po jutrze? wszystko jedno... Jakem się zamknęła w gabinecie, namyślałam się, namyślałam, aż mi głowa trochę boleć zaczęła. Nie, za młodego chłopca iść, mnie — niema żadnéj kalkulacyi — zawsze to niewola i niewygoda, ja sobie wyszukam takiego, którego i widywać nie będę potrzebowała. — Dam mu tam co...
Bolesław stał, w okno ciągle patrząc, nieporuszony.
— No, no, dość bo tych gniewów? Kiedy ja się nie gniewam — za cóż ty masz się dąsać! Mówię ci, że możemy być dobremi przyjaciółmi. Ja się troszynę przyzwyczaiłam do pana, a jak się przyzwyczaję, to, póki mnie kto nie znudzi, tęskno mi za nim. Jakoś teraz się nawet nikt zabawny nie trafia — pan sobie, panie Bolesławie, możesz przychodzić kiedy zechcesz...
Słysząc to, Boleś — sądził że rozumnie postąpi, wybuchając w sposób tragiczny.
— Ja, jeśli raz moja noga ten próg przestąpi, nigdy więcéj się tu niepokażę!
Rozśmiała się Aurora.
— Jakby w teatrze! — zawołała, drapując się zarzutką, stanęła niby aktorka w roli kochanki.
— Sztylet! podajcie mi sztylet... utopię go w mém łonie! Niewdzięczny! opuszczasz mnie! śmierci więc méj pragniesz...
Cha! cha! cha... I śmiejąc się, rzuciła na niedaleko stojącą kozetkę. Podparła się na ładnéj rączce i poczęła przyglądać osłupiałemu, w istocie litość obudzającemu Bolesławowi, przez którego głowę przechodziły wszystkie następstwa nieszczęścia, które go spotkało.
Co miał począć teraz?
Postawszy tak czas jakiś, zbliżył się ku Aurorze.
— Słowo jeszcze — rzekł do niéj. — Pani więc téj intrydze uknutéj na mą zgubę dajesz się do takiego kroku popchnąć... Niech pani rozważy! Ja — ja mogę, ja mam prawo się pomścić — ja...
Panna się śmiać zaczęła.
— Ale, słuchajże — odezwała się zimno — nie trać głowy! Pomścić? jak? będziesz na mnie plótł? A co mi to szkodzi, ludzie źle mówią, to mnie jeszcze czyni ponętniejszą. Ja o to dawno dbać przestałam! Jak się nie będziesz dąsał, to możesz u mnie bywać i zostaniemy dobremi przyjaciółmi, nie — to ci drzwi zamknę. Zyszczesz tylko tyle. Zechcesz bardzo dokazywać? i na to radę znajdę. Ktoś się chętnie ujmie za mnie i zrobi tobie awanturę... Nie bądź dudkiem.
— Żegnam panią! — odezwał się patetycznie Bolesław.
Aurora wstała żywo z kanapki, poważną nastroiła minkę, z obu stron ujęła spódniczkę rękami i oddała mu ukłon tak pocieszny, że, gdyby się nie wściekał, musiałby się był rozśmiać z niego. Głos, którym wymówiła — Żegnam pana!! był pełen niby głębokiego uczucia.
Natychmiast potém rzuciła się na kozetkę z nogami, wyciągnęła białe ręce do góry i ziewnęła straszliwie. Oko jéj pobiegło za Bolesławem, który szedł ku drzwiom jak pijany.
W chwili gdy drzwi otworzył, panna zawołała na lokaja stojącego w przedpokoju.
— Michał! Tego pana więcéj nigdy nie przyjmować! Rozumiesz?
Było już dobrze z południa, gdy zszedłszy w ulicę, począł się namyślać pan Bolesław co ma zrobić z sobą. Chciał iść do p. Samuela, ale się zawstydził, wolał napisać do niego. Udał się więc do domu. W ulicy spotkał go przechodzący doktór, spojrzał mu w twarz.
— Co ci to jest? nie swój jesteś? chory, czy...
— Czuję się nie dobrze, ale to zmęczenie — rzekł Boleś.
— Idź wypocznij.
I tak się rozstali.
Jacusia znalazł w bramie stojącego na straży. Zobaczywszy pana niespodziewanie prędko wracającego, chłopiec opowiadać mu zaczął o tém, jak się o niego dowiadywano; lecz, nieotrzymawszy ani słowa odpowiedzi — w końcu zamknąć musiał usta. Zaledwie przyszedłszy do mieszkania, siadł nieszczęśliwy, zawiedziony w swych nadziejach Tanczyński, pisać list nowy.
Odwoływał w nim ranne pismo swe, pod pozorem iż było pisane w chwili mimowolnego rozdrażnienia, tłomaczył się znowu familijnemi zawikłaniami, na przyszłość zaręczając, iż raz na zawsze usunięte zostały.
Nie miał już czasu wystylizować tak starannie odwołania, szło mu o to, aby doszło jak najrychléj i zaledwie dokończywszy je, kazał się Jacusiowi ubrać, iść wprost, co najprędzéj i oddać je do rąk własnych pana Samuela. Chłopcu było bardzo na rękę przewietrzenie się na mieście i to jeszcze w liberyi nowéj, bo wychodząc z listem lub posyłką miał ją kłaść prawo.
Napędzał go tylko p. Bolesław, gorączkowo nalegając o pośpiech, przyrzekając nawet nagrodę, jeśli się żywo sprawi, i wymagając ażeby przyniósł odpowiedź.
Po wyjściu Jacusia, o którego poselstwa dobrym skutku nie powątpiewał — p. Bolesław drzwi zamknął, i padł na fotelu odpoczywać. Nie mógł jeszcze przyjść do siebie, po tém co z nim zaszło. Teraz, jak zwykle człowiek, gdy mu się co niepowiedzie, starał się sam dowieść przed sobą, iż się to stało szczęśliwie, że Aurora była do zbytku płochą i zuchwałą, życie z nią groźne i t. p. Na myśl mu téż przychodziło co pocznie w razie (nadzwyczaj nieprawdopodobnym) gdyby p. Samuel obrażony dawnego stosunku nie chciał przywrócić. Nad tém się jednak nie bardzo zastanawiał, bo nieprzypuszczał, ażeby do tego aż przyjść mogło.
W zadumie bezładnie krążących myśli upłynęła godzina. — Wedle rachuby p. Bolesława Jacuś powinien by już był być z powrotem... Znał jednak nadto jego wisusowatą naturę, by się dziwił spóźnieniu.
Zaczynało zmierzchać, Jacusia nie było; zciemniło się zupełnie, nie nadchodził.
Boleś począł niecierpliwemi krokami mierzyć pokoiki — niepokój go ogarniał. Opóźnienie było złym znakiem. W ostatku zadzwonił Jacuś, bo drzwi były zamknięte. Bolesław pobiegł mu otworzyć.
— Czego żeś bawił tak długo? — zakrzyczał.
— Kazano mi czekać — słowo honoru daję.
— Gdzież odpowiedź.
— Nie dano mi żadnéj.
— Jakto? — groźnie krzyknął Bolesław. — Cóż ci powiedziano?
— Wyszedł sam pan do mnie — tu Jacuś włosy sobie poprawił — i powiedział mi. — Nie ma nic pilnego, ja sam odpowiedź w tych dniach przyślę.
— Jak to — w tych dniach! — zawołał z gniewem Boleś — toś nie dosłyszał chyba.
— Słowo honoru — w tych dniach.
Bolesław się zamyślił. widocznie sprawa gorzéj stała, niż sądził. Do kogo się miał uciec, co zrobić? nie mógł jeszcze rozsądzić. Nie było się co łudzić — z wielkiéj wysokości runął głęboko. — Jak wszyscy jemu podobni awanturnicy, nim potrafił nowy jakiś plan ułożyć, stracił zupełnie przytomność — obawa chwyciła za serce. — Co począć?
Tegoż wieczora, obliczył się p. Bolesław ze wszystkiem, co miał; nie rachując tylko długów. — Gotowizna w biórku wynosiła około trzechset złotych, ładne bardzo fraszki sam niewiedział jaką miéć mogły wartość, sprzęty wzięte zostały na kredyt. Należało się oprócz tego krawcowi za garderobę, coś w restauracyi, drobnych dłużków po mieście miał sporo...
Z rachunku z p. Samuelem, u którego czerpał, najczęściéj wybierając naprzód naznaczoną mu pensyę — prawdopodobnie lub nie wiele albo się nic nie mógł spodziewać.
Do kogo by się mógł udać, co przedsięwziąć, nie wiedział wcale. Czuł, że odwołanie się do Sanermanna było niemożliwe i niemogło żadnego miéć skutku. Całą prawie noc przemęczył się tak, usnął nad ranem i obudził późno. Wychodzić na miasto nie miał ochoty ani potrzeby, nie ubrany nawet przesiedział część dnia w krześle, oczekując na zapowiedzianą rezolucyę Bombasteina.
Profesor w części tylko zawiadomiony przez Żaka, który mu scenę swą w domu p. Aurory opowiedział, mocno był ciekaw dowiedziéć się reszty. Jako neutralny na pozór w téj sprawie, nazajutrz postanowił dotrzéć — i poszedł do siostrzeńca.
Godzina była popołudniowa, gdy Jacuś, nie pytając nawet pana o pozwolenie, wpuścił go. Maciórek wszedł majestatycznie aż do gabinetu, w którym siedział gospodarz domu.
— Dobry wieczór. Cóż to czy chory jesteś? Przypadkiem przechodząc spostrzegłem Jacusia — który mi powiedział, że jesteś w domu.
Bolesław nie umiał jeszcze odpowiedziéć.
— Wuj nie wie? — zawołał.
— O czém? gdzie? co?
— O pięknym postępku kochanego braciszka! pana Jakuba?
— Cóż zrobił!
— A! widać się chciał pomścić na mnie za to, żem go przyjął jak brata. Wpadł wczoraj do panny, którą gdzieś pono widział w Paryżu, i zameldował się jéj jako brat jéj narzeczonego.
— Historye! — rzekł profesor — i cóż?
— Wszystko zerwane — zawołał Bolesław. — Ja się z tego cieszę!
— A, cieszysz się z tego? — podchwycił Maciórek.
— Panna była lekkomyślna — rzekł Bolek — sądziłem, że przywiązawszy się do mnie, ustatkuje — ale gdzie tam! Lepiéj że się tak stało.
— Zapewne, jeżeli tak lekkomyślna — rzekł profesor siadając.
— Gorzéj jest — dodał Boleś — że ja wczoraj musiałem zerwać z tym Bombasteinem.
— O! o! zerwałeś z nim! proszę — odezwał się Maciórek — po cóż było tak spiesznie.
— Sanermann naglił! — rzekł Bolesław. — Napisałem potém do niego że wracam, ale mi nawet dotąd nie dał odpowiedzi.
Profesor pokręcił głową.
— Fatalny skład okoliczności, wcale jakoś nie dobrze! Ja znam p. Samuela, jak się raz obraził — bywaj zdrów! Ha! — dodał — na to nie ma ratunku. Cóż teraz myślisz z sobą?
— Sam niewiem.
Milczał czas jakiś Maciórek.
— Fatalny skład okoliczności! — powtórzył po cichu — bardzo fatalny, tém bardziéj że z Sanermannem téż niema co i gadać.
Przybity Bolesław westchnął.
— Ale musisz miéć pieniądze? — dodał profesor po cichu.
Z odpowiedzią nie spieszył spytany, milczenie trwało minut kilka.
— Żebyś téż sobie nie oszczędził? hę? — spytał powtórnie Maciórek.
— Jakim sposobem — odezwał się Bolesław z gorzkim uśmiechem. — Starając się o pannę, będąc zmuszonym do pewnéj reprezentacyi jako spólnik Bombasteina?!
— Trzeba zawsze żyć z jutrem — rzekł dogmatycznie profesor. — Widzisz, coś ty sobie tém swojém szałapuctwem narobił! Ha! a niemówiłem?
— Wuj wszakżeś chwalił wszelkie moje projekta! — zawołał Tanczyński.
— Zawsze warunkowo — odparł Maciórek. — Projekta o tyle są dobre, o ile się udają. Byłeś nie praktycznym. Sam winieneś sobie. Nie godziło się zrywać z poczciwym tym Samuelem, póki ptaka nie miałeś w garści.
— Któż mógł przewidziéć, że Żak będzie tak podłym?
— Wszystko złe zawsze należy przewidywać, a dobremu niedowierzać — to moja zasada — odezwał się profesor. — Z wami młodymi daremna rada, kuj, kuj, gadaj, nawracaj, lekkomyślność, zawsze toż samo! A w końcu bieda...
Bolesław westchnął.
— Nieszczęśliwa rodzina — zawołał — do któréj się takie indywiduum przypląta jak ten nikczemny Żak.
— Ale bo co się stało Żakowi! — zamruczał profesor — to nie jest tak zły chłopiec! Fantazya! Zdało mu się, że cię wyrwie z rąk téj płochéj zalotnicy! mógł to uczynić w najlepszéj myśli.
— Niech go tam kaci porwą! — wrzasnął Boleś.
— Widzę, że jesteś mocno podrażniony — z flegmą odezwał się Maciórek wstając. — Nie będę ci się naprzykrzał, potrzebujesz wypoczynku. Dobranoc ci — dobranoc...
— Jacuś! poświeć mi na wschodach, abym gdzie nie rozbił głowy!
I Maciórek wyciągnął poważnym krokiem, zmierzając ku szachownicy, a powtarzając w duchu.
— Zerżnięty! kompletnie, co się zowie zerżnięty. — Dobrze mu tak!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.