Łowy królewskie/Tom III/XII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Łowy królewskie |
Wydawca | Adolf Krethlow |
Data wyd. | 1851-1954 |
Druk | Adolf Krethlow |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński, Aleksander Chodecki |
Tytuł orygin. | Les Chevaliers du firmament |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mnich mylił się bardzo, nie rachując na wierność Ascania Macarone; nie mógł właśnie wybrać lepszego dla siebie posła.
W istocie, każdy Portugalczyk ograniczyłby się na oddaniu pierścienia osobie mu wskazanéj, bez powiedzenia słowa; lecz piękny Padewski kawaler, prócz mnóstwa innych pięknych i świetnych przymiotów, mógł się również pochlubić nadzwyczajna gadatliwością.
Nie czekał téż nawet pytań Baltazara, i sam opowiedział mu, jakim sposobem uwięził mnicha, zapewniając go przytém, iż to jest tajemnicą Stanu; jak mnich zrobił go swym spadkobiercą, i t. d. i t. d.
Zdziwił się jednak nie mało, a jeszcze bardziéj obraził, gdy w śród najpiękniejszego opowiadania, Ballazar, odtrąciwszy go silnie na bok, pobiegł pędem strzały, powtarzając te dziwne wyrazy:
— Numer trzynasty!
— Nieborak zwarjował — pomyślał Padewczvk.
I spokojnie dążył do swego mieszkania, gdzie go czekała, chrapiąc nielitościwie, niebiańska Arabella.
Tymczasem Baltazar stanął w chwil kilka w więzieniu. Na imię mnicha wszystkie drzwi przed nim rozwarły się; lecz żadną miarą nie mógł otrzymać na swe zapytania dokładnéj odpowiedzi; żaden z dozorców nie widział mnicha.
Wtedy Baltazar kazał sobie wskazać numer trzynasty, dozorca dał mu latarkę i życzył szczęśliwéj drogi, zapewniając go, że o ile zapamiętać nie może, nigdy jeszcze ta kryjówka przez nikogo zajętą nie była.
W samą porę przybył Baltazar. Światła lampki przedstawiło mu tę straszną gruppę, którąśmy opisali w poprzedzającym rozdziale.
Baltazar rzucił się naprzód. Jednym skokiem stanął obok zamaskowanego człowieka.
Ten odwrócił się, podnosząc szpadę; Baltazar nie miał broni.
Lecz on jéj nie potrzebował. Silną ręką zasłoniwszy się od ciosu przeciwnika, schwycił go w pół w żelazne swe, ramiona. Człowiek w masce krzyknął, lecz tylko raz jeden; potém dało się słyszéć trzeszczenie jakby łamanych kości. Baltazar wypuścił z objęć swą ofiarę, i trup ciężko upadł na ziemię.
Wtedy dzielny olbrzym westchnął nie ze znużenia, lecz z radości. Powodowany uczuciem ciekawości, bardzo naturalném, chciał zobaczyć jakiego to gada zniszczył. Zerwał więc z trupa maskę.
Twarz, która mu się odkryła, była okropnie zeszpeconą konaniem; poznał jednak trupa Baltazar i z pogardą go odtrącił.
— Antoni Conti! — poszepnął — ulżyłem katowi w robocie.
Podczas gdy się to działo, scena w królewskiéj izbie zbliżała się ku końcowi. Infant odmawiał ciągle podpisać akt zrzeczenia się tronu.
Izabella podtrzymywała go w tém postanowieniu.
— Któż nas wreszcie przekona, że nas, hrabio, nie zwodzisz? — zawołał nagle infant, chwytając się ostatniego szczebla nadziei — Alfons wczoraj był królem; czyś go więc zamordował?
— Nie — odpowiedział Castelmelhor, wyjmując z kieszeni jakiś drugi papier.
— A więc jest królem jeszcze?
— Nie — powtórzył znowu Castelmelhor.
Rozwinął pargamin i zdala go księciu pokazał.
— Alfons — mówił daléj — uczynił to, czego książę uczynić niechcesz; oto akt jego abdykacyi.
— O Boże! — rzekł zgnębiony don Pedro.
Królowa opuściła głowę.
— Teraz — ozwał się znowu innym tonem Castelmelhor — jużem ci wszystko, książę, powiedział: tu oto na tém piśmie zostawiono puste miejsce dla umieszczenia imienia następcy Alfonsa. Rada dwudziestu cztérech wraz z dygnitarzami państwa oczekuje na mnie; wszyscy mą stronę trzymają... Sam więc książę widzisz, że z dwojga jedno ci zostaje; podpisać lub umrzéć.
Don Pedro, jak wszyscy ci nieszczęśliwi, którym grozi nieuniknione niebezpieczeństwo, potoczył rozpaczliwym wzrokiem po całém więzieniu.
— Trzeba raz skończyć — rzekł Castelmelh r — na co zwlekać? no! wybiéraj, książę.
Lecz gdy książę wahał się jeszcze, hrabia dodał z ironicznym uśmiéchem.
— Czyż mam cię przekonać, Don Pedro, że zostajesz w méj mocy? ludzie, którzy mi swą duszę zaprzedali, oczekują mych rozkazów za temi drzwiami..... Patrzcie!
I otworzywszy raptownie drzwi, z przesadą powtórzył:
— Patrzcie!
Infant i Izabella zwrócili ku drzwiom smutne swe spojrzenia; lecz nagle na ich obliczu wyraziło się zdumienie nie do opisania... Castelmelhor spojrzał także; ciche przekleństwo z ust mu się wyrwało.
W miejsce uzbrojonych ludzi, umieszczonych przy drzwiach, ujrzał stojącego z podniesioną głową i skrzyżowanemi na piersiach rękoma, mnicha. W tyle niego widać było ogromną postać Baltazara.
— To ty, hrabio, w mojéj jesteś mocy! rzekł mnich, zwolna postępując naprzód.
— Znowu ty! — zawołał Castelmeihor, wściekły z gniewu — znowu ty!
I obnażywszv szpadę, rzucił się na mnicha; lecz na znak tego, Baltazar wszedł do pokoju z kilkunastoma uzbrojonemi ludźmi, zostającemi pod dowództwem samego dozorcy Don Pio Mata Cerdo.
Castelmelhor zwiesi! głowę; przeczuwał swą zgubę.
— Prawdęm ci powiedział, Ludwiku de Souza — rzekł mnich — że staniesz się mordercą... Mój widok dziwi cię, nie prawdaż? Przedsięwziąłeś wszystkie środki... i tak, ja w téj chwili miałem już nie żyć.... lecz sam Bóg opiekuje się królewską krwią... Z człowieka, któremuś zabić mię polecił, trup tylko pozostał. Sam jesteś zwyciężony. Za godzinę, zbliżywszy się do okien tego więzienia, usłyszysz głos ludu krzyczącego: Niech Bóg jak najdłuższe życie zsyła na króla Don Pedro!
Na te słowa, infant zbliżył się do mnicha.
Dotychczas, zdumienie i radość mowę mu odjęły.
— Szanowny ojcze — rzekł — korona należy do brata mego Don Alfonsa. Żadnych więc praw do niéj nie roszczę.
Mnich wyrwał z rąk Castelmelhor’a akt zrzeczenia się tronu. Hrabia, zgnębiony, nie opierał się temu.
— Alfons zrzekł się tronu — powiedział mnich — Bóg tak chciał dla dobra Portugalii.
Jesteś jego prawym następcą, Don Pedro; odmawiać, znaczyłoby to cofać się przed zadaniem trudném i ciężkém. Książę przyjmiesz, bo masz szlachetne serce.
Od samego początku téj sceny, królowa nie spuszczała z mnicha niespokojnego wzroku. Głos jego budził w niéj dziwne uczucia. Tym czasem gdy infant wahał się walcząc z istotném przywiązaniem, jakie miał dla swego nieszczęśliwego brata, Izabella zbliżyła się do mnicha i cichym spytała go głosem:
— Prawdaż to, że Vasconcellos jest zdrajcą?
— Za chwil kilka, będziesz Wasza Królewska Mość w tym względzie objaśnioną: — poważnie odrzekł mnich.
Następnie odwracając się do ludzi, towarzyszących Baltazarowi, powiedział:
— Hrabia de Castelmelhor jest więźniem Stanu. Swemi głowami odpowiecie za niego przed Ich Królewską Mością... W as zaś, najjaśniejsi państwo, oczekują wierni słudzy. Jeźli zechcecie udać się natychmiast do pałacu, zaręczam, że żadne niebezpieczeństwo Was nie spotka.
I ukłoniwszy się wyszedł.
Osłabiony jeszcze wypadkami téj strasznéj nocy — szybkim jednak mimo to krokiem przeszedł przestrzeń, dzielącą Limoeiro od pałacu Xabregas. Na placu, między pałacem a klasztorem Matki Bożéj, falowały tłumy ludu ogromne. Tłum ten oczekiwał na mnicha, który się nie stawił na umówioną godzinę.
Gdy się mnich ukazał, okrzyk powszechny zatrząsł oknami okolicznych domów.
— Mnich! mnich! — krzyczano zewsząd — zrobić miejsce dla mnicha, który wymierzy sprawiedliwość i uwolni nas od prześladowców!
— Castelmelhor jest uwięziony — rzekł mnich, z trudem przejście sobie torując — Alfons opuścił Portugalją, a wy miéć będziecie króla.
— Ty nim będziesz, wielebny ojcze! — jednogłośnie zawołano.
I nagle, kilkanaście tysięcy głosów chórem krzyknęło:
— Niech żyje król!
Członkowie Rady Dwudziestu-Cztérech dygnitarze i deputowani mieszczaństwa, zwołani przez Castelmelhora — byli zgromadzeni w sali narad, od godziny już czekając.
Niespokojność na twarzach wszystkich się malowała. Przez okna sali, widzieli członkowie zgromadzenia burzliwy tłum na placu — drżeli, bo tłum coraz groźniejszą przybierał postać. Był to, po większéj części, stronnicy Ludwika de Souza. W nieobecności pana czuli się bezsilnymi.
W głębi sali, liczny oddział rycerzy Niebokręgu, pod dowództwem senora dell’Acquamonda, rozwijał — świetność swego ubioru. Padewczyk przygotował sobie chustkę, by w chwili, kiedy zgromadzenie ogłosi Castelmelhor’a królem, uklęknąć przed nim.
W jednym z kątów, lord Ryszard Fanshaw pełnił rolę dostrzegacza. Za każdym razem jak szmer tłumu uszu jego dochodził, z uniesieniem zacierał ręce, i oczekując tylko jak cała Lizbona zaśpiéwa God save Charles king!
Usłyszawszy okrzyki, powstałe w ludzie na widok mnicha — członkowie zgromadzenia spiesznie zajęli miejsca.
— Otóż i mój wierny mnich — rzekł do siebie Fanshaw.
Prawie w tj-éże chwili wszedł mnich. Przeszedł salę krokiem pewnym i zatrzymał się u stołu, umieszczonego przed krzesłem prezydenta. Wtedy, rozwinąwszy akt abdykacyi Alfonsa, przeczytał go w głos.
— A nazwisko jego następcy? — spytali członkowie zgromadzenia.
Mnich zbliżył się do okna i dał znak. Wtedy rozległ się drugi okrzyk powszechny, ogłuszający, wstrząsający szybami w oknach. Mnich spostrzegł karetę, zwolna pośród tłumu jadącą, Zobaczywszy to, jednym gestem uciszył tłum cały i zbliżył się ku stołowi.
Wziąwszy wtedy pióro, zapełnił miejsce puste na akcie abdykacyi.
— Panowie — rzekł wskazując palcem na tłum, poruszający się pod oknami — jestem tu ze wszystkich najsilniejszym, mam prawo rozkazywać. Chcecież mi być posłusznymi.
— To prawdziwy skarb z tego mnicha! — pomyślał Fanshaw.
— To sam szatan! — mruknął Macarone.
Członkowie zgromadzenia wahali, się naradzając się między sobą.
— No i cóż! — groźnym głosem ozwał się mnich.
Tłum, nie widząc swego pana, zaczął się niecierpliwić i szemrać.
Wreszcie zgromadzenie zakończyło narady.
— Słuchamy cię, wielebny ojcze — rzekł prezydent Rady Dwudziestu Cztérech.
Mnich wszedł na wzniesienie, wziąwszy aksamitną poduszkę, na któréj była złożona korona, a którą Cnstelmelhor rozkazał przygotować — oddał ją w ręce Jana de Mello, prezydenta Rady Dwudziestu Cztérech.
— Za mną, panowie! — powiedział następnie.
Całe zgromadzenie powstawszy, udało się razem ku pałacowym schodom.
— Co on robić będzie? — spytał sam siebie Fanshaw, zaczynający się niepokoić.
W chwili, gdy mnich postępujący na czele, zbliżył się do pałacowego ganku, infant i królowa wysiadali z karety.
Mnich rozwinął po raz drugi akt abdykacji i przeczytał go wśród głębokiego milczenia. Tym razem nic już nie brakowało; puste miejsce było zapełnione nazwiskiem Don Pedra de Braganza.
Po przeczytania aktu, mnich wziął koronę z rąk prezydenta i włożył ją na głowę infanta.
— Beże daj jak najdłuższe życie królowi Don Pedro! — wrzasnął tłum, zachwycony tą teatralną okazałością.
— Sic vos non vobis! — z boleścią poszepnął milord, uczący się niegdyś po łacinie.
Mnich ukląkł i pocałował rękę króla.
— Czcigodny ojcze! — zawołał Don Pedro drżącym ze wzruszenia głosem — gdybyś nie był sługą Bożym, mógłbym cię choć tém wynagrodzić za twe poświęcenie, że mianowałbym cię mym piérwszym ministrem.
— Wcale to temu nie przeszkadza.
To mówiąc, zrzucił z siebie habit i przedstawił się w świetnym kostjumie.
— Vasconcellos! — rzekł król z zadziwieniem.
— Don Simon! — poszepnęła Izabella, ledwie nie krzyknąwszy ze zbytecznéj radości.
Lord Fans haw strasznie się krzwił; a Macarone, przecisnąwszy się przez tłum schwycił porzucony habit, i namiętnie począł go całować, mówiąc:
— Per Baccho! jeśli Wasza Exceliencja pozwolisz mi wziąść to święte odzienie zachowam go jako relikwję...... Przytém głoszę się najpoddanniejszym sługą Ich Królewskich Mości, jako téż i Waszéj Excellencyi.
— Simonie de Vasconcellos — rzekł Don Pedro po chwili milczenia — nie cofam danego sława; jesteś mym pierwszym ministrem.
— Dziękuję Waszéj Królewskiéj Mości i przyjmuję — odrzekł Vasconcellos — Urząd mój zaczynam od ogłoszenia, iż śmiészne wojsko, znane pod nazwiskiem rycerzy Niebokręgu, zostaje rozwiązane.
Tłum sypnął grzmiące oklaski. Macarone rzucił o ziemię swój tok, gwiazdami okryty, i nogami deptać go począł, krzycząc:
— Brawo! brawo!
Prócz tego — mówił daléj Vasconcellos — zawiadamiam lorda Ryszarda Fanshaw, iż został odwołany na skutek méj noty, do ministra spraw zagranicznych króla Angielskiego — uczynionéj, a opartéj na......
— Odjadę jutro — spiesznie powiedział Fanshaw, oddaliwszy się zaraz na stronę.
— Pociesz się, milordzie — rzekłł Padewczyk — pojedziém razem, ty, ja i moja żona...
— Co mi tam do ciebie i do twojéj żony? — zawołał Fanshaw opryskliwie.
— Ojcze bez serca! — zadeklamował piękny Padewski kawaler. — Moja małżonka winna ci życie!
— Co, Arabella..? — bąknął zrozpaczony Fanshaw.
— Tak, czuła Arabella, któréj miłość sprawiła mi honor wejścia do twéj rodziny, milordzie.
Fanshaw opuścił ręce; ten ostatni cios go dobił.
Król kilkoma słowami potwierdził rozporządzenia Vasconcellos’a.
Simon znowu głos zabrał:
— Zostaje mi tylko prosić Waszą Królewską Mość o jedną łaskę.
— O cóż takiego? — spytał król.
— O przebaczenie bratu memu, Ludwikowi de Souza.
— Dobrze! będzie ocalony.
— Dziękuję! Waszéj Królewskiéj Mości a teraz składam w ręce twe, najjaśniejszy panie, wysoki urząd, któryś mi raczył powierzyć. Gdzie indziej powiność mnie woła.
— Jakto! opuszczasz nas, don Simonie! — zawołała Izabella.
Sam król zdawał się być zdumionym i smutnym.
— Ojciec mój patrzy na mnie — rzekł Vasconcellos uroczystym tonem.
— Żegnam cię więc! — szepnęła Izabella i łza w jéj oku stanęła.
— Żegnam cię, pani! — odpowiedział Vasconcellos — żegnam na zawsze!
I powstawszy, przeszedł z wiernym Baltazarem przez tłum, który mu przejście otwiérał.
Przybywszy nad brzeg rzeki, wszedł do łódki, która z nim podpłynęła ku okrętowi, gdzie się znajdował Alfons.
Podniesiono kotwicę; Vasconcellos złożył ręce i ostatnie spojrzenie zwrócił na Lizbonę.
Gdy już miasto znikło w oddaleniu, ciężkie westchnienie wydobyło się z piersi Simona.
— Nigdy jéj nie zapomnę — cichym mówił do siebie głosem — ona zawsze żyć będzie tu, w mojém sercu.
Potém, zeszedł do kajuty, gdzie spał zdetronizowany Alfons; siadł u wezgłowia jego łóżka, a podniósłszy ku niebu załzawione oczy, wyrzekł z pokorą:
— Ojcze mój! dotrzymałem przysięgi!