Świeczka zgasła/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Świeczka zgasła
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ŚWIECZKA ZGASŁA.
JEDNA SCENA.
OSOBY:
PAN.
PANI.


Rzecz dzieje się w leśnej chacie.


ŚWIECZKA ZGASŁA.


Scena przedstawia małą nędzną izdebkę — drzwi w głębi, przy drzwiach siennik na tapczanie kocem przykryty; na lewo okienko, na prawo kominek wysoki, na którego gzymsie miska i parę garnków: na przodzie sceny w środku stół wązki a długi, za nim ława. Przy kominku siedzi Pani w salopie w zakwefionym głębokim kapeluszu i parasolką stara się wzniecić tlejący ogień. Później wchodzi Pan w paltocie z kołnierzem wyżej uszów podniesionym, w czapce nasuniętej na oczy i z latarnią pojazdową w ręku. W pierwszej połowie sceny mówią zawsze odwróceni od siebie.


Pan i Pani.
Pan (wchodząc.)

Niech jasny piorun trzaśnie wszystkie poczty razem! pocztylion pijany, szkapy narowiste, karetka jak z ciasta, życia nie jest się pewnym.

Pani (wstając.)

Czy możemy już jechać?

Pan (nie słuchając.)

Poduszki twarde, jak gdyby kasztanami wypchane. I zaledwie człowiek nareszcie zasnąć potrafi. Brum bum, bum! Budzi się w kałuży, to ani przyjemnie, ani wesoło.

Pani.

Czy możemy już jechać dalej?

Pan.

Szczęście, że uratowałem przecie latarnię z urzędową łojówką!

Pani.

Czy Pan nie słyszysz, o co się pytam? Można być grzeczniejszym i odpowiadać przynajmniej; pytam się, czy już możemy jechać dalej?

Pan (zniecierpliwiony.)

Gdzie, jak, co, czém mamy jechać?

Pani.

Jakto, czém? Końmi, karetą, jakeśmy tu przyjechali — prawdziwie Pan jesteś niegrzeczny.

Pan.

Kareta do góry brzuchem tylko jednem kołem fika.

Pani.

Można dźwignąć, nie takie ciężary dźwigają. Trzeba tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności. A nie można dźwignąć, to innym sposobem trzeba się ratować — każ Pan konie założyć do jakiej bryki.

Pan.

A gdzież jest jaka bryka?

Pani.

Do wozu nareszcie.

Pan.

A gdzież wóz?

Pani.
We wsi przecie woza znajdzie, tylko trzeba trochę dobrej woli, trochę grzeczności.
Pan.

Ale, żeby wóz był we wsi, to na to trzeba wsi, a na milę wkoło wsi niema.

Pani.

A to pięknie.

Pan.

Piękności nie widzę. (Pani wraca na zydelek, on mówi do siebie.) Im starsza, tém dla mnie niebezpieczniejsza; nie bylibyśmy się tak ogromnie wywrócili, ale takie to już moje przeznaczenie, fatum!

Pani (wstając.)

I cóż teraz będziemy robić.

Pan.

Czekać cierpliwie, póki pocztylion z innym nie wróci pojazdem.

Pani.

Długo to trwać będzie?

Pan.

Parę godzin.

Pani.

To bardzo nieprzyjemnie.

Pan.

W samej rzeczy nieprzyjemnie, ale nieprzyjemność przewidziałem, jak tylko postrzegłem na stacyi, że jakaś pani wybiera się ze mną w podróż.

Pani.
Bardzo grzecznie, niema co mówić.
Pan.

Ale grzeczniej byłoby, gdyby ta Pani nie straciła była niepotrzebnie pół godziny czasu; ale jak się zaczęła rozbierać, przebierać, ubierać, nie było końca. Gdybyśmy byli wczas wyjechali, bylibyśmy nim księżyc zaszedł, przebyli zły kawał drogi i nie byłoby katastrofy — ale takie to już moje szczęście.

Pani.

Nie byłoby katastrofy, gdybyś Pan był nie spał.

Pan.

To mój sen strącił z mostku?

Pani.

A tak jest poniekąd, bo gdybyś był trochę grzeczniejszym i nie był spał, byłbyś mógł doglądać i budzić pocztyliona, byłby się pojazd nie wywrócił i nie byłbyś Pan na mnie upadł tak okropnie, bez najmniejszego względu, który się przecie każdéj damie należy.

Pan.

I cóż się złego stało?

Pani.

Dobre pytanie! Zgniotłeś niegodziwie, ledwie mnie Pan nie zadusiłeś.

Pan.

Ale nie zadusiłem. (Na stronie.) Niestety!

Pani.
Szkaradnie! Człowiek dobrze wychowany nie upada na damę jak kłoda. To się nie godzi!
Pan.

Ależ moja Pani, to rzecz przeznaczenia; gdyby się było wywróciło na moją stronę, byłbym Panią chętnie i uprzejmie przyjął w objęcie, ale się wywróciło na prawo, musiałem upaść na prawo i troszkę ucisnąć... z wszelką wszakże przyzwoitością, to Pani sama przyznać musisz.

Pani.

I mój biedny kapelusz!

Pan.

Tak biedny! Pani się skarżysz, a ja pewnie do żalenia się więcej mam powodów. Jakaś szpilka... gdzietam szpilka! jakiś rożenek, bekasaby na nim upiekł, z biednego kapelusza wlazł mi w szyję — gdyby nie mój kołnierz podniesiony, byłby mnie przebił na wylot — karkiem ruszyć nie mogę.

Pani.

Już Panu i szpilki szkodzą.

Pan.

Zapewnie, że szkodzą, kiedy kolą. Cieszcie się Panie swojemi włosami, czarne czy białe, rude czy żółte, ale nie przypinajcie waszych perukarskich pakietów ostremi szpilkami, które zagrażają życiu podróżującego obywatela.

Pani.

Ja żadnych perukarskich pakietów nie mam.

Pan.

Winszuję Pani. (Długie milczenie.)

Pani.
Ależ ja zamoczyłam nogi.
Pan.

Pani zamoczyłaś nogi, kiedy ja ją na ręku wynosiłem, jakież więc moje być muszą? Nie do tańca pewnie.

Pani.

Ach, wyniosłeś mnie Pan na ręku i dziękowałam, trzy razy dziękowałam i dziękuję jeszcze — ale mnie koniecznie oporządzić się trzeba.

Pan.

Zapewne, oporządź się Pani.

Pani.

Pan będziesz przecie tak grzecznym dla damy ustąpisz się z pokoju.

Pan.

Gdzież się mam ustąpić?

Pani.

No, gdzie Pan chcesz, byleś tu nie był.

Pan.

Deszcz leje jak z cebra.

Pani.

Kto grzeczny znajdzie radę na wszystko, byle tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności — wszakże Pan masz parasol.

Pan.

I pod parasolem mam stać jak bocian na jednej nodze, póki się Pani nie przebierzesz... to jest niby do wschodu słońca. O proszę Pani, to przechodzi granicę grzeczności... ale czyliż razem zostać nie możemy? W potrzebie mogę zamknąć oczy... nie jestem ciekawy... bynajmniej ciekawy.

Pani.

To być nie może. Jakaż ja biedna! Zawołaj że mi Pan przynajmniej tej kobiety, która nas tu przyjęła.

Pan.

Tej kobiety niema — wołałem, krzyczałem, wyjechała pewnie baba na miotle...

Pani.

Kominem, prawda, stary koncept a nie bardzo grzeczny. Gdybyś Pan chciał znalazłbyś ją pewnie, przepędzilibyśmy przynajmniej noc we troje, ale pan dla damy nie masz żadnych względów. To się prawdziwie nie godzi.

Pan.

Ależ proszę Pani, gdzież ja mam szukać téj baby, tu niema kurytarzów, ani rozległych apartamentów, ani suterenów, niema nawet sionki przed tą nędzną chatką, gdzie tylko cztery kąty a piec piąty i gdzieżby się miała schować? gdzież ja ją mam szukać? do lasu nie pójdę.

Pani.

Nareszcie gdybyś tylko chciał, mógłbyś Pan i w karetce nocować... gdzie już raz spałeś tak smacznie.

Pan.

A dajże mi Pani pokój! W karetce tylko kaczka teraz nocować może.

Pani.
Człowiek grzeczny znalazłby tam trochę miejsca.
Pan.

W wodzie? O! takiej grzeczności ani zazdrościć ani naśladować mogę.

Pani.

Cóż ja mam robić? Boże mój! Boże mój!

Pan.

Oto w kącie skromne łóżeczko, połóż się Pani i śpij — prześpisz zmartwienie.

Pani.

Na tem łóżeczku? okropieństwo!

Pan.

Okropieństwo. Jak się podoba, nie śpij Pani.

(Zbliża się do łóżka i paltot zaczyna odpinać.)
Pani (przestraszona.)

Co Pan chcesz robić?

Pan.

Chcę robić, czego Pani nie chciałaś, chcę się spać położyć.

Pani.

Ależ to być nie może.

Pan.

Chciej Pani być spokojna, ja zdejmę tylko paltot.

Pani.
Ależ to niegrzecznie, to nieprzyzwoicie, tego nikt jeszcze nie widział — dama ma siedzieć na zydelku, a Jegomość na łóżku rozciągnięty ma chrapać jak basetla.
Pan.

Basetla. (Na stronie.) Babka muzykalna. (Głośno.) Niechże i tak będzie, przepędzimy noc bezsenną na pogadance.

Pani (po krótk. milcz.)

Proszę Pana przynieść mi z łaski swojej, jeżeli go to wielce nie utrudzi, trochę wody — mam nieznośne pragnienie.

(Pan ogląda się na wszystkie strony, potem przynosi konewkę i podaje.)
Pani.

Cóż to jest?

Pan.

Woda.

Pani.

Ale szklanki niema.

Pan.

Prawda niema, możesz Pani łatwo widzieć, że kryształów niema w biufecie.

Pani.

Jeszcze sobie żartuje. Ależ ja z konewki pić nie umiem.

Pan.

W potrzebie można się nauczyć, podniosę trochę konewkę i w górze trzymać będę... niema niebezpieczeństwa... nie zaleję.... ręczę honorem. Nie?

Pani.
Nie, nie chcę.
Pan.

Jak się podoba. (Odnosi konewkę i siada na ławie.)

Pani (na stronie.)

O mój Boże, jakaż ja biedna, żem wpadła pod tak tyrańską opiekę.

Pan (zasłyszawszy.)

Ja żadnej opieki nad Panią nie przyjąłem i nad żadną damą nigdy przyjmować nie będę. Mądra, która mnie złapie... ona jednemi drzwiami, ja drugiemi... w potrzebie skoczę z dachu albo wpław Pełtew przepłynę.

Pani (po krótk. milcz.)

Jeżeliby to nie przechodziło zakresu Pańskiej grzeczności, prosiłabym go ogień poprawić.

Pan (zbliżając się do kominka.)

Czém poprawić? Widzę tylko jednę trzaskę i jeden patyczek jak ołówek.

Pani.

A we wszystkiem trudności! tylko trochę dobrej woli — mnie zimno.

Pan.

Ognia już niema.

Pani.

Ach gdzieżtam, podmuchaj Pan trochę, proszę Pana, podmuchaj.

Pan (dmuchając.)

Fu! fu! fu! Dalibóg niema.

Pani.
Jeszcze trochę, proszę Pana.
Pan.

Fu! fu! fu! ani jednej iskry.

Pani.

Jakaż ja biedna!

Pan.

Ale w popiele są kartofle... spotkam się z nimi niepotrosze, bom djable głodny po kąpieli.

(Czas jakiś milczenie. Pan przynosi kartofle na misce, dostaje dwie gazety z zapieczętowanego pakietu i zaściela niemi stół, dobywa nóż z kieszeni i siada na ławce. Pani zydelek, na którym siedziała, przynosi naprzód sceny i siada odwrócona nieco od stołu.)
Pani (na stronie.)

Teraz będzie jadł — umie tylko spać i jeść — pewnie stary kawaler.

Pan.

Ile razy chciałem służyć jakiej Pani, zawsze mnie jakieś nieszczęście spotkało i dla tego nie żeniłem się.

Pani.

Zgadłam. Dobrześ Pan zrobił.

Pan.
Nie mam szczęścia do płci pięknej a nie młodej, to rzecz pewna. Gdziem się pomknął, katastrofa. Mógłbym tomy o tém napisać... uf gorące. Naprzykład raz na balu siedziałem sobie spokojnie przy stronie... wtem jakaś rozhulana tanecznica zaczepia mi nogę krenelinową obręczą... padamy oboje, jak orzeł dwułbisty, ja na prawo, ona na lewo — powiadają, że było co widzieć, ale ja wiem tylko, że potem kulałem tydzień cały. (Jé — milczenie.) Drugi raz znowu wychodzę z teatru kończąc sobie spokojnie dwugodzinne ziewanie, w tem na kurytarzu lampa naftowa pęka — jakaś Pani staje w płomieniu. Rzucam się oczywiście, gaszę ogromną peryferię wszelkiemi w tym razie dozwolonemi sposobami, gaszę i ugaszam nareszcie, ale poparzywszy sobie ręce i kolana. (Po krótk. milcz.) Chorowałem dwa tygodnie — fatum! (Po dł. milcz.) Jednego dnia przyszło na myśl damom urządzić spacer dużem czółnem — dobrze — płyniemy po czystych wód krysztale... księżyc srebrnem światłem świeci... kwiaty pachną... słowik śpiewa — bardzo pięknie. Ale w czółnie coś zaczyna być za mokro... wody coraz więcéj, woda sączy się szparami, jakby szpary na to były. Damy krzyczą: do brzegu! do brzegu! Przybijamy więc do tego brzegu, wyskakujemy na piasek... ale biada! zdrada! z pod piasku woda tryska, zapadamy się po kolana... trzeba damy wynosić, niema co myśleć. Dostała mi się najdłuższa — wyniosłem wprawdzie i wyratowałem, ale potem krzyżów rozprostować nie mogłem. (Po k. m.) Chodziłem potem przez trzy tygodnie jak haczyk — fatum! fatum! (Pani wstrzymuje się i śmieje się skrycie; po długiém milczeniu.) Nareszcie razu jednego wracam zmęczony z polowania — patrzę jakaś kolasa pędzi, furmanowi lejce z ręki wypadły — szkapy wierzgają... pani krzyczy: ratujcie! ratujcie! Jakże nie ratować, proszę Pani. Biegnę, chwytam lejce prr! prr! haho, haho!.. kolasa stanęła, zbliżam się do stopnia i trzystofuntowa obywatelka pada mi w objęcie. Ugiąłem się wprawdzie... zatoczyłem się... i nogę pod koło włożyłem. (Po krót. milcz.) Leżałem potem w łóżku trzy tygodnie. Fatum! (Odsuwa miskę, czas jakiś milczenie.)
Pani (na stronie.)

Jakże te kartofle pachną. (Wstaje i przechadzając się w głębi głośno.) Co mnie mogą interesować smutne wypadki pańskiego życia.

Pan.

Ja też nie opowiadam Pani — ja mówię do siebie — monolog. Niema tragedyi bez monologu, zacząwszy od sławnego monologu Hamleta: „być albo nie być.“

Pani.

Aż do kartofli.

Pan.

Może Pani kiedy o tem słyszała?

Pani.

O kartoflach?

Pan.

Nie o Hamlecie.

Pani (ironicznie.)

Jak o żelaznym wilku. (Na stronie.) Jak te kartofle pachną. (Odchodzi w głąb.)

Pan.

A co w mojem przeznaczeniu... ja mówię to do siebie... monologuję... Co w mojem przeznaczeniu najprzykrzejszego, najokropniejszego, najboleśniejszego, że wszystkie moje damy wyratowane przezemnie tak wielkiem poświęceniem, nie wyszczególniały się ani młodością, ani powabami duszy ni ciała. Fatum!

(Chce się położyć na ławie i znowu siada — opierając głowę na łokciach na stronie.)

Zapaliłbym cygaro, ale stara dewotka będzie wrzeszczeć. Stara pewnie, bo nie bylibyśmy się wywrócili tak szkaradnie. Młoda nie schowałaby się w zakwefiony kapelusz jak w kaptur kapucyński. Kapucyny przynajmniej nie kolą.

Pani (stając przy stole, po krótk. milcz.)

Już Pan nie jesz?

Pan (zawsze nie patrząc na nią.)

Nie.

Pani.

Dobre kartofle?

Pan.

Dobre.

Pani.

Można wziąć jeden.

Pan.

Jeden, dwa, trzy i cztery, ile Pani chcesz. (Podsuwa jej miskę i nóż.) Nie zapraszałem Pani na skromną wleczerzę, bo się bałem prawdę mówiąc.

Pani.

Czegóż się Pan bałeś?

Pan.

Bałem się, aby nie było z kartoflami jak z łóżkiem. Sama nie chciałaś i mnie spać nie pozwoliłaś — a w tym razie nie mógłbym być posłusznym, bo byłem bardzo głodny.

Pani.

Nie trzeba w niczem przesadzać, ale przesady w grzeczności z Pańskiej strony obawiać się nie można.

(Zdejmuje kapelusz i kładzie na zydelku. Pan założywszy ręce na stole, spiera głowę jakby do spania — milczenie.)
Pani.

Niema grabek?

Pan.

Niema.

Pani (zdejmuje rękawiczki i jeść zaczyna.)

W saméj rzeczy bardzo smaczne.

(Milczenie.)
Pani.

Śpisz Pan?

Pan.

Nie.

Pani.

Nie masz Pan soli.

Pan.

Nie mam.

Pani.

Proszę Pana...

Pan.

Szukałem i niema. (Długie milczenie. Pani zjadłszy siada, bierze kapelusz na kolana i grzebykiem układa loki zawsze trochę tyłem do śpiącego obrócona)

Pani.
Kiedyś przecie ta noc się skończyć musi. (Po krót. milcz.) Póki życia podróżować nocą nie będę, pocztowym pojazdem a zwłaszcza ze starym kawalerem. Ci ludzie nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności, o uprzejmości dla dam. (Po krótk. milcz.) Kazał pić mi z konewki! Teraz tylko co nie chrapnie — szkaradnie. (Milczenie.)
Pani.

Śpisz Pan?

Pan.

Nie.

Pani (zawsze odwrócona.)

Proszę Pana, która godzina?

Pan
(z głośnem westchnieniem odpina paltot i dostaje zegarek.)

Pół do drugiej. (Spojrzawszy na Panią.) A! a! (Zdejmuje czapeczkę i mówi do siebie półgłosem.) I ja spałem głupi!

Pani (układając loki.)

Która? proszę Pana.

Pan.

Pół do drugiej. (Zdejmuje paltot i na stronie.) Ależ bo to coś bardzo ładnego... Dalibóg bardzo ładnego... i ja głupiec, osioł, cymbał, ja spałem.

Pani (po krótk. milcz.)

Dalekoż jeszcze do dnia?

Pan.

Zdaje mi się, że będzie parę godzin. (Na stronie) Ależ bo to ładna! Bodajem nigdy nie zasnął.

Pani.

O dla Boga! jeszcze parę godzin.

Pan.

Ale kapelusz jak widzę zawadza Pani.

Pani.
Bynajmniej.
Pan (zbiera gazety i niemi całą siłą stół szuruje, potém się zbliżając.)

Pozwolisz Pani wziąć kapelusz i na stole położyć, stół zupełnie czysty.

Pani.

Dziękuję. (Oddaje kapelusz i parska śmiechem.)

Pan (spojrzawszy po sobie.)

Cóż Panią śmieszy?

Pani.

Śmieję się, bo wystawiałam sobie Pana nieco podstarzałym. (Śmieje się.)

Pan.

Dlaczegóż Pani myślałaś, żem podstarzały?

Pani.

No bo młodzi są zwykle grzeczniejszymi.

Pan.

Ależ łaskawa Pani czemże ja zgrzeszyłem? Wydobyłem Panią, nie chwaląc się, z zatopionej karety — przyniosłem latarnię, kochaną latarnię, która nam dozwoliła poznać się wzajemnie... bodaj się nigdy nie stłukła. Babę, nim jeszcze tu przyszedłem, wołałem, krzyczałem hop! hop! Ale przestraszona pewnie niespodziewaną naszą wizytą znikła jak kamfora — cóż miałem robić? Pod parasolem ani téż w zatopionej karetce nocować nie mogłem... racz to Pani uwzględnić. Ognia nie rozpaliłem, ale, Bóg widzi, dmuchałem co siły, najserdeczniej... ale teraz zapalę chatkę, jeżeli Pani każesz.

Pani.
Co za myśl!
Pan.

Podałem Pani konewkę... ale prawda, przypominam sobie, mam w torebce flaszeczkę z winem i kubek.

Pani.

Dziękuję Panu, proszę tylko podać w kubku trochę wody.

Pan.

Ale kto tam wie, jaka ta woda — wolisz się Pani napić kilka kropel wina — wino prędzej pragnienie ugasi. (Pani pije trochę.) Jakże się cieszę, że Pani usłużyć mogłem. Jeszcze troszkę — nie zaszkodzi, na honor nie zaszkodzi. Teraz muszę Pani powiedzieć otwarcie, że istotnym powodem katastrofy jest nie moja niegrzeczność, ale jéj kapelusz.

Pani.

Pan masz do niego urazę, że ukłół.

Pan.

Bynajmniej — owszem, będę miał pamiątkę — ale Pani skryłaś się w zakwefiony kapelusz, myślałem więc, że to nowy koncept mojego fatum. Powinienem był wprawdzie poznać młody dźwięk głosu... ależ łaskawa Pani oparzony na zimne dmucha. Gdybym był siadając do pojazdu zobaczył twarz Pani, nie byłbym spał pewnie, byłbym budził, szturkał, pilnował pocztyliona i nie byłoby nastąpiło nieprzyjemne wprawdzie zdarzenie, ale któremu ja teraz już złorzeczyć nie mogę. A teraz przy podanej sposobności trzeba, abyśmy się trochę lepiej poznali. (Ogląda się za stołkiem, nareszcie nie widząc znajduje jakąś małą paczkę i wysypuje trochę kartofli, które po całej izdebce się rozsypują z hałasem.)

Pani.

Co to jest?

Pan.

Grzmoty. (Siada przy Pani na paczce.) Ja piszę czasem komedye, mam więc zwyczaj zaczynać od wymieniania osób, że zaś niema parteru, do Pani zwracam mowę. Nazywam się Władysław Poraj. Mam w niewielkiej majętności nie wielki domek, z jednej strony duże lipy, z drugiej łączka, a za łączką rzeczka.

Pani.

To tam bardzo ładnie być musi. Lipy, łączka, rzeczka... a kwiaty są?

Pan.

Domek jak w jednym bukiecie.

Pani.

Ślicznie! Jakże tam Panu dobrze być musi.

Pan.

Nie skarżę się, ale jednak czegoś mi brakuje, jestem sam zawsze.

Pani.

Nie masz Pan sąsiadów?

Pan.

Mam, ale zawsze u mnie bawić nie mogą, a jak odjadą, pustka.

Pani.

No kiedy samotność przykra, powiedziałabym zrób Pan tak jak wszyscy robią w tym razie: ożeń się. Ale słyszałam, że Pan kobiet nienawidzisz.

Pan.

O! o! nienawidzę... bardzo proszę!.. nienawidzę!.. tego nigdy nie powiedziałem — powiedziałem tylko, że tych dam, co mnie piekły, co mnie topiły, co mnie kaleczyły, kochać nie mogę, ale ja na honor płeć piękną szanuję i uwielbiam, a zwłaszcza są powaby, które mnie za serce chwycą, nim się jeszcze postrzedz mogłem.

Pani.

I wieleż to razy było, że się Pan jeszcze postrzedz nie mogłeś?

Pan.

Raz tylko.

Pani.

A!

Pan.

Bo ja mam w ocenieniu piękności pewne zasady, od których zboczyć nie mogę, których trzymać się muszę. Naprzykład w zachwycenie wprowadza mnie włos jasny a oko czarne — usteczka, coby się chętnie śmiały, a zawsze śmiać się boją — nosek... o mój Boże!.. a uszko malutkie, maluteńkie... aż dreszcz przechodzi.

Pani (wstając.)

Odwdzięczając się Panu, muszę i o sobie coś powiedzieć. Nazywam się Jadwiga...

Pan.
Jadwiga! a ja Władysław, co za szczęście!
Pani.

Nazywam się Jadwiga Moniecka, jestem córką pułkownika, o którym Pan zapewnie słyszałeś.

Pan.

Tak dalece... ale pewnie będę słyszał.

Pani.

Jadę teraz do Lwowa i moja przyjaciółka doniosła mi, że może mnie umieścić przy młodych Panienkach w bardzo szanownym domu i że...

Pan.

Przepraszam, że przerywam. Ja powiedziałem w mojej biografii, że niemam żony. Pani rzekłaś: zgadłam — nie wiem dlaczego Pani zgadłaś, ale ja nie zgaduję i chciałbym wiedzieć, czy jesteś jeszcze wolną, czy nie masz mężulka albo jakiego niegodziwego narzeczonego.

Pani.

Ani jednego ani drugiego.

Pan.

To dobrze, jesteś jeszcze wolną, bardzo dobrze, ja wolność lubię. A teraz słucham dalej.

Pani.

Powiadam więc, że mam nadzieję być umieszczoną jako guwernantka.

Pan.

Ach, Panno Jadwigo, jakże wiele i mnie nauczyćby się trzeba. Ja uczyłbym się jeszcze chętnie — mam ochotę uczyć się ogromnie.

Pani.
Kształcić się zawsze czas — nigdy zapóźno.
Pan.

Wiele i w moim charakterze byłoby do sprostowania. O! bardzo wiele. Potrzebaby mi dobrej rady, rozumnej rady... ładnej rady.

Pani.

Łatwo sprostować, znając swoje wady.

Pan.

Poddałbym się chętnie pod dozorczą nauczycielską opiekę.

Pani.

Jeżeli tak sobie Pan życzysz, mogłabym mu w tem być pomocną.

Pan.

Bardzo, bardzo proszę, moja Panno Jadwigo.

Pani.

Jest w domu mojej siostry staruszek bardzo światły i szanowny, l’Abbé Barot, ten dla pana Władysława byłby towarzystwem...

Pan.

O dla Boga! Stary Abbé! mnie nie Abbégo potrzeba, ja potrzebowałbym młodej, przyjemnej, łagodnej opieki; ja byłbym tak wdzięcznym, tak potulnym...

Pani.

Panie Władysławie, świeczka się dopala.

Pan.

Prawda, dopala się. Ja byłbym tak potulny, tak posłuszny, takbym mocno kochał moją opiekę. Opieka miałaby domek w kwiatach a w domku serce kochające. (Bierze ją za rękę.)

Pani.

Panie Władysławie, świeczka gaśnie.

Pan.

Prawda, gaśnie. Panno Jadwigo, chcesz być guwernantką, bądźże moją.

Pani (odsuwając się.)

Panie, jakże to mam rozumieć?

Pan.

Ach! jakże to ładnie będzie, jak z ambony spadną Władysław i Jadwiga razem. (Całuje ją w rękę.) Prawda, żeby to ładnie było?

Pani.

W samej rzeczy byłoby ładnie.

Pan.

O moja najpowabniejsza panno Jadwigo! (Całuje ją w rękę.)

Pani.

Panie Władysławie, świeczka zgasła.

Pan.

Prawda, zgasła. (Słychać uderzenie w trąbkę pocztarską i turkot powozu, światło przez okienko coraz mocniejsze, oświeca nareszcie całą izdebkę.) A bodaj ci trąbiło.

Pani.

Co to jest?

Pan.
Nasza poczta.
Pani.

Już?.. Wybiegnijmy prędko, aby nie widzieli...

Pan (kończąc sens.)

Że świeczka zgasła. Inną zapalimy, co świecić będzie nad miłością naszą a ta...

Pani (podając mu rękę.)

Nigdy nie zgaśnie.

(Wybiegają.)
KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.