Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Mirandola, 1923)/Budowa miasta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Życie pszczół
Podtytuł Budowa miasta
Wydawca Wydawnictwo polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. La Vie des Abeilles
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA TRZECIA.


BUDOWA MIASTA.
I.

Miast śledzić rój, który uleciał, dowiedzmy się, co robią pszczoły w ulu, w którym je osadził zręczny bartnik. Przedtem jeszcze uświadomijmy sobie dokładnie ofiarę, jaką złożyło pięćdziesiąt tysięcy dziewic, które, jak powiada Ronsard:
Noszą wielkie serce w małem, nikłem ciałku.
Nie wahajmy się też podziwiać odwagę, na jaką się zdobyć muszą, by rozpocząć na nowo życie w pustce zupełnej, w jakiej się znalazły. Wydaje się, jakby zapomniały zupełnie o dostatniem, wspaniałem mieście, gdzie przyszły na świat, gdzie życie było tak bezpieczne, tak przedziwnie urządzone i gdzie nektar tylu kwiatów, pamiętający pewnie jeszcze rozkosze lata, pozwalał czekać w beztrosce na grozę zimy. Pozostawiły tam zaśnione w ciasnych kołyskach tysiące wychowanek i pupilek, których nigdy już nie zobaczą. Opuściły w jednej chwili, oprócz niezmiernych skarbów wosku, smółki i pyłku, zgromadzonych przez siebie, jeszcze przeszło sto dwadzieścia funtów miodu to znaczy dwunastokrotną wagę ciał całego ludu, czyli przeszło sześćset tysięcy razy tyle, ile waży każda z nich zosobna, co miałoby dla człowieka wartość odżywczą równą czterdziestu dwu tysiącom tonn. Jest to zatem cała flotylla wielkich okrętów napełnionych żywnością, cenniejszą i doskonalszą od wszelkiej innej znanej nam. Miód bowiem jest dla pszczół czemś w rodzaju płynnego życia, czemś, co przypomina gotowy chylus, ulegający niezwłocznej i niemal zupełnej resorbcji w organizmie, tak, że daje minimalną ilość wydzielin.
Tutaj w nowym przytułku niema nic, ani kropli miodu, ani kulki wosku, ani kawałeczka plastra, słowem żadnego punktu oparcia. Gdzie spojrzeć, nagie, puste ściany, gdzie smutno i głucho, jakby nam było w olbrzymim gmachu, nie posiadającym niczego, ponad cztery zewnętrzne mury i dach. Otaczają je krągławe, gładkie ściany, wypełnione ciemnią, wśród której sklepia się kędyś w górze olbrzymia, baniasta kopuła. Pszczoła nie wie na szczęście, co znaczą daremne żale, w każdym zaś razie nie oddaje im się długo. Nietylko nie poddaje się niedoli, ale dodaje jej ona męstwa, jakiego nie miała dotąd. Zaledwo ul został odwrócony jak należy i ustawiony na swojem miejscu, zaledwo ukoiło się nieco zamieszanie, wywołane upadkiem żywego grona ze znacznej wysokości, bo od samego sklepienia na dół, natychmiast następuje w zmieszanej gromadzie podział nad wyraz jasny, określony, a niespodziewany. Większość pszczół, niby armja wykonywająca rozkaz wodza, zaczyna wspinać się gęstą kolumną po pionowych ścianach budynku. Gdy dotrą do szczytu kopuły, pierwsze, które tam stanęły, przyczepiają się mocno pazurami przednich nóg do podłoża, stojące za niemi chwytają się poprzednich i tak się dzieje coraz to dalej, aż się utworzy długi łańcuch, służący za most dla tłumu wspinającego się ciągle w górę. Powoli łańcuch ten zdwaja się nieco poniżej szczytu, potraja, uwielokrotnia, poszczególne jego ogniwa wiążą się z sobą, plączą i wzmacniają wzajem w nieskończoność. Powstają wieńce, a z nich przez ciągły napływ nowych pszczół tworzy się gęsta firanka kształtu trójkątnego, a raczej stożkowatego, którego wierzchołek tkwi w szczycie kopuły, a podstawa rozszerzająca się ku dołowi, zwiesza w połowie, albo nawet dwu trzecich wysokości całego gmachu. Wówczas ostatnia z pszczół na dole, powolna jakiemuś wnętrznemu zawołaniu, wbiega szybko aż na sam szczyt firanki, zawieszonej w ciemności, i zawisa u wierzchołka. Pszczoły przestają wspinać się w górę, ruch ustaje zupełnie, w całym ulu zapada milczenie, a tajemniczy stożek czeka przez kilka godzin na coś, co ma nastąpić. Jest to cisza niemal religijnego skupienia i w przeraźnym onym bezruchu iści się niepojęty i niezbadany cud narodzin wosku.
Przez cały ten czas, reszta pszczół pozostałych na dole, nie objawiając chęci pójścia za przykładem poprzedniej grupy, bada troskliwie cały gmach i przedsiębierze prace konieczne, nie troszcząc się wcale tworzeniem się owej dziwnej firanki, wzdłuż której fałd spłynąć ma dar przedziwny.
Podłoga zostaje najstaranniej umieciona, a wszystko, co się na niej niepotrzebnego znajduje, jak zwiędłe liście i ziarnka piasku, zostaje zebrane i wyniesione na zewnątrz, nieraz z wielkim mozołem wspólnemi siłami. Zamiłowanie porządku jest wielkie u pszczół i dochodzi wprost do manji prześladowczej. Jeśli pośród ostrej zimy silne mrozy nie pozwolą im przez czas dłuższy dokonać tego, co bartnicy zowią lotem czystości, to giną masami na straszliwe choroby żołądka, a za nic w świecie nie zanieczyszczą kałem ula. Tylko samcy nic sobie z tego nie robią i najbezwstydniej załatwiają swe potrzeby wprost na plastrach miodu, z których biorą pożywienie, a biedne robotnice są zmuszone czyścić je ustawicznie i usuwać ekskrementy.
Po skończeniu zamiatania, pszczoły tejże samej grupy, której nie interesuje wcale tajemniczy stożek zwisający od stropu w ekstazie milczenia, biorą się do starannego lutowania spojeń dolnej części ścian wspólnego mieszkania. Potem badają skrupulatnie wszystkie szczeliny, wypełniają je smółką i przykrywają z wierzchu, poczem zaczynając od dołu ula, lakierują ściany ula sumiennie. Jednocześnie organizuje się milicja miejska, obejmuje posterunek u bramy, a za chwilę pierwsze miodziarki liczną rzeszą wylatują na pola i wracają obładowane sokiem i pyłkiem.

II.

Zanim uchylimy fałd tajemniczej firanki, osłaniającej tworzenie się fundamentów istotnego miasta, którego ul jest jeno zewnętrzną granicą i osłoną, spróbujmy zdać sobie sprawę z inteligencji, którą będzie musiał rozwinąć nasz mały ludek wychodźców, a dalej z trafności sądu, spostrzegawczości, obliczeń i uzdolnień różnorakich, koniecznych do celu przystosowania schroniska do swych potrzeb, wykreślenia w ciemni planów miasta, wyznaczenia odpowiednich miejsc na place i budynki, które trzeba wznieść jak najoszczędniej i najszybciej, gdyż królowej spieszy się nieść jaja i rozsiewa je już po podłodze. Potrzebne są w tej ogromnej przestrzeni rozmaite konstrukcje, narazie istniejące jeno w wyobraźni, których kształty z natury rzeczy muszą się stosować do warunków lokalnych. Nie wolno zapomnieć o wentylacji, trwałości i wytrzymałości gmachów, zbadać należy odporność wosku, naturę różnych materjałów, które będą zmagazynowane, łatwość dostępu do składów, nawyknienia i upodobania królowej, a dalej rozkład spichrzów, domów, ulic, przejść i wiele innych rzeczy, których wymienić nie sposób. Ów rozkład zdaje się być z góry oznaczony, gdyż jest organicznie najlepszy i utrwalony instynktem.
Ale weźmyż pod rozwagę, że kształty ulów, które człowiek podsuwa pszczołom, są najrozmaitsze i odmian tych istnieje mnogość wielka. Przypomnijmy sobie garnek gliniany, używany do tej pory w Afryce i Azji, przejdźmy potem do klasycznego dzwonu słomianego, stojącego wśród kępy słoneczników, floksów i passiflorów pod oknami, lub w ogrodzie warzywnym wszystkich niemal ferm naszych, a wreszcie spojrzyjmy na prawdziwą fabrykę miodu współczesnego bartnictwa, w której gromadzi się często około stu pięćdziesięciu kilogramów gotowego produktu, złożonego w trzech, albo i czterech piętrach, wyniesionych jedne nad drugiemi, opatrzonych ramkami, które pozwalają zdejmować je, przesuwać, wyciągać z nich miód centryfugami, czy turbinami i stawiać znowu na dawnem miejscu, niby książki na półkach dobrze urządzonej bibljoteki.
Kaprys człowieka osadza pewnego dnia rój w takim, czy całkiem innym ulu, a pszczoły biorą potulnie w posiadanie mieszkanie, którego kształt i rozmiary ciągle je muszą zbijać z tropu. Biedny owad nie ma innego wyjścia, tylko musi sobie dać z tem wszystkiem radę. Musi się zorjentować, musi modyfikować plany, które z natury rzeczy są zasadniczo niezmienne i wyznaczyć musi w tej nieznanej sobie przestrzeni położenie magazynów zimowych, których nie można wysuwać poza krąg ciepła, wydzielanego przez tłum napoły zaśniony. Musi dalej przewidzieć w którem miejscu skoncentrują się plastry wylęgarni, których, pod grozą klęski zupełnej, nie wolno umieszczać gdziebądź, ale zawsze w tem samem miejscu, ani za wysoko, ani zbyt nisko, nie za daleko od bramy i nie za blisko. Rój wyszedł naprzykład z pnia drzewa obalonego, gdzie ul tworzył długą poziomą galerję, ciasną i niską i nagle dostał się do budynku wysokiego, niby wieża, której dach gubi się w ciemnościach. Albo znów (aby zbliżyć się do tego, co zazwyczaj stanowi niespodziankę przykrą dla rojów oswojonych) pszczoły nawykły od długich wieków żyć w kopulastych tumach ze słomy, będących stale w użyciu w naszych wiejskich pasiekach. Nagle osadza je człowiek w czemś w rodzaju ogromnej szafy, albo kufra trzy, lub cztery razy większych rozmiarów, niż domek rodzinny, który opuściły przed chwilą. Czasem, nieszczęśliwy rój znajduje się niespodzianie w czemś, na co niema nazwy, a co się składa z powikłanego, olbrzymiego rusztowania, złożonego z ramek, umieszczonych jedne nad drugiemi, jużto równolegle, poziomo, jużto pionowo z góry na dół, przecinających przestrzeń wielokrotnie w różnych kierunkach i mącących wszelkie wyobrażenia o jej rozmiarach i granicach.

III.

Mimo to nie zdarzyło się nigdy, ale to nigdy, by rój osadzony w ulu, choćby najrozpaczliwszych kształtów odmówił wzięcia się do pracy i dał się zniechęcić, lub choćby tylko zakłopotać dziwacznemi okolicznościami, w jakich się znalazł, chyba, że nowe mieszkanie przesiąknięte jest jakimś odorem nieznośnym, lub całkiem nie nadaje się do użytku. Ale nawet w tym wypadku niema mowy o zniechęceniu, ani przestrachu. Rój opuszcza, poprostu schronisko nieodpowiednie i udaje się nieco dalej na poszukiwanie innego, lepszego. Nie można również utrzymywać, by pszczoły zmusił ktoś do pracy głupiej, bezcelowej, czy pozbawionej sensu. Nie stwierdzono nigdy, by pszczoły straciły głowę, lub by, nie wiedząc czego się chwycić i na co się w danej sytuacji zdecydować, brały się do budowy naoślep, na los przypadku, wznosząc budowle niedbałe i nieforemne. Czy je umieścimy w kuli, w kostce, w piramidzie, czy w koszyku owalnym, wielobocznym, walcowatym, lub wreszcie nawet wśród skrętów spiralnych, zawsze poradzą sobie doskonale. Jeśli tylko schronisko to uznały za mieszkalne i bezpieczne, przekonamy się po kilku dniach, że to przedziwne zrzeszenie drobnych, inteligentnych indywiduów powzięło bez wahania, jednozgodnie plan działania, którego zasada jest wprawdzie niezmienna i niewzruszalna, ale metody wykonania i ich konsekwencje zostały świadomie przystosowane do okoliczności i oparły ten plan o punkt najkorzystniejszy, często jedyny, nadający się do zużytkowania w całem tem dziwacznem, absurdalnem czasem, domostwie.

Jeśli się znajdą w jednej z owych wielkich fabryk miodu, opatrzonych w ramki przesuwalne, o czem mówiliśmy przed chwilą, biorą owe ramki o tyle jeno pod rozwagę, o ile dają im one punkt wyjścia budowy, lub wygodne oparcie dla plastrów. Rzecz oczywista, że nic ich nie obchodzi wola, ani zamiar człowieka. Ale jeśli bartnik miał tyle przezorności, by powlec cienkim paskiem wosku górną deseczkę kilku górnych ramek, zrozumieją natychmiast korzyści, jakie im daje ta rozpoczęta praca, będąca przynętą, nadbudują starannie ową nikłą warstwę wosku, dodając doń własny, i przedłużą metodycznie plaster w oznaczonym kierunku. Podobnie też w wypadku, który staje się zwolna regułą w dzisiejszej intensywnej hodowli pszczół na miód, gdy mianowicie wszystkie ramki ula, w którym został rój osadzony, wyposażone są od góry do dołu w płatki wosku z wyciśniętemi zarysami komórek, pszczoły nie będą traciły czasu i materjału na budowanie plastrów innych, obok nich, lub napoprzek, nie zajmą się wcale bezpotrzebnem wypacaniem wosku, ale zastawszy robotę napoły wykonaną, poprzestaną na pogłębieniu komórek, dobudowaniu ścian z materjału dostarczonego, poprawiając tylko wytwór fabryczny w miejscach, gdzie rzędy wytłoczyn odchylają się bodaj trochę od najściślejszej linji pionowej. W ten sposób, w przeciągu niespełna tygodnia posiądą miasto równie wspaniałe i tak samo silnie zbudowane, jak to, które opuściły. Zdane na własne siły, zmuszone gromadzić wosk i budować odnowa, zużyćby musiały dwa do trzech miesięcy na wzniesienie tego mnóstwa magazynów i domów mieszkalnych.

IV.

Przyzna chyba każdy, że ów zmysł adaptacji i obejmowania w posiadanie znacznie przekracza granice ślepego instynktu. Niema zresztą nic dowolniejszego, jak ferowanie wyroków, co jest instynktem, a co nim już nie jest. Sir John Lubbock poczynił mnóstwo ciekawych, ważnych i głębokich spostrzeżeń nad mrówkami, osami i pszczołami. Ma on specjalne upodobanie w mrówkach, zda się trochę nieuświadomione i nieuzasadnione, które stąd wynika, że zajmował się temi owadami najwięcej. Wiadomo, że każdy obserwator uważa ten rodzaj stworzeń za najinteligentniejszy i najciekawszy, którym się interesuje, a wszystkie ma za nic. Należy się pilnie wystrzegać tego urojenia, powstałego pod wpływem miłości własnej. Sir John Lubbock odmawia tedy pszczołom wszelkich zdolności rozpoznawczych i twierdzi, że nie mogą wcale rozumować, z chwilą, kiedy znajdą się poza sferą rutynicznych funkcyj codziennych. Jako przykład podaje doświadczenie, które każdy może powtórzyć z łatwością. Wpuśćcie do pustej karafki pół tuzina pszczół i tyleż much, połóżcie karafkę poziomo i obróćcie ją dnem ku jasno oświeconemu oknu pokoju. Pszczoły będą się wysilały całemi godzinami, by znaleźć wyjście poprzez grubą ścianę kryształu i poginą co do jednej ze zmęczenia i głodu, muchy zaś wylecą wszystkie stroną przeciwną przez szyjkę w ciągu dwu minut. Sir John Lubbock wysnuwa stąd wniosek, że inteligencja pszczół jest bardzo mała, bo nawet głupia mucha sprytniej wywikła się z matni i potrafi znaleźć sobie drogę ocalenia. Wniosek ten nie wydaje mi się słusznym. Obracajmy dowolną ilość razy karafkę ku światłu, raz dnem, a raz szyjką, a zawsze i stale pszczoły zwrócą się przodem ku oknu i to niezwłocznie, za każdym ruchem naczynia. W oczach uczonego angielskiego potępia je owa miłość dla światła, będąca właśnie całym ich rozsądkiem. Są przekonane, że podobnie, jak w ulu, wyjście z każdego więzienia leży tam, skąd dochodzi najwyższy promień słońca, usiłują tedy kierować się tą zasadą i rozumują zupełnie logicznie. Nie zapoznały się w życiu z owym zaziemskim cudem, jakim jest dla nich szkło, owe środowisko, podobne powietrzu, przejrzyste, a dziwnie nieprzenikliwe, nie napotykane w przyrodzie. Ta przeszkoda tajemnicza jest dla ich umysłów tem więcej nieprzypuszczalna i tem mniej zrozumiała, im są inteligentniejsze. Bezmózgie muchy, dla których nie istnieje logika, wrażliwość na różnice naświetlenia, ani żadna tajemnica szkła, latają na oślep po wnętrzu karafki i, natrafiwszy, jak się to zawsze zdarza głupcom, na szczęśliwy zbieg okoliczności, który staje się ich ocaleniem tam, gdzie zazwyczaj giną mędrcy, ostatecznie wpadają przypadkiem w przewód szyjki i wydostają się na swobodę, nie wysilając się ani na odrobinę rozsądku.

V.

Tenże sam naturalista daje nam drugą próbkę braku inteligencji pszczół i w tym celu cytuje ustęp z dzieła wielkiego, amerykańskiego badacza i hodowcy pszczół, czcigodnego Langstrotha. — Mucha — powiada Langstroth — nie żyje z natury swej na kwiatach, ale żywi się substancjami, w których łatwo może się utopić i dlatego osiada przezornie na brzegu naczyń, zawierających pokarm płynny, czerpiąc go powoli, przeciwnie biedna pszczoła rzuca się w nie głową naprzód i ginie bez ratunku. Straszny los jednej, nie wzbudza obawy w drugiej i w innych, nadlatujących gromadą ku przynęcie. Siadają, jak głupie, na zwłokach, na konających i spotyka je to samo. Trudno sobie wyobrazić do jakich rozmiarów dochodzi ich szaleństwo i ten nabędzie o tem jeno pojęcia, kto widział sklep cukiernika, nawiedzony przez miljony zgłodniałych pszczół. Widziałem jak je wydobywano tysiącami z syropu, jak opadały chmarą gorący, gotujący się cukier, cała podłoga pokryta niemi była nieraz, zasłaniały okna ciałami, jedne wlokły się z trudem, inne latały, inne wreszcie tak były obżarte, że nie mogły ani łazić, ani latać, a ani jedna niemal nie była w stanie odnieść do ula łupu skradzionego. Tymczasem jednak w powietrzu brzęczały nowe roje i płynęły legjony oszalałych złodziejek.
Przytoczony fakt, zdaniem mojem, nie dowodzi tego, czego chce dowieść. Czyż podobny obraz nie przedstawiłby się jakiejś istocie zaziemskiej, spoglądającej na skutki naszego alkoholizmu, czy wojny, i chcącej wedle tych faktów określić granice naszej inteligencji? Gorsze jeszcze miałaby o nas wyobrażenie owa istota, a zważyć należy, że sytuacja pszczół w porównaniu do naszej jest nierównie gorsza. Zjawiły się one na świecie, by żyć wśród natury obojętnej i nieświadomej, nie zaś wraz ze stworzeniem niezwykłem, które co chwila burzy wokoło nich prawny i normalny stan rzeczy i stwarza zjawiska niezmiernie doniosłe w skutkach, a niepojęte. W naturalnej sytuacji, w życiu jednostajnem rodzimego boru możliwem byłoby szaleństwo takie, jakie opisał, Langstroth, tylko w razie, gdyby pełen miodu ul niespodziewanie przez przypadek uległ rozbiciu. Ale wówczas nie byłoby straszliwych okien, będących więzieniem, ani cukru wrącego, ani syropu zbyt gęstego, przeto pszczoły nie musiałyby walczyć na trupach swych sióstr o własne życie, a całe niebezpieczeństwo zredukowałoby się do takiej przygody, na jaką wystawiać się zwykło każde zwierzę w pogoni za zdobyczą.
Czyż zachowalibyśmy więcej zimnej krwi, gdyby jakiś potwór niesamowity atakował nas ciągle i mącił nam rozum? Czyż wolno nam potępiać pszczoły, które sami doprowadzamy do szaleństwa, a których inteligencja nie jest obliczona na przenikanie naszych zasadzek, podobnie jak nasza niezdolna jest odkrywać podobnych zakusów istoty wyższej, dotąd nieznanej, niemniej jednak możliwej. Nie znając sił takich, któreby rządziły nami, sądzimy, że stanowimy szczytowe zwieńczenie życia na ziemi, ale zapatrywanie podlega jeszcze dyskusji. Nie domagam się, by mi wierzono, gdy powiem, że, dopuszczając się szaleństw i głupstw lub czynów nikczemnych i podłych, wpadamy w sidła wyższego genjusza, ale nikt też zaprzeczyć nie może, że nie przekonamy się o tem kiedyś. Nie można twierdzić również, nie wpadając w bezrozum, że pszczoły nie posiadają rozumu dlatego, ponieważ dotąd nie mogły odróżnić człowieka od małpy i niedźwiedzia i traktują nas zupełnie tak samo, jak swego czasu, w macierzystym borze owe potwory sprytne, złośliwe i potężne. Nie ulega kwestji, że przenikają nas i otaczają różne wpływy niepojęte i że oddziaływają na nas potęgi, o których naturze nie wiemy dotąd nic zgoła.
Nakoniec spytam, chcąc zamknąć nareszcie tę apologję, z racji której wpadłem poniekąd w stronniczość, którą zarzucałem dopiero co Lubbockowi... czyż istota, wpadająca w szał bezrozumny, może nie posiadać inteligencji? Tak się właśnie dzieje zawsze na polu psychologicznych zjawisk, a inteligencja, będąc najwyższą, jest zarazem najbardziej chwiejną i zmienną funkcją materji. W kręgu tego samego światła co rozum, leży również namiętność i nikt powiedzieć nie zdoła, która z nich jest dymem, a która płomieniem tego samego ogniska. Tutaj zresztą namiętność pszczół posiada cechy takiej szlachetności, że usprawiedliwiają one całkiem zaćmienie ich inteligencji. Do szału nie popchnęła ich żądza obżarcia się miodem, mogłyby to bowiem uczynić spokojnie w domu.
Przypatrzmy się im lepiej, śledźmy je w sytuacji podobnej, a przekonamy się, że gdy tylko napełnią zbiornik swój w podgardlu umieszczony, natychmiast wracają do ula, wyrzucają łup do komórki, wracają po nową porcję i po trzydzieści razy robią tę drogę niestrudzenie, by skorzystać z obfitego żniwa. Jest to więc to samo pożądanie, którego rezultaty są w ulu tak doniosłe, ten sam zapał i gorliwość przyniesienia jak największych korzyści ojczyźnie i pokoleniom przyszłym. W wypadkach, kiedy szaleństwo człowieka posiada motywy równie bezosobiste, nadajemy mu, zaprawdę, inne, całkiem inne miano.

VI.

Należy wyznać jednak całą prawdę. Mimo cudów przemysłu, doskonałości urządzeń policyjnych, mimo ofiar i zaparcia się siebie na rzecz ogółu, pszczoły posiadają jedną wadę, która niweczy nieraz cały podziw, jaki dla nich mamy. Oto są one zupełnie obojętne na śmierć i nieszczęścia swych własnych sióstr. Istnieje w charakterze pszczoły rozdwojenie przedziwne. W ulu na łonie republiki wszystkie kochają się wzajem i pomagają sobie. Są złączone z sobą tak nierozerwalnie, jak wszystkie dobre myśli jednej duszy. Spróbujmy skaleczyć jedną, a natychmiast tysiąc poświęci się ku pomście jej krzywdy. Poza ulem nie znają się wcale. Czybyśmy je dręczyli, czy zabijali, zawsze i nieodmiennie powtórzy się jedno i to samo zjawisko. Nawet niema potrzeby dopuszczać się tego okrucieństwa, bo za pewnik przyjąć można, że choćby ginęły śmiercią straszliwą pszczoły, wyszłe z tego samego ula, o krok jeden od domostwa macierzystego, to inne pozostaną zupełnie obojętne, nie odwrócą nawet głowy, zlizywać będą dalej swemi, dziwnego kształtu języczkami, przypominającemi japońskie miecze, nektar, będący dla nich dobrem nierównie wyższem od życia. Nie uczynią na nie żadnego wrażenia krzyki śmiertelne i gesty konających, chociaż dotykają ich niemal wijące się w skurczach śmiertelnych siostry i towarzyszki pracy. Jeśli naprzykład plaster, na którym siedzą, jest widownią gwałtownej śmierci, to pospieszą najstaranniej wyzbierać kropelki miodu, przywarte do ofiar, by nic nie zmarniało, wejdą najspokojniej na trupy, czy konające biedaczki, nic sobie nie robiąc ze zwłok i nie spiesząc z pomocą żywym. Nie mają tedy w tym przypadku ani świadomości niebezpieczeństwa, na jakie się wystawiają, nie trwoży ich pokos śmierci, szalejącej wokoło, i nie posiadają najmniejszego poczucia solidarności, ani litości. Odnośnie do niebezpieczeństwa, rzecz została wyjaśniona. Pszczoła nie zna trwogi i niczego się nie lęka, oprócz dymu. Po wyjściu z ula, wraz z tchnieniem powietrza, nabiera w pierś męstwa i pewności siebie. Usuwa się przed tym, kto jej przeszkadza i udaje, że nie dostrzega jego obecności, o ile nie czyni na nią wprost zamachu. Uważa się za obywatelkę świata, będącego własnością wspólną wszystkich, gdzie każdy ma swe miejsce i prawo doń, przeto wszyscy winni być dyskretni i pokojowo usposobieni. Poza tą jednak pobłażliwością ukrywa się taka odwaga i pewność siebie, że nie uważa nawet za potrzebne okazywać tego. Gdy jej ktoś, czy coś zagrozi, usuwa się na bok, ale nie ucieka nigdy. Natomiast w ulu nie poprzestaje na takiem biernem ignorowaniu niebezpieczeństwa. Rzuca się z niesłychaną gwałtownością na każde żywe stworzenie, mrówkę, lwa, czy człowieka, któryby śmiał dotknąć świętej arki w celach zbrodniczych. Możemy to nazwać, stosownie do naszego zapatrywania, złością, głupiem zacietrzewieniem, albo bohaterstwem, rzecz sama się przez to nie zmieni wcale.
Natomiast niczego nie można przytoczyć na obronę braku poczucia solidarności poza ulem, nawet niezmiernej solidarności w granicach jego. Musimy przypuścić, że w inteligencjach wszystkich istot żywych istnieją granice niespodziane, tak, jakby ów mały płomyczek rozsądku czy świadomości, wybłyskający z mózgu, żywiony spopielaniem się tylu materyj trudnych do rozgorzenia i martwych,... był nader słaby, chwiejny i zdolny jeno oświecać jeden punkt, wszystko inne pozostawiając w ciemności. Możemy powiedzieć, że pszczoła, czy natura, używając do tego pszczoły, zorganizowała w ulu pracę zbiorową w sposób tak doskonały, jak nigdzie indziej, a zarazem do wyżyn doprowadziła tam kult i umiłowanie przyszłości. Czyż z tego to właśnie powodu pszczoły są ślepe na wszystko inne? Kochają to, co przed niemi, jak my kochamy to, co jest wkoło nas. Może miłość jedna wyczerpuje cały zapas serca, tak że nic nie zostaje dla drugiej? Niema nic zmienniejszego nad pojęcie miłosierdzia i litości. My sami w dawnych czasach bylibyśmy mniej urażeni ową bezwrażliwością pszczół, a żaden z pośród obserwatorów starożytności nie czynił im z tego tytułu zarzutu. Czyż zresztą możemy wyobrazić sobie zdziwienie i zgorszenie naszem zachowaniem się wobec bliźnich, owej wyższej istoty obserwującej nas, podobnie jak my obserwujemy pszczoły?

VII.

Celem sprecyzowania sobie lepiej rodzaju i zakresu inteligencji pszczół, należy koniecznie wziąć pod uwagę sposób, w jaki się porozumiewają z sobą. Jest rzeczą oczywistą, że tak się ma w istocie, gdyż nie mogłaby, bez porozumienia, przy zupełnej izolacji duchowej i milczeniu wielu tysięcy istot żywych istnieć republika tak ludna, której obywatele dokonywają tylu prac różnorakich, a tak organicznie związanych z sobą. Muszą tedy posiadać zdolność wyrażania swych myśli i uczuć, przy pomocy słownictwa fonetycznego, lub, co prawdopodobniejsza, przez język dotykowy, albo nakoniec intuicję telepatyczną, będącą przejawem własności materyj nieznanych nam dotąd zupełnie, odpowiadających zmysłom, których nie posiadamy. Może siedliskiem tej intuicji są owe tajemnicze anteny, rożki, czyli macki, które dotykają pustki i poznają ciemń, a składają się według obliczeń Chesshire’a u robotnic z dwunastu tysięcy włosków dotykowych i pięciu tysięcy dołków węchowych. Że porozumiewają się nietylko w sprawach zajęć zwyczajnych, ale i rzeczy niespodziane, niezwykłe mają również nazwę i miejsce w ich języku, dowodziłby fakt, iż każda nowina, dobra, czy zła, zwykła, czy nadprzyrodzona, szerzy się w ulu prędko. Utrata, lub odzyskanie królowej, spadnięcie plastru, napad nieprzyjaciela, lub wkroczenie królowej cudzoziemskiej do ula, zbliżanie się bandy łupieżców, odkrycie skarbu, wszystko to są wydarzenia, wywołujące zgoła odmienne zachowanie się pszczół i szmery tak charakterystyczne, że wytrawny chodowca z łatwością odgaduje, co się stało i co wprawia we wzburzenie ludek, rojący się w ciemni.
Jeśli nam trzeba dowodu ściślejszego, przypatrzmy się pszczole, która natrafiła na kilka kropel miodu, rozlanych na desce okiennej, albo na stole naszym. Przedewszystkiem zacznie pochłaniać skarb z takim zapałem, że możemy bez obawy przeszkodzenia jej w tem zajęciu naznaczyć plamką barwną włochatą kryzę dokoła szyi. Obżarstwo jednak jest jeno pozorne, miód nie dostaje się do jej żołądka właściwego, to jest tego, któryby nazwać można jej żołądkiem prywatnym, pozostaje on w woreczku przedżołądkowym, będącym, że się tak wyrazimy, żołądkiem państwowym. W chwili, gdy woreczek będzie pełny, pszczoła odleci, ale nie uczyni tego bez namysłu, z lekceważeniem, jakby postąpił motyl, lub mucha. Przeciwnie, spostrzeżemy, że przez chwilę będzie latała zwrócona wstecz, wpatrzona uważnie w skarb, badając jego położenie i to w niejakiej odległości od ramy okiennej, lub stołu, z głową skierowaną ku wnętrzu pokoju.
Rozpoznaje ona w ten sposób miejsce i utrwala w swej pamięci, gdzie mieści się odkryty skarb. Potem poleci prosto do ula, wyrzuci łup do jednej z komórek śpichrza i w ciągu trzech do czterech minut ukaże się ponownie. Znowu napełni woreczek i mniej więcej co pięć minut będzie tak zbierała miód, dopóki go starczy, nawet do samego wieczora, jeśli zajdzie potrzeba, nie przerywając pracy. Nie spocznie ani na chwilę, ale będzie latała ciągle od pokoju do ula i z powrotem.

VIII.

Nie chcę przyozdabiać prawdy w dodatki fantastyczne, jak to uczyniło wielu ludzi, pisząc o pszczołach. Spostrzeżenia tego rodzaju zaciekawiać mogą tylko wówczas, kiedy są ściśle prawdziwe i szczere. Czyniąc spostrzeżenie, że pszczoły nie są w stanie zakomunikować sobie żadnego zdarzenia zewnętrznego, mógłbym wzamian za to małe rozczarowanie zyskać pewną pociechę w stwierdzeniu faktu, że człowiek jest jedynem na ziemi stworzeniem, posiadającem rozum w całem tego słowa znaczeniu. Doszedłszy do pewnego okresu życia, doznajemy większego zadowolenia, mówiąc rzeczy prawdziwe, jak zdumiewające. I tutaj, jak w każdej innej okoliczności należy trzymać się zasady, że jeśli naga prawda w pierwszej chwili wydaje się nie tak wielką, wzniosłą, interesującą, jak przyozdoba fantastyczna, w jakąby ją można ubrać, to wina tego zjawiska leży w nas samych. Nie umiemy dotychczas należycie ocenić stosunku, w jakim może stać ona do istoty naszej, zgoła nam samym nieznanej, oraz do praw wszechświata i dlatego to nie prawda to potrzebuje, by ją uczynić wznioślejszą i wspanialszą, ale właśnie nasza inteligencja posiada braki, które usunąćby trzeba.
Wyznam szczerze, że bardzo często znaczona w opisany sposób pszczoła wracała sama. Możemy przypuścić, że zdarzają się u tych owadów podobne ludzkim różnice charakterów, że przeto jedne są gadatliwe, a inne zamknięte w sobie. Pewien znajomy, będący świadkiem onych doświadczeń, twierdził, że powodem tego może być egoizm, lub próżność, skutkiem czego wielu ukrywa starannie źródło swych bogactw, także przyczynić się mogła niechęć dzielenia się z towarzyszkami chwałą, bo tak cudowne wprost wyniki pracy musiały wzbudzić w ulu wielkie zdumienie i przynieść uznanie szczęśliwej robotnicy. Brzydkie to wady, zaprawdę, i nie licują zgoła z zacnością, lojalizmem i szczerością, jaka cechuje miasto dziewiczych pracownic. Bez względu na te jednak rozważania stwierdzić należy, że czasem, a nawet często pszczoła, faworyzowana przez los, wraca w towarzystwie kilku innych. Wiem dobrze, że Sir John Lubbock w końcowym ustępie swej książki p. t. „Ants Bees and Wesps” zamieszcza długie i drobiazgowe zestawienia, zawierające rezultaty badań, z których wynika, że prawie nigdy druga pszczoła nie towarzyszy w takim wypadku pierwszej. Nie wiem na jakich pszczałach robił doświadczenia uczony naturalista, a przypuszczam też, że warunki podczas robienia prób mogły być wyjątkowo niekorzystne. Moje właśne doświadczenia bardzo starannie przeprowadzone, z najtroskliwszem baczeniem, by zapach miodu nie zwabił sam przez się pszczół latających samopas, dały zgoła odmienne wyniki i z moich zestawień wynika najoczywiściej, że na dziesięć cztery pszczoły sprowadzają swe towarzyszki.
Pewnego dnia zauważyłem jedną, niezwykle małą pszczołę włoską i naznaczyłem jej kark kropką błękitną. Zaraz za drugiem pojawieniem się sprowadziła dwie podobne do siebie towarzyszki. Złapałem obie, nie przeszkadzając odlecieć pierwszej. Przyprowadziła zaraz trzy nowe, które również schwytałem i postępowałem tak ciągle aż do wieczora. Policzywszy więźniów, przekonałem się, że pierwsza zawiadomiła o znalezieniu skarbu aż ośmnaście sióstr swoich.
Ktokolwiek spróbuje powtórzyć to łatwe doświadczenie, stwierdzi niezawodnie, że, chociaż porozumiewanie się w tym wypadku nie stanowi reguły zasadniczej, zdarza się jednak często. Na tem opiera się zresztą metoda łowców pszczół w Ameryce, którzy ją stosują, poszukując barci pszczół dzikich. — Wyszukują — powiada Josiah Emery, cytowany przez Romanesa w jego „Intelligence des animaux” — wyszukują oni polanę lub las położony w znacznej odległości od kolonji pszczół swojskich, lub pasiek. Przybywszy na miejsce, łowca chwyta kilka pszczół, polatujących nad kwiatami, wkłada do pudełka zawierającego miód, potem zaś, gdy się nasycą, puszcza je wolno. Nastaje chwila oczekiwania, której trwanie zależy od odległości, w której znajduje się dzika barć w drzewie, lub ziemi. Łowca czeka cierpliwie i zawsze wkońcu doczeka się pszczół, wracających liczną gromadką. Chwyta kilka z nich ponownie, nasyca znowu i puszcza po jednej z różnych punktów polany, uważając dokładnie dokąd lecą. Punkt, ku któremu zmierzają wszystkie, wyznacza w przybliżeniu miejsce, gdzie znajduje się gniazdo.

IX.

W doświadczeniach tego rodzaju daje się zauważyć, że towarzyszki, zlatujące się na hasło przywódczyni do miejsca opatrznościowego, nie przybywają zawsze razem, ale przeważnie jedna po drugiej, w równych odstępach czasu. Należałoby tedy w sprawie tego porozumiewania się postawić kwestję, którą dla mrówek rozwiązał Sir John Lubbock, a mianowicie: czy pszczoły, lecące ku skarbowi odkrytemu przez pierwszą z nich, zdążają jej śladem, czy też są przez nią wysłane i odnajdują przynętę same, na podstawie otrzymanych od niej wskazówek i opisu miejsca, gdzie się znajduje? Jak to łatwo zrozumieć, w razie drugim, praca intelektualna jest nierównie większa i różni się ogromnie od tejże pracy w pierwszym wypadku. Uczony stwierdził co do mrówek, przy pomocy aparatu nader pomysłowego, opatrzonego w mnóstwo pułapek, samotrzasków, zwodzonych mostków i rowków z wodą, że mrówki idą tylko śladem przodowniczki. Doświadczenie to możliwe było do wykonania z mrówkami, które zmusić można, by szły drogą wyznaczoną, ale dla skrzydlatej pszczoły każda droga jest dostępna. Trzebaby tedy wymyślić inny sposób. Uczyniłem to, a chociaż nie dał wyników decydujących, mam przekonanie, że gdyby rzecz lepiej urządzić, a przytem uzyskać warunki pomyślniejsze, dałby on niezawodnie rezultat przekonywujący zupełnie.
Pracownia moja wiejska znajduje się na pierwszem piętrze ponad wysokim dosyć parterem. Z wyjątkiem kiedy kwitną lipy i kasztany, pszczoły nie zwykły latać tak wysoko. Stwierdziłem to ponad wszelką wątpliwość, gdyż mimo, że położyłem na oknie pełny miodu plaster, pootwierawszy nawet komórki, zapach miodu nie przynęcił żadnej. Wziąłem z ula oszklonego, stojącego opodal domu, pszczołę włoską, zaniosłem ją do pokoju, położyłem na plastrze i naznaczyłem podczas kiedy zajadała.

Napełniwszy woreczek, poleciała do ula, a ja, pobiegłszy za nią, ujrzałem przez szkło, jak wbiegła spiesznie, stąpając po głowach tłumu, zanurzyła głowę w jedną z pustych komórek, wyrzuciła miód i zabrała się do powrotu. Śledziłem ją i chwyciłem w momencie, gdy stanęła u wejścia. Powtórzyłem dwadzieścia razy próbę, za każdym razem chwytając pszczołę zwabioną, tak by inne nie mogły pójść jej tropem. Dla ułatwienia roboty, umieściłem tuż przy ulu pudełko szklanne, przedzielone zasuwką na dwa przedziały. Jeśli naznaczona pszczoła wychodziła sama, chwytałem ją, jak pierwszą i udawałem się do pracowni, aby czekać na miodziarki, którym mogła udzielić wskazówek. Jeśli ukazywała się w progu w towarzystwie innych, chwytałem wszystkie, umieszczałem pierwszą w jednym przedziale, oddzielając ją w ten sposób od reszty, potem znaczyłem pozostałe innym kolorem i puszczałem wolno, śledząc je wzrokiem. Gdyby istniało porozumienie słowne, intuitywne, telepatyczne, lub inny sposób orjentacji, pszczoły, dowiedziawszy się, gdzie znajduje się miód, na podstawie tego opisu powinnyby polecieć prosto do pracowni. Wyznaję z całą szczerością, że jedna tylko przybyła. Nie wiem, czy kierowała się informacją otrzymaną w ulu, czy nadleciała przypadkiem. Obserwacja była niedostateczna, ale okoliczności nie pozwoliły mi czynić dalszych badań. Puściłem wolno pszczoły zwabione i niebawem pracownia moja zaroiła się chmarą brzękliwą, którą sprowadziły swym śladem, jak to czynią zazwyczaj[1].

X.

Nie potrzebujemy wyciągać wniosków z tego nieścisłego doświadczenia, albowiem inne, ciekawe fakty pozwalają nam przypuszczać, że pszczoły używają pomiędzy sobą pewnych metod celem wejścia w porozumienie duchowe, przekraczające prymitywne: tak... i... nie... dające się uskutecznić gestem, albo samem naśladowaniem tego, co czyni któraś z nich. Pośród wielu innych przytoczyćby można fakt harmonijnej współpracy w ulu, zadziwiający podział funkcyj i ład nienaruszalny, jaki tam dostrzegamy. Stwierdziłem sam niejednokrotnie, że miodziarki, które naznaczyłem z rana, gdy były przy pracy, o ile tylko nie rozwinęło się nagle zbyt dużo kwiatów... popołudniu zajęte były ogrzewaniem liszek w wylęgarni, lub wentylowaniem ula. Czasem znajdowałem je pośród zbitej masy tajemniczego, zapadłego w półsen grona, wewnątrz którego pracują wosczarki i rzeźbiarki. Zauważyłem też, że robotnice, w ciągu jednego, czy dwu dni zajęte znoszeniem pyłku, nie zbierały go wcale dnia trzeciego, szukając jeno soku kwietniego, potem zaś wracały do pracy poprzedniej.
Możnaby zacytować jeszcze odnośnie do kwestji podziału pracy to, co słynny francuski badacz, Jerzy de Layens nazywa: rozmieszczeniem pszczół na kwiatach miodonośnych. Codziennie, w chwili pojawienia się słońca na niebie, wracają wysłane o samym świcie wywiadowczynie i ul dowiaduje się dobrej nowiny: dzisiaj zakwitły lipy nad kanałem... łan białej koniczyny wzdłuż gościńca czeka na miodziarki... szakłak i szałwia do południa najpóźniej otworzą korony... lilje i rezeda pełne są pyłku... Niezwłocznie trzeba się zorganizować, ułożyć plan kampanji i ruszać do pracy. Pięć tysięcy najsilniejszych poleci do lip nad kanał, trzy tysiące młódek uda się na łan koniczyny. Te znowu, które wczoraj namęczyły się, zbierając nektar, dadzą folgę swym języczkom i woreczkom i będą zbierały czerwony pyłek rezedy, a druga ich grupa przyniesie ile się da żółtego pyłku lilji. Nie zdarza się nigdy, by pszczoła mieszała kolory, czy gatunki pyłku, latając tu i tam naoślep. Każdy gatunek i kolor ma swą oddzielną serję komórek, gdzie bywa składany metodycznie. Jest to ważna praca i dokonywa się jej w ulu z całą troskliwością. W ten sposób rozdziela rozkazy ukryty, niewidzialny genjusz, a robotnice ruszają niezwłocznie w długich kolumnach i każda leci prosto na swe stanowisko. — Jestem przekonany — dodaje Layens, — że pszczoły są najdokładniej poinformowane o miejscu kwitnienia, wartości miodonośnej, oraz odległości od ula wszystkich kwiatów, w szerokim promieniu dokoła swego mieszkania.
— Notując starannie kierunek w jakim lecą pszczoły — powiada on dalej — i przyjrzawszy się szczegółowo ich pracy na miejscu, na różnych rodzajach kwiatów, można stwierdzić, że rozmieszczają się one na kielichach proporcjonalnie do liczby roślin jednego gatunku i do ich wydajności miodonośnej. Więcej nawet, przekonać się można, że każdego dnia zosobna ocenić umieją wartość słodkiego soku, jaki mają do dyspozycji.
— Gdy naprzykład z wiosną, po przekwitnięciu wierzb, w chwili kiedy na polach niema jeszcze żadnych rozkwitłych roślin, pszczoły mają jedynie pierwsze kwiaty leśne do miodobrania, widzimy, że uwijają się żwawo nad jaskrami, tarniną i fiołkami. W kilka dni potem, kiedy zakwitnie coś innego na polu w ilości dostatecznej, pszczoły niezwłocznie porzucają kwiaty leśne, w pełni rozkwitu będące, i ruszają na pola ku roślinom, dającym sok słodszy i lepszy dla ich celów.
— Można tedy powiedzieć z zupełną ścisłością, że kolonja pszczół, zarówno w pracy swej we wnętrzu ula, jak też w zbieraniu materjału na miód i pyłku poza ulem umie przeprowadzić w racjonalny sposób przydział liczby robotnic stosownie do rozmiarów zadania, oraz że wierna jest zasadzie metodycznego podziału pracy.

XI.

Spyta ktoś może, czemu mi tak zależy na stwierdzeniu, czy pszczoły mają mniej, czy więcej rozumu? Czemu śledzę z tak troskliwą drobiazgowością najmniejszy ślad owej materji niewidzialnej prawie, jakby szło o rzecz, od której zawisły losy ludzkości? Nie dopuszczając się przesady, pozwalam sobie twierdzić, że sprawa ta ma dla nas bardzo wielkie znaczenie. Odkrywając poza sobą prawdziwy ślad rozumu, doznajemy czegoś w rodzaju wzruszenia, jakie ogarnęło Robinsona, kiedy znalazł odbicie stopy ludzkiej na piasku swej wyspy. Czujemy się mniej samotni, jak sądziliśmy, że jesteśmy na ziemi. Starając się zdać sobie sprawę z inteligencji pszczół, studjujemy na nich przejawy substancji najcenniejszej, jaką posiadamy sami, natrafiamy na atom tego cudownego fluidu, który, gdziekolwiek się znajdzie, posiada magiczną własność przeistaczania ślepej konieczności w czyny świadome, organizowania, uszlachetniania, zwielokrotniania życia, trzymania w zawieszeniu, w sposób iście nadludzki, brutalnej siły śmierci i odwracania koryta tej niedostrzegalnej fali, zmiatającej wszystko co żyje w przepaść zapomnienia i niebytu.
Gdyby się okazało, że sami jedni tylko zdolni jesteśmy posiąść i utrzymać cząsteczkę materji w stanie tego rozkwitu, czy rozbłysku, który zwiemy inteligencją, mielibyśmy prawo uważać się za uprzywilejowanych i twierdzić, że natura dosięgła w nas pewnego celu swego. Tymczasem mamy pewne dane i spostrzeżenia, świadczące, że niemal identyczny cel osiągnęła taż sama natura w stworzeniach z gatunku błonkoskrzydłych. To nie decyduje o niczem, powiadają uczeni, może też mają rację, ale fakt ten zasługuje mimo to na zaszczytne miejsce pośród mnóstwa drobnych faktów, nadających się do wyjaśnienia stanowiska naszego na tej ziemi. Jest to, pod pewnym względem, dowód kontrolny, dotyczący najbardziej zawikłanej i niepoznawalnej niemal części naszej istoty, widzimy tu zszeregowanie przeznaczeń, na które patrzymy ze stanowiska wyższego niźli to, na jakiem stoimy sami, rozważając przeznaczenie człowieka. Jest to skrót owych wielkich i prostych linij, jakich śledzić do kresu, ni rozwikływać nie mamy możności w sferze niesiężnej myślą, własnego życia. Mamy tutaj zamknięte w ciasnej przestrzeni, którą odsłoniwszy objąć możemy jednym rzutem oka... ducha i materję, gatunek i indywiduum, ewolucję i bezruch, przeszłość, i przyszłość, życie i śmierć. Nasuwa się też pytanie, czy energja zawarta w jakiemś ciele i miejsce, jakie zajmuje w przestrzeni i czasie, modyfikują w tym stopniu, jak nam się to wydaje, ideję zasadniczą natury, którą odnaleźć można równie dobrze wśród małej historji ula, w której dni są stuleciami, jak wielkiej historji ludzkiej, której trzy pokolenia liczą się za wiek jeden.

XII.

Zawróćmy do tego momentu dziejów naszego ula, na którym je przerwaliśmy, i odsłońmy, o ile to możliwe, zwoje onej fałdzistej zasłony, w pośród której rój trwa w onem przedziwnem poceniu się, wytwarzającem materję śnieżystej białości, puszystą i lekką, która zamieni się potem na twardy łom ścian gmachów państwowych. Wosk, tworzący się właśnie, różni się znacznie od tego wosku, który znamy wszyscy dobrze, jest niepokalanie czysty i prawie nieważki. To prawdziwy duch miodu, będącego znowu wewnętrzną istotą kwiatu, zrodzoną w doskonałym kształcie w godzinach ekstatycznego zapamiętania. Przetwarza on się w naszych rękach niewątpliwie skutkiem wspomnień skąd się wziął, w podświadomem uznaniu lazuru nieba, fali woni i krystalicznie czystych przestworów powietrza, które go wydały, w światło czyste i wonne, w święte światło ołtarzy i światło katafalków, gdzie spoczywa ciało nasze, gdy dusza uleciała w bezmiary wieczności.

XIII.

Nie jest rzeczą łatwą śledzić poszczególne fazy produkcji i przetwarzania wosku w gronie roju, który zaczyna budowę. Wszystko dzieje się pod okrywą ciał, które stają się coraz to gęstsze i wywołują temperaturę wysoką, sprzyjającą wypacaniu, co jest przywilejem i funkcją pszczół młodych. Huber pierwszy zajął się badaniem tego zjawiska i dzięki niepojętej cierpliwości, doznawszy mnóstwo niebezpiecznych, a nawet groźnych przypadków, uzyskał dane, które zawarł w pracy, obejmującej przeszło dwieście pięćdziesiąt stron druku. Są one bardzo ciekawe, ale bardzo niejasne, ponieważ zaś nie piszę podręcznika technicznego, przeto poprzestanę na tem, co każdy może zaobserwować w ulu oszklonym, pomagając sobie tylko obserwacjami uczonego apjologa.
Wyznać musimy, że nie wiemy dotąd wcale, przez jakie procesy chemiczne miód zmienia się w wosk w ciele pszczoły, wiszącem nieruchomo, będącem dla nas źródłem tylu jeszcze innych zagadek. Stwierdzić można tylko, że po upływie ośmnastu do dwudziestu czterech godzin, pojawiają się w zakładkach czterech odcinków tułowia pszczoły, po jednej z każdego boku, białe, przejrzyste łuseczki i to w temperaturze tak wysokiej, że wydaje się, jakoby ogień żarzył się we wnętrzu ula.
Kiedy już wszystkie, aż do ostatnich, wiszących u samej podstawy stożka, okryją się takiemi białemi prążkami, jedna ze znajdujących się najniżej, ogarnięta jakby niespodzianie natchnieniem, zrywa się, biegnie szybko w górę po biernej masie i, dosięgnąwszy szczytu kopuły, wiesza się jej tam, odpychając głową i nogami inne, tamujące ruchy. Potem chwyta nogami i szczękami jedną po drugiej blaszkę wosku przylgnioną do tułowia, ugniata ją, gryzie, zarabia ze śliną, miętosi, czyni plastyczną, słowem urabia, niby rzeźbiarz glinę, lub murarz wapno. Skoro substancja wydaje jej się dosyć podatną i osiągnie odpowiednią spoistość, pszczoła przykleja ją mocno do sklepienia, kładąc niejako podwalinę, czyli raczej tworząc zwornik sklepienia nowego miasta, gdyż budowa odbywać się będzie nawspak, a miasto będzie spływać z nieba, zamiast wznosić się z powierzchni ziemi, jak miasta ludzkie.
Do pierwszej kulki dokleja następnie inne, zgarniając je z poszczególnych zakładek twardego, chitynowego brzucha swego, zlepia je razem, gładzi, ślini, nadaje im kształt właściwy, a potem, obmacawszy jeszcze różkami wszystko, jak przybyła, zbiega na dół i przepada w tłumie.
Natychmiast druga podejmuje pracę swej poprzedniczki, dodaje swe kulki, poprawia co jej, się wydaje niezgodne z tradycją rodu i planem idealnym miasta, odbiega i robi miejsce trzeciej, po której zaczyna pracować czwarta i następne, a każda zjawia się jeno na chwilę, nie kończy dzieła, dorzucając jeno swój plon do całokształtu ogólnego dobra.

XIV.

U szczytu kopuły zwisa teraz blok wosku. Jest on jeszcze bezkształtny, gdy nabierze rozmiarów dość znacznych, wybiega ze zbitej masy ciał druga pszczoła, odmiennej na pierwszy rzut oka natury od tych, które dotychczas pracowały nad wytworzeniem bloku. Sądząc po ruchach zwinnych i pewnych siebie, oraz pełnem skupienia oczekiwaniu wszystkich otaczających ją, jest ona genjalnym inżynierem, który wyznacza w pustce miejsce, gdzie ma się zjawić pierwsza komórka, dająca punkt zaczepienia i kierunek wytyczny wszystkim następnym. Pszczoła ta zalicza się do grupy rzeźbiarek, czy cyzelatorek nie wypacających wosku, poprzestających jeno na kształtowaniu materjału dostarczonego. Obiera miejsce na pierwszą komórkę, grzebie przez chwilę w bloku, wygarniając wklęsłość i gromadząc wokół niej budulec, na ściany przeznaczony. Zaznaczywszy w ogólnych zarysach kształty, odchodzi, podobnie jak to uczyniła pierwsza fundatorka, a na jej miejsce pojawia się druga i prowadzi dalej dzieło, które kończy trzecia. Tymczasem tuż obok zaczynają pracę inne, przystawiając do ścian pierwszej komórki następne, podobnie jak pierwsze stosując system podziału pracy i kolejnego jej następstwa. W ten sposób coraz to szerzej zarysowuje się płaszczyzna plastra i jego oba brzegi skrajne, a robota posuwa się rzędami od góry ku dołowi i to jednocześnie po obu przeciwległych stronach bloku, tak że powstają dwa plastry, stykające się dnami z sobą. Jakieś zasadnicze prawo ula normuje zapał do pracy i wydziela równe racje zaszczytu, tak że i tutaj stwierdzoną zostaje zasada ludzka, iż każde dzieło wielkie i zbiorowe winno być anonimowe, by było wyrazem braterstwa.

XV.

Niebawem wypełnia się forma plastra. Jest on jeszcze w ogólnym kształcie swym soczewkowaty, a rurki sześcioboczne, z których się składa, są ku środkowi dłuższe, czyli głębsze, niźli obwodowe, tak, że od centrum ku brzegom głębokość ich maleje regularnie. W tej fazie swej, ma mniej więcej kształt i grubość języka człowieka, utworzonego po obu stronach z siatki wgłębień sześciobocznych, stykających się dnami.
Gdy komórki pierwszego płatka zostaną skończone, fundatorki przyklejają w pewnej odległości do stropu drugi blok wosku, potem trzeci i dalsze. Bloki te mieszczą się w odległościach równych, które obliczone są w ten sposób, by w czasie kiedy plastry uzyskają swą normalną grubość, co się staje dużo później dopiero, pszczoły mogły swobodnie poruszać się pomiędzy jedną taką, a drugą ścianą równoległą.
Muszą tedy mieć zdolność przewidywania grubości definitywnej skończonych plastrów, wynoszącej dwadzieścia dwa do dwudziestu trzech milimetrów, a także szerokości ulicy, która wynosi około jedenastu milimetrów, co stanowi dwukrotną długość ciała pszczoły roboczej. Przewidują też, że będą musiały pracować przy plastrach, stojąc tyłem, a naprzeciw siebie.
Nie są jednak nieomylne i praca ich nie jest mechaniczna. W trudnych warunkach będąc, popełniają czasem wielkie błędy. Zdarza się, że przestrzeń pomiędzy plastrami jest za mała, lub za duża. Starają się temu zaradzić jak mogą, wyginając wgłąb płaszczyznę plastrów zbyt blisko położonych, albo też wprawiając w puste miejsce dodatkowy plaster, jednostronny i nieregularny. — Mylą się czasem, — powiada Reaumur i fakt ten świadczy jeszcze chyba dobitniej, że myślą i rozumują.

XVI.

Wiemy, że pszczoły budują cztery rodzaje komórek. Komórki królewskie, które są odrębne i przypominają kształtem żołądź dębu, wielkie komórki, przeznaczone na hodowanie samców i na śpichrze z rezerwowym zapasem żywności podczas wielkiej obfitości kwiatów, potem komórki małe dla jaj i liszek roboczych, to znaczy normalne, służące też za przechowania dla miodu w czasie zwykłym, i ten ostatni rodzaj komórek zajmuje ośm dziesiątych powierzchni wszystkich plastrów całego ula. Prócz tego pszczoły budują czwarty rodzaj komórek, służących za łączniki pomiędzy trzema pierwszemi rodzajami, tak zwane komórki przejściowe. Prócz tych ostatnich, których nieregularność jest nieuniknioną, rozmiary typu drugiego i trzeciego typu są tak precyzyjne i stale zawsze te same, że kiedy wprowadzono decymalny system miar i szukano w przyrodzie pierwowzoru stałej wielkości, mogącej służyć za punkt wyjścia i jednostkę niezmienną, Reaumur zaproponował, by przyjęto, jako jednostkę, rozmiar komórki pszczelej[2]. Każda komórka jest to rurka sześciościenna z podstawą piramidalną, a każdy plaster składa się z dwu warstw tych komórek, zwróconych do siebie podstawami w ten sposób, że każdy z trzech rombów, czyli ostrokątów, tworzących trzy ściany podstawy piramidalnej komórek awersu, jest jednocześnie częścią składową piramidalnej podstawy trzech komórek rewersu plastra.
W tych to rurkach sześciobocznych mieści się miód. Celem zapobieżenia, by miód nie wylał się z komórek, kiedy jest płynny, to znaczy przez czas swego dojrzewania, coby się stać musiało niezawodnie gdyby komórki położone były całkiem poziomo (jak nam się to zresztą wydaje), pszczoły nadają im pochylenie ku górze, wynoszące cztery, do pięciu stopni.
Reaumur, zdjęty podziwem nad tą cudowną konstrukcją, powiada: — Oprócz oszczędności wosku, jaką daje taki układ komórek, pozatem, że przez taką budowę pszczoły napełniają całą miąższość plastra równomiernie, tak, że niema ani jednego próżnego miejsca, konstrukcja tego rodzaju odznacza się jeszcze bardzo wielką wytrzymałością i lekkością jednocześnie. Piramidalne dno każdej komórki tkwi we wgłębieniu piramidalnem, utworzonem przez dna komórek przeciwległych i wzajemnie, ściany dna tych ostatnich opierają się o dno komórki pierwszej. W ten sposób naroża i płaszczyzny wzmacniają się wzajemnie, każdemu narożowi odpowiada wklęsłość, a we wklęsłość jednej warstwy wchodzą naroża drugiej. Genjalny jeno wprost pomysł drążenia komórek po obu stronach bloku jednocześnie mógł doprowadzić do wykorzystania całej masy materjału. Najwykształceńszy inżynier nie mógłby uzyskać mniejszą masą materjału większej wytrzymałości całości, która zjednoczona zarazem z pojemnością, doprowadzoną do szczytu, sprawiła, że kształt komórki pszczelej stał się punktem wyjścia wielu konstrukcyj ludzkich.

XVII.

— Geometrzy — powiada dr. Reid — wiedzą dobrze, że są trzy rodzaje figur geometrycznych, które można wkreślić w daną płaszczyznę tak, by ją podzieliły bez reszty na równe i równokształtne części.
— Są to: trójkąt równoboczny, kwadrat i sześciobok równoboczny. Z pomiędzy tych figur największą wytrzymałością i praktycznością odznacza się sześciobok i przewyższa dwie pozostałe figury. Pszczoły zastosowały ten właśnie kształt do budowy komórek, jakby uświadomiały sobie jego zalety.
— Podobnie też dno komórki składa się z trzech płaszczyzn rombowych, zbiegających się w jedno naroże. Zostało udowodnionem, że taka konstrukcja pozwala na najdalej posuniętą oszczędność pracy i materjału. W obliczeniach, jakie robiono, szło o oznaczenie kąta nachylenia płaszczyzn, które daje oszczędność największą, w stosunku do maximum wytrzymałości. Jest to problem trudny i różnie go rozwiązywali uczeni, aż w końcu Maclaurin, którego odnośną pracę znaleźć można w rocznikach Akademji Królewskiej w Londynie[3] rozstrzygnął kwestję definitywnie, odkrywając jednocześnie, że obliczenia jego zgadzają się zupełnie z kątem nachylenia płaszczyzn dna komórki pszczelej.

XVIII.

Nie utrzymuję wcale, by pszczoły miały zajmować się skomplikowanemi obliczeniami geometrycznemi, ale tak samo nie mogę przypuścić, by sam jeno przypadek, albo siły ślepe dać mogły tak zadziwiające wyniki. Ten sam problem nasunął się osom, które budują również plastry, zawierające sześcioboczne komórki, podobne pszczelim, a rozwiązały go dużo gorzej. Ich plastry posiadają jedną tylko warstwę komórek, nie mających wspólnego dna dla dwu stron przeciwległych. Stąd też plastry ich są wiotkie, nieregularne, osy tracą dużo czasu, materjału i przestrzeni, a oznaczyć to można na jedną czwartą straty wysiłku, a jedną trzecią straty przestrzeni. Podobnie ma się rzecz z trygonami i meliponami, które są pszczołami swojskiemi, stojącemi jednak na dużo niższym stopniu kultury. Budują one komórki wylęgowe w jednej tylko warstwie, a swe poziomo ustawione plastry, umieszczone jedne nad drugiemi, opierają na nieforemnych i kosztownych niesłychanie słupach woskowych. Komórki śpichrzowe tych pszczół, to nieforemne wory woskowe, nagromadzone bezładnie, posiadające kształty przygodne, i zamiast oszczędzać miejsca, mimo widocznych wysiłków dostosowania się do danej przestrzeni, tracą jej mnóstwo. Podobnie też zamiast, jak pszczoły nasze, wykorzystywać w budowie komórek wylęgarni miejsce, umieszczają melipony, obok płaskich komórek, okrągłe w sposób bardzo niezręczny. To też, porównywając ich gniazda z miastami matematycznie zbudowanemi pszczół cywilizowanych, wydaje nam się, że widzimy kupę prymitywnych szałasów szczepu koczowniczego, gdy tymczasem ul przypomina nieubłaganie regularne miasto współczesne, może pozbawione uroku romantyczności, ale zadziwiające logiką genjuszu człowieczego, który walczy dzielniej i skuteczniej niż za czasów dawnych z potęgami czasu, przestrzeni i materji.

XIX.
Dawna teorja Buffona, wznowiona zresztą w czasach ostatnich, twierdzi, że pszczoły nie mają na celu budować komórek sześciobocznych o dnie piramidalnem, ale że drążą w wosku otwory krągłe, ponieważ jednak towarzyszki ich obok i naprzeciwko drążą takie same otwory krągłe, z tą samą intencją, przeto miejsca zetknięcia się tych komórek muszą przyjmować kształty płaskie i skutkiem tego komórka przyjmuje postać znaną. Tak samo, dodaje, dzieje się zresztą z kryształami, łuską niektórych ryb, bańkami mydlanemi i wielu innemi rzeczami. Buffon proponuje następujące doświadczenie: Napełnijmy rynkę szczelnie grochem, albo inną jarzyną o walcowatych ziarnach, zalejmy wodą przestrzenie wolne pomiędzy poszczególnemi ziarnami i postawmy na ogniu, by je doprowadzić do rozpęcznienia. Po niedługiej chwili okaże się, że walcowate ziarna przybrały kształt sześciobocznych słupków. Stało się to na drodze czysto mechanicznej. Każde cylindryczne ziarnko, pęczniejąc, stara się zająć w danej przestrzeni jak najwięcej miejsca, przeto ciśnie na sąsiednie i doznaje tego samego nacisku, czego wynikiem jest przemiana kształtu walcowatego na sześcioboczny. Każda pszczoła stara się tak samo przy pracy wypełnić daną przestrzeń swem ciałem i rozszerzyć ją jak najbardziej dla uzyskania swobody ruchów. Ciało jej jest walcowate, jeśli przeto kształt komórki jest sześcioboczny, to jest to wynikiem nacisku wzajemnego walcowatych komórek na siebie.

XX.

Każą nam tedy wierzyć, że wzajemne przeszkody wytwarzają cud, podobnie jak z tegoż samego powodu, występki ludzkie stwarzają cnoty społeczne, przez co dzieje się, że rodzaj ludzki, wstrętny często w osobniku, znośnym się staje w swym całokształcie. Możnaby teorji tej zarzucić, jak to uczynili Brougham, Kirby, Spence i inni uczeni, że doświadczenie z grochem i bańkami mydlanemi niczego nie dowodzi, bo zarówno w jednym, jak i drugim przypadku powstają utwory bardzo nieregularne, a przytem nacisk wzajemny wcale nie tłumaczy zjawiska dna piramidalnego.
Możnaby powiedzieć dalej, że istnieje więcej jeszcze sposobów wykorzystania konieczności ślepej, a osa bibularka i trzmiel włochaty, oraz melipony i trygony meksykańskie i brazylijskie dochodzą do całkiem innych i dużo gorszych rezultatów, mimo że wszystkie warunki i okoliczności są te same. Możnaby powiedzieć jeszcze, że jeśli komórki pszczół podlegają prawom krystalizacji śniegu, baniek mydlanych i gotowanego przez Buffona grochu, to podlegają jednocześnie, przez swą symetrję rozkładu, dwustronności wyzyskującej materjał do ostatnich granic i celowe pochylenie, także innym jeszcze prawom, które nie dotyczą materji.
Możnaby dodać, że cały genjusz człowieka polega właśnie na tem, iż w sposób najlepszy rozwiązuje problemy narzucone mu przez konieczności analogiczne, a jeśli uważamy dzieła jego za doskonałe to dlatego, że niema ponad nami istot, któreby je krytykowały. Ale ponad wszelkie rozumowania wyżej stawiać należy fakty, a dla zbicia zarzutu, popartego doświadczeniem, niema lepszej metody, niż doświadczenie drugie.
Celem stwierdzenia, że budowanie komórek sześciobocznych jest rzeczywiście wpojone w umysł pszczół, wykroiłem pewnego dnia z plastra, w samym środku, w miejscu, gdzie były komórki z liszkami i pełne, zasklepione złoża miodu, okrągły otwór wielkości pięciofrankówki i wykrojony kawałek wyjąłem. Potem przeciąłem krążek w ten sposób otrzymany przez połowę jego grubości, cięciem, przez podstawy piramidalne obustronych komórek i dopasowałem do jednego z uzyskanych odcinków blaszkę cynową tych samych rozmiarów, odporną dostatecznie na ugięcie. Potem włożyłem krążek wraz z blaszką w to samo miejsce plastra. Po jednej stronie przedstawiał się tedy jak przedtem, gdyż dziura została załatana, po drugiej jednak widniała szeroka pustać, obejmująca przestrzeń jakichś trzydziestu komórek, a dno jej stanowiła płaszczyzna cynowa. Pszczoły popadły w wielkie zadziwienie, potem nawet w złość. Zbiegły się gromadnie, obsiadły brzegi dziury, dumały, brzęczały, miotały się w różne strony, nie mogąc pojąć, skąd się wzięła dziura i to coś, co migotało na dnie. Trwało to przez dni kilka, a pszczoły nie mogły powziąć postanowienia. Ale żywiłem je dobrze co wieczór i niezadługo zabrakło im komórek dla składania rezerw miodowych. Wówczas to niezawodnie inżynierowie, wosczarki i rzeźbiarki otrzymali rozkaz zużytkowania bezpożytecznej dziury.
Okryła to miejsce gęsta masa wosczarek dla utrzymania potrzebnej temperatury, inne zeszły na dno i zaczęły starannie badać metalową płaszczyznę oraz sklejać ją z brzegami przeciętych komórek dawnych. Do uzyskanego tak oparcia woskowego zaczęły dorabiać komórki nowe, postępując z pracą systematycznie w prawo i lewo wokoło okrągłego obwodu. Nowe te komórki miały dno płaskie z konieczności, ale w miejscu, gdzie się zaczynać miało, widniały wyraźnie naszkicowane trzy linje, znaczące boki trójkąta, którym zaczynać się miała piramida, a kąty, pod któremi się rozchodziły, zachowały najściślejsze rozmiary i umieszczone były w miejscach dokładnie przeciwległych wgłębieniom, utworzonym przez komórki drugostronne.
Po cztedziestu ośmiu godzinach, mimo że w niewielkiej przestrzeni pracować mogły zaledwo trzy czy cztery pszczoły równocześnie, cała cyna pokryta była komórkami. Nie były one tak regularne, jak w normalnym plastrze i dlatego królowa, obejrzawszy je, nie chciała w nie znosić jaj. Miała słuszność, wyszłaby z nich generacja upośledzona. Wszystkie były jednakże dokładnie sześcioboczne, nie mogłem dostrzec ani jednej linji krzywej, ani jeden kąt nie był zaokrąglony, nic nie odstępowało od planu zwyczajnego. A przecież wszystkie okoliczności uległy zupełnej zmianie, komórki nie mogły być żłobione w bloku, jak to obserwował Huber, ani w płacie wosku, wedle doświadczeń Darwina, ani też nie były zrazu okrągłe, a potem formowane w sześcioboki przez wzajemny ucisk. Nie mogło tu być mowy o wzajemnych przeszkodach, gdyż powstawały jednocześnie, ale jedna po drugiej w przestrzeni zupełnie pustej, na płaszczyźnie, gdzie musiały być kreślone linje rzutów każdej ściany. Widać stąd jasno, że sześciobok nie jest wynikiem konieczności mechanicznej, ale że jest podstawą planu budowy, przez doświadczenie utrwaloną w umyśle i woli pszczół. Zaznaczam tu jeszcze, że komórki, zbudowane na cynie, miały za dno sam metal. Inżynierowie, projektujący budowę, sądzili zapewne, że wystarczy takie dno dla utrzymania płynu i uznali za rzecz bezpotrzebną pokrywanie go woskiem. Kiedy jednak złożono w komórki kilka kropel miodu, zauważyły pszczoły zapewne, że smak jego w zetknięciu z metalem, zmienił się na niekorzyść. Opróżniły je zaraz i dno każdej komórki z osobna pokryte zostało powłoką przejrzystego lakieru.

XXI.

Chcąc objaśnić wszystkie tajemnice tej geometrycznej architektury, musielibyśmy zbadać niejedną jeszcze ciekawą rzecz, musielibyśmy przyjrzeć się kszałtom pierwszych komórek od góry, u których idzie o to, by dotykały jak największą płaszczyzną kopuły. Są one też odpowiednio do tego celu zmodyfikowane.
Trzebaby zastanowić się nietyle nad układem wielkich gościńców, wyznaczonych równoległością plastrów, jak siecią drobnych uliczek, przejść i przesmyków tu i owdzie umieszczonych, wskroś plastrów biegnących, luk wokoło nich, dla ułatwienia ruchu i przewiewu powietrza. Są one tak obmyślane, że pozwalają uniknąć długiego okrążenia lub ścisku tłumów spieszących do roboty.
Trzebaby dalej spojrzeć bodaj pobieżnie na komórki przejściowe. Jednozgodny instynkt skłania czasem pszczoły do powiększenia w danej chwili rozmiarów swego mieszkania. Jest to wynikiem nadspodziewanie wielkich zbiorów, wymagających większych schowków, albo też wzrost ludności i przeczucie roju nasuwa konieczność hodowli nowych trutniów. Podziwiać trzeba oszczędność i spryt, oraz genjalną i pełną umiaru pewność siebie, z jaką przechodzą w takich razach od małych do dużych komórek i przeciwnie od dużych do małych, od doskonałej symetrji do nieuniknionej asymetrji, bez zatraty świadomego dążenia do regularności idealnej, ilekroć pozwalają na to prawa onej ucieleśnionej geometrji. Nie tracą przytem ani jednej komórki, nie poświęcają ani jednego okręgu miasta, skazując go na zaniedbanie, opuszczenie, nie pozostawiają ani jednej strefy całej przestrzeni ula niespożytkowanej w sposób najodpowiedniejszy.
Ale obawiam się zapuścić w szczegóły pozbawione uroku w oczach tych czytelników, którzy nigdy może nie śledzili spojrzeniem lecącej pszczoły, albo których to zajęło przelotnie tylko, jak ciekawi nas kwiat, który mijamy, przelatujący ptak, lub drogi kamień. Nie domagamy się zazwyczaj od rzeczy spotykanych niczego nad chwilowe wrażenie i powierzchowną przyjemność. Nie zastanawiamy się nad tem, mimo że najdrobniejsza tajemnica przedmiotu napotykanego w przyrodzie, nie będąca tajemnicą ludzką, stoi w ściślejszym może związku z wielką zagadką naszego przeznaczenia i naszego bytu, niż zagadnienie naszych wnętrznych namiętności i niż to co je wzbudza, choćbyśmy je zgłębiali z największą usilnością i wytrwaniem.

XXII.

Nie chcąc przeciążać tej książki balastem faktów, pominę również ów przedziwny instynkt, który skłania pszczoły czasem do zwężenia i niszczenia części skrajnych gotowych plastrów, w wypadku, gdy chcą je przydłużyć, lub poszerzyć. Przyzna chyba każdy, że burzenie w celu rekonstrukcji, odrabianie tego, co się zrobiło, by wykonać robotę lepiej i regularniej, jest to coś więcej chyba nad zdwojenie ślepego instynktu konstrukcyjnego. Pomijam również nader ciekawe próby, przy których pomocy, zmuszano pszczoły do robienia plastrów okrągłych, owalnych, rurkowatych, lub dziwacznemi obrzeżonych konturami, pominę również niesłychanie ciekawe komórki, rozszerzone górą po wypukłej, a zwężone górą po wklęsłej stronie plastra zgiętego, do którego budowy zostały zmuszone.
Zanim jednak skończymy z tym tematem, zatrzymajmy się bodaj na chwilę nad dziwnem porozumieniem i niejako umową tajemną, konieczną w momencie drążenia w wosku komórek przeciwległych równocześnie. Pracują, nie widząc się wcale po dwu stronach plastra. Spójrzmy na plaster pod światło a zobaczymy, poprzez przejrzystą masę, najdokładniejszą i najściślej przeprowadzoną siatkę pryzmatycznych brył o bokach i narożach tak ostro wyciętych, tak nieomylnych, tak zgodnych, że cała konstrukcja zda się być sformowana ze sztab stalowych.
Nie wiem, czy ten, kto nie widział nigdy wnętrza ula, wyobraża sobie należycie rozkład i postać plastrów. Trzeba sobie przedstawić, że mamy przed sobą dzwon, zrobiony ze skręconych pasem słomy, lub sitowia. Bierzemy pod uwagę zwykły ul wiejski, gdzie pszczoła pozostawioną jest własnemu jeno przemysłowi. Otóż dzwon ten podzielony jest od góry do dołu przez ośm, a czasem dziesięć ścian pionowych, podobnych do kromek chleba, dopasowanych ściśle obwodem otoczonym skórką do ścian wewnętrznych dzwonu. Posiadają zatem kształt jajowaty. Przestrzeń, dzieląca jedną kromkę, czyli plaster od drugiej, stanowi ulicę, której szerokość wynosi około jedenastu milimetrów i po tych ulicach krążą pszczoły. W chwili, gdy zaczyna się, począwszy od góry, budowa plastra, czyli takiej kromki, mur woskowy, z którego żłobią komórki pszczoły, jest gruby i naszkicowany zaledwo, potem dopiero, przez drążenie i wyciąganie ścian komórek zostaje on zcieńczony i zwolna staje się napoły przejrzystym. Taki mur, zpoczątku izoluje zupełnie jedną od drugiej grupy robotnic pracujących po obu jego stronach, tak, że ani dojrzeć, ani porozumiewać się mackami nie mogą. Z jednej strony pracuje pięćdziesiat i tyleż z drugiej. Jest niepodobieństwem, by się widziały, chyba, że oczy ich mają władzę przenikania ciał nieprzezroczystych. A mimo to pszczoła jednej strony nie wygrzebie dołka, ani nie dorzuci odrobiny wosku do ścianki, któreby najściślej nie odpowiadały wyskokowi, lub zagłębieniu analogicznemu strony przeciwległej i odwrotnie. Jakże są w stanie to uskutecznić? Jak się zabezpieczają, by jedna nie uczyniła zbyt wielkiego, a druga za płytkiego zagłębienia, lub też różnej wysokości występów?
Jakim cudem wszystkie kąty i naroża rombów zgadzają się i padają na siebie zawsze tak precyzyjnie? Co, czy kto im mówi gdzie mają zaczynać, a gdzie kończyć? Kto reguluje ruchy jednej w ten sam rytm ruchu drugiej? Musimy i tutaj zadowolnić się odpowiedzią, która nie mówi nic i przystać na to, że „duch ula” prowadzi dzieło budowy plastra. Huber próbował wyjaśnić tajemnicę, mówiąc, że co czas pewien pszczoła naciskiem nogi lub szczękami robi małą wklęsłość, którą odczuwa noga drugiej jako wypukłość na stronie przeciwnej i w ten sposób orjentują się co do kierunku, a zarazem zdają sobie sprawę z grubości ściany, mierząc ją plastycznością i poddawaniem się materjału. Pozatem — powiada — posiadają one może zdolność odczuwania różkami jakichś innych, nieznanych, fizycznych własności wosku. Rożki te, macki, czyli anteny, pozwalające im odczuwać najnieuchwytniejsze kształty i najluźniejsze skupienia materji, służą im w ciemności za kompas. Nakoniec zwraca uwagę na możliwość, że stosunek komórek względem siebie jest matematycznym wypadkiem rozkładu i rozmiarów komórek pierwszego, górnego rzędu, tak, że dalej mierzyć nie potrzeba wcale. Wszystkie te wyjaśnienia, jak widzimy, są zgoła niedostateczne. Jedne, to hipotezy niesprawdzalne zupełnie, inne zaś przesuwają jeno w inną stronę tajemnicę, nie tykając jej zlekka nawet. Coprawda, dobrze jest poruszać często tajemnice i przesuwać je z miejsca na miejsce, ale nie daje to jeszcze prawa nikomu twierdzić, że je otwarł i rozświetlił blaskiem poznania.

XXIII.

Porzućmy jednak ostatecznie monotonną płaszczyznę komórek, geometryczną pustać genjuszu tajemniczego. Plastry zostały rozpoczęte i stały się zdatne do użytku. Oczy nasze nie są w stanie śledzić owej aglomeracji maleńkich kruszyn, owych w miljony codzień idących ruchów, patrzymy bystro i rozumnie, niczego nie dostrzegając, a dzieło woskowe buduje się dniem i nocą i rośnie z szybkością niepojętą. Rano dnia każdego spostrzegamy ten przyrost, nie mogąc sobie zdać zeń sprawy. Ale królowa nawykła do pośpiechu niecierpliwi się najwyraźniej. Przebiega ciągle jaśniejące w ciemni rzędy i gdy tylko skończone zostaną pierwsze szeregi schowków, bierze je w posiadanie wraz ze swą świtą, składającą się z gwardji przybocznej, doradczyń, czy służby. Niepodobna powiedzieć, czy ona rozkazuje i kieruje wszystkiem, czy jeno słucha rozkazów, czy doznaje czci i posłuchu, czy znajduje się pod najściślejszym nadzorem. Gdy siądzie na miejscu, które uzna za odpowiednie, albo jakie jej wyznaczy świta, wygina grzbiet, zgina się i wtyka koniec swego odwłoka kosmatego w jedną dziewiczą komórkę, a główki eskorty, maleńkie główeczki, opatrzone ogromnemi oczyma, pochylają się ciekawie, śledzą tok sprawy i skupiają się w pierścień zwarty. Jedne podtrzymują jej łapki, inne gładzą jej skrzydła, a wszystkie poruszają nerwowo różkami, jakby jej chciały dodać odwagi, przynaglić, czy składać gratulacje.
Łatwo poznać miejsce, gdzie znajduje się królowa po tym kręgu migotliwym, podobnym do owalnej broszy, której topaz środkowy stanowi królowa. Takie to same brosze wspaniałe nosiły nasze prababki i chlubiły się niemi. Przy tej sposobności musimy zauważyć rzecz bardzo znamienną. Oto robotnice nie odwracają się nigdy tyłem do królowej. Gdy się tylko zbliży do grupy pszczół, natychmiast wszystkie ustawiają się w ten sposób, że zwracają ku niej oczy i anteny, a gdy idzie naprzód, cofają się zaraz, choćby droga była długa. Jest to oznaką czci, czy poddaństwa, a chociaż wydaje się nieprawdopodobną, mimo to fakt powtarza się stale zawsze we wszystkich ulach i uznać go musimy, za przejaw charakterystyczny w życiu pszczół. Wróćmyż jednak do królowej. W chwili znoszenia jaja, doznaje ona lekkiego wstrząsu, będącego objawem fizjologicznym. W momencie tym chwyta ją w objęcia jedna z córek, opiera czoło o jej czoło, przytyka usta do jej ust i coś jej jakby mówi zcicha. Królowa pozostaje dosyć obojętną na te oznaki miłości, nieco przesadne, nie spieszy się wcale i nie wzrusza, oddając się niepodzielnie pełnieniu swej misji, która, jak się zdaje, jest dla niej raczej aktem rozkoszy miłosnej, niż pracą obowiązkową.
Po upływie kilku sekund prostuje się spokojnie, stawia krok, obraca się wokoło i zanim włoży odwłok w komórkę sąsiednią, zanurza w niej głowę, chcąc się przekonać, czy wszystko w porządku i czy nie zniosła dwu jaj w jedną. Tymczasem kilka robotnic ze świty przyskakuje do komórki opuszczonej, otacza najczulszemi staraniami świeżo zniesione, małe, błękitnawe jajko i umieszcza je we właściwem miejscu, dając przytem wyraźne oznaki zadowolenia. Od tej chwili, aż do pierwszych przymrozków jesiennych, królowa nie ustaje w pracy, znosząc jaja, nawet podczas gdy ją karmią, i śpiąc — o ile śpi wogóle — podczas znoszenia jaj. Przeistacza się w potęgę przyszłości zachłanną i nienasyconą, łaknącą wszystkich komórek w całym ulu. Stąpa po piętach nieszczęsnych robotnic, wysilających się, by nadążyć jej potwornej płodności, upadających wprost z pracy nad kołyskami dla niemowląt, których się domaga ciągle. Widzimy teraz przed sobą wyścig dwu instynktów potężnych, zaś koleje tych zawodów ujawniają nam, a poniekąd także rozwiązują pewne zagadki i tajemnice ula.

Zdarza się naprzykład, że robotnicom uda się uprzedzić nieco królowę. Wzorem dobrych gospodyń, chcących zgromadzić zapasy na złą chwilę, napełniają spiesznie miodem komórki, wywalczone na chciwym i nigdy niesytym genjuszu gatunku. Ale królowa zbliża się, dobra materjalne ustąpić muszą miejsca interesom przyrodzonym, a zdesperowane pszczoły pospieszne opróżniają ze skarbów komórki zarekwirowane przez władzę wyższą.
Zdarza się także, że zdołają wyprzedzić królowę o cały plaster. Chcąc tedy zbudować komórki na zapasy, a nie mając ciągle przy sobie reprezentantki tyrańskiej przyszłości, której na oczy żadna z nich nie zobaczy, korzystają ze sposobności i budują co prędzej całą serję komórek większych, samczych, których konstrukcja jest o wiele łatwiejsza i budowa postępuje raźniej. Zbliżywszy się do tej strefy, królowa składa tam niechętnie kilka jaj, przekracza resztę komórek i zjawia się przy pełnym plastrze, domagając się nowych komórek roboczych. Pracowniczki nie opierają się, spieszą spełnić jej życzenie i wyścig zaczyna się na nowo, trwając aż do chwili, kiedy nienasyconą matkę, potwora groźnego i ubóstwianego jednocześnie, świta zaprowadzi od kresów ula do początkowych komórek, opuszczonych tymczasem przez pierwsze pokolenie, jakie się narodziło w tym ciemnym zakątku poto, by z ciemni wylecieć na świat, zaroić się nad kwiatami, zaludnić powietrze, przegrzane promieniami słońca, roztętnić się brzękliwą chmurą i rozpocząć z kolei długą serję żarliwego i bohaterskiego poświęcania się za dobro pokolenia, które zajęło ich miejsce w tych samych kolebkach.

XXIV.

Kogóż słucha i czyje spełnia rozkazy królowa? Czy działalność jej jest wynikiem pożywienia, jakie dostaje? Nie jada sama, nie czerpie pokarmu z komórki, ale żywią ją, jak dziecko, te same piastunki i robotnice, których siły wyczerpuje jej szaleńcza płodność. Żywność ta, którą jej wydzielają, stoi w stałym stosunku do obfitości kwiatów i łupu, znoszonego przez miodziarki z kielichów tychże kwiatów. I tutaj, jak w całym świecie, jedna część koła przemian zanurzona jest w ciemnościach i tutaj, jak wszędzie, rozkaz najwyższy, ostateczny przychodzi z zewnątrz, od potęgi nieznanej, a pszczoły poddają się, jak i my także, władcy bezimiennemu, dzierżącemu ster onego koła życia, wirującemu dokoła swej własnej osi, miażdżącemu wolę tych, którzy wprawiają je w ruch obrotowy.
Pokazywałem niedawno pewnemu znajomemu jeden z mych ulów szklannych. Ujrzał ruch tego koła, dostrzegalny równie dobrze, jak obrót wielkiego koła zegara wieżowego. Przypatrzył się rozgwarowi i bieganinie na plastrach, krzątaniu się wieczystemu, a zagadkowemu i szalonemu wprost piastunek w wylęgarni, ruchowi na przełazach, ścieżkach, żywym drabinom, utworzonym przez wosczarki, falującemu pierścieniowi, otaczającemu królowę, i nieustannemu ruchowi tłumów. Zobaczył to bezlitośnie niezmordowane i nieużyteczne w gruncie chodzenie pełne zapału, bezsenność, wśród której żyją pszczoły, z wyjątkiem snu w kolebkach, nad którym czyha już mus zbudzenia się i pracy jutrzejszej, nawet niemożność spoczynku pośmiertnego w ulu, lub chorowania tam, gdyż organizacja jego nie uznaje ani szpitala, ani cmentarza. Człowiek ten patrzył długo, uważnie, a gdy minęło pierwsze zdziwienie, odwrócił oczy z wyrazem przerażenia i głębokiego smutku.
I rzeczywiście, mimo pierwszego wrażenia wesołości i ruchu, mimo wspomnień przecudnych dni wiosny, mimo skarbów drogocennych, jakie lato zawarło w tej przedziwnej szkatułce, mimo rozgwaru i wrzenia upojnego, które przypomina kwiaty, płynącą wodę, lazur nieba, dostatek, spokój, piękno i szczęście, słowem pod wszystkiemi temi, zewnętrznemi rozkoszami dostrzega oko człowieka, patrzącego głębiej, obraz tak smutny, jakiego chyba niema na świecie. Ale ci ślepcy, którzy, patrząc na rzeczy, widzą je jeno przez mgłę pozoru, na widok tych ofiar niewinnych, domyślają się, że żałować ich należy. Nietylko ich samych, o, wiemy dobrze, że i nasz los jest podobny ich losowi, że są one jeno marnym i niepełnym kształtem owej siły i nam niepojętej, tej samej potężnej siły, która nas ożywia i pożera zarazem.
Można tak rzecz ujmować, ani słowa, los pszczół jest równie smutny, jak cała przyroda, gdy jej się zbliska przyjrzymy i tak będzie dotąd, póki nie przenikniemy jej tajemnic, o ile je ma, i nie zawładniemy nią. Gdy się pewnego dnia dowiemy, że tajemnice nie istnieją, albo znów, gdy odkryjemy, że są one straszne, wówczas zjawią się przed nami nowe zadania, które dzisiaj nie mają jeszcze miana. Nim to nastąpi, niechże serce powtarza: to jest smutne,... ale rozum winien mówić: to jest rzeczywistość! Obowiązkiem naszym na dziś jest badać, zali niema czegoś jeszcze więcej poza tym smutkiem i dlatego nie wolno nam odwracać oczu, ale winniśmy patrzeć uważnie i badać świat tak pilnie, z takiem zaciekawieniem i męstwem, jakby pełen był przejawów wesela. Słuszna i sprawiedliwa jest bowiem, byśmy, przed rozpoczęciem żalów i przed wydaniem wyroku potępienia na przyrodę, zbadali ją i poznali do ostatnich granic możliwości.

XXV.

Widzieliśmy, że w chwilach, kiedy królowa nie następuje na pięty robotnicom, w momentach, kiedy nie zagraża im szaleńcza jej płodność, spiesznie biorą się do budowy komórek na zapasy, których pojemność jest większa, a konstrukcja łatwiejsza dla nich. Z drugiej strony widzieliśmy, że matka woli się nieść w komórki małe i że domaga ich się ciągle. Jednak w braku ich, czekając, aż zostaną wykończone, decyduje się składać jaja w komórki wielkie, jakie napotyka po drodze.
Wylęgłe w nich pszczoły będą to samcy, czyli trutnie, mimo, że jaja ich były zupełnie takie same, jak jaja, z których wykluwają się robotnice. Zmiana ta nie została wywołana wcale kształtem, czy pojemnością komórki, gdyż z jaja zniesionego w komórkę wielką, przeniesionego potem do komórki robotniczej, wylęgnie się zawsze truteń. Będzie on niedorozwinięty, zmarniały przez brak miejsca, ale będzie trutniem niezaprzeczalnym. Dokonałem cztery razy takiego przeniesienia i przekonałem się o tem mimo, że doświadczenie było trudne i ryzykowne z powodu mikroskopijnych rozmiarów jajka i jego kruchości. Królowa posiada w chwili znoszenia jajka świadomość, albo nawet moc nadawania mu płci, wedle woli, i dostosowania jej do komórki, nad którą siada. Myli się bardzo rzadko. Jakże się to dzieje? W jaki sposób wybiera z pośród myrjadów jajek, zawartych w jej jajnikach, te które chce, jakże oddziela męskie od żeńskich i zapomocą jakiej sztuki, wedle upodobania, wypuszcza je jedynem swem pokładełkiem?
Oto nowa zagadka ula jawi się przed nami i, zaprawdę, jest ona bardzo trudną do rozwiązania. Wiemy, że królowa-dziewica wcale nie jest bezpłodna, ale może znosić same tylko jaja męskie. Dopiero po zapłodnieniu, w czasie lotu miłosnego nabywa zdolności wyboru robotnic, lub trutniów. Skutkiem tego właśnie zapłodnienia wchodzi ona w posiadanie spermatozoidów, wyrwanych z ciała nieszczęsnego kochanka wraz z całym jego narządem rozrodczym, i posiada je aż do śmierci. Leuckart obliczył ilość tych spermatozoidów na dwadzieścia pięć miljonów, królowa trzyma je po zapłodnieniu w stanie żywym w specjalnym gruczole nasiennym, położonym pod jajnikami, u wewnętrznego początku pokładełka, a gruczoł ten nazwano spermateką. Przypuszczać tedy można, że wobec ciasnego otworu komórek małych i ich położenia, królowa musi się schylić i przysiąść, przez co na spermatekę wywarty zostaje pewien nacisk, spermatozoidy wytryskają z niej i zapładniają w przelocie jajo. Nacisk ten nie ma miejsca, gdy królowa nie pochyla się i nie przysiada nad komórkami większemi, nie potrzebując tego, a spermateka nie otwiera się wcale. Niektórzy uczeni twierdzą, że królowa włada dowolnie muskułami otwierającemi i zamykającemi otwór spermateki, wychodzący w kanał pochwy, i rzeczywiście muskuły te są bardzo liczne, silne i skomplikowane. Nie chcę rozstrzygać, która z tych dwu hipotez jest słuszniejsza, przychylam się osobiście do drugiej. Ale rzecz nie jest łatwa do zbadania, im więcej się obserwuje i patrzy, tem więcej uważać się człowiek musi za rozbitka na niezbadanym dotąd oceanie przyrody i przekonywa się, że co chwila z onej półprzeźroczystej fali może wynurzyć się fakt nowy, niweczący wszystko, czego się dociekło w długich, mozolnych badaniach. Ku drugiej teorji skłaniają mnie wyniki badań uczonego z Bordeaux, nazwiskiem Drory, który dowiódł, że gdyby usunąć z ula wszystkie wielkie komórki, matka nie zawaha się złożyć w komórkach robotniczych jaj trutniów, gdy czas na to przyjdzie właściwy, a także na odwrót będzie niosła jaja robotnic w komórki samcze, jeśli nie ma innych do dyspozycji.
Podobne rezultaty dały też badania Fabra, nad osmiami, to jest dzikiemi pszczołami z rodziny gastrilegidów, gdzie stwierdzonem zostało ponad wszelką wątpliwość, że osmia zna naprzód płeć jajka, które zniesie, że oznaczenie jej posiada w swej mocy i dysponuje niem stosownie do miejsca, jakiem rozporządza. Pszczoła ta, nie mogąc miejsca tego zmodyfikować, albowiem jest zupełnie przypadkowe, składa w jedną szczelinę samiczkę, w drugą samca, wedle okoliczności. Nie będę wchodził w szczegóły badań uczonego francuskiego, albowiem są niezwykle drobiazgowe i zaprowadziłyby nas za daleko. Jedna i druga hipoteza, bez względu którą przyjmiemy, dobrze tłumaczy skłonność królowej znoszenia jaj w komórki robotnicze, bez tykania kwestji, czy zdaje sobie sprawę z przyszłości.
Być może, że owa matka-niewolnica, której mamy chęć żałować, jest to wielka rozkosznica, rozmiłowana w nieustannych aktach płciowych, jakie zachodzą w jej ciele, w chwili łączenia pierwiastku samczego z żeńskim. Może doznaje wrażeń miłych, może budzą się w niej wspomnienia upojeń jedynego w życiu lotu miłosnego? I tutaj mogła natura, zawsze tak genjalna, tak przewidująca i nieobliczalna, gdy idzie o zasadzkę miłosną, położyć jakąś przynętę nieodporną, obliczoną na dobro gatunku. Zresztą musimy się porozumieć i nie dać się wywieść w pole własnym wywodom. Przypisywać w ten sposób naturze ideję i wierzyć, że to wystarcza, znaczy tyle, co rzucić kamień w przepaść jednej z tych bezdni, jakie spotykamy w grotach skalnych, wyobrażać sobie, że hałas spadającego ciężaru odpowie nam na wszystkie kwestje i, że dowiemy się czegoś więcej jeszcze, niż tego, że przepaść jest ogromnie głęboka.
Mówiąc: natura domaga się tego, organizuje ten cud, zmierza do tego celu, chcemy wyrazić tylko, że pewne, małe zjawisko utrzymuje się na powierzchni życia, podczas kiedy się niem zajmujemy, że istnieje na tym bezkreśnym rozłogu materji, zdaniem naszem martwej, nieaktywnej, którą, bez żadnej słuszności nazywamy nicością, czy śmiercią. Zbieg okoliczności, nie będący wcale wyrazem konieczności nieuniknionej, utrwalił to zjawisko z pośród tysięcy innych, może równie interesujących, równie świadomych, które atoli nie miały tych samych szans istnienia i znikły na zawsze, bez możności zwrócenia naszej uwagi i obudzenia naszego podziwu.
Byłoby zuchwalstwem twierdzić co innego, a cała reszta, to znaczy nasze refleksje, nasze uporczywe poszukiwanie celu, nasze nadzieje i nasz podziw, to jeno wysiłek, jaki czynimy, tkwiąc w głębinach niepoznawalności, to dotykanie jednej po drugiej zjawy niepojętej, to łoskot kamienia w przepaści, który nam uświadamia najwyższy, osiągalny stopień naszej egzystencji osobniczej, jaki jest dla nas możliwy na tejże samej powierzchni niezbadanej życia, podobnie jak śpiew słowika i lot kondora ujawnia jednemu i drugiemu najwyższy stan bytowania osobniczego w granicach wyznaczonych ich gatunkowi.
Mimo to, pozostaje nadal najważniejszym może obowiązkiem naszym rzucać kamienie w przepaść, ile razy się sposobność nadarzy, i nie poddawać się zniechęceniu na myśl, że czynność ta prawdopodobnie pożytku żadnego nie przyniesie.





  1. Wznowiłem próby z pierwszym zaraz zaczątkiem następnej wiosny, ale dały wynik ujemny. Pewien znajomy, obserwator bardzo ścisły i prawdomówny, zawiadomił mnie listownie, że, stosując mój pomysł, uzyskał w czterech przypadkach dowody niezbite takiego porozumienia. Trzeba to stwierdzić, gdyż przypuszczam, że znajomy mój mógł popełnić jakiś błąd, powodowany pragnieniem, by próba się powiodła.
  2. Odrzucono ową propozycję i to słusznie. Średnica komórki jest przedziwnie jednaka zawsze, ale jak wszystko co jest produktem istoty żywej, nie jest matematycznie równa. Pozatem Girard stwierdził, że różne gatunki pszczół mają swe własne średnice, tak, że jednostka taka byłaby zmienną, stosownie do gatunku pszczół w różnych pasiekach.
  3. Reaumur zaproponował słynnemu matematykowi Koenigowi rozwiązanie następującego problemu: Oznaczyć, która z pomiędzy sześciobocznych komórek o dnie trójściennem, utworzonem z równobocznych rombów, wymaga dla swej konstrukcji najmniej materjału. Koenig obliczył, że dno takiej komórki utworzone być ma z rombów, których kąty rozwarte wynoszą 109° 26 m., a ostre 70° 34 m. Inny uczony, Maraldi, zmierzywszy kąty rombów dna komórki pszczelej oznaczył kąty rozwarte na 109° 28 m., a ostre na 70° 32 m. Pomiędzy obiema konstrukcjami znalazł tedy jeno różnicę 2 minut. Zdaje się, że błąd, o ile istnieje, przypisać należy raczej Maraldiemu, niż pszczołom, gdyż żadnym na świecie instrumentem zmierzyć nie można dokładnie kątów komórki, które nie są precyzyjnie skończone.
    Inny uczony, Kramer, rozwiązując ten sam problem, uzyskał liczby bardziej zbliżone do kątów komórki pszczelej, znalazłszy dla kątów rozwartych 109° 28½ m., a 70° 31½ m. dla ostrych. Maclaurin, poprawiając Koeniga, oznacza kąty ostre na 70° 32 m., a rozwarte na 109° 28 m., zaś Lalande rozwarte oznacza na 109° 28 m. 16 sek., a ostre na 70° 31 m. 44 sek. Kwestja ta szeroko opracowana jest w dziełach: Maclaurin: Phil. Trans. of London 1743, Brougham Rech. anal. et exper. sur les alveoles des ab. Lalande Notes sur Arch. des abeilles.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.