Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Mirandola, 1923)/Rój
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie pszczół |
Podtytuł | Rój |
Wydawca | Wydawnictwo polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | La Vie des Abeilles |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pszczoły w ulu, który wzięliśmy sobie za przedmiot obserwacji, otrząsnęły się z zimowego bezwładu, a królowa wzięła się od pierwszych zaraz dni kwietnia do znoszenia jaj. Robotnice obleciały jaskry, pierwiosnki, śnieżyczki, fiołki i zbadały wierzby, oraz krzaki leszczyny. W miarę jak wiosna obejmuje władanie nad światem, strychy i piwnice ula zapełniają się miodem i pyłkiem kwiatowym, czyli pierzgą, a codziennie rodzą się tysiące pszczół. Trutnie ciężkie i spasłe wychodzą z obszernych komórek, łażą po plastrach i tłok w przeludnionym ulu staje się tak wielki, że setki robotnic spóźnionych, wracając wieczorem z połowu soku kwietnego, nie mogą wejść do wnętrza i muszą z konieczności spędzić noc u progu, gdzie je dziesiątkuje nieraz chłód poranku.
Niepokój ogarnia cały lud, a stara królowa nie może znaleźć sobie miejsca, czując, że przygotowują się nowe, nieznane losy. Dopełniła ona wiernie i w skupieniu swych rodzicielskich obowiązków, a teraz, miast nagrody, czeka ją smutek i nowa ofiara. Siła niezwyciężona zagraża jej spokojowi i niebawem, ulegając jej, będzie musiała iść precz z państwa, którem rządzi tak doskonale. A jest to przecież jej własne dzieło, to ona sama. Ale nie króluje ona w znaczeniu, jakie człowiek przypisuje panującemu. Nie wydaje rozkazów i nie stanowi praw, przeciwnie musi ich słuchać i podlegać im, jak każda z robotnic, jak ostatnia z obywatelek, a ową potęgę, zamaskowaną, arcymądrą i wszechwładną, zanim zdołamy wyśledzić gdzie przebywa i na czem polega, nazwiemy tymczasem „duchem ula”. Mimo to królowa jest jego matką i jedyną wyobrazicielką miłości, której byt swój zawdzięcza.
Położyła jego podwaliny czasu niebezpieczeństwa i nędzy, ciągle zaludniała go własnym wysiłkiem, a wszystko co się tutaj roi, robotnice, trutnie, liszki, poczwarki, młode księżniczki, których bliskie narodziny przyspieszą jej wygnanie, a z których jedną nieśmiertelna pamięć gatunku przeznaczyła już z góry na jej następczynię, wszystko to wyszło przecież z jej własnego łona.
Gdzież przebywa, w jakiej objawia się postaci ów mistyczny „duch ula”? Nie przypomina on owego szczególnego instynktu ptaka, umiejącego zręcznie budować sobie gniazdo i odlatującego w odległe kraje, kiedy nadejdzie pora wędrówki dorocznej. Nie jest to również rodzaj automatycznego nawyku gatunku, łaknącego jeno ślepo pożywienia, który obija się o wszystkie ostre kanty przypadkowych okoliczności i rani się boleśnie, ile razy coś nieprzewidzianego zmieni kolejność i następstwo zjawisk zwyczajnych, do których każdy osobnik nawykł dziedzicznie. Przeciwnie, spostrzegamy tu świadome, krok za krokiem, śledzenie owych potężnych okoliczności, jak czyni niewolnik roztropny i zdecydowany, umiejący wyciągnąć dla siebie możliwie największą ilość korzyści z najokrutniejszych rozkazów swego pana.
Duch ten włada bezlitośnie, ale z pełną dyskrecją, jakby pełnił przedziwny jakiś obowiązek, czy nakaz wyższy, bogactwami, szczęściem, wolnością i życiem swego skrzydlatego ludu. Określa dzień po dniu liczbę narodzin, stosunkując ją ściśle do liczby kwiatów, jakie się pojawiają w pobliżu i okolicy. Oznajmia również królowej detronizację, upadek i konieczność usunięcia się poza granice miasta, zmusza ją, by wydała na świat swe własne współzawodniczki, hoduje je po królewsku, ochrania przed zawiścią polityczną ich własnej matki i zezwala wkońcu, by pierworodna pozabijała leżące w kołyskach siostry swe, nucące pieśń królewską. Pozwala na to, lub zabrania, stosownie do obfitości różnobarwnych kielichów, okresu wiosny i przypuszczalnych niebezpieczeństw miłosnego lotu. Innym znów razem, kiedy pora roku spóźniona, a godziny kwitnienia zmniejszyły się, w celu zakończenia ery przewrotów i przyspieszenia sposobienia zapasów zimowych, wydaje robotnicom rozkaz wymordowania całego królewskiego potomstwa.
Duch ten jest niezmiernie mądry, ekonomiczny, ale wolny od skąpstwa i małostkowości. Znane mu są zapewne rozległe, szalone nawet prawa natury, o ile idzie o sprawy miłosne. To też w ciągu obfitych w łupy dni letnich toleruje obecność, kłopotliwą bardzo obecność, trzech do czterechset trutniów, z pośród których młoda królowa wybierze sobie kochanka, mimo, że są to istoty uparte, niezdarne, bez potrzeby zatroskane zawsze, pełne uroszczeń, najskandaliczniej leniwe, hałaśliwe, łakome, ordynarne, niechlujne, nienasycone i ogromne posiadające cielska, zabierające mnóstwo miejsca. Kiedy jednak królowa została zapłodnioną, a kwiaty o późnej porze otwierają kielichy, zamykają je zaś wcześniej, pewnego poranku z najzimniejszą krwią ogłasza rozkaz śmierci i trutnie giną jeden po drugim bez apelacji.
Duch ten wyznacza również zakres pracy każdej z robotnic. Według wieku rozdziela pomiędzy nie funkcje piastunek i karmicielek liszek i poczwarek, czyli czerwi, dam dworu, przeznaczonych do służby królowej, nie spuszczających jej z oczu, a dalej wszystkie inne czynności. Jedne wentylują ul, przewietrzają go i ogrzewają biciem skrzydeł, przyspieszając zarazem parowanie miodu, zawierającego nadmiar wody. Inne pełnią czynności architektów, mularzy, wosczarek i rzeźbiarek, budujących słupy i plastry, a wreszcie inne są zbieraczkami miodu i pyłku, udają się na świat i znoszą sok kwietny, który przemieni się w miód, pyłek, czyli pierzgę na pokarm dla liszek i poczwarek, a wreszcie smółkę, służącą do zalepiania szpar i wzmacniania budynków miasta, wodę, oraz sól potrzebną dla młodzieży, w której złożone są przyszłe nadzieje republiki. Wydziela on również pracę chemiczkom, mającym pieczę o należytą konserwację miodu przez wpuszczanie odrobiny kwasu mrówkowego do każdej komórki; dalej zawieraczkom tychże komórek, które zalepiają oczka plastra, napełnione dojrzałym już do przechowania miodem; zamiataczkom utrzymującym we wzorowym porządku ulice i place publiczne; nekroforkom, usuwającym na zewnątrz zwłoki; amazonkom straży miejskiej, czuwającym dzień i noc nad dostępem do bram, które badają wszystkie wchodzące i wychodzące robotnice, rozpoznają nowicjuszki, udające się na pierwszy zbiór, powstrzymują i odpędzają włóczęgów, złodziei i rabusiów, pozbywają się intruzów, gromadnie zwalczają strasznych nieraz wrogów i zabarykadowują w razie potrzeby wejście.
Ten sam „duch ula” oznacza co roku porę składania wielkiej objaty geniuszowi gatunku, to jest rozpoczęcia roju. Wówczas to cały lud, liczny, opływający w dostatki, będący u szczytu pomyślności i potęgi, nagle oddaje potomkom swym wszystkie bogactwa, pałace, mieszkania, cały owoc trudu i udaje się na daleką wędrówkę, by pośród rozlicznych niebezpieczeństw i zawodów szukać nowej ojczyzny. Ten akt, świadomy czy nie, przekracza niewątpliwie granice pojęć moralnych człowieka. Często niweczy byt nowego społeczeństwa, a zawsze uboży i rozprasza mieszkańców szczęśliwego miasta po to jeno, by ulec prawu wyższemu nad prawo własnego szczęścia. Kto, jak i gdzie sformułował to prawo, jak to niebawem zobaczymy, wcale nie ślepe i instynktem powodowane? Na jakiem zebraniu ogólnem, jakim plebiscycie, czy radzie królewskiej zostało ono uchwalone? Gdzie włada ów duch, któremu poddają się wszyscy i jak pojąć ów heroiczny czyn obowiązku, uzasadniony wyłącznie i jedynie przyszłością, o której nikt w ulu, ani poza nim nie może mieć żadnego wyobrażenia?
Z pszczołami ma się sprawa podobnie, jak z wielu, bardzo wielu rzeczami tego świata. Dostrzegamy różne fakty, śledzimy ich obyczaje, powiadamy: robią to a to, pracują w ten, a ten sposób, królowa tak przychodzi na świat, robotnice są dziewicami, rój następuje w tym a tym czasie. Wydaje nam się, że poznaliśmy wszystko i nie pytamy o więcej. Widzimy, jak spieszą z kwiatu na kwiat, obserwujemy rozgwar i ruch ula i egzystencję tę uważamy za bardzo prostą, wyznaczając jej granice, od instynktownego szukania pożywienia, do również instynktownego rozmnażania się. Ale gdy tylko zbliżymy się do przedmiotu naszych badań i chcemy sobie zeń zdać sprawę, uderza nas niezwłocznie niesłychana złożoność najnaturalniejszych zjawisk i stajemy wobec zagadki inteligencji, woli, przeznaczenia, celu, środków, przyczyn i obezwładnia nas ta niepoznawalna organizacja najdrobniejszego aktu życia.
Przysposabia się tedy ul nasz do roju, onej wielkiej ofiary krwawej, złożyć się mającej zachłannym niesłychanie bóstwom rasy. W bezspornym posłuchu rozkazowi „ducha ula”, rozkazowi zgoła niezrozumiałemu i stojącemu w zupełnej sprzeczności z wszystkiemi uczuciami i instynktami ludzkiego rodzaju, opuści miasto rodzinne sześćdziesiąt do siedmdziesięciu z ogólnej liczby dziewięćdziesięciu tysięcy pszczół i to w ściśle oznaczonej godzinie. Odlot nie nastąpi w chwili strachu, nie uciekną pod wrażeniem rozpaczliwej decyzji z ojczyzny spustoszonej przez wroga, przyciśnięte głodem, wojną, czy klęską zarazy. Nie, wygnanie owo jest z góry naprzód obmyślane, przewidziane, a wszyscy oczekują sposobnej pory, by wykonać przysposobiony exodus. W razie, jeśli ul jest biedny, gdy na nim ciążą nieszczęśliwe przypadki zaszłe w rodzie królewskim, gdy go dotknęła klęska niepogody czy rabunku, obywatele nie porzucają wcale miasta rodzinnego. Rzucają je w rozkwicie szezęśliwości, w czasie, kiedy po mozolnej pracy całej wiosny niezmierny pałac woskowy, o stu dwudziestu tysiącach umiarowo rzeźbionych komórek, mieści pełno miodu świeżego i owej mączki mieniącej się tęczowo, zwanej pszczelim chlebem, a służącej za pożywienie liszkom i poczwarkom.
Nigdy ul nie bywa ponętniejszy, jak w dniu bohaterskiej ofiary. Jest to dla pszczół godzina uroczysta, niezrównana, przepojona gorączką niepokoju, czysta, pełna wesołości i oczekiwania. Postarajmy się wyobrazić sobie tę chwilę nie pod kątem widzenia pszczół, gdyż nie wiemy zupełnie, jak im się przedstawia świat, oglądany przez sześć do siedmiu tysięcy soczewek oczu bocznych i potrójne oko cyklopie pośrodku czoła — ale spójrzmy tak, jak gdybyśmy byli sobą, jeno tak malutcy, by zmieścić się w ulu.
Z samego szczytu olbrzymiego tumu, większego od kościoła Św. Piotra w Rzymie, aż do ziemi, spuszczają się gigantyczne ściany woskowe, pionowe, rozliczne i równoległe. Jest to konstrukcja geometryczna, zawieszona w próżni i ciemni, której, jeśli idzie o precyzję, śmiałość pomysłu i rozmiary, nie można przyrównać do żadnego z dzieł ludzkich.
W dniu oznaczonym przez „ducha ula” pewna część obywateli, ściśle wyznaczona przez niezmienne i niewzruszalne prawo, ustępuje miejsca tym, które są jeno nadzieją przyszłości, nie posiadając dotąd właściwego kształtu. Wygnańcy dobrowolni pozostawiają w zaśnionem mieście samce, z pośród których młoda królowa wybierze sobie kochanka, młode pszczoły, zajęte w wylęgarni, i kilka tysięcy robotnic, zbierających dalej miód, pilnujących zgromadzonych skarbów i trzymajacych ul w ryzach tradycjonalnej moralności. Każdy ul ma swą własną moralność. Napotykamy ule cnotliwe i grzeszne, a niezręczny bartnik może doprowadzić cały pszczeli ród do rozluźnienia obyczajów, narazić na wielki uszczerbek, wrodzony mu szacunek dla własności cudzej, podniecić do łupiestwa i wzwyczaić do podbojów i próżniactwa, które to wady uczynią go postrachem wszystkich małych republik okolicznych. Wystarczy dać pszczole sposobność przekonania się, że mozolna praca wśród kwiatów, których zwiedzić trzeba setki, by wytworzyć jednę kropelkę miodu, nie jest to jedyny i najszybszy sposób wzbogacenia się i że dużo łatwiej wtargnąć podstępem, czy gwałtem do bram miasta źle strzeżonego, lub niezdolnego do obrony. Gdy nabierze takiego poglądu, natychmiast traci poczucie nieubłaganego obowiązku, czyniącego z niej skrzydlatą niewolnicę kwiatów i konieczne ogniwo w miłosnym zespole natury. Jest rzeczą nieraz bardzo trudną, przywieść do ładu i nawrócić ul, który zboczył na drogi występku.
Wszystko przemawia za tem, że o roju nie decyduje królowa, ale sam „duch ula”. Dzieje się z nią coś podobnego, jak z wodzami pośród ludzi. Zdaje się, że oni to wydają rozkazy, tymczasem podlegać muszą sami woli potężniejszej i bardziej nieugiętej, niż własna, którą narzucają podwładnym swoim. Wydaje się, że duch ten oznacza moment decydujący naprzód, w wigilję jego spełnienia, albo wcześniej, gdyż w dniu oznaczonym, o wczesnym ranku, zaledwo słońce wypiło pierwsze krople rosy, możemy zauważyć wokoło roztętnionego życiem miasta niezwykłe poruszenie, znane dobrze bartnikowi, co do którego myli się rzadko. Często zdarza się w tej chwili coś, jakby wahanie, walka i chęć nawrotu. Czasem przez kilka dni z rzędu wzburzenie tysięcy złocistych stworzeń wre, dochodzi do szału, a potem cichnie, uspokoja się i znika. Może utworzyła się na horyzoncie jakaś chmurka dla nas niewidzialna, a dostrzeżona przez ostrożne pszczoły, a może jest to jeno żal owych rozumnych istotek? Czyż może odbywa się narada gwałtowna, na której burzliwie debatują nad koniecznością roju? Nie wiemy o tem nic, podobnie jak nie wiemy, w jaki sposób „duch ula” daje swój rozkaz obywatelom miasta. O ile wiemy napewno, że pszczoły porozumiewają się z sobą, to nie sposób powiedzieć, czy czynią to w ten sposób jak my. Niewiadomo, czy powolne są okolicznościom zewnętrznym, czy na decyzję ich oddziaływają drgania nagrzanego letniego powietrza, złociste promienie słońca, tak ponętne dla bartnika, czy one to wywołują ową muzykę pracy, pobrzęk życia, co niby fala wznosi się i opada wszędy wokół, co zda się być zarazem akompanjamentem do śpiewu rozkosznie rozwitych koron kwietnych, hymnem ich szczęścia i echem bratniem harmonijnej gamy zapachów, w której tętnią głosy goździków, tymianku, majeranku i tysięcy innych śpiewaków. Posiadają one niezawodnie całą gamę tonów, a my sami nawet rozróżniamy w ich brzęku głębokie zadowolenie, groźbę, gniew i przestrach, posiadają swój hymn królewski, refreny radości i psalmy bólu, znane im są pozatem długie, tajemnicze wojenne okrzyki bojowe dorosłych księżniczek, wyrzucane donośnie podczas walk i utarczek, poprzedzających lot miłosny. Niewiadomo, czy ciszy im nie mąci przypadkowa muzyka, dolatująca do ula, pewnem jest tylko, że nie robią sobie nic z hałasu, jaki wytwarzamy w pobliżu ich miasta, słyszą go zapewne, ale wiedzą, że są to odgłosy innego świata i nie zwracają na nie wcale uwagi. Jest natomiast rzeczą pewną, że my słyszymy jeno małą cząstkę tego, co mówią, i że wydają mnóstwo dźwięków, na które nasze organa słuchowe nie są dostatecznie wrażliwe. Dowiemy się nieco później, że umieją się porozumiewać i postanawiać różne rzeczy z szybkością wprost cudowną i kiedy zdarzy się nieszczęście, że na miasto napadnie znany, straszliwy bandyta, pożeracz miodu, Sphinx Atropos, olbrzymia ćma, zwana „trupią główką” od znaku, jaki ma na głowie, kiedy zabrzmi dziwny, ponury i przeraźny hymn, jaki wydaje, którego obezwładniające działanie ogarnia wszystkich obrońców — wówczas wieść straszliwa krąży z szybkością wielką, ogarnia cały ul i obywatelami miasta wstrząsa dreszcz przerażenia.
Przez długi czas mniemano, że opuszczając skarby swego miasta, by rzucić się oślep na nieznane losy, mądre zawsze miodziarki, tak wstrzemięźliwe, oszczędne i przewidujące, ulegają pewnego rodzaju fatalnemu szałowi, impulsowi mechanicznemu, prawu natury, konieczności rasowej, słowem tej sile, która dla wszystkich stworzeń jest jedna, nieodparta i niezbadana, a ujawnia się w danej chwili tylko.
Zarówno odnośnie do pszczół, jak i nas samych, nazywamy fatalizmem wszystko, czego dotąd nie znamy. Ale dzisiaj ul zdradził nam już kilka swych tajemnic przyrodzonych i stwierdziliśmy dowodnie, że ów exodus nie jest ani instynktowny, ani nieunikniony. Nie jest to emigracja ślepa, ale ofiara, jakby wyrozumowana generacji obecnej, dla przyszłego pokolenia. Wystarczy, by bartnik zabił w komórkach młode, nieruchome jeszcze księżniczki i by jednocześnie, (o ile dużo znajduje się w ulu liszek i poczwarek) powiększył sztucznie ilość komórek pustych na składy i sypialnie obywateli, a natychmiast uspakaja się cały, niepotrzebny już tumult, rozpoczyna się niezwłocznie codzienna praca wśród kwiatów, a stara królowa, widząc, że jest konieczna, i nie obawiając się już następczyń, upewniona, że wszystko pójdzie dawnym trybem, rezygnuje z ujrzenia w tym roku słońca. Wznawia gorliwie swą macierzyńską wytwórczość pośród ciemności wylęgarni, zaczyna się nieść, postępując metodycznie od komórki do komórki, nie opuszczając ni jednej, bez wahania i spoczynku i składa w ten sposób trzy tysiące jaj dziennie.
Niema w tem nic fatalnego, jest tylko miłość pokolenia żyjącego dla potomków, którzy zjawią się jutro. Tego rodzaju konieczność włada również rodzajem ludzkim, tylko potęga jej i rozciągłość jest mniejsza. Nie wytwarza nigdy tak wielkich, powszechnych, jednomyślnych aktów ofiary. Cóż nam tedy zastępuje ową fatalność przezorną i konieczną i cóż nami włada? Nie wiemy tego i nie znamy istoty, która patrzy na nas podobnie, jak my na pszczoły.
Ale w ulu, który obraliśmy dla obserwacji, człowiek nie odegrał roli burzyciela normalnego toku przejawów życia i uperlony rosą poranek, przelśniony blaskami słońca posuwa się zwolna, a moment odlotu się zbliża. Pośród równoległych ulic i przesmyków, dzielących złociste mury, zastępy pszczół kończą przygotowania do odlotu. Każda zabiera zapas miodu, wystarczający na pięć do sześciu dni. Z miodu tego, przy pomocy niezbadanych dotąd procesów i operacyj chemicznych, wytworzą one wosk potrzebny do niezwłocznego rozpoczęcia konstrukcji nowych budynków. Zaopatrują się również w pewną ilość smółki, to jest pewnego rodzaju żywicy, przeznaczonej do zalepiania szczelin nowego domostwa, do utwierdzania wszystkiego, co się chwieje, i do polakierowania wszystkiego co przejrzyste, by w ten sposób odciąć zupełnie dostęp światła. Pracują jeno w ciemności, niemal zupełnej, posługując się swemi wielosoczewkowemi oczyma, a może tylko rożkami czyli mackami, w których, jak sądzą uczeni, umiejscowiony jest pewien zmysł nieznany, dozwalający poznawać i mierzyć rozmiary miejsc ciemnych.
Są tedy, jak widzimy, w stanie przewidzieć wypadki i przygody najniebezpieczniejszego dnia w swem życiu. Zajęte dziś niezwykłem wydarzeniem, wydane na niepewne losy wielkiego i ryzykownego kroku, przez cały dzień nie będą mogły polecieć na łąki i ogrody, a jutro i pojutrze może dąć wiatr, może padać deszcz, może skrzydła im zziębną, a kwiaty nie rozewrą wcale kielichów. Gdyby zaniedbały tej przezorności, nastałby głód i nadeszła śmierć. Nikt nie przyjdzie im z pomocą i nawet nikogo o pomoc prosić nie będą, bowiem żadne z miast nie utrzymuje stosunków z drugiem i republiki nie znają się i nie wspomagają się wzajemnie. Zdarza się często, że bartnik osadzi starą królowę, wraz z otaczającem ją gronem roju w ulu, stojącym tuż obok dawnej ich siedziby, którą dopieroco opuściły. Jakakolwiekby je dotknęła klęska, wydaje się, że zatraciły najzupełniej i nieodwołalnie pamięć dawnych bogactw, spokoju i bezpieczeństwa i zginą wszystkie do jednej z głodu wraz ze swą nieszczęśliwą królową, a nie wrócą ojczystego miasta, z wnętrza którego dolatuje ich przecież zapach dostatków, będących plonem własnej ich pracy i wysiłków.
Powiedziałby ktoś: tego nie uczyniłby nigdy człowiek i to właśnie jest dowodem, że mimo cudownej organizacji nie posiadają pszczoły ani rzeczywistej inteligencji, ani świadomości swych czynów. Nie jest to wcale rzecz udowodniona! Przyjąć możemy za bardzo możliwą rzecz, iż w istotach o innej naturze może istnieć inteligencja inna jak nasza i dawać zgoła inne wyniki, mimo, że nie jest niższa. A powtóre, czy nie wychylając się wcale poza rogatki naszej małej, ludzkiej parafji, możemy się uważać za tak absolutnych sędziów w sprawach ducha? Wystarczy zobaczyć kilku ludzi rozmawiających i poruszających się za szybą okienną, nie słysząc ich słów, a będzie nam bardzo trudno odgadnąć ich myśli i motywy czynów. Czyż mieszkaniec Marsa, lub Wenery, spoglądający z jakiejś wysokiej góry na poruszające się po ulicach miast naszych i placach publicznych małe punkciki, jakimibyśmy się mu wydali, mógłby nabrać, biorąc pod uwagę jednocześnie nasze budynki, kanały i maszyny, prawdziwego i dokładnego wyobrażenia o naszej inteligencji, moralności, sposobie kochania, myślach, nadziejach, słowem o całej naszej wewnętrznej i realnej istocie? Poprzestałby na stwierdzeniu pewnych wybitniejszych faktów, podobnie jak my to czynimy w ulu, i wysnułby stąd niezawodnie wnioski równie niejasne i mylne, jak nasze wyobrażenia o pszczołach.
W każdym razie nie zdołałby chyba wykryć w naszych „małych punktach” wielkich dyrektyw moralnych i owej cudownej jednolitości uczuć, jakie dostrzegamy w ulu. — Dokądże to oni chodzą i poco? — spytałby po obserwowaniu nas przez całe lata, czy wieki. — Co czynią? Gdzie mieści się centr główny i cel istotny ich życia? Czyż pełnią wolę jakiego bóstwa? Nie widzę niczego, coby kierowało ich krokami. Przez czas jakiś budują i gromadzą drobne przedmioty, a potem, pewnego dnia walą wszystko i rozrzucają wkoło siebie. Idą, wracają, gromadzą się i rozpraszają na nowo, ale trudno dociec, czy czegoś pragną i pożądają. Można wśród nich obserwować mnóstwo rzeczy niepojętych. Zdarzają się punkciki nie wykonywające, że tak powiemy, niemal żadnych ruchów. Rozpoznać je można po powierzchni bardziej połyskliwej, zazwyczaj są też większe i grubsze od innych. Zamieszkują budynki dziesięć, lub dwadzieścia razy obszerniejsze, misternie urządzone i bogatsze od innych. Przez cały niemal dzień oddają się jedzeniu, a uczty te przeciągają się głęboko w noc. Inne punkciki, zbliżając się do nich, oddają im jakby pokłony, a roznosiciele żywności wychodzą z domów sąsiednich i ściągają nawet ze wsi odległych i składają im obfite podarki. Musimy przypuścić tedy, że są one niezbędne i oddają społeczeństwu usługi nader ważne, ale niestety nasze środki badania nie pozwoliły nam do tej pory przeniknąć dokładnie natury owych niezwykłych świadczeń. Dostrzegliśmy natomiast mnóstwo innych, drobnych punkcików, powtykanych w długie skrzynki, zaopatrzone kołami, które się obracają, dostrzegliśmy również punkciki napełniające małe otwory i podziemne jamy, wiele z nich, zda się, spędza noce pod drzwiami wielkich budynków i na małych jasnych kwadracikach ziemi. Te kwadraciki poza miastami wyglądają jak wydłużone prostokąty różnej wielkości. Mnóstwo punkcików porusza się na nich wolno i grzebie w nich od rana do nocy. Zdaje się, że ta czynność uważana jest za karygodną, bo ludzie ci są jakby w pogardzie i mieszkają w małych chatkach, ciasnych i brudnych. Pokrycie owych punkcików jest szare, niewyraźnej barwy. Owej czynności karygodnej i bezpożytecznej zresztą oddają się oni z takim zbrodniczym wprost szałem, że zaledwo mają czas jeść i spać. Co najdziwniejsze to to, że ilość tych przestępców ma się do liczby spokojnych i tłustych punktów czarnych, jak tysiąc do jednego. Należy podkreślić ze szczególniejszym naciskiem, że mimo tak niekorzystnych dla swego rozwoju warunków, rodzaj tych istot zdołał się jednak utrzymać aż do czasów naszych. Zresztą dodać należy, że poza tym charakterystycznym uporem i owemi ruchami powolnemi, a ciągłemi, punkty szare są posłuszne i nieszkodliwe i poddają się biernie woli tamtych czarnych i tłustych, których uważać należy z zupełnem prawdopodobieństwem za stróżów porządku, a może nawet zbawców całej rasy.
Czyż nie jest wobec tego, cośmy powiedzieli, raczej dziwnem, że ul, na który spoglądamy z drugiego świata i widzimy tak niedokładnie jeno, daje nam na pytanie nasze odpowiedzi tak pewne i treściwe? Czyż nie jest to cudowne poprostu, że gmachy jego, budowane z taką nieomylnością, obyczaje, prawa, organizacja ekonomiczna i polityczna, zalety, cnoty, a nawet okrucieństwa ukazują nam bezwzględnie logiczną myśl, czy kierownictwo owego bóstwa, któremu służą pszczoły, a które nie jest, zaprawdę, ani mniej legalnem, ani mniej rozsądnem, niż inne dotąd uznawane! Jest to jedyne może bóstwo, do którego my ludzie nie modliliśmy się jeszcze, jak należy, i nie czciliśmy go, jak na to zasługuje. Mam na myśli — przyszłość. Staramy się często, badając własną przeszłość historyczną, określić siłę i wartość moralną jakiegoś ludu, czy rasy i dochodzimy do jednego sprawdzianu i miernika tejże wartości, jakim jest trwałość i pełnia ideału, ku któremu zmierzają, i ofiar, jakie dlań ponoszą. Czyż napotkaliśmy kiedy ideał równie zgodny z celami wszechświata, silniejszy, dostojniejszy, bezinteresowniejszy, jawniejszy i ziszczający ofiarność pełniejszą i bardziej heroiczną?
Owa mała republiczka, logiczna, poważna, pozytywna i drobiazgowo oszczędna, snuje, jak widzimy, marzenia wielkie, niesiężne i trudne do ziszczenia. Cóż nam określić zdoła te problemy, jakie zostały już rozwiązane przez pszczoły i jakie czekają jeszcze rozwiązania, kto zbada owe konkretne stwierdzenia, jakie zostały dokonane i jakich dokonać dopiero musi ów ludek tak dalece zdeterminowany, głęboko myślący, żyjący ciepłem i słońcem, oraz tem co jest w naturze najczystsze, najbardziej niepokalane, mianowicie duszą kwiatów, owym najoczywistszym uśmiechem materji i jej najszczytniejszym wzlotem ku szczęściu i pięknu? Czyż podobna przypuścić, by problemy te zostały rozwiązane a pewniki osiągnięte, nie zapomocą świadomej inteligencji, ale przez jakieś prymitywne, ślepe impulsy? Czyż mamy brodzić w mgle zagadek i tajemnic coraz to gęstszej? W imię czegóżto w owem mieście pełnem wiary, nadziei i utajonego zapału, sto tysięcy dziewic podejmuje dobrowolnie takie brzemię pracy, jakiegoby nie uniósł żaden niewolnik człowieczy pod razami bata? Pracownice mniej ofiarne, szczędzące swych sił, pamiętające choć trochę o sobie, nie takim ożywione żarem obowiązku, dożyłyby niezawodnie drugiej wiosny, drugiego lata, tutaj zaś cóż widzimy? Oto, kiedy zakwita cały świat, ogarnia je taki szał poświęcenia, taka zabójcza pracowitość, że giną niemal do jednej po upływie kilku tygodni, padają z ciałem wyschłem doszczętnie, poszarpanemi skrzydłami, okryte strasznemi ranami!
Dlaczegóż to wyrzekają się pszczoły snu, rozkoszy miodu, miłości i owego niezrównanego wywczasu, w jakim pędzi żywot brat ich skrzydlaty motyl? Czyżby nie mogły żyć jak on? Nie popędza ich do pracy głód. Starczy na pożywienie każdej dwa, lub trzy kwiaty. Tymczasem w ciągu godziny oblatują dwieście, do trzystu kielichów, gromadząc skarby, których słodycz pozostanie im zupełnie nieznaną. Nacóż tedy podejmują taki wysiłek, skąd się bierze owa determinacja? Muszą wiedzieć napewno, że pokolenie, dla którego poświęcają życie, zasługuje na tę ofiarę, że będzie piękniejsze i szczęśliwsze i że dokona czegoś, czego stare dokazać nie było w stanie. Znamy ich cel i wiemy, że podobny jest do naszego. Chcą żyć w potomkach swoich tak długo, jak trwać będzie sama ziemia. Ale jakimż jest cel ostateczny tego celu pierwszego i jakąż jest misja onej egzystencji, wznawianej wieczyście?
Czyż nie uderza nas spostrzeżenie, że to my właściwie jeno, ogarnięci męką ciągłego wahania pośród błędów rozlicznych, jesteśmy marzycielami, dziećmi i stawiamy sobie sami bezcelowe pytania? Gdyby pszczoły w rozwoju swym poprzez tysiąclecia całe osiągnęły wszechmoc i szczęście absolutne, gdyby sięgnęły wyżyn ostatecznych i zawładnęły prawami natury, stając się nieśmiertelnemi bóstwami i wówczas nawet nie przestalibyśmy zadawać im pytań, czego chcą, do czego dążą, na jakim punkcie zamierzają stanąć i zrzec się owych pragnień i zamiarów. Z natury naszej wynika, że nic nas zaspokoić nie może, że nic nie ma w oczach naszych celu swego w swej własnej istocie i że nic nie istnieje dla nas poprostu jako takie, bez innych, utajonych przeznaczeń.
Czyż wytworzyliśmy dotąd jedno bodaj bóstwo ludzkie, od najprymitywniejszych począwszy, do najmędrszych i najmisterniejszych, poprzestając na naszym tworze? Nie, natychmiast zaczynaliśmy gromadzić wokół niego mnóstwo rupieci i doszukiwać się poza jego plecami rozlicznych nowych „wyższych” celów. Zawsze, po godzinie spędzonej na kontemplacji jakiejś ciekawej manifestacji życia materji, rzucamy bez żalu to ukojne zajęcie i, nie dziwiąc się zgoła szaleństwu własnemu, zaczynamy na nowo dociekać formy nowej, nieświadomej, nieznanej, zaśnionej gdzieś w prabycie wieków bezkresnych.
Sprawia to pewne wrażenie i przejmuje niejaką nawet trwogą, zwłaszcza nowicjusza, gdy patrzymy na wyrajanie się, czyli rój pszczół. Trudno poznać doprawdy ciche, mądre i łagodne pracownice, obserwowane zazwyczaj. Przed chwilą jeszcze patrzyliśmy, jak nadlatują z wszystkich stron, od łąk i pól, zajęte pilną pracą i zatopione w niej, niby skrzętne mieszczki, których nic w świecie oderwać od zajęć gospodarczych nie zdoła. Zlatywały błyskawicznym lotem, zadyszane, zgorączkowane, a w progu pozdrawiały je ruchliwemi znakami amazonki, stojące na straży u bram miasta. Co najwyżej, zamieniały słowo konieczne, zda się, z młodemi posługaczkami, stojącemi zawsze na swym posterunku w podwórzu wewnętrznem i oddawały im do odniesienia gdzie należy przyniesione brzemię miodu, albo też dążyły same ku śpichrzom, otaczającym wylęgarnię, by tam opróżnić swe dwa ciężkie koszyczki, mieszczące się u nóg tylnych, pełne pyłku kwietnego. Potem odlatywały ponownie z pośpiechem, nie troszcząc się wcale o to, co się dzieje w pracowniach, sypialniach poczwarek, czy pałacu królewskim, nie wdając się ani na chwilę w sprawy, roztrząsane zgiełkliwie na placu publicznym, mieszczącym się przed bramą, zatłoczonym w godzinach wielkiego skwaru przez gadatliwe funkcjonarjuszki zagęszczalni miodu, które tam, jak powiadają bartnicy, „plotkują.”
A jednak urok tej chwili jest nieodparty. To ekstaza ofiary nieświadomej może, ale nakazanej przez bóstwo, to święto miodu, zwycięstwo rasy i przyszłości, to jedyny dzień radości pszczół, zapamiętania i szaleństwa, to ich jedyna niedziela. W tym to jednym dniu jedzą one do syta i mogą do woli delektować się skarbami słodyczy, jakie gromadzą. Zachowują się jak niewolnice znagła oswobodzone i cudem przeniesione w krainę dosytu i rozkoszy wszelakich. Radują się, pławią w dostatkach, nie wiedzą poprostu, co się z niemi dzieje. Mimo to nie czynią ani jednego bezcelowego, czy niedbałego ruchu, wchodzą, wychodzą, podniecają się wzajem, zaglądają do królowej, chcąc się przekonać, czy gotowa do drogi. Wzbijają się dzisiaj dużo wyżej, niż zazwyczaj i potrącają w szerokim kręgu wkoło ula liście wysokich drzew, tak, że chwieją się mocno w bezwietrznem powietrzu. Nie czują trwogi i nie mają trosk żadnych.
Przestały być dzikie, natrętne, podejrzliwe, draźliwe, napastliwe i nieokiełznane. Może się dziś do nich zbliżyć bezkarnie człowiek, ów mistrz i pan nieznany i nieuznawany nigdy, któremu udaje się podbój ula jeno wówczas, gdy ulegnie ich metodom pracy, uszanuje prawa, zastosuje się do trybu życia, jaki im zakreśliła wrodzona inteligencja, i uzna ich cele, zmierzające nieubłaganie i wytrwale ku dobru przyszłości. W dniu onym, człowiek może zbliżyć się bez obawy, rozsunąć kłąb ciepłych, ruchliwych, drgających ciał, zanurzyć się w tej chmurze, brać je do ręki, zbierać, niby jagody winnego grona. Są tak łaskawe, nieszkodliwe, łagodne, jak ważki nawodne, czy ćmy, a w dniu tym, kiedy nie posiadają niczego, prócz wiary w przyszłość, poddają się wszystkiemu, godzą z wszystkiem i nie ranią nikogo.
Nie padło jeszcze dotąd hasło. Wzburzenie tylko wzrasta z każdą chwilą i powiększa się bezład, którego przyczyn trudno się dopatrzyć. W czasie normalnym pszczoły, powróciwszy do ula, zapominają całkiem, że posiadają skrzydła i każda siedzi nieruchomo, choć nie bezczynnie na plastrze, w tem miejscu, gdzie winna się znajdywać stosownie do rodzaju swego zajęcia. Dzisiaj, oszalałe wirują zwartemi kupkami od góry do dołu murów woskowych, jak brunatna masa, poruszana czyjąś dłonią. Ciepłota wewnętrzna ula podnosi się szybko, dochodząc czasem do tego stopnia, że wosk murów mięknie i budowla pochyla się tu i owdzie. Królowa, nie opuszczająca nigdy plastrów środkowych, przebiega podniecona, zadyszana po głowach swych poddanych, zbitych w ruchomą płaszczyznę. Czyliż to czyni w celu przyspieszenia odlotu? Czy nawołuje do spokoju i radzi pozostać w ojczyźnie? Czy podnieca sama tłumy, czy może raczej ulega temu podnieceniu? Na podstawie danych, jakie posiadamy z zakresu psychologji ogólnej pszczół, możemy twierdzić, że rój odbywa się zawsze wbrew woli starej królowej. W oczach ascetycznych robotnic, będących jej córkami, królowa jest jedynym i niezbędnym i świętym, ale potrochu nieświadomym i często naiwnym organem miłości. To też traktują ją zazwyczaj trochę protekcjonalnie, jak sędziwą matkę. Mają dla niej szacunek, kochają ją bardzo i poświęcają się dla niej po bohatersku. Dla niej to przeznaczony jest najczystszy miód, specjalnie przysposobiony i niemal w zupełności dający się asymilować przez organizm bez wytwarzania wydzielin. Ma ona stałą eskortę satelitów, czyli, jak powiada Plinjusz, liktorską gwardję, która czuwa nad nią dniem i nocą, ułatwia jej pracę macierzyńską, przysposabia komórki, gdzie ma znosić jaja, pielęgnuje ją, pieści, żywi, czyści, a nawet zjada jej ekskrementy. Za lada przypadkiem, jaki ją spotka, wieść szybko szerzy się z ust do ust i cały lud wpada w rozpacz. Jeśli bartnik zabierze z ula królowę, a pszczoły nie mają nadziei zastąpienia jej inną, praca ustaje zupełnie. Fakt ten ma miejsce wówczas, gdy zabrana królowa nie pozostawiła królewskiego potomstwa, albo, gdy w chwili, kiedy jej zabraknie, niema w ulu liszki młodszej niż trzydniowa. Każda bowiem liszka robotnicy, do trzech dni wieku licząca, może zostać zamienioną przy pomocy specjalnego pożywienia w poczwarkę królewską. Oto wielka i doniosła demokratyczna zasada ula, kompensująca prerogatywy macierzyńskiej predestynacji. Jeśli sprawy mają się w ten sposób, a królowa zostanie zabraną, uwięzioną, uniesioną gdzieś w dal, poza miasto, natenczas, po stwierdzeniu tego faktu, w ulu, z powodu jego rozmiarów trwa to czasem do dwu lub trzech godzin, wszystkie pszczoły natychmiast przestają pracować. Piastunki opuszczają młódź w wylęgarni, znaczna część ludności błąka się po całem mieście, szukając swej matki, część druga wylatuje w tym samym celu na zewnątrz, girlandy robotnic, zawieszonych u murów, rzeźbiących komórki, rozsuwają się i nikną, miodziarki nie wylatują za łupem, nawet strażniczki bramy rzucają swe posterunki, a wówczas wdzierają się do wnętrza czyhający bezustanku na podobny moment łupieżcy, wchodząc i wychodząc swobodnie, gdyż nikomu ani w głowie bronić nagromadzonych skarbów. W czasie bardzo szybkim ul biednieje, wyczerpuje się, wyludnia, a mieszkańcy jego giną masowo ze smutku i głodu, mimo że mają do swej dyspozycji krocie najpiękniejszych kwiatów po łąkach i ogrodach.
Jeśli jednak przywróconą zostanie ulowi rodzicielka jeszcze zanim zło dosięgnie tych granic i stanie się nienaprawialnem, zanim demoralizacja i niechęć do pracy rozpowszechni się po całym ulu, a więc jeśli przywróconą zostanie w ciągu kilku godzin, gotują jej przyjęcie wzruszające i niezwykłe. U pszczół, podobnie, jak i ludzi, nieszczęście i rozpacz trwające zbyt długo obniża ich inteligencję i psuje charakter. Jeśli nie dojdzie do tej katastrofy, a królowa wróci, natenczas wszystkie kupią się wkoło niej, tłoczą, włażą jedne na drugie, głaszczą ją w przechodzie swemi różkami mieszczącemi tyle, dotychczas niezbadanych organów, podają jej miód i odprowadzają tłumnie do pałacu królewskiego. Natychmiast powraca ład, rozpoczyna się praca, począwszy od plastrów centralnych, od wylęgarni, aż do najodleglejszych przybudówek, gdzie jest zmagazynowany nadmiar plonów, a miodziarki ruszają szeregami i wracają często jeszcze przed upływem trzech minut, obładowane nektarem i pyłkiem. Naturalnie włóczęgi, rabusie, czy pasorzyty zostają wygnane, lub pomordowane, ulice wymiecione, a ul rozbrzmiewa ponownie ową słodką, monotonną pieśnią zadowolenia, będącą specyficzną i nieomylną oznaką obecności królowej i normalnego toku życia.
Mamy tysiące przykładów tego przywiązania i tego zupełnego poświęcenia się robotnic dla królowej. W każdej katastrofie, jaka dotyka republikę, czy ul spadnie, lub przewrócony zostanie, czy to samo zdarzy się plastrom, czy oddziała niwecząco nieświadomość, lub brutalność człowieka, mróz, głód, lub zaraza powali cały lud, zawsze niemal ocaloną zostaje królowa i odnaleźć ją można żywą pod zwłokami wiernych do śmierci córek. Wszystkie ją chronią, ułatwiają jej ucieczkę, czynią ze swych ciał zasiek, schronisko, chowają dla niej żywność najlepszą, ostatnie nawet krople miodu. Dopóki ona żyje, bez względu na rozmiary katastrofy, zwątpienie nie ogarnia państwa „dziewiczych zbieraczek nektaru.” Choćbyśmy dwadzieścia razy, raz po razu łamali plastry, zabierali im potomstwo, pozbawiali żywności, nie zdołamy przywieść ich do rozpaczy i pozbawić wiary w przyszłość. Zdziesiątkowane, ogłodzone, zredukowane do garstki, mogącej ledwo ukryć królowę przed okiem wroga, na nowo biorą się do dzieła, imają się nowych sposobów, mogących odtworzyć kolonję, zadość czynią najpilniejszym potrzebom, dzielą się pracą, stosownie do anormalnych okoliczności złej chwili i rozpoczynają od podstaw natychmiast pracę, z cierpliwością, wytrwałością, inteligencją i uporem, jakich w tym stopniu nie napotkamy nigdzie w przyrodzie, mimo, że wiele istot żywych, a nawet większość, przejawia nierównie więcej męstwa i zaufania w siły własne, niż człowiek.
Przyjrzyjmy się pewnej sprawie, zrodzonej z owych prób i doświadczeń, jakie nieszczęsne i niezwruszone heroiny znosić muszą z powodu interwencji tyrańskiej człowieka, w bartnictwie czasów naszych. Przekonamy się na tym przykładzie tak jasno i dowodnie, jak nigdy może, o wysokim stopniu miłości dziecięcej ku matce i poświęceniu się dla niej, jakie posiadają pszczoły.
Wzorem wielu amatorów, sprowadzałem niejednokrotnie z Włoch zapłodnione królowe. Rasa włoska jest nierównie lepsza, silniejsza, żwawsza, pracowitsza i mniej kąśliwa od naszej. Przesyłki idą zawsze w małych pudełeczkach, posiadających otworki. Wkładają w nie trochę żywności i umieszczają w środku królowę, oraz pewną liczbę robotnic, dobierając najstarsze, dla opiekowania się nią i żywienia w czasie podróży. Wiek pszczoły rozpoznać można łatwo po ciele wyschłem, pozbawionem niemal uwłosienia, błyszczącem, a zwłaszcza po skrzydłach poszarpanych i zniszczonych pracą. Bardzo często, po nadejściu przesyłki większość pszczół była martwa. Razu jednego wszystkie nawet zginęły z głodu, ale i w tym wypadku królowa doszła żywa i silna, gdyż ostatnia jeszcze z robotnic przed samą śmiercią nakarmiła ją ostatnią kroplą miodu, przechowywaną w woreczku nad żołądkiem umieszczonym. Uczyniła to, wiedząc, że królowa, to symbol gatunku, a przeto to życie posiada wyższą wartość od jej życia osobniczego.
Spostrzegłszy owo przywiązanie tak niezmienne i silne, człowiek zdołał obrócić na swą korzyść przedziwny instynkt polityczny pszczoły, jej zapał do pracy, wytrwałość, wielkoduszność i cześć dla przyszłości, słowem te wszystkie cnoty i zalety, które z miłości tej biorą początek. Dzięki jej to właśnie, zdołał on od niedawnego dopiero czasu oswoić do pewnego stopnia i to wbrew ich interesom dzikie wojowniczki, nie ustępujące przed żadną siłą zewnętrzną i nawet w stanie zupełnej niewoli (z której nie zdają sobie zresztą sprawy), rządzące się własnemi prawami, które właśnie podają je w niewolę. Człowiek spostrzegł, że, mając w rękach królowę, dzierży w swej władzy duszę i losy ula. Stosownie do tego, jak skorzysta z tej swojej prerogatywy, może kierować jego czynnościami i rozwojem, może wywołać, uwielokrotnić, powstrzymać rój, lub go ograniczyć do pewnej liczby na rok, może dzielić, albo łączyć kolonje i kierować ich pracą. W gruncie rzeczy, pozostanie raz na zawsze niezbitą prawdą, że królowa jest jeno żywym symbolem. Jak każdy symbol, ucieleśnia w sobie mniej widzialny i dalej sięgający pierwiastek, o którym nie wolno zapominać bartnikowi, jeśli chce uniknąć pomyłek i rozczarowań. Pszczoły nie tracą z oczu owej niewidzialnej, niematerjalnej, wiekuistej matki, jaką jest ich idea przyszłości i dostrzegają jej zjawę widziadlaną, poprzez kształty żywej królowej ula. Mniejsza z tem, czy idea owa jest uświadomioną jasno, czy nie, nie idzie bowiem o to, czy winniśmy bardziej uwielbiać pszczoły same, czy naturę, która im ideję ową wpoiła. Domaga się naszej całej uwagi, bez względu na to, czy umiejscowiona jest w małem, kruchem ciałku pszczelim, czy w niepoznawalnych kształtach przyrody.
Dodać wypada, że gdybyśmy podziwu naszego nie warunkowali tak skrupulatnie różnemi okolicznościami i nie pytali tyle o miejsce i źródło, nie tracilibyśmy tak często, jak się to dzieje obecnie, mnóstwa sposobności roztwierania szeroko oczu i dziwowania się rzeczom godnym podziwu, co jest rzeczą konieczną i zbawienną wielce.
Nie zdziwiłby nas wcale zarzut tego rodzaju: wszystko to są przypuszczenia bardzo ryzykowne i nadto wzorowane na człowieku. Pszczoły nie posiadają niezawodnie najmniejszego wyobrażenia o sprawach takich, jak — przyszłość — miłość rasy — i tylu innych, jakie w nie wmawiamy. Wszystko to są zapewne jeno specyficzne formy potrzeby życia, obawa cierpień i strach przed śmiercią, a wkońcu pociąg użycia. — Zgadzam się z całą gotowością, że wszystko, co wymieniłem, można uważać za pewnego rodzaju określenia słowne i nie przywiązuję do nich nadmiernej wagi. Jedyną rzeczą pewną tutaj, a jednocześnie jedynym pewnikiem wśród rzeczy, jakie poznać możemy, to fakt stwierdzony, że w tych, a tych okolicznościach pszczoły zachowują się tak, a tak względem swej królowej. Reszta, to tajemnica, co do której można stawiać jeno przypuszczenia mniej, lub więcej piękne, trafne i mądre. Gdybyśmy jednak mówili o ludziach w ten sposób, jakby może wskazanem było mówić o pszczołach, czyż mielibyśmy prawo powiedzieć o nich coś więcej jak to, co nam ów pewnik wypowiadać dopuszcza? Wszakże my sami podlegamy jeno koniecznościom, pociąga nas użycie, boimy się cierpień, a to, co zwiemy inteligencją, ma to samo źródło i tę samą misję, jak ów przejaw, który nazywamy u zwierząt instynktem. Dokonywamy pewnych aktów, których wyniki są nam rzekomo znane i znosimy pewne rzeczy, schlebiając sobie, że znamy ich przyczyny lepiej, niż pszczoły. Ale to przypuszczenie jest nie oparte o żaden pewnik niezachwiany, a pozatem, takie akty świadome, rzadkie i drobne stanowią nader małą jeno cząstkę całokształtu czynów naszych, których jest mnogość wielka, a wszystkie one, małe, czy wielkie, uświadomione, czy podświadomie, doraźne, czy obliczone na przyszłość, dzieją się wśród głębokich ciemni i jest bardzo prawdopodobnem, że jesteśmy całkiem niemal taką dotknięci ślepotą jak ta, którą zarzucamy pszczołom.
— Każdy się chyba zgodzić na to musi — powiada gdzieś Buffon, żywiący ku pszczołom, śmieszną zresztą, urazę — każdy przyzna, że biorąc każdą z tych muszek poszczególnie, nie znajdujemy w nich ani cząstki tej inteligencji, jaką posiada pies, małpa i większość zwierząt. Nikt chyba, nie zaprzeczy, że posiadają mniej zdolności do posłuszeństwa, przywiązania, uczucia, słowem mniej cech i zalet odpowiednich naszym, z tego tedy wysnuć należy wniosek, że ich pozorna inteligencja ma swe jedyne źródło w zbiorowisku, w jakiem żyją. Ale i to nawet zbiorowisko nie wymaga przypuszczenia jakiejś inteligencji, albowiem pszczoły nie gromadzą się w żadnych celach moralnej natury i zespół ich nie jest oparty o wspólną umowę i zgodę. Społeczeństwo to jest jeno zjednoczeniem fizycznem, narzuconem przez naturę, niezależnem od żadnej świadomości, ani od rozumowania. Pszczoła-matka produkuje naraz dziesięć tysięcy indywiduów i to w jednem miejscu. Gdyby nawet indywidua te były tysiąc razy głupsze, niż przypuszczam, byłyby zmuszone, chcąc istnieć na świecie, jąć się jakichś sposobów zachowania życia. Wyposażone będąc wszystkie równo w te same siły i organa, gdy zaczną zwalczać się zrazu wzajemnie, przez samo to ciągłe szkodzenie sobie wzajem, dojść muszą do szkodzenia sobie coraz to mniej, a wkońcu przestaną sobie szkodzić, czyli zaczną sobie pomagać. Wyda się wówczas, że doszły do porozumienia i zmierzają do jednego i tego samego celu. Pilny obserwator wmówi w nie niezadługo cele rozmaite i rozum, którego nie posiadają wcale, zacznie dociekać źródła każdego czynu i wynajdzie motyw dla każdego ruchu. Powstaną stąd cuda i potworne dzieła rozumowania bez liku i sensu. Wszystko to wyniknąć musi z zachwytów samego badacza. Będzie on patrzył na owe dziesięć tysięcy indywiduów urodzonych naraz, mieszkających razem, przeistoczonych w owady doskonałe niemal w jednym czasie, robiących oczywiście to samo, a jeśli posiada cierpliwość w badaniu, to dostrzeże nawyki społeczne, pewną organizację, starania o dobrobyt, dbałość o całość ula, lot za pożywieniem i powrót do domu. Na tych spostrzeżeniach fantazja jego i uczucie zbuduje i zbudować musi całą kulturę pszczelą, a więc: architekturę, geometrję, ład celowy, przezorność, miłość ojczyzny, republikańską formę rządu, słowem wszystko, na co go stać, a co będzie miało źródło jeno w nim samym.
Przedziwny to, zaiste, sposób objaśniania życia pszczół, ale przyznaćby mu można w pierwszej chwili pewną rację, gdyż wydaje się naturalnym. Niestety, nie można tego uczynić po namyśle, gdyż w gruncie rzeczy nie wyjaśnia nam zgoła niczego.
Pomijam już rzeczowe błędy, zawarte w tej opinii, ale pytam, czyż nie wymaga znacznej dozy inteligencji sam fakt poznania, że zwalczanie się wzajemnie jest niekorzystne i przejście do, tak zwanego, szkodzenia sobie najmniej, czyli wspomagania się wzajem? Czyż dalej nie wyda nam się w wysokim stopniu inteligentnem owo wspomaganie się, jeśli weźmiemy pod uwagę sposób w jaki się odbywa? Czyż dalej nie jest to poprostu nasza własna, ludzka historja i czyż to wszystko, co powiada o pszczołach zgryźliwy, stary naturalista, nie stosuje się dokładnie do naszego społeczeństwa? Wszakże cała nasza mądrość, cnoty, polityka, słowem wszystkie wyniki konieczności, ozłocone jeno i uświetnione wyobraźnią, mają nie co innego na celu, jak spożytkować społecznie nasz egoizm i uczynić dobrem ogółu działalność każdego indywiduum, pierwotnie i z natury swej szkodliwą?
Dodam jeszcze, że jeśli to kogoś ma gniewać, że przypisujemy pszczołom ideje i różne uczucia, to gotowiśmy zrezygnować z przedmiotu naszego podziwu i umiejscowimy go gdzieindziej. Jeśli nierozsądnem jest zachwycać się pszczołami, to będziemy podziwiali naturę i jej przedziwne dzieło, a pewni jesteśmy, że nadejdzie kiedyś chwila, w której nikt nie zaprzeczy nam już prawa onej admiracji i zyskamy na tem tylko, żeśmy nie upierali się przy swojem i czekali cierpliwie.
Jakkolwiekby się sprawa miała, trzymać się narazie będziemy naszych konjunktur, albowiem posiadają tę zaletę, że łączą i wiążą w umyśle naszym pewne fakty, niezaprzeczalnie związane z sobą w rzeczywistości. Twierdzimy przeto dalej, że pszczoły uwielbiają w swej królowej raczej niesiężną przyszłość swej rasy i jej rozwój, niż samą matkę ula. Pszczoły nie są wcale sentymentalne i gdy któraś powróci z łowów tak ciężko skaleczona, że, jak mniemają, nie zdoła ona przynieść im już żadnego pożytku, wypędzają ją bez litości za bramę. Ale mimo to nie można twierdzić, by nie posiadały pewnego przywiązania osobistego do swej matki. Wówczas nawet, gdy jest chora, stara, chuda i niedołężna, strażniczki bramy nie pozwoliłyby za nic wkroczyć królowej obcej, choćby nawet była młoda, piękna i płodna. Coprawda, ścisła kontola wejścia jest zasadą fundamentalną, od której odstępują pszczoły chyba w okresie pełnego miodobrania na rzecz robotnic obcych, obładowanych wielką ilością łupu.
Kiedy królowa stanie się zupełnie bezpłodną, zastępuje ją jedna z księżniczek świeżo przepoczwarczonych. Co robią ze starą królową niewiadomo napewno, ale zdarzało się nieraz, że hodowcy pszczół znajdywali na plastrach centralnych młodą królowę w pełnym rozkwicie, a w samej głębi, w małej celce podrzędnej starą „gospodynią”, jak ją zowią Normandowie, w stanie zupełnego wychudzenia i ledwo żywą. Wynika stąd, że aż do końca życia opiekują się nią i chronią przed nienawiścią silnej, młodej rywalki, której najwyższem pragnieniem jest zadać jej śmierć. Królowe żywią względem siebie śmiertelną nienawiść i rzucają się jedna na drugą, gdy się tylko razem znajdą pod jednym dachem. Musimy przypuścić, że dają w ten sposób staruszce przytułek cichy i spokojny w zakątku miasta, gdzie żyje bezpiecznie do końca dni swoich.
Napotykamy tutaj znów jedną z wielu zagadek woskowego miasta i ponownie nadarza nam się sposobność stwierdzenia, że polityka i obyczaje pszczół nie są to zgoła akty prostego i ślepego fatalizmu i że powodują się one motywami nierównie bardziej skomplikowanemi, jak znane nam już przyczyny działania i konieczności naturalne.
Człowiek na każdym kroku obala i modyfikuje owe pszczele prawa natury, które im się wydawać muszą niewzruszalnemi. Codziennie stwarzamy im taką sytuację, w jakiej znaleźlibyśmy się sami, gdyby ktoś nagle zatamował wokół nas działanie grawitacji, przestrzeni, światła, lub śmierci. Cóż tedy uczynią, jeśli chytrością, lub siłą wprowadzimy drugą królowę do miasta. W stanie normalnym rzeczy, przypadek taki nie zdarzył się jeszcze dzięki pilnej straży bram, od kiedy istnieją na świecie. Nie przeraża ich to wcale i starają się, jak umieją najlepiej, w wypadku tak zdumiewającym i cudownym pogodzić dwie zasady uznawane i czczone jak rozkaz i zrządzenie boskie. Pierwszą jest zasada macierzyństwa wcielonego w jedną jedyną osobistość, a ulega ona wyjątkowi jeno w razie zupełnej niepłodności królowej rządzącej. Druga zasada, to nietykalność osoby każdej królowej, bez względu na jej pochodzenie, przynależność i zamiary. Jest to zasada jeszcze ciekawsza od pierwszej i jeśli nie wolno jej naruszyć pszczołom, to jednak wolno im użyć pewnego sposobu, by ją obejść sprytnie. Bardzo łatwą byłoby dla pszczół sprawą przeszyć intruza tysiącem żądeł, cudzoziemka zginęłaby i pozostałoby jeno wywlec jej zwłoki z ula. Ale chociaż żądła ich są ostre, zawsze gotowe, chociaż posługują się niemi co chwila we walkach z sobą, w zabijaniu samców, wrogów i pasorzytów, to jednak nigdy broni nie kierują przeciw królowej. Podobnie królowa nie kłuje człowieka, zwierzęcia, ani pszczoły pospolitej, broń jej królewska nie jest prosta, jak u robotnicy, lecz nieco wygięta, jak szabla, a używa jej jedynie i wyłącznie w walce równej, to jest w boju z drugą królową.
Żadna pszczoła nie śmie utopić żądła w królowej i wziąć na swe sumienie, zbrodni królobójstwa bezpośredniego i krwawego. To też, w przypadkach, kiedy ład publiczny i dobro republiki domaga się śmierci księżniczek-rywalek, pszczoły starają się nadać temu zabójstwu pozory śmierci naturalnej. Dzielą się zbrodnią, mnożą ją niemal w nieskończoność i w ten sposób czynią niejako anonimową.
W wypadku, o którym mowa, pszczoły tworzą wokoło obcej królowej rodzaj wału ciasnego ze swych własnych ciał, chwytając się jedne drugich i tworząc kilka warstw. Powstaje w ten sposób niejako żywe więzienie, w którego wnętrzu mieści się schwytana i siedzi tam nieraz przez dwadzieścia cztery godziny, najczęściej jednak przedtem ginie z głodu, lub dusi się.
Jeśli w takiej chwili zbliży się królowa legalna i, zwęszywszy rywalkę, objawia chęć walki, natychmiast rozstępuje się przed nią mur żywy, pszczoły otaczają nieprzyjaciółki szerokim kręgiem i asystują dziwnemu pojedynkowi, nie biorąc w nim udziału, nieruchome, uważne i bezstronne zupełnie. Jeno matka może ośmielić się utopić szpadę w łonie drugiej matki, tylko tej istocie, która nosi w sobie zaród na blisko miljon stworzeń żywych, wolno jednem pchnięciem uśmiercić miljon takich samych stworzeń.
Jeśli walka się przewleka bez wyniku, gdy obie zakrzywione szable ślizgają się bezsilnie po ciężkiej chitynowej zbroi, a wkońcu jedna z szermierek objawia chęć ucieczki, natenczas robotnice chwytają ją i osadzają w żywem więzieniu, bez względu czy jest to królowa legalna, czy intruzka, i trzymają tak długo, aż zdecyduje się podjąć walkę na nowo.
Dodać należy, że liczne, czynione w tej sprawie doświadczenia stwierdziły, iż zwycięstwo odnosi prawie niezmiennie królowa legalna. Być może, że, czując się w domu, w gronie swych dzieci, zdobywa się na większą odwagę, niż tamta, a może także dlatego, że bezstronne w początku walki pszczoły nie pozostają w tej roli do końca i w sposób odmienny więżą swą królowę, jak cudzoziemkę w razie schwytania. Gdy legalna królowa wychodzi bez szwanku z pierścienia ciał swych dzieci, intruzka nosi na sobie wyraźne ślady niemiłych przejść, ma skrzydła zmięte i jest osłabiona.
Łatwe do przeprowadzenia doświadczenie stwierdza lepiej, niż cokolwiek innego, że pszczoły znają swą królowę i są do niej naprawdę przywiązane. Gdy zabierzemy królowę z ula, przejawią się niezwłocznie symptomy, o których wspominałem w poprzednim rozdziale. Pszczoły ogarnia przerażenie i rozpacz wielka. Jeśli im zwrócimy matkę po kilku godzinach, wszystkie córki wybiegną na jej spotkanie i podadzą jej miód. Jedne tworzą w takim razie szpaler, inne stają na głowie, podnosząc w górę odwłok, otaczając powracającą szerokim półkręgiem, nieruchomym, ale rozbrzmiewającym warkotem skrzydeł. Jest to coś w rodzaju hymnu powitalnego, jakiś obrzęd rytualny, wyrażający szacunek, czy szczęście głębokie.
Nie łudźmy się jednak, że zdołamy oszukać je, podstawiając na miejsce zabranej królowej inną, obcą. Poznają niewątpliwie, że nie jest to królowa legalna i, zaledwie postąpi kilka kroków, zbiegną się do niej oburzone obywatelki. Zostanie natychmiast schwytana, otoczona i zamknięta w strasznem więzieniu, którego żywy mur będzie się coraz bardziej zwężał i zacieśniał wokół, tak że pozostanie do śmierci w jego okolu. W wypadku, o którym mowa, nigdy niemal nie wydostaje się żywcem ze straszliwych uścisków zawiedzionych mieszkanek ula.
Chcąc skończyć z kwestją osobistego przywiązania pszczół do królowej, nadmieniamy jeszcze, że stwierdzono bardzo krótkie trwanie pamięci robotnic o swej matce. Gdybyśmy przywrócili królowę do ula po upływie kilku dni dopiero, to zmuszeni będziemy zabrać ją co prędzej z powrotem, gdyż inaczej zostanie uwięziona przez kochające córki i poddana zaduszeniu, czyli karze śmierci, przeznaczonej dla królowych cudzoziemskich. Przyczyną tego zjawiska może być nietylko krótkotrwałość pamięci, ale i ta okoliczność, że pszczoły tymczasem zdążyły przerobić kilkanaście komórek robotniczych w apartamenty książęce i tem samem przyszłość rasy nie jest już narażona na szwank. Miłość dla królowej wzrasta i maleje w stosunku prostym do wartości jej jako narzędzia rozmnażania rodu. To też wydarza się często, że podczas lotu miłosnego dziewiczej królowej, będącego ceremonją bardzo niebezpieczną, robotnice są do tego stopnia zaniepokojone jej losem, iż towarzyszą jej wielką zgrają w tych tragicznych i dalekich poszukiwaniach miłości, o których pomówimy niebawem. Nie dzieje się to jednak nigdy, w razie, jeśli bartnik postarał się przedtem o plaster, zawierający kilka bodaj komórek książęcych, w których piastunki mają nadzieję wyhodować inne królowe. Miłość ta może się nawet przemienić w nienawiść i wściekły gniew, jeśli królowa nie dopełniła wszystkich swych zobowiązań względem bóstwa absolutnego i despotycznego, które nazwiemy przyszłością rasy. Bóstwo owo czczą pszczoły i wielbią dużo goręcej, niż ludzie, i nie tolerują żadnej opieszałości w jego kulcie. Zdarza się nieraz, że hodowca dla różnych powodów nie dozwala królowej połączyć się z gromadą pszczół, wylatujących z ula podczas roju i zatrzymuje ją przy pomocy siatki. Oczka tej siatki przepuszczają szczupłe, zwinne ciałka robotnic, nie pozwalają natomiast przedostać się grubszej, powolniejszej i większej niewolnicy miłości. Pszczoły, wyleciawszy i spostrzegłszy, że niema pośród nich matki, wracają, a potem popychają, ciągną i biją biedną ofiarę chytrości ludzkiej i nie można nie dostrzec tego, iż przypisują jej całe niepowodzenie, uważając ją przytem za głupią, czy podupadłą na umyśle. Gdy za drugim nawrotem nabiorą zupełnej pewności o niechęci królowej do podjęcia roju, wpadają w prawdziwą wściekłość i porządnie dają się we znaki biedaczce, wreszcie za trzecim razem, stwierdziwszy niezbicie, iż stała się niewierną swemu przeznaczeniu i naraża przyszłość roju na klęskę, skazują ją nieodwołalnie na śmierć, zamykają w więzieniu i duszą.
Wszystko tedy, jak widzimy, podporządkowane jest tej przyszłości i to z przezornością i jednomyślnością nieugiętą, przyczem pszczoły umieją sprytnie brać w rachubę wszystkie okoliczności i wyciągać z nich wszelkie możliwe korzyści. Musi nas ogarnąć podziw niezmierny, jeśli sobie zdamy sprawę z wszystkich niespodzianek i z całego mnóstwa zdarzeń wprost cudownych, a przynajmniej niezwykłych, jakie wprowadza do codziennego trybu życia w ulu interwencja ludzka i doświadczenia bartnika. Powie może ktoś, że w ostatnio przywiedzionym przypadku bardzo źle wytłumaczyły sobie przyczynę oporu królowej w połączeniu się z rojem. Ale spytać możemy oponenta, czy byłby sprytniejszym człowiek, gdyby nań zastawiła podobną pułapkę jakaś istota odmienna od znanych dotąd, mądra, a posługująca się ciałem tak olbrzymiem, iż ruchy jego są równie nieuchwytne jak ruch gwiazd stałych, czy innego zjawiska przyrody? Czyż nie zużyliśmy kilku tysięcy lat czasu na to, by zdobyć dostatecznie wiarogodne wyjaśnienie, czem jest piorun? Ile razy inteligencja wychodzi poza właściwą sobie sferę działania, funkcjonuje niezwykle powolnie. Sfera ta jest mała, to też, nie obejmując zjawisk wielkich, kosmicznych, dostosowywać się musi do nich bardzo pomału i stopniowo. Nie możemy zaprzeczyć, że gdyby doświadczenie z siatką hodowcy powtarzali stale i systematycznie przez czas dłuższy, pszczoły poznałyby się niezawodnie na jej działaniu i starałyby się obejść w jakiś sposób tę przeszkodę. Zwalczyły one już niejedną podobną zasadzkę i zwycięsko wyszły z wielu doświadczeń. Tak to, w sposób genjalny, uporały się z ruchomemi ramkami nowożytnych ulów, podobnie też zaakceptowały system „sekcji”, który je zmusza magazynować miód rezerwowy w małych pudełeczkach symetrycznie podzielonych, a wkońcu okazały wprost niezrównany rozum w sprawie sztucznie wyciskanych plastrów woskowych. Plastry te, wyciskane mechanicznie, posiadają płytkie jeno zarysy przyszłych, głębokich komórek. Pszczoły pojęły odrazu użyteczność owego szkicu plastra i zabrały się do nadbudowy ścianek do potrzebnej wysokości, przyczem ochotnie skorzystały z oszczędności pracy, materjału i trudu. Czyż nie postępują one w sposób najprostszy, jakiegoby się chwycił niezawodnie człowiek we wszystkich tych wypadkach bardziej normalnych, gdzie nie jest w grze niepojęte jakieś, kapryśne okrucieństwo, czy chytra zasadzka siły nadprzyrodzonej? Tak się ma rzecz w istocie. Oto kiedy wśliźnie się do ula ślimak, albo mysz i wróg zostanie zakłuty żądłami na śmierć, cóż czynią ze zwłokami, któreby niebawem zatruły powietrze? Nie są w stanie wypchnąć ich na zewnątrz w całości, ani rozrąbać na małe kawałki, przeto otaczają zwłoki metodycznie i z wielką starannością woskiem i smółką i taki woskowy, szczelnie zamknięty grobowiec o dziwacznych kształtach wznosi się pośród zwyczajnych budowli miasta. Sam znalazłem pewnego roku w jednym z mych ulów trzy takie grobowce, jeden obok drugiego, rozdzielone cienkiemi warstwami niby olbrzymie komórki a zewnątrz pokryte grubą, wspólną skorupą. W ten sposób pszczoły dokazały pogrzebania zwłok z możliwie najmniejszą stratą wosku. Grobowce te mieściły trzy skorupy ślimacze, wetknięte przez dziecko do wnętrza ula. Zazwyczaj, gdzie idzie o ślimaka skorupiastego, pszczoły poprzestają na zaklejaniu wylotu spirali wapiennej. W tym jednak wypadku skorupki były pogniecione i popękane, przeto uznały za stosowne zakopać wszystko razem, by zaś grobowiec nie tamował wejścia, poczyniły wskroś niego kilka przesmyków, obliczonych nie na miarę własnego ciała, ale licząc się z rozmiarami dorosłego samca, dwa razy niemal większego od robotnicy. Czyż ten przykład i następny, jaki przytoczę, nie skłania nas do przypuszczenia, że niedługo nadszedłby dzień, w którym rozwiązałyby tajemnicę siatki i dowiedziałyby się, czemu królowa nie mogła przyłączyć się do roju i wyjść z ula. Posiadają bardzo trafne odczucie przestrzeni koniecznej dla danego ciała, by mogło się poruszać. W okolicach, gdzie często zdarzają się nocne napady ohydnej ćmy, „trupiej główki” (Sphings Atropos), pszczoły wstawiają w łuk bramy ula po kilka kolumienek woskowych sporej grubości, pomiędzy które łotrzyca nie może wcisnąć swego potwornego odwłoku.
Poprzestańmy na tem, bo nie wyczerpałbym tematu inteligencji pszczół nigdy, gdyby mi wypadło przytaczać wszystkie przykłady. Reasumując to, co określa rolę królowej w ulu, powiedzieć można, że reprezentuje ona serce, pozostające w niewoli intelektu, reprezentowanego przez wszystkie mieszkanki ula razem wzięte. Jest ona jedyną władczynią, ale zarazem niewolnicą królewską, wykonawczynią najważniejszych funkcyj, depozytem przyszłości i odpowiedzialną wobec wszystkich posłanką miłości. Cały lud jej służy i oddaje jej cześć, nie zapominając, że nie poddaje się jej osobie jako takiej, ale tej misji, którą pełni i przeznaczeniu, jakie ucieleśnia. Trudnoby chyba napotkać republikę ludzką, zakrojoną na tak kolosalne rozmiary i ziszczającą tak wielki zakres celów naszej planety. Nie wiem doprawdy, czy posiadamy ustrój demokratyczny, w którymby niezawisłość państwowa była tak jednocześnie doskonała i rozsądna, a poddaństwo obywateli tak bezwzględne i lepiej obmyślone. Niema także państwa, któreby świeciło przykładem poświęceń i ofiar tak strasznych i tak bezwzględnych. Nie trzeba mniemać, że podziwiam te ofiary bardziej od wyników, jakie dają. Byłoby rzeczą pożądaną, by je można osiągać drogą mniejszych cierpień i prywacyj osobniczych, ale skoro raz uznamy zasadę ich konieczności, przyznać musimy, że ta organizacja ofiarności mas jest godną najwyższego podziwu. Nie zapuszczając się w paralele ze stosunkami ludzkiemi, stwierdzamy, że życie w ulu nie jest traktowane jako następstwo godzin mniej, czy bardziej przyjemnych, z których pewne tylko, z konieczności, muszą być osępione trudem pracy i wysiłku, niezbędnym dla podtrzymania bytu całego zrzeszenia. Życie w ulu, to wielki, powszechny, z całą surowością pełniony przez wszystkich obowiązek względem tej przyszłości, która od początku świata ciągle ucieka w dal niesiężną i bezkreśną.
Dla tego to ideału, każda z jednostek wyrzeka się więcej niźli połowy swego szczęścia i praw swoich. Królowa żegna się bez żalu z poświatą słoneczną, z kielichami kwiatów i wolnością, robotnice z miłością, z życiem, co mogłoby trwać cztery do pięciu lat, oraz z rozkoszami macierzyństwa. Królowa poświęca dalej swoją inteligencję, gdyż mózg jej kurczy się i zanika niemal, na rzecz rozrostu organów płciowych, zaś robotnice te właśnie organa płciowe, które się uwsteczniają i zamierają jednocześnie ze wzrostem inteligencji. Byłoby niesprawiedliwością utrzymywać, że wola nie bierze żadnego udziału w tej ofierze. Coprawda, robotnica nie ma możności władania losem własnym, ale ma w swej mocy los wszelkich poczwarek ula, będących pośrednio jej córkami. Wiemy już, że każda liszka robotnicy, w razie gdyby ją przeniesiono do komórki książęcej i żywiono odpowiednio, mogłaby się przemienić w poczwarkę królowej. Przeciwnie, każda też z liszek królewskich, zamknięta w ciasnej komórce robotniczej i pozbawiona strawy odpowiedniej, stałaby się poczwarką roboczą. Ten cudowny dobór odbywa się codziennie w złocistym półmroku ula. I nie dzieje się to przypadkowo i chaotycznie, przeciwnie włada tym procesem mądrość głęboka, lojalna, surowa i czujna, którą pogwałcić może jeno człowiek, zdająca sobie dokładnie sprawę z wszystkiego, co się dzieje poza ulem, w całej okolicy, jak również pośród murów miasta. W razie, gdy zjawiają się niespodzianie w wielkiej ilości kwiaty, gdy doliny i brzegi rzeki rozbłysną nagle bujną szatą ziół, gdy królowa stanie się mniej płodną, lub postarzeje się, gdy ludności przybyło tyle, że ul staje się za ciasny, — wówczas jawią się w większej ilości komórki książęce. Też same komórki mogą ulec zniweczeniu, gdy okaże się brak plonu, lub gdy bartnik powiększy ul. Komórki te czekają na wyniki lotu miłosnego młodej królowej, otoczone troskliwą pieczą piastunek, a ulegają niezwłocznemu zniszczeniu w chwili, kiedy wróci do ula, wlokąc za sobą trofea i dowody niezaprzeczalne dokonanego zapłodnienia. Gdzież jest, pytamy, umiejscowiona owa mądrość, odważająca skrupulatnie czas obecny i przyszłość, dla której większą wartość posiada to, czego dostrzec jeszcze niepodobna, niż to, co podpada pod oczy wszystkich? Gdzie mieszka owa roztropność bezimienna, która czyni wybór, bierze i odrzuca, podnosi i strąca, w której mocy leży z każdej robotnicy uczynić królowę, a z tyluż matek tworzyć zastępy dziewic?
Powiedzieliśmy już wyżej, że jest ona organem wykonawczym „ducha ula”, ale gdzież szukać indziej tej istoty, jak nie w zespole samych robotnic? Nie potrzebaby może, dla zdania sobie sprawy z jego siedliska, badać tak uważnie i długo zwyczajów i obyczajów członkiń królewskiej republiki. Wystarczyłoby, jak to uczynili Dujardin, Brandt, Girard i Vogel i inni entomologowie, umieścić pod mikroskopem, obok preparatu z pustej niemal czaszki królowej i trutnia, preparat mózgu robotnicy. Jakąż ujrzelibyśmy różnicę między wspaniałą, wielką, ozdobioną dwudziestu sześciu tysiącami połyskliwych oczu głową przywódcy trutni, a małą, szarą, niepozorną główką dziewicy roboczej. Ujrzelibyśmy niesłychaną moc zwojów, skrętów, ujrzelibyśmy przybytek materjalny genjusza. Mózg robotnicy, to najpiękniejszy, najbardziej skomplikowany, najsubtelniejszy i najdoskonalszy mózg istoty organicznej, bez względu na gatunek i rasę, jakim — prócz człowieka — wyposażonem zostało żywe stworzenie na ziemi[3]. I tutaj, oczywiście, jak wszędzie w gospodarce świata, dotąd nam znanej, władzę i autorytet posiada ten, kto dysponuje najsprawniejszym mózgiem, przy nim też pozostaje siła rzeczywista, jemu służy mądrość i on odnosi zwycięstwo. Mamy przed sobą niewidzialną niemal cząsteczkę tej tajemniczej substancji, która włada materją i organizuje ją i która umie zapewnić sobie trwałe miejsce pobytu, niejako zbudować twierdzę potężną i triumfalną na niezmierzonej rozchwiei spiętrzonych, ślepych potęg śmierci i nicości.
Wróćmyż teraz do naszego ula, rojącego się oddawna, który nie czekał zapewne, aż skończymy nasze wywody i roztrząsania, by rzucić hasło odlotu. W momencie, kiedy ten rozkaz pada, otwierają się wszystkie bramy miasta, jakby pod jednem, nagłem, szalonem pchnięciem i wylatuje, a raczej wylewa się czarna masa, stosownie do ilości pszczół i otworów jednym lub wielokrotnym strumieniem na zewnątrz. Płynie potok gęsty, spoisty i rozpyla się natychmiast, paruje, rzekłbyś, w powietrze mgłą brzękliwą, utkaną z tysięcy przezroczych skrzydełek, bijących powietrze, wibrujących z szybkością szaleńczą. Przez kilka minut chmura ta wisi ponad ulem, przelewając się w różnych kierunkach, a idzie od niej pogłos donośny, przypominający rozdzieranie cienkiej, jedwabnej tkaniny, szarpanej naelektryzowanemi palcami. Faluje, drży, waha się, polata, niby szata swawolnym wiatrem niesiona, czy podtrzymywana na niebie niewidzialną dłonią. Rozwija i zwija się ciągle, czeka na coś, niepokoi się. Po chwili zwoje skręcają się, cały płaszcz przejrzysty przybiera kształt kręgu i niby ów obrus cudowny, na którym zjawi się baśniowa zastawa, krąży gdzieś, na czyjeś wezwanie w dal nieznaną dążąc. Rój zbity, w gęstszą więź zwarty, zwraca się, spełniając świętą misję przyszłości, ku pobliskiej lipie, gruszy lub wierzbie, na której siada królowa, niby wbity w drzewo gwóźdź złoty, a na nim wiesza się zwój materji, usianej perłami, wśród których migocą brylanty skrzydeł.
Nastaje cisza zupełna. Cały rozgwar, pełniący straszliwą oną chmurę gromową, utkaną, zda się, z niezliczonych gróźb, klątw, przepojoną gniewem niezmiernym, cały hałas ten ucicha w jednej chwili i chmura przemienia się w niewinne grono; spokojne, nieszkodliwe, wiszące na gałęzi, utworzone z tysięcy małych, żywych jagód nieruchomych, czekających na powrót wywiadowców, rozesłanych na poszukiwanie schrony.
Jest to pierwszy etap roju, zwany rojem głównym, a na czele jego znajduje się zawsze dawna królowa. Rój osiada zazwyczaj na drzewie, czy krzaku, stojącym w pobliżu pasieki, albowiem królowa obciążona jajami, a przytem odwykła używać skrzydeł i oszołomiona światłem, którego nie widziała od czasu swego miłosnego lotu, lub od zeszłorocznego roju, nie dowierza swym siłom i nie kwapi się rzucić w przestrzeń.
Bartnik czeka, aż grono skupi się dobrze i zmieni w twardą masę. Potem nakrywa głowę szerokoskrzydłym kapeluszem (gdyż pszczoła, zaplątana we włosy, tnie zawsze, sądząc, iż ją schwytano w sidła), ale nie wdziewa maski, ani nie okrywa niczem twarzy. Jeśli ma wprawę, to zanurzonemi poprzód w zimnej wodzie ramionami zbiera rój, strząsając go silnym ruchem z gałęzi prosto w podstawiony, odwrócony dnem do góry ul. Grono spada weń ciężko, jak, wielki dojrzały owoc. Jeśli gałąź jest zbyt gruba, lub jeśli rój przyległ do pnia, wówczas czerpie z tej masy dużą łyżką drewnianą i wlewa potem, gdzie chce, żywe porcje, zupełnie jakby szuflował ziarno. Nie potrzebuje się obawiać brzęczących mu wokoło głowy pszczół i okrywającego mu ręce i twarz owadu. Słucha pijackiej piosenki szczęścia, niepodobnej zupełnie do pobudki wściekłości, czy okrzyku strachu. Teraz już nie trwoży się obawą, że rój się rozdzieli, rozproszy, lub ucieknie. Jak, powiedziałem, dnia tego tajemnicze pracowniczki obchodzą wielkie święto i przepojone są zaufaniem, którego nic zachwiać nie zdoła. Wolne są od skarbów, jakich pilnowały dotąd, porzuciły je, przeto nie widzą w nikim wroga. Są łagodne, albowiem czują się szczęśliwe, a radują się, nie wiedząc dlaczego. Czynią zadość prawu. Wszystkie stworzenia świata dotyka taka ślepota w chwili szczęścia, a niesie im to w darze natura, chcąca ziścić swe cele. Nie dziwmy się pszczołom, iż dają się wziąć w zasadzkę! Wszakże my sami, wyposażeni mózgiem o tyle doskonalszym, my, trawiący tysiące lat na badaniu tejże natury, idziemy zawsze na lep, jaki nam zastawia, i pełniąc czego żąda, nie wiemy zgoła, zali jest dobra, obojętna, czy nikczemna i okrutna.
Rój pozostanie tam, gdzie znajduje się królowa, a gdyby nawet sama jedna tylko wpadła do podstawionego ula, skoro się tylko wieść o tem rozniesie, wszystkie pszczoły skierują się masą ku miejscu, gdzie znalazła schronienie matka. Większość pobiegnie szybko, całemi kupami, część jednak zatrzyma się na chwilę u wnijścia do nieznanego przybytku, utworzy szerokie koło i urządzi uroczystość rytualną, jaką witać zwykły każde szczęśliwe wydarzenie. „Trąbią capstrzyk”, powiadają chłopi holenderscy. Po uroczystości ul zostaje uznany za własny, niespodziany przytułek otrzymuje miano republiki i wnętrze gmachu poddanem zostaje najdrobiazgowszemu badaniu. Pszczoły muszą dowiedzieć się, jakiem jest jego stanowisko w pasiece, jaki ma kształt i kolor, a wszystkie te szczegóły zapisują się trwale w tysiącach maleńkich móżdżków, opatrzonych pamięcią wierną i roztropną. Potem pszczoły badają bliższą i dalszą okolicę z wielką troskliwością, przyszłe miasto zaczyna już rysować się w swym całokształcie, w wyobraźni, w serca napływa zapał, a zadania najbliższe jawią się duszom wszystkich mieszkańców. Rozbrzmiewa we wnętrzu hymn miłości i radości z powodu obecności królowej i praca się rozpoczyna niezwłocznie i żwawo.
Dzieje roju nie kończą się na tem, jeśli bartnik nie osadzi go w ulu. Wisi on na gałęzi aż do powrotu robotnic, pełniących funkcje patroli wywiadowczych, czy skrzydlatych kurjerów. Rozleciały się one od pierwszego zaraz momentu roju i pospieszyły na wszystkie strony szukać mieszkania. Wracają jedna po drugiej i raportują, opowiadając, jak im się powiodła misja, ponieważ zaś niepodobieństwem jest dla nas przeniknąć myśl pszczoły, przeto na sposób ludzki musimy zdać sprawę z widowiska, jakie mamy przed oczyma. Słuchają ich niewątpliwie wszystkie bardzo uważnie. Jedna wysławia pusty pień drzewa, druga zaleca szeroką szczelinę w starym murze, inne doradzają osiedlić się w wydrążeniu groty skalnej, lub opuszczonej jamie. Zdarza się czasem, że rój waha się i rozważa sprawę aż do następnego ranka. Nakoniec wybór zostaje dokonany i zapada uchwała jednomyślna. Na dany znak grono zaczyna się ruszać, rozłazić, rozpylać, zmienia się ponownie w chmurę brzęczącą i lotem śmiałym, szybkim, bezustannym, nieznającym przeszkód, zdąża, poprzez zagajniki, ponad polami, pokrytemi zbożem, zagonami lnu, wyki, stawami, wsiami i rzekami, ku upatrzonemu, a zawsze bardzo odległemu celowi. Pszczoły lecą w prostym kierunku i tak szybko, że bardzo rzadko udaje się bartnikowi przychwycić je w tym drugim okresie roju. Wracają z powrotem na łono natury, a my tracimy ślad ich dalszych losów i kolei życia.
- ↑ Liczby podane są najściślej prawdziwe. Tyle komórek mieści silny ul, w chwili najwyższego rozkwitu
- ↑ Zazwyczaj wprowadza się do ula nową królowę zamkniętą w klateczce z cienkiego drutu i zawiesza pośrodku dwu plastrów. Klatka posiada drzwi zrobione z wosku i miodu. Pszczoły, po ukojeniu się pierwszych porywów gniewu przegryzają te drzwi i zazwyczaj łaskawie przyjmują wyzwoloną królowę. M. S. Simmins, kierownik wielkiej pasieki rotterdamskiej, odkrył niedawno inny sposób wprowadzania królowej i to bardzo prosty. Udaje się on niemal zawsze, to też rozpowszechnia się coraz to bardziej pośród dbałych o rasowość pszczół, hodowców. Zachowanie się nowej królowej zazwyczaj sprawia, że trudności jej przyjęcia są tak wielkie. Jest przerażona, chce uciekać, kryje się, słowem zachowuje się jak intruz przyłapany na uczynku, to też wzbudza podejrzenie, a bliższe dochodzenia pszczół stwierdzają, że tak jest w istocie. Simmins izoluje królowę przez czas krótki i głodzi ją przez pół godziny bezpośrednio przed wprowadzeniem. Potem podnosi róg wewnętrznej okrywy od góry i składa obcą królowę na środku górnego plastra, w osierociałym ulu. Osamotnienie i głód doprowadziły ją do rozpaczy, teraz, znalazłszy się pośród pszczół czuje zadowolenie i rzuca się chciwie na jadło, jakie ma przed sobą. Robotnice, zmylone owem, pewnem siebie zachowaniem przybyłej, nie badają sprawy szczegółowo, wydaje im się bowiem, że wróciła w sposób cudowny, lub odnalazła się dawna ich matka i przyjmują ją z oznakami najwyższej radości. Doświadczenie to zbija zapatrywanie Hubera i innych, którzy twierdzą, że pszczoły nie są w stanie rozpoznać swej królowej. Może prawda istotna mieści się w jakiemś nieznanem objaśnieniu trzeciem, wszystko to jednak świadczy o tem, że psychologja pszczół jest skomplikowana i zawiła.
- ↑ Mózg pszczoły — powiada Dujardin — ma 174 część wagi całego owadu. Mózg mrówki 296 część wagi ogólnej. Natomiast u mrówki więcej są rozwinięte t. zw. ciałka żebrowe jawiące się liczniej w miarę wzrostu świadomości a zaniku instynktu. Licząc się z trudnością badań i różnemi hipotezami, oraz wyciągając wnioski z rozlicznych zawiłych doświadczeń, musimy przyjąć z niejaką ścisłością, że wartości intelektualne pszczoły i mrówki są równe.