<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł ...i pieśń niech zapłacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dwie siostry, pomimo różnic, zachodzących w charakterach, zajęciach i losach, posiadały wiele cech wspólnych, a jedną z nich był ten przymiot, więcej psychiczny aniżeli fizyczny, któremu Grecy starożytni dawali nazwę gracyi. Gracya jest wdziękiem ciała, pochodzącym z wdzięku duszy. Zewnętrzne piękno jej pochodzi z wewnętrznej słodyczy i harmonii. Istoty, nieposiadające w sobie linii ducha, zakreślonej łagodnie i wytwornie, posiadać jej nie mogą.
Istnieje gracya nietylko poruszeń ciała, lecz również mowy, uśmiechu, ubrania, najbliższego otoczenia, samej nawet myśli i samego wykonywania prac, z pozoru oddalonych od pojęcia wdzięku.
Obie siostry posiadały ten rys ducha i ciała, który natura przeciągnęła po kobietach ich rodu wyraźniej, niż uczyniła to dla wielu rodów innych.
Drobna wzrostem, Krysia miała główkę greuzowską, złotą i różową, uśmiechnioną, filuterną; w głębokich oczach i na bladem czole wysmukłej Janiny często zjawiała się zaduma kobiety, która wiele uczyła się, rozumiała, pracowała i może cierpiała, lecz obie zarówno posiadały niewyuczoną, nieudawaną, lecz z samej psychiki ich wypływającą sztukę przemieniania izdebek na salony i perkalików na szaty salomonowej świetności, czynienia z kroków swych harmonii i z głosów melodyi. Posiadały one sztukę wlewania kropel kojącej słodyczy i strof dźwigającej nad szare poziomy poezyi, w życie zawsze twarde, zawsze pełne drobnych, w najlepszym razie, okrucieństw.
I uśmiechów wesołości także. Obie były do wesołości skłonne i po koniecznych w każdem życiu zasępieniach szybko odzyskiwały pogodę. Możnaby powiedzieć, że natura włożyła w nie pewien zasób mówienia, śpiewania, śmiania się, który wydawać z siebie musiały. Wydawały go w formie nieco różnej, lecz grube i trwałe chmury smutku, czy gniewu, czy nadąsania od żadnej z nich nie opuszczały się na otoczenie nigdy. Chwila zamyślenia lub rozmowy o rzeczach bolących czy ważnych, godziny pracy, żwawej i ruchliwej u Krysi, skupionej i cichej u Janiny, a potem znowu dom napełniał się pogodą, swobodą, wdziękiem, tryskającym ze słów, z poruszeń, z uśmiechów, z kwiatów, z serc, życzliwych wszystkiemu, co rozkwita, i litościwych dla wszystkiego, co więdnie, lubiących piękno i umiejących z byle czego wytworzyć je dokoła siebie.
Wszystko to składało się na atmosferę, która skromne wnętrze domu czyniła czemś swoistem, czemś nawskroś przeniknionem swoistością, nie pojedyńczych tylko jednostek, ale całego rodu. Człowiekowi, długo od stron tych oddalonemu, atmosfera ta nasuwała tłumy przypomnień z lat dawnych, z lat dziecięcych, z młodzieńczych zachwyceń i zapałów. Sprzyjała też ona skupianiu się jego myśli i wymowie wszystkich, jakie w nim żyły, głosów uczucia i poezyi.
Czesław prędko spostrzegł, że dom ten jest dla niego pełen uroków, lecz, że nie znajdzie w nim tego uspokojenia burz i ukojenia ran tajemnych, którego, przybywając tu, spodziewał się i pragnął. Spracowany umysł jego i spracowane oczy odpoczywały, lecz tętna tajemnicze, które przeszłość w nim obudziła, o których sam jeden tylko wiedział, coraz silniej pracować poczęły. Myślał przedtem, że znalazłszy się tutaj, napije się wody leczącej i przestanie cierpieć, a teraz zdawać mu się zaczęło, że nadzieja ta była zwodniczą i że bywają takie bole, których człowiek ani tu, ani gdzieindziej, ani nigdzie, ani nawet na krótkie tygodnie wyrzucić z siebie nie może.
Nikt w Polance nie wstawał ze snu późno, ale Czesław czynił to najwcześniej ze wszystkich. Nie mógł tu sypiać długo. W wielkich miastach nie przerywały mu snu grzmotliwe turkoty uliczne, do których był przywykł; tu budziły go ze snu szepty nadziei bardzo drobnych, lecz nie zaznanych oddawna. Zobaczyć wschód słońca, posłyszeć szczebiot budzącego się ptactwa, odetchnąć woniami lasu, mocnemi, o rannej rosie, napoić oczy wolną przestrzennością pola, które za lasem leżało w porannej zadumie kłosów i grusz dzikich, były to nadzieje bardzo drobne, które jednak posiadały moc budzenia go ze snu bardzo wcześnie.
Wszyscy w domu spali jeszcze i jedna tylko Dębsia, czyniąc porządki domowe, zaczynała czasem majestatycznym krokiem obnosić po domu swoją szeroką twarz, okoloną garnirowaniem białego czepka, gdy on, z książką w ręku lub bez książki wchodził w napełniające las sine bladości świtania lub w białości nocnych oparów i — przez długie godziny nie powracał.
Troskliwie raz przez brata zapytany: dlaczego wstaje tak wcześnie i w jakie strony przechadzki swe skierowuje, bo są tu i takie, w których z powodu zwierząt chodzić bez broni niezupełnie jest bezpiecznie, w sposób żartobliwy odpowiedział:
— Co do tego wczesnego wstawania i długich przechadzek — to jestem w roli kochanka, który rozpoznaje wdzięki swej opuszczonej oddawna kochanki, a co do zwierząt — to i owszem, niechby mię tu wilki zjadły! Człowieka przecież zawsze coś jeść i zjeść musi.
Mówił to w sposób tak żartobliwy, że Krysia zaśmiała się, ale Jerzy długo z twarzy brata wzroku nie zdejmował. W żarcie dosłyszał gorycz gryzącą, a co do tej kochanki, której wdziękom Czesław przypatrywał się po długiem rozłączeniu, czy była to tylko natura, sama jedna natura, albo może... I zaraz przebiegła mu przez głowę myśl: a gdyby? Jakieżby to było szczęście... szczęście może dla niej, najpewniej dla niego, bo tak bardzo od czegoś pociemniał...
Ale zdawało się, że trafności przypuszczenia tego nic nie potwierdza. Od przyjazdu Czesława kilka dni już upłynęło, a stosunek jego do Janiny ani na jedną chwilę nie przekroczył granic zwykłej uprzejmości towarzyskiej. Oboje nie unikali i nie szukali się nawzajem. Wyglądali na ludzi obcych sobie i mało znajomych, którzy przy spotkaniu nie bez przyjemności zamieniają ze sobą zdania, ze wspólnej im strefy wysokiego myślenia pochodzące. Nic więcej. Nic więcej Jerzy i Krystyna we wzajemnym ich do siebie stosunku nie spostrzegali, lecz rzeczą jest wiadomą, że na każdem miejscu i w każdym momencie ludzie płyną na fali rzeczy niewiadomych, nietylko tych, które, napełniając świat nadzmysłowy, są dla nich niepojęte, ale i tych także, które tają się w duszach podobnych im ludzi.
Nikt nie zauważył, że pomimo pięknej ciągle pogody, Czesław dwa już poranki spędził nie na przechadzkach za domem, ale w niewielkim pokoju bawialnym, przez którego okna ciekawie zaglądały niezliczone, białe oczy rozkwitłych jaśminów. Czytał gazetę, przerzucał książkę, pomimowolne spojrzenia rzucał niekiedy na drzwi zamknięte, czegoś oczekiwał. Oczekiwał otworzenia się drzwi i ukazania się w nich Janiny. Wiedział, że o pewnej godzinie rannej ukazywała się ona w tych drzwiach, przebiegłszy pokój, wychodziła z domu i kędyś na długo znikała. Przychodził tu w tej porze już po raz drugi, nie bez uprzedniego wahania się i z czołem zachmurzonem. Znać było, że wolałby tu nie iść, że wolałby iść gdzieindziej, jednak przychodził. Znać w nim było człowieka mającego w sobie dwa głosy i ulegającego jednemu z nich, z wewnętrznym na samego siebie gniewem.
Siedział przy otwartem oknie z książką w ręku; gałęź kwitnącego jaśminu dosięgała jego bujnych, bronzowych włosów. Na zielonem i złotem tle okna wypukłe odrzynały się kształty jego rosłe, zgrabne i silne. Trudno byłoby przypuścić, że człowiek tak silny nie ma dość siły do rządzenia samym sobą. On sam może dziwił się temu i coraz chmurniej ściągał brwi nad spuszczonemi powiekami. Czasem z pod powiek strzelały ku drzwiom zamkniętym spojrzenia szybkie, cierpiące i gniewne.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Janina, cała różowa. Miała na sobie codzienną suknię z blado-różowego perkalu, a po raz już drugi o tej samej porze ujrzawszy tu Czesława, od białych muślinów otaczających szyję po brzegi jasnych włosów, oblała się blado-różowym rumieńcem. Lecz łuna ta zgasła prędko. Z uprzejmym uśmiechem postąpiła ku gościowi, rękę mu na dzień dobry podając. Powitali się jak zwykle: uprzejmie, lecz obojętnie, poczem zamieniali przez chwilę pospolite zdania o wczesnem wstawaniu ze snu, o cudnej pogodzie, o nagle przez dni kilka i z bogactwem niesłychanem rozkwitłych jaśminach. Janina uczyniła ruch do odejścia, ale on nagle i prędko, bez prośby w głosie, owszem, prawie szorstko, rzekł:
— Niech pani na chwilę zostanie. Chciałem panią zapytać...
Zawahał się, bo właściwie o nic jej zapytywać nie zamierzał, a ona, zdziwiona nieco brzmieniem jego głosu i nagłem przerwaniem mowy, bez chwili wahania odpowiedziała:
— Nie mogę teraz, muszę iść...
Spojrzała na zegarek.
— Już późno! Zaspałam dziś trochę...
Uprzejmie skinęła głową i szła ku drzwiom.
Czesław, ani kroku za nią nie czyniąc, zapytał:
— Dokąd zawsze tak wcześnie i tak spiesznie?
Od drzwi już odwróciła głowę i z wesołym uśmiechem odpowiedziała:
— Obowiązek!
Zniknęła.
Czesławowi utkwił w oczach wdzięczny ruch, z jakim od progu zwróciła ku niemu twarz, filuternym uśmiechem rozpromienioną. Wyraz tak surowy, jak: obowiązek, z takim uśmiechem połączony... Takie połączenie może wyjmować kolce z twardej obroży życia. On tę obrożę zna; tylko, że niczyje ręce kolców z niej nie wyjmują. O! gdzież tam! To trzeba umieć, a może raczej z tą umiejętnością trzeba się urodzić. Najpowszechniej ludzie zaciskają dokoła szyi innych ludzi obroże życia, i kolce obroży obracają w żywem ich ciele...
W kilka godzin potem Jerzy, który miał ranki po brzegi napełnione pracą zawodową, znalazł brata, siedzącego przy otwartem oknie, za którem kwitły jaśminy. Był pogrążony w czytaniu książki, ale pomimo zajęcia się jej treścią czuł snać w sobie pracę wewnętrznych molów, bo czoło miał zmarszczone i usta gorzkie. Była to w tej chwili twarz zmartwiona głęboko i gorzko.
Jerzy zbliżył się do zaczytanego i rękę położył mu na ramieniu.
— Skąd przybyło zmartwienie? Z książki, ze świata, czy z ciebie samego?
Czesław podniósł na brata oczy chmurne i z żywością prawie gwałtowną mówić zaczął:
— Ze mnie samego. Po raz nie wiem już który w życiu zawiodłem się na samym sobie i jestem na samego siebie rozgniewany. Najgorszym jest gniew na samego siebie, najgorszem jest przekonanie się po raz jeden więcej, po raz nie wiedzieć już który o marności własnej, właściwie o marności swojej woli. Ach, ta wola człowieka, te jego postanowienia! Trzciną, słomą są one.... Wiesz, Jerzy? Mam w duszy pogardę dla natury ludzkiej i kiedy się nad nią zastanawiam, kiedy się nad samym sobą zastanawiam, przestaję do ostatka lękać się twoich zwierząt leśnych, które mię pożreć mogą...
Śmiał się przy słowach ostatnich, ale śmiech jego miał brzmienie nieszczere i przykre.
Jerzy ojcowskim ruchem objął mu głowę obu dłońmi i rzekł łagodnie:
— Uspokój się, Czesiu! Patrz, jak ten świat jest piękny i odpoczywaj w widoku jego piękności. Wszak nie rozpaczasz nad tem, że piękność ta miewa na sobie skazy. I człowiek również, ze skazami na duszy i życiu, może być, może stać się pięknym.
Czesław obu dłońmi przytrzymał na swych skroniach dłonie brata.
— Dobry jesteś! Dobrzy jesteście wszyscy! Dobrze mi z wami... tutaj... przed pięknem obliczem tej ziemi... Gdyby tylko można było zgasić... gdyby można było choć na te krótkie tygodnie zgasić pamięć...
Wstał, zaśmiał się znowu.
— Słuchaj, Jurku! niema tu gdzie, w tym raju twoim, Lety? Czy nie płyną tu gdzie w pobliżu wody zapomnienia?
Nagle zmienił przedmiot rozmowy.
— Proszę cię, Jurku, wytłómacz mi zjawisko, które już po raz drugi dziś zauważyłem i którego znaczenia nie rozumiem...
Od kilku dni godziny ranne w tym pokoju przepędzając, słyszę codziennie turkot wielu przyjeżdżających i kędyś w pobliżu zatrzymujących się wozów czy bryczek, które czarodziejską jakby moc wywierają na pannę Janinę, bo wtedy właśnie, gdy się one rozlegają, wychodzi ona ze swego pokoju, kędyś śpieszy, na długo znika. Turkot wozów, rzecz prosta, i znikanie z domu na kilka godzin panny Janiny, również rzecz prosta; ale zaciekawia go połączenie tych dwóch zjawisk — i jeżeli wiedzieć można...
— Ależ można, można! Połączenie dwóch rzeczy prostych jest rzeczą również prostą. Na wozach i bryczkach przyjeżdżają z okolicznych wiosek, dworów, dworków chore kobiety i dzieci, a Janka idzie opatrywać je i leczyć. Przecież jest doktorką...
— Prawda! Zapomniałem... Tak niczem nie przypomina...
— Po co ma przypominać i czem ma przypominać? Czy chciałbyś, aby nosiła ciągle lancet w ręku i biret na głowie...
— W najmniejszym stopniu nie chcę! Ta jej właśnie prostota, naturalność...
— Różowa sukienka...
— I różowa sukienka, z czemś takiem ładnem, białem u szyi...
Śmieli się obaj i śmiech Czesława był tym razem szczery, wesoły.
— Chciałbym natomiast zobaczyć, gdzie i jak...
— Gdzie, nic łatwiejszego, ale jak, prawie niepodobna. Janka do pracowni swej nie pozwala z absolutnością niezłomną wchodzić nikomu, oprócz Krysi, którą na czas nieobecności swej uczy różnych sposobów ratowania bliźnich w wypadkach elementarnych, albo nagłych. Dla innych bywa zazwyczaj nieubłaganą.
— Pójdźmy tam jednak, spróbujmy. Może w drodze łaski...
Kilka minut wystarczyło im do znalezienia się na gospodarskiem obejściu domowem, pełnem drzew, u wejścia do oficyny niedużej, przed którą stało kilka wozów i bryczek, gdy kilka innych już przez podwórze ku drodze leśnej odjeżdżało.
Weszli do sionki, w tej chwili przeludnionej, bo kobiety wiejskie z dziećmi na ręku i bez dzieci tłumnie i gadatliwie cisnęły się ku wyjściu. Rzeczy dość przykre: zmrok izdebki, z jednem oknem, przez drzewa ocienionem, ścisk ciał, gwar głosów grubych, powietrze duszne.
— To poczekalnia — objaśniał Jerzy — a za temi zamkniętemi drzwiami pokój do przyjmowania. Nikogo już tam niema. Zapukajmy. A może... nie upokarzając się prośbą, uczyńmy z dumą odwrót...
Czesław z żywością odrzucił propozycyę odwrotu, Jerzy pragnął dogodzić chęci brata, tem więcej, że przed chwilą widział go czemś zmartwionym i rozdrażnionym. Zapukał do drzwi zamkniętych.
— Czy można wejść?
Z wnętrza pokoju odezwał się głos Janiny.
— Nie można, przepraszam, wyjdę stąd zaraz sama...
Jerzy wesoło do brata szepnął:
— Trzeba użyć fortelu...
I przybliżywszy usta do drzwi, rzekł głośno:
— Z poselstwem od matusi...
— Od matusi...
Drzwi otworzyły się natychmiast i w progu stanęła Janina.
Miała na sobie duży, biały fartuch, który ją od stóp do szyi okrywał. Nad tą białością głowa jej unosiła się w złocie włosów nieco rozwianych i prześwieconych przez słońce.
— Czego matusia... co... może niezdrowa?
W błyszczącym szafirze oczu migotał niepokój.
— Przebacz! skłamałem! fortel wojenny! — wołał Jerzy. Chcemy... oto... ja i Czesław... popatrzeć na pole twojej pracy...
Z oczu jej niepokój znikł, a zapłonął w nich natomiast ognik gniewu.
— Jeżeli tak, — powoli i bez uśmiechu rzekła — to radzę panom iść do Suchej i popatrzeć tam na pole pracy doktora Barszczyńskiego. Osobliwość zupełnie taka sama, a w zysku mała przechadzka...
— Mała! Dobrą jesteś! Do Suchej trzy mile...
Z wyrzutem patrzała na Jerzego i więcej już z rozżaleniem, niż z rozgniewaniem rzekła:
— Ty wiesz, Jurku, jak mi przykro stawać przed światem w roli... w roli Feniksa!
— Tu niema świata, Janko, tylko my dwaj: ja i...
— Nasz gość! — z uprzejmym uśmiechem podchwyciła i ładnym gestem wskazała wnętrze pokoju.
— Proszę!
Pokój, a raczej izba dość obszerna, za oknami zielone firanki drzew, pod ścianami kilka sprzętów z niewiadomem dla profanów przeznaczeniem, stolik z przyrządami toaletowymi, jakaś szafa, jakaś skrzynka, trochę rozrzuconych tu i ówdzie narzędzi lekarskich. Nic osobliwego.
Janina zaśmiała się.
— Takich osobliwości, jak ten pokój, jest na świecie może... milion!
— Czy gabinety doktorskie nie posiadają statystyki ścisłej, że pani mówi: może?
— Świat jest pełen niepewności i ta statystyka do nich należy.
Jerzy zawołał:
— Nie będę mówił komplimentów! Jedyną osobliwością tego pokoju są napełniające go zapachy — wcale nie osobliwe. Karbol, jodoform... czy ja wiem co, ale nie rozumiem, jak ty tu, Janko, długie godziny spędzać możesz!...
Obojętnie wzruszyła ramionami.
— Przyzwyczajenie! Czyś ty, Jurku, nie przywykł spędzać długie godziny nad rachunkowemi księgami, które mnie przerażają?
— To prawda. Każdego z nas życie przyzwyczaja do jakichś...
— Gryzących substancyi! — wtrącił Czesław.
— Nietylko — zaprzeczył Jerzy; — mnie przyzwyczaiło jeszcze do zapachów leśnych, i dlatego proponuję, abyśmy we troje, zaraz, poszli do lasu na przechadzkę. Zgadzasz się na to, Janko?
— Z największą chęcią. Proszę tylko o kilka minut czasu i o zaczekanie mnie »pod umówionym jaworem«.
— »Ach! ktoś tam klaszcze za borem!« — najniespodziewaniej zanucił Czesław.
Jaśniał teraz od radości. Niewiadomo, skąd ona na niego spłynęła, ale rozpromienił się w niej cały i odmłodniał.
— Pan pamięta stare pieśni nasze?
— Od zapytania tego przygasł nagle. Zawahał się z odpowiedzią, a potem rzekł:
— Zapytanie o dobrą pamięć, to zapytanie o szczęście, albo nieszczęście człowieka...
— Ponieważ?
— Ponieważ dobra pamięć, to dla człowieka najczęściej nieszczęście.
Oczekując na Janinę, stanęli, nie pod jaworem, lecz pod grupą brzóz, rosnących u wrót podwórza, wprost i szeroko na las otwartych.
Jerzy chciałby Krysię na tę przechadzkę namówić, ale dziś do niej przystępu niema. Coś tam z Dębsią pieką czy smażą. On zaś ma tylko jedną godzinę wolnego czasu i użyje jej na pokazanie bratu dość blizkiej i niezwykle pięknej łąki leśnej. Byleby toaleta Janiny długo nie trwała! Ona tak zawsze: po godzinach zajęć starannie naprawia zrządzone przez nie ruiny. Tak samo Krysia: po Krysi również nikt-by poznać nie mógł, że tylko co piekła, albo smażyła, albo borykała się z dziećmi, które tę wspólność mają z narodami dzikimi, że strasznie nie lubią mydła. Obie tę elegancyę, czy ten dobry smak mają już we krwi.
Przestał mówić, bo Janina nadchodziła. Nie miała już na sobie wielkiego fartucha, tylko tę różową, codzienną suknię, z białym puchem muślinu u szyi. W ręku niosła słomiany kapelusz. Śpieszyła tak, że aż była zdyszana i tak samo jak od Czesława biła od niej radość.
— Jeszcześmy ani razu wspólnie z panią nie byli w lesie.
Odpowiedziała ze śmiechem:
— Zdarza się, że zdarzają się rzeczy, które nigdy przedtem się nie zdarzyły.
A on z powagą zabawniejszą od śmiechu, odpowiedział:
— Stylistyka nadzwyczajna, lecz prawda zaprzeczeniu nieulegająca.
Ale ona była już daleko. Spostrzegła o kilkanaście kroków rosnące kwiaty, szybko ku nim poszła i zaraz, kilka ich niosąc w ręku, powracała.
— Anemony, z rodziny pierwiosnków, późno w tym roku zakwitły. Podobne do narcyzów, nieprawdaż? Proszę! Niech panowie temi białemi gwiazdami osoby swoje przyozdobią; i ja uczynię to samo.
Podała towarzyszom po jednej gwieździe białej, a kilka ich wpięła w swoje włosy.
— Dokąd idziemy, Jurku?
— Do Królestwa Szczęścia — odpowiedział Jerzy.
— Więc są tu, wśród wielu rzeczy bajecznych i królestwa bajeczne? — uśmiechnął się Czesław.
— Takie imię miejscu temu nadała niegdyś Janka...
Janina stanęła nagle w rumieńcu, lecz ochłonęła prędko.
— Jeżeli widok piękności i bogactwa natury jest szczęściem, to łąka ta jest jego królestwem.
Szli zrazu lasem rzadkim, po ślizkiem igliwiu, opadłem z wysokich sosen, ale wkrótce przestrzenie zagęszszać[1] się zaczęły nadbiegającemi ku sosnom drzewami gatunków rozmaitych. Grunt stawał się niższym, żyźniejszym, wydawał z siebie coraz większe bogactwo roślinności, wiał zapachem ziemi, przepojonej wilgocią i powleczonej gdzieniegdzie białawością grzybowych pleśni. Upalnie też stało się tu, trochę duszno i niezmiernie cicho, bo powiewy wiatru ciasnoty, a ptaki duszności nie lubią.
Tylko Jerzy mówił ciągle. Gdy znalazł się wśród lasu, wzięło go wnet pod władzę swoją ukochanie serdeczne i wyprostowywały się, młodzieńczą rzeźkość odzyskując, spracowane jego barki. Z rozkoszą, uczenie, wymownie, opowiadał o różnych gatunkach drzew, o ich wzajemnych walkach i rozmaitych losach, o anatomicznym ich układzie, o sposobach rozpoznawania, ile dziesiątków, albo niekiedy setek lat trwało już ich szumiące, gałęziste, przez wiatry i rosy pieszczone, przez burze wstrząsane, przez cisze nocy gwieździstych do snu kołysane życie. Był to wykład uczony, poezyą, wprost z serca tryskającą, zaprawiony i prawie — nadaremny. Słuchaczom do słuchania go przeszkadzały często ich głosy wewnętrzne.
Janina szła spokojnie, krokiem rówwnym[2], okrążając czasem stające jej na drodze kolumny sosnowe, ale zamyślone i w dal patrzące jej oczy zdawały się ze zdziwieniem coś rozważać, zastanawiać się nad czemś, o coś zapytywać. Czesław zaś wzrokiem uwiązł u jej ręki. Miała rękę piękną, kształtną, lecz szczególnie nerwową i giętką; czuć w niej było lekkość dotknięć i siłę ujęcia. Była to ręka kobiety wytwornej, stworzonej do wrażeń i do prac wyższego rzędu. Wzrok Czesława wiązł do tej ręki i gdy spokojnym, łatwym gestem podnosząc się w górę, rozchylała gibkie gałęzie leszczyn, ust jego dotykał ledwie dostrzegalny i szybko znikający uśmiech, jakby krótkie drgnięcie uczutej rozkoszy.
Wtem, przed oczyma idących stało się widno, przestronno, kolorowo, a na twarzach i w oddechach swych uczuli niewymowną świeżość i wonność.
Z dusznej gęstwiny wyszli na łąkę leśną, pełną powietrza i zapachów, roziskrzoną od gorejących w słońcu barw ziół i kwiatów.
Była to łąka nieskoszona jeszcze, bajecznie żyzna, otoczona wielkiem kołem lasu, przedziwnie bogatego w rozmaitość kształtów i odcieni. Nie brakło mu żadnego gatunku drzew, w strefie tej żyjących i dlatego oczy patrzących rozbiegały się po zielonościach prawie czarnych, majowo-jasnych, złotawych, srebrnych, migocących, jak miryadami iskier, białemi podszewkami liści. Przy powiewach wiatru wszystko to mieszało się z sobą, zasuwało i rozsuwało drżące firanki, płynęło napowietrznemi falami roztopionych zieleni i metali. Spodem zaś stały rozkwiecone zioła, wyrzucając w powietrze kłęby woni migdałowych, miętowych, miodowych i chwiejąc się nad zielenią traw, nad czerwonemi smugami szczawiów, pod muskającemi je skrzydłami mnóstwa białych i żółtych motyli.
Jerzy z tryumfem w oczach patrzał na brata.
— Spójrz na tę lipę starą, jak dwa stulecia! Co za grubość pnia i rozłożystość gałęzi, na których czy widzisz ten wieniec jasno-zielony, tam w górze, w górze... To jemioła, pasożyt szkodliwy, lecz piękny, nieprawdaż? A ten wiąz wyniosły! Jak on z góry i dumnie panuje nad grupą tych męczeńsko powykrzywianych olszyn! Tam znów, — popatrz! — gaik brzóz, taki wesoły, a pośród nich dąb przysadzisty, jak brodaty patryarcha. Brzozy, jak panny w białych sukniach, otaczają staruszka i zapraszają go do tańca, po zielonym dywanie wyszytym w bratki...
Pokazywał, opowiadał, uśmiechał się, unosił, z oczyma błyszczącemi, odmłodzony, szczęśliwy.
— A teraz na te dwa drzewa popatrz!
To, co wskazywał, było grupą dwóch tylko drzew, odsuniętych od lasu i dość daleko wysuniętych na łąkę. I dlatego, że stały tak zosobna, rzucały się w oczy, z całą wyrazistością swych kształtów i swej niejako symboliczności.
Świerk ciemny z pniem prostym i z szeroko rozstawionemi gałęźmi, a tuż obok niego osika, równego z nim wzrostu, ale cienka, wątła, jasnem listowiem odbijająca od jego prawie czarnego igliwia. Rosły tak blizko siebie, że gałęzie ich mieszały się z sobą i na ciemny jego wierzchołek, z jej jasnego wierzchołka, sypać się zdawał rój iskier srebrnych; lecz były to jej liście, osikowe liście drobne, wiecznie drżące, srebrzące się w słońcu. On milczał i zdawał się z rozkoszą poddawać głowę pieszczocie jej lekkich, polotnych liści; ona szemrała metalicznie, jak cicha kaskada wody. U stóp ich leżał kobierzec, mieniący się pozłoconym bronzem mietlic i metaliczną czerwonością kwitnących szczawiów; nad głowami ich przepływał wachlarz białego obłoku.
Dwa te drzewa wyglądały na parę kochanków, szczęśliwych wśród leśnej świeżości, wonności i ciszy.
Czesław patrzał na te drzewa z wyrazem twarzy szczególnym, w którym domysł wesoły mieszał się z zamyśleniem. Więc dlatego, więc z powodu tych drzew zapewne, Janina tę łąkę nazwała Królestwem Szczęścia?
Patrząc na nią, wymówił powoli:
— Królestwo Szczęścia!
A ona, już nie bladoróżowym, lecz płomiennym rumieńcem oblana, pochyliła się nad krzakiem liliowych bodziszków i zaczęła pokazywać Jerzemu jak te kwiaty były w tym roku wyjątkowo bujne i liczne.
Gdy zaś rozmawiała z Jerzym o różnych właściwościach flory miejscowej, którą oboje zdawali się znać z biegłością miłośników i uczonych, Czesław myślał o niezmiernem bogactwie tej natury kobiecej, której przypatrywał się z zaciekawieniem coraz żywszem. Pracuje jak człowiek, rumieni się jak podlotek, czasem igra słowami i kwiatami jak wesołe dziecko. Natura przedziwnie wrażliwa maluje się w blasku jej oczu, w częstych rumieńcach twarzy i zbytecznej chudości policzków... nie maluje się tylko w ruchach zawsze spokojnych, nawet w chwilach wzruszenia lub pośpiechu, zachowujących czystość i spokój linii...
Nie była taką, nie była jeszcze taką przed dziesięciu laty. Życie — to rzeźbiarz czasem okrutny, ale czasem...
Z przestrachem spojrzał na Jerzego, który patrzał na swój zegarek. Nie chciał, aby przechadzka ta już się kończyła.
Jerzy nie ma już czasu, musi powrócić do domu i to śpiesznie, jeżeli nie chce spóźnić się z przyjęciem kilku podwładnych, których wezwał w sprawie ważnej. Przed kilku dniami zobaczył, że kędyś, w głębi tego lasu, sosny chorować zaczęły. Trzeba natychmiast przeciwstawić zarazie środki zaradcze. O tem dziś będzie mowa i narada. Musi iść, śpieszyć.
— Ale to nie powód, abyście i wy także do domu wracać mieli. Pogoda piękna, las jeszcze piękniejszy... Jance jak najwięcej przebywać trzeba wśród lasu.
Czesław przez chwilę z brwiami ściągniętemi patrzał w ziemię, lecz nagle i jakby przemocą na twarz tę zmartwiona, czy walczącą, wybił się uśmiech serdeczny, z którym spojrzał na Janinę.
— Czy pójdziemy dalej?
Ona, patrząc na ścieżkę, która z łąki wbiegała do lasu, uprzejmie odpowiedziała:
— Pójdźmy!
Poszli i długo nie wiedzieli wcale, ani jaką drogą, ani dokąd idą, tak odrazu wytrysnęła im z ust rozmowa, wśród której dusze ich wzajemnie przypatrywać się sobie zaczęły. Szli ścieżką krętą, ale gładką i końca zda się niemającą, więc krokom ich i biegowi rozmowy nic na przeszkodzie nie stawało.
Pod naciskiem wewnętrznych sprężyn, pękła w nich tama, wzniesiona przeciw chęciom wzajemnego poznania się i zbliżenia. Poznania się, bo nie znali się już teraz wcale. Z rysów twarzy poznawszy się z łatwością, nie wiedzieli, w jaki sposób czas ubiegły wyrysował wewnętrzne ich oblicza. On pierwszy nieśmiało poprosił, aby powiedziała, jakim sposobem i z jakim przed sobą celem wstąpiła w świat nauki ścisłej i pracy trudnej, zawodowej? Czy nie za wielki ciężar wzięła na wątłe swe ramiona? Z jakiemi trudnościami ma do walczenia i jakie z trudów swych zbiera plony?
Nieśmiałość, z jaką zapytywał, dziwną wydawać się mogła w tym człowieku światowym, silnym, skądinąd pewnym siebie, lecz Janina dosłyszała w niej brzmienia serdeczne, może nieco smutne, budzące ufność i uczuła chęć ukazania siebie w pełnej szczerości i prawdzie przyjacielowi lat dawno ubiegłych. Zaczęła więc opowiadać wszystko, od dalekiego w przeszłości dnia jego odjazdu, do tego, w którym niespodziewanie ujrzała go tu znowu.
Może pamięta, że miała od dzieciństwa pociąg i zdolności do nauki, przez wszystkich spostrzegane. Rzecz była prostą. Każdy posiada w sobie pociągi i zdolności górujące nad innemi, a od zadośćuczynienia im zależy w znacznej mierze jego szczęście i coś nad szczęście ważniejszego: jego moralna wartość. Ale w niej, oprócz pociągu do nauki, istniał bodziec inny, natury uczuciowej, ostrzejszy i głębiej zanurzony w niej, niż tamten. Była w nim wrodzona życzliwość dla ludzi i wielkie dla cierpień ich współczucie. Nietylko obojętnie, lecz bez męki własnej, nie mogła nigdy patrzeć na mękę czyjąkolwiek. Gdy tylko dorastać zaczęła, powstawać w niej zaczęły uczucia przerażenia i boleści, przy każdej myśli o chmurze zła, nad ludzkością zawieszonej, ciężkiej i ciemnej. Z przykrością też niewymowną uczuwała niemoc własną przeciw pracującym w ciałach i duszach ludzkich mocom złym i okrutnym. Są one, te złe moce, różnorodne i nieprzeliczone, ale ponieważ ją zaciekawiały nadewszystko tajemnice i siły przyrody, do niej udała się po te wody lecznicze, któremi człowiek w mierze sił swoich uszczuplać może panowanie nad innymi ludźmi zła fizycznego. Była chwila, gdy znajdowała się o krok jeden tylko od zostania Siostrą miłosierdzia. Oddaliła ją od tego wrodzona jej ciekawość umysłowa: była ciekawą świata i nauki. Nie zaciekawiały jej zabawy i radości świata, lecz jego stosunki, powikłania, cierpienia i ratunki. Poszła więc drogą inną, lecz z tym samym przed sobą celem. Cel życia, z wewnętrznego imperatywu powstały, stanowi prawa, rządzi sumieniem, pobudza do czynności i sił do ich pełnienia dostarcza. Ona tem mniej bez takiego celu obejść się mogła, że wewnętrzny imperatyw jej posiadał energię znaczną. Z natury nie była bierną, a w miarę dojrzewania wzrastał w niej głos sumienia, zapytujący: Po co żyjesz? Czem służysz niebu, ziemi, ludziom, niezmiernemu dziełu Bożemu, którego jesteś cząstką? Czem płacisz za uciechy, które czerpiesz z wolnych oddechów piersi, z wysokich polotów myśli, z błękitu niebios, z zieloności ziemi, z kryształów wodnych, z blasków słonecznych, z dobroci serc ludzkich?
— Z tych ostatnich... najmniej chyba... — po raz pierwszy mowę je[3] przerwał Czesław.
Bez wahania odpowiedziała:
— To prawda; złości w sercach ludzkich więcej jest niż dobroci... Złość jest chorobą duszy...
Dusze, tak samo jak ciała, bywają chore od urodzenia, albo od różnych przypadków życia. Utrzymywanie w zdrowiu dusz ludzkich i ich leczenie jest zadaniem trudniejszem niż czynienie tego względem ciał. Ale każdy czynić może to tylko, co może, ona może czynić to tyllko[4], ku czemu pociągnęły ją wrodzone zdolności i chęci. Zresztą, lecząc ciała, można czynić wiele i dla uzdrawiania dusz. We wszystkiem tem nic zupełnie osobliwego niema. Kobiet oddających się temu samemu, co ona, zawodowi jest na świecie i w tym kraju niemało. Nie wynalazła osi Archimedesowej i świata z posad nie wyrzuca. Jak wszyscy na świecie ludzie, z wyjątkiem fizycznych albo moralnych kalek, pracuje jak może i umie. Historya zupełnie pospolita.
Szli ciągle ścieżką, z której stron obu rosły drzewa, krzewy, kwiaty, szczebiotały ptaki, słońce we wszystkie strony rozsiewało złote strzały, ale nie patrzyli na nic i nie widzieli nic. On szedł z opuszczonemi na oczy powiekami i wyrazem skupionej myśli na wysokiem czole; ona błyszczącemi oczyma patrzała w dal... w dal...
— Więc pani zawód swój pojmuje, jako imperatyw, nakazujący przynosić ulgę cierpieniom ludzkim i zmniejszać chmurę zła, zawieszoną nad ludźmi?...
Zwróciła ku niemu oczy, w tej chwili przejrzyste jak kryształ, świecące w głębi źrenic iskrą gorącą.
— Czyż może być inaczej?
— Prawie zawsze bywa inaczej.
Tak, to prawda; często bywa inaczej, bo dusze ludzkie, tak samo jak ciała, często bywają chore. On, lepiej zapewne od niej znając świat, prędzej sobie o tem przypomniał.
— Aby przypomnieć sobie o tem, potrzebowałem tylko spojrzeć w samego siebie...
Długo tym razem na niego patrzała i odgadła, że ma obok siebie duszę ciężko chorą.
Zdradziło to bolesne drgnięcie powiek i warg, posępność utkwionego w ziemię wzroku.
Po czole jej przebiegło także drgnienie bolu. Jak zwierciadło przedmioty otaczające, tak dusza jej odbijała w sobie szybko i wiernie cierpienia innych.
Ale on opanował się prędko i z ożywienie[5] mówić zaczął, że przecież nauka, bez względu na jakikolwiek praktyczny pożytek, sama przez się wytwarzać może dla człowieka wysoki cel życia. W samem przebieganiu myślą jej obszarów, w samem rozpoznawaniu jej tajemnic, w samem wpatrywaniu się w oblicze jej niezgłębione i mnóstwem świateł jaśniejące, mieszczą się takie zadowolenia i radości, które same przez się, bez względów i zastosowań postronnych, mogą być tem jabłkiem złotem z ogrodu Hesperyd, tym cudem z pomiędzy wszystkich cudów świata najcudniejszym i najrzadszym, którym jest — szczęście.
Nie zaprzeczyła temu. Owszem, nauka sama przez się może wytwarzać szczęście, szczęście wysokiego nawet rzędu, lecz tylko dla tych, którzy się jej oddają. Ze szczęścia tego spływają wprawdzie krople i na innych. Odkrycie gwiazdy, nieobliczoną przestrzenią rozdzielonej z globem ziemskim, wynalezienie w powietrzu niedostrzeżonego dotychczas pierwiastku, spostrzeżenie włoska, który wyrasta na ciele drobnego owadka lub grzybka, wpadając w cały system odkryć i wynalazków naukowych, przyczynia się do rozpalania nad światem lampy wiedzy, która byt świata oświeca i ulepsza. Lecz staje się to pośrednio, bardzo nieznacznie i pomimo woli odkrywcy, który o tem nie myślał i ku temu nie dążył. Są zaś natury, które nie mogą nie myśleć o tem i nie dążyć do tego, aby szczęście, które niewątpliwie czerpią z podnoszenia samych siebie ku szczytom wiedzy i myśli, zdrojem jak najobfitszym rozlewało się dokoła. Nie są to natury od tamtych niższe, ani wyższe. Są takiemi, jakiemi są może dlatego, że przeważa w nich nad umysłowym pierwiastkiem uczuciowy. Myśl budzi się w nich nieraz z mocą wielką, lecz znajdując uczucie już przebudzone, wpływowi jego się poddaje. Taką właśnie jest jej natura. Kocha naukę; praca nad nią dała jej wiele uciech wysokich i silnych. Pomimo to, gdyby wiedziała, że ze zdobycia przez nią nauki nie wypłynie dla nikogo i dla niczego ani pożytek, ani ratunek, ani ulga, to zamiast sztuki lekarskiej usiłowałaby posiąść kucharską, aby przez dobre przyrządzanie strawy ustrzedz od szwanków zdrowie i od trosk spokój kilku choćby osób.
Przy ostatnich słowach uśmiechała się wesoło; zaśmiał się też i Czesław.
— Patrząc na panią i słuchając pani, niepodobna nie zaśmiać się z przypuszczenia... o sztuce kucharskiej!
Potem dodał:
— To, co panią rządzi, co jest najgłębszym i najsilniejszym imperatywem pani, nazywa się altruizmem, do granic najdalszych posuniętym altruizmem...
— To prawda; taką jest nazwa ta w języku naukowym. Po codziennemu nazywa się to litością nad ludźmi, a po chrześcijańsku miłością bliźniego. Imiona te mam w rozumie, sumieniu i sercu...
— W sercu kobiecem...
— Więc?...
— Umiejącem słodyczą przepajać rzeczy gorzkie i rzeczom ciężkim przypinać skrzydła.
Zmieszała się bardzo i w zmieszaniu poczęła wkładać na włosy kapelusz słomiany, opasany obłokiem białego muślinu. Las przerzedzał się w tem miejscu i słońce poczynało rozpalać im głowy; on jednak nie okrywając swojej, szedł z czołem jasnem od pozłoty słonecznej i może od zachwycenia.
Po chwili Janina, wahając się, łagodnie zapytała:
— A pan?
Powiedziała mu o sobie wiele; pragnęłaby dowiedzieć się nawzajem, co przez te lata długie czynił, czego doświadczał...
Po krótkim namyśle opowiadać zaczął:
— W książce jakiejś znalazłem aforyzm, który pozostał mi w pamięci: »Można, pracując wiele, uczynić mało i kochając wiele, nigdy nie kochać dobrze«. Czy zgadza się pani z myślą, w aforyzmie tym zamkniętą?
Nie odpowiedziała nic, a on mówił dalej, że pracował wiele, pracował nawet ciężko, ale uczynił mało, że kochał wiele rzeczy i ludzi, ale nigdy nie kochał dobrze. Przyczyną tego było zapewne własne usposobienia jego i różne zbiegi okoliczności, a skutek taki, że rozpoznawszy smutną o sobie prawdę, wpadł w rozterkę myśli i w rozterkę uczuć. Pierwsza mogłaby jeszcze powrócić do harmonii, ale drugiej niepodobna już zestroić.
Mówił spokojnie i z cicha; przy końcu uczynił ręką gest, oznaczający, że wszystko zginęło.
Janina pytająco wymówiła:
— Niepodobna?
— Niepodobna — powtórzył takim głosem, który zaprzeczeniom i dalszym pytaniom zapobiega; potem, chcąc przerwać bieg tej rozmowy, czy własnych swych myśli, rozejrzał się dokoła i zawołał:
— Dotarliśmy do pola! Za chwilę znajdziemy się w królestwie kalin!
Ścieżka, którą postępowali, przybiegała do pola i już widać je było z za drzew przerzedzonych, z za firanki listowia, przepojonego słonecznem złotem.
— Byłem już tu nieraz. A pani?
— Znam to miejsce.
— Czy pani wiedziała, że ku niemu idziemy?
— Wcale nie.
— Ja również.
Spojrzał na zegarek, potem na nią.
— Niech pani zgadnie, ile czasu trwała podróż nasza?
— Dziesięć, piętnaście minut.
— Ja powiedziałbym: mgnienie oka! Trwała godzinę.
Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się oboje; uśmiechnęły się nietylko usta ich, ale i oczy, a przez oczy serca, tajemną uciechą oblane.
I pozostała za nimi przepojona złotem firanka liści; i rozpostarła się przed nimi równina gładka, szeroka, po której, w powiewach łagodnego wiatru, płynęły i płynęły fale powolne niedojrzałych zbóż. Nad zielonem tem jeziorem drzemały, czy dumały ciemne grusze polne, a z pośrodka gorących błękitów nieba przyświecało mu słońce nieskazitelnie złote.
Przyświecało także królestwu kalin.
Tuż pod ścianą lasu był wąwóz nie głęboki, ze strumykiem, biegnącym po dnie kamienistem, wśród krzewów, które okrywając urwiska wąwozu, wylewały się przez jego brzegi, jak wino z kruży, albo kwiaty z kosza. Berberysy kwitły tam żółto, dzikie róże różowo, lecz nad wszystkiem panowała świetna białość kalinowego kwiatu. Zdala można go było wziąć za płaty świeżo spadłego śniegu. Śniegiem tym ucentkowane krzaki kalinowe wybiegały z wąwozu i stawały u skrajów zielonego jeziora, którego fale w połyskach srebrnych i zapachach zbożowych przybiegały im do kolan.
Janina, spokojnymi ruchami rozgarniając przed sobą gałęzie krzewów, zstępopować[6] zaczęła w dół wąwozu. Czesław pozostał nad jego brzegiem i szerokiem spojrzeniem rozejrzał się dokoła.

A gdy tak rozglądał się po niebie i ziemi, pierś jego, i oczy, i usta zdawały się z rozkoszą niezmierną, czy niewysłowioną ulgą pić błękit nieba, zieleń zbóż, swobodę przestrzeni, przeczystą wonność pola i przeczystą, łagodną gracyę ruchów, zstępującej w kwiatową otchłań kobiety.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zagęszczać.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – równym.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jej.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – tylko.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ożywieniem.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zstępować.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.