Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Henryk Rzewuski
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Henryk Rzewuski |
Pochodzenie | Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX |
Wydawca | Marya Chełmońska |
Data wyd. | 1903 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
Należał do rodu, który z drobnej szlachty podlaskiej, wywodzącej się od Jadźwingów, a osiadłej na wsiach Bejdy[1] i Rzewuski, wyniósł się w ciągu XVII i XVIII stuleci na najpierwsze w rzeczypospolitej godności.
Urodzony w d. 3 maja 1791 r. w Sławucie na Wołyniu, z ojca Adama-Wawrzyńca, kasztelana witebskiego i matki Justyny z Rdułtowskich, podkomorzanki nowogrodzkiej, był przez dziada, Stanisława-Ferdynanda, regimentarza generalnego w konfederacyi barskiej, a następnie feldmarszałka wojsk austryackich, który tytuł hrabiowski otrzymał — w prostej linii prawnukiem Wacława Rzewuskiego, kasztelana krakowskiego i hetmana w. koronnego, a wnukiem stryjecznym syna jego, Seweryna, hetmana buławy polnej.
Bez bliższego też poznania jego przodków, oraz scharakteryzowania ich tradycyj domowych, niepodobna zrozumieć i ocenić działalności literackiej naszego pisarza. W dziełach jego bowiem występują, jakby prawem dziedziczności, wszystkie rodowe znamiona.
Ów hetman w. koronny, pan na Podhorcach, z wykształceniem zachodniem, należał do najuczeńszych ludzi swojego czasu i obok buławy, władał także i piórem. Nie położył wprawdzie, jako wódz, podobnych zasług, jak Stanisław Koniecpolski, Potocki Revera, i Stefan Czarniecki, gdyż po sejmie niemym, na którym wojsko koronne zredukowano do 17,000, trudno było myśleć o wawrzynach wojennych; ale za to chlubnie zapisał się w dziejach ofiarnością obywatelską, już to gdy swym kosztem, jako wojewoda podolski, umacnia Kamieniec i na swój żołd bierze 2,000 jego załogi, już, gdy powstrzymuje chana tatarskiego od najazdu na Polskę, wypłacając mu 600,000 zł. z własnej szkatuły. Jako autor zaś upamiętnił się w literaturze wydaniem, oprócz wielu pism polskich i łacińskich, dwóch tragedyj: Władysław pod Warną i Żółkiewski, oraz komedyi: Natręt i Dziwak (1759 — 1760). Utwory te, pisane w duchu francuskim, nie posiadają wybitnych zalet, ale zasługują na uwagę, jako pierwsze próby stworzenia dramatu swojskiego, po przekładach tragików francuskich przez Jędrzeja i Stanisława Morsztynów, oraz uprawy komedyi polskiej po Piotrze Baryce.
Mniej za to sympatyczny jest, jako statysta; w piśmie bowiem, zatytułowanem Rozmowa o liberum veto przeciwko Konarskiemu, występuje, jako żarliwy obrońca swobodnego zrywania sejmów, co tamowało wszelkie reformy, podejmowane w celu odrodzenia politycznego kraju. Rozmowa ta, choć niedrukowana, rozchodziła się w licznych odpisach.
Ta samą drogą, jako statysta, szedł syn jego młodszy, Seweryn.
Był on równie gorącym zwolennikiem dawnego ustroju rzeczypospolitej z »liberum veto«, wolną elekcyą, dożywotnią władzą hetmańską, a ograniczoną królewską, i w ogłaszanych drukiem broszurach zwalczał podczas sejmu czteroletniego, w którem nie brał udziału, wszystkie partyi postępowej dążenia. Gdy zaś pomimo tych protestów, król ze stanami w r. 1791 zaprzysiagł Ustawę, która zaprowadzała tron sukcesyjny, komendę nad wojskiem oddawała królowi, uchwałom sejmowym zapewniała moc obowiązującą większością głosów, a mieszczan dopuszczała do prerogatyw szlacheckich — on złożył buławę i ze Szczęsnym Potockim i Ksawerym Branickim konfederacyę w Targowicy zawiązał.
Tradycye wszakże literackie utrzymywały się i w linii starszej, z której nasz pisarz pochodził.
Ojciec jego bowiem, podobnie jak hetman w. koronny, bawił się rymotworstwem, słynął, jako mówca sejmowy i wydawał broszury polityczne, jak: Myśli o reformie rządu republikańskiego (1790), pojętej w duchu tych samych możnowładnych dążności, oraz O cesyi miasta Gdańska uwagi. Jako zaś spadkobierca tradycyj ojcowskich z konfederacyi barskiej, przechował w pamięci mnóstwo szczegółów, anegdot, odnoszących się do wypadków i ludzi, stojących na jej czele i słynął, jako jeden z gawędziarzy, idących w prostej linii nie dopiero od Paska, lecz od Reja, Tarnowskich, Ocieskich, a może i innych, żyjących w poprzedzającej ich dobie.
Naród takich to tradycyj i wyobrażeń polityczno-spółecznych wzrastał i rozwijał się przyszły twórca u nas romansu historycznego, wchłaniając w siebie atmosferę czasów bezpowrotnie minionych. O jego uszy niejednokrotnie w blizszem otoczeniu obijały się zdania, że gdyby nie sejm czteroletni, dotąd nie zmieniłoby się nic w granicach, jakie rok 1773 zakreślił; że wielkie rody utrzymywałyby swój wpływ i znaczenie; te zaś przekonania, zaszczepione w nim głęboko, sprawiły, że przez życie całe szedł na przebój wszystkich zdobyczy umysłowych i dążeń cywilizacyjnych XIX stulecia.
Z temi tradycyami salo w parze i jego wykształcenie o bardzo niejednolitym kierunku. Naprzód, umieszczono go w szkole, utrzymywanej przez o. o. Karmelitów w Berdyczowie, lecz go stąd odebrano po roku: choć bowiem mieszkał z paniczami w konwikcie, zanadto stykał się z młodzieżą niższej kondycyi, zanadto się pospolitował. Wywieziono go więc do Petersburga i oddano do pensyonatu ks. Nicole’a — jednego z tych emigrantów, wymiecionych z Francyi przez rewolucyę, od których roiło się dawniej w Polsce, a teraz w imperyum. Był to pensyonat arystokratyczny, w którym nauki nad Newą wykładały się tak, jak gdyby zakład istniał nad Sekwaną, a na tronie Ludwik XVIII zasiadał. Stąd to Rzewuski wyniósł zasady klerykalizmu, nie mające nic wspólnego z wiarą, jeżeli ta nie służy za narzędzie partyjnych politycznych dążności, oraz jakiś egzotyczny legitymizm, w który się później niby w togę białą, na przekór demokracyi drapował.
Jeden i drugi wywoływał ciągły rozdźwięk między społeczeństwem a pisarzem.
Jakby zaś niedość było tego cudziemskiego podkładu, ojciec wysłał go jeszcze w r. 1806 pod opieką ochmistrza niemca, Kohlmannhubera, na dalsze nauki do Krakowa, gdzie, po zniesieniu dawnych urządzeń Komisyi Edukacyjnej, zaprowadzonych przez H. Kołłątaja, zapanował we wszystkich zakładach naukowych system germanizacyjny, pod kierunkiem profesorów i nauczycieli niemców, powoływanych przeważnie ze zgromadzenia Cystersów. Kształcono go tak, jakby chciano w nim zerwać wszelką łączność umysłową ze społeczeństwem i to wtedy, gdy pod zarządem Uniwersytetu wileńskiego, w duchu tejże Komisyi zreorganizowano szkoły na Litwie, a w Krzemieńcu Czacki otworzył gimnazyum wołyńskie!
W Krakowie też przebył dwa lata; poczem, wróciwszy na Wołyń, niespełna 16-letnim młodzieńcem, wybrany został na zjeździe szlachty surrogatem, czyli zastępcą sędziego ziemskiego — dowód, jak naówczas jeszcze padano przed każdem możnowładczem imieniem, bez względu, jaki ono miało wykładnik.
Zdaje się jednak, iż Rzewuski nie miał ani sposobności do wykazania wiedzy prawniczej i doświadczenia wobec swych światłych wyborców z utworzeniem bowiem Księstwa warszawskiego zaciągnął się do 9 pułku ułanów i, biorąc udział w kampanii 1809 r. dosłużył się stopnia porucznika. Na tem jednak ukończył zawód wojskowy.
Co następnie przez lat ośm porabiał? Nie wiemy. Dopiero bowiem w r. 1817 wyprawił go ojciec za granicę i teraz 26-letni Rzewuski udaje się przez Niemcy do Paryża, gdzie przez dwa lata na uniwersytecie studyuje literature, nauki filozoficzne i prawne. Z tego też źródła mógł wynieść zasób wiedzy bogaty. Wreszcie dla uzupełnienia swych wiadomości, zwiedził Anglię, Włochy i Turcyę i dopiero w r. 1823 powrócił do kraju. Liczył wtedy 32 rok życia.
Jeżeli też kiedy, to obecnie talent jego pisarski powinien się był ujawnić. Wszak był człowiekiem umysłowo urobionym zupełnie; tradycye domowe zachęcały do pióra, a ruch przełomowy, jaki ówcześnie w literaturze nastąpił, oddziaływał podniecająco na każdą myślącą i wrażliwą naturę. Brodziński rzucił już w świat swą rozprawę O klasyczności i romantyczności, wydał dwa tomy poezyj, a między niemi Wiesława; wreszcie z katedry uniwersyteckiej krzewił wśród młodzieży nowe pojęcia o zadaniach poezyi; w Wilnie zaś, w tym właśnie roku, gdy Rzewuski wrócił do kraju, wyszedł innego wieszcza także tomik poezyj, który był tem dla zaufanych w swej wielkości klasyków, czem kij w mrowisko rzucony.
Wobec podjętej walki, Rzewuski mógł był swe pióro jednej lub drugiej stronie poświęcić. Tymczasem on trzyma się na uboczu. Tak samo, gdy w r. 1825 bawi u swej siostry, Karoliny Sobańskiej, w Odesie, gdzie się z Mickiewiczem poznaje, nie widzimy, by go literatura zajmowała na seryo. Jest to bardzo miły towarzysz, umiejący każdą rozmowę zaprawić dowcipem, niekiedy ciętym, a nawet w potrzebie złośliwym, lecz powołania literackiego widocznie w sobie nie czuje. Natomiast, szukając nowych wrażeń, urządza wycieczkę statkiem do Krymu i bezwiednie przyczynia się do wzbogacenia poezyi polskiej takiem arcydziełem, jak Sonety krymskie. Cóż mu przeszkadza dojść do samopoznania swego talentu? Na to istotnie złożyły się nader różnorodne przyczyny. Naprzód, całe jego usposobienie trzeźwe, pozytywne, oraz tradycye literackie, wyniesione z domu i szkoły, może go więcej na stronę kla104 syków, niż romantyków skłaniały. Treść wszakże, jaką nosił w swej duszy, w obecnej chwili nie miała nic wspólnego z jednym i drugim kierunkiem. Również nie odpowiadała ówczesnemu nastrojowi umysłów, dla których najżywotniejszem pytaniem było, czy poezya wejść ma na tory nowe, dając indygenat rodzajom, w literaturze polskiej dotąd nieznanym, czy po staremu kroczyć śladami Greków i Rzymian i zachować trzy jedności tragedyi francuskiej. Wobec roznamiętnienia w tym kierunku dwóch przeciwnych obozów, wszelka inna kwestya nie byłaby na dobie.
Czuł to dobrze Rzewuski, że dla swych ideałów nietylko gruntu w społeczeństwie, lecz i w literaturze ówczesnej odpowiedniej formy nie znajdzie i nie kwapił się do pióra.
Na formę trafił znacznie później, dopiero przez Mickiewicza. A stało się to w roku 1830 w Rzymie, dokąd Rzewuski, odziedziczywszy po zmarłym ojcu dobra Cudnów[2] i ożeniwszy się z Julią Grocholską, zjechał na zimę i zetknął się po raz wtóry z autorem Grażyny.
O tem spotkaniu, tak płodnem dla obu tych ludzi w wielkie następstwa, mówiłem już na innem miejscu, w Albumie (patrz: Adam Mickiewicz, t. 1, str. 198); tu, tyle tylko, dla utrzymania ciągu rzeczy, nadmienię, że gdy raz Rzewuski wpadł z nim na konfederacyę barską w rozmowie i z właściwą sobie dosadnością i swadą szlachecką, rozwinął cały szereg odnoszących się do niej barwnych obrazów i anegdot, w tej formie, w jakiej od ojca zasłyszał; poeta, uderzony bijącą z nich prawdą i życiem, pochwyconem na gorącym uczynku, zaczął nań najusilniej nalegać, by, jak mówił, wszystko to spisał, zapewniając, że nowem arcydziełem literaturę wzbogaci i odsłoni prawdziwe oblicze przeszłości, tak już zatarte w swych rysach, tak mało znane nowemu pokoleniu, które pod wpływami francuskiemi wyrosło.
Czy był rzeczywistym ich twórcą, czy tylko rodzajem medyum, przez które duch jego dziada i ojca przemawiał?...
Rzewuski bez wątpienia wszystkie anegdoty, zdarzenia, jak je zasłyszał, opisał; ale sądzimy, że w opowiadaniach kasztelana witebskiego występowały one luźnie, przygodnie, jak się w danych okolicznościach nasuwały pamięci, bez ciągu i związku jednolitego z osobą, do której się odnosiły; Rzewuski zaś zgrupował je, jak należało, połączył w ciąg jeden zdarzeń charakteryzujących osobistość, której kreślił sylwetką, lub wypadek, w którym brało udział wielu działaczów, a wszystko to oświetlił, niby lampą magiczną, indywidualnym poglądem pana cześnika parnawskiego, w którym stworzył oryginalny typ szlachcica litewskiego z drugiej połowy XVIII stulecia z całą ciasnotą pojęć wychowańca ówczesnych szkół klasztornych palestranta rutynisty, wreszcie dworzanina księcia Panie kochanku, który dla niego jest uosobieniem i rozumu politycznego i najwyższych cnót obywatelskich, ba! godnym nawet korony. Choć nie posesyonat, lecz dorabia się fortuny, już to atentując w sprawach książęcych, już to trzymając wsie dzierżawą lub zastawem, nie jest przecież bez szlacheckiej, wyższej ogłady i znajomości świata i ludzi. Za czasów konfederacyi barskiej zjeździł on całą rzeczpospolitą od Kahorlika, ostatniego krańca Ukrainy do Niepołomic i Lanckorony, a nawet o Szlązk zawadził; wszędzie zaś ociera się o ludzi głośnych imion, o najpierwszych w generalicyi i w obozie dostojników litewskich i zdaje mu się, że nad nich nie było i być nie mogło ludzi doskonalszych, mędrszych i bieglejszych w swoim zawodzie. Wszystko to lumina, filary rzeczypospolitej, których świat mógłby nam słusznie zazdrościć.
Ten optymizm, z jakim zapatruje się na magnatów i cały świat szlachecki, zasklepiony w dawnych wyobrażeniach i formach strupieszałych życia, nie pozwala mu oceniać korzyści, płynących z cywilizacyi i kultury zachodu. Wstręt zaś ku nim z dwojakiego źródła w nim wypływa: raz, że tę kulturę szerzył w kraju pan stolnik ukoronowany, a tego, że zasiadł na tronie, on, jako sługa radziwiłłowski, nie może mu nigdy darować; a powtóre, że cudzoziemcy, którzy przebywali w Polsce i o niej pisali, ogłosili księcia Panie kochanku przed całym światem za barbarzyńcę, wichrzyciela i głupca. Był to crimen laesae majestatis w oczach p. Cześnika. Bo i cóż to znaczyło, że gdy był jeszcze Miecznikiem litewskim i wzdłuż i wszerz Litwę na czele swej Albeńskiej bandy przebiegał, że tu woły jakiemuś szlachcicowi powybijał, tam stodołę podpalił, a owdzie znów komuś kazał odliczyć z pięćdziesiąt lub więcej batogów?... Był młody i potrzebował zużytkować wybujałe swe siły. Albo że już jako wojewoda wileński wypędził pana Tryznę stante pede z zastawu, dlatego, że mu ten w czasie żniw rozpoczętych odmówił ludzi na łowy! Jużciż mogła go ta niewdzięczność zaboleć, bo p. Tryzna Kołdyczew trzymał za bezcen zastawem. Ale czy to z pańskiej fantazyi dopuszcza się samowoli, czy w gniewie, czując się srodze dotkniętym, zawsze wyrządzoną krzywdę nagradza w dwójnasób.
W czemże więc było barbarzyństwo? To też słusznie wypowiada przekonanie, że rozum zagraniczny a szlachecki to dwie rzeczy zupełnie różne. I rzeczywiście, tamten trzeba było zdobywać trudem i wysiłkiem umysłu, ten przychodził, jakby drogą przywileju bez pracy. Nie wszechnice, według niego, nie akademie, lecz dwory panów były szkołą szlachcica, w której potrzebną mądrość znajdował. By się do niej przygotować, dość mu było uformować rękę do pióra, poduczyć się trochę łaciny i przewertować statut litewski — reszty dokonywała dresura marszałkowska, oparta na systemie boćkowca.
I mądrość, zdobywana tą drogą, istotnie starczyć mogła na potrzeby domowe, dla celów osobistych, praktycznych. Z wstąpieniem bowiem na dwór, szlachcic na całe życie pozyskiwał opiekę możnego pana, która go zabezpieczała skutecznie przed samowolą innego magnata. Zasłużywszy sobie na jego łaskę, mógł być pewien podpomożenia swej chudoby i pomocy w dalszem pokierowaniu się w świecie. Tu zresztą przecierał się wśród dworzan i szlachty, poznawał wszystkich luminarzy powiatu i województwa, a często i wysokich dostojników, na których z kornem uszanowaniem patrzeć mógł, stojąc, jako dworzanin za krzesłem pana, lub siedząc na szarym końcu u stołu. Tu głównie też miał sposobność rozszerzać swe wyobrażenia i pojęcia; usłyszeć to i owo o sprawach publicznych, o tem, co się działo w świecie, i tym sposobem polerować swój umysł, dopóki go nie zaprzepaścił w kielichu biesiadnym.
Czy to jednak uzdolniało później do spełniania posług obywatelskich, czy kształciło zmysł oryentowania się w sprawach wyższego znaczenia, w których grę wchodziły nie już domowe, wewnętrzne, lecz międzynarodowe, polityczne stosunki? O tem wątpić należy. Szkoła ta bowiem miała jedno zło kardynalne tłumiła do szczętu wszelką niezależność przekonań politycznych, tak potrzebną w systemie reprezentacyjnym rządu. Z chwilą bowiem wstąpienia na dwór, szlachcic musiał żyć czuciem, myślą i wolą pana, podzielać jego sympatye i nienawiści, dawać głos na sejmikach i sejmie według jego wskazówek, potakiwać najdzikszym jego zachceniom i fantazyom, przejąć cały sposób widzenia rzeczy — inaczej, nie mógłby sobie na jego względy zasłużyć. Nawet, gdy brał udział czynny w jakiejś akcyi ogólnego znaczenia, nie tyle szedł za popędem własnych przekonań, ile raczej w skutek z góry narzuconej sobie roli. Wprawdzie szlachcic mniemał, iż wtedy służy krajowi; tymczasem służył on jedynie widokom pana i partyi, do której ten należał. I tak było z p. cześnikiem parnawskim. Kąt widzenia, pod którym patrzy na sprawy krajowe i ludzi, to w znacznej mierze kąt widzenia nieświeskiego dworu, który dla niego, po życiu obozowem i palestranckiem, był szkołą obywatelską.
Przez taki to pryzmat umysłowy Rzewuski każe nam wzierać do tego Panteonu litewskiego, jaki stworzył w Pamiętnikach, gdzie w różny sposób zgrupowane typowe magnackie i szlacheckie postacie występują, rzecz prosta, w zupełnie innem zabarwieniu, niż to, w jakiem je nam przekazała historya. Co ona na szary koniec zepchnęła, co zaliczyła do zwyrodniałych, patologicznych niemal życia społecznego objawów, to tu, wyolbrzymione, w aueroli cnót obywatelskich, występuje na plan pierwszy i domaga się pokłonów. Potrzeba było, zaprawdę, wielkiej magii talentu, by wbrew jej świadectwu, dla tych odsądzonych przez nią postaci pozyskać w czytelniku sympatyą, wmówić weń przekonanie o zapoznanych ich zasługach i rozumie, osłonić cieniem krzyczące ich nadużycia i gwałty, a uwydatnić wylaną dobroć serca, cnoty i szlachetność pobudek w ich czynach. Rzewuski uwypuklił je po mistrzowsku, skupiając w nich wszystkie charakterystyczne rysy, rozpierzchłe, w przekazanych mu przez ojca tradycyach; uwydatnił w ruchach, mowie i czynach indywidualne właściwości ich ducha i, oświetliwszy je rzekomym poglądem dziejowym na nie cześnika parnawskiego, stworzył cały tłum żywych posągów, jakby z trumien zmartwychwstałych na nowo.
Nie wszystkie robią one dziś to samo wrażenie, jakie budziły w pierwszych chwilach pojawienia się w druku Pamiątek. Jedne zszarzały i zbladły, innym historya fałsz zadała z dokumentami w ręku, jak np. co do przyczyny i miejsca stracenia Ignacego Wołodkowicza; ale zawsze pozostało kilka sylwetek i obrazów, które przez swą niezrównaną plastykę i prawdę, z natury żywcem schwyconą, nazawsze pozostaną klejnotami czystej wody w literaturze. Do takich bez zaprzeczenia należą: Pan Ogiński, Ksiądz Marek i jego kazanie w Kalwaryi Zebrzydowskiej, Puławski, Rejtan Tadeusz, Sawa, Pan Wołk, Król Stanisław, Zamek Kaniowski, a już do arcydzieł w swoim rodzaju zaliczyć można p. Rysia i samego księcia Radziwiłła Panie Kochanku.
Ów Ryś, syn organisty nieświeskiego, ale szlachcic, co nie waha się wyzwać na rękę ks. Miecznika, gdy go ten kotem nazywa i daje mu na całe życie pamiętne; on, co nie posiadając ani morga ziemi, odbija innemu pannę i, mimo przeszkód opiekuna, bierze za nią ogromną fortunę, a kocha żonę szalenie i co wieczór z miłości wystrzeliwa jej korki w sypialni; który wreszcie, jako arbiter elegantiae dyktuje mody na dworze nieświeskim i na balu występuje w wymyślonych przez siebie żółtych butach z atłasu, które mu na despekt p. Scypion dziegciem popryskał — to typ na owe czasy niepospolity i nader sympatyczny w tej galeryi.
A sam wojewoda wileński!...
Występuje on niejednokrotnie w opowiadaniach cześnika, ale dopiero na sejmiku nowogrodzkim, na którym przeforsować chce p. Michała Rejtana na pisarza ziemskiego, jest niezrównany w objawach swego pańskiego humoru i jowialnej dobroduszności. Beszta śpiącego z nim bernardyna, gdy go ten do zgody z p. Tryzną namawia i każe mu się precz wynosić, aż gdy Nepta zaczyna warczeć na ducha Wołodkowicza, w jednej chwili zmieniają się role. Książę, dopiero co tak rozsierdzony, uderza w prośby do bernardyna, by z nim w celi pozostał, gdyż mu serce pęknie z żalu, panie kochanku, jeżeli mu się Wołodkowicz objawi, a bernardyn na nowo pertraktacye zaczyna i choć zawsze pokorny, zmusza go do kapitulacyi.
A samo jednanie sobie szlachty, by mu dała na Rejtana swe wota! Zastawia na dziedzińcu klasztornym obficie stoły, karmi szlachtę i sam z nią pije na umór; rozdziela wreszcie między nią swoje ubranie, aż gdy w koszuli tylko i hajdawerach pozostał, włazi na wóz, stojący z beczką wina i, usiadłszy na niej, zaczyna szlachcie swego kandydata zalecać, prawiąc przy tem duby smalone, do jakich tylko była zdolna genialna jego fantazya. Więc dalejże szlachta obwozić go tryumfalnie po mieście, a on, nie przestając perorować, co chwila odtyka czop beczki, a każdy, kto chce, podstawia kielich lub garnek i pije ad libitum, dopóki w niej starczy napoju.
Radziwiłł tego wieczora stał się bożyszczem szlachty i p. Rejtan pisarstwo ziemskie otrzymał.
Dziś, gdy się pomyśli, że takich środków chwytał się potomek hetmanów, pierwszy dostojnik w swem województwie, senator, godny podług p. Cześnika korony; można się zżymać i oburzać, iż losy kraju w ręku podobnych znajdowały się ludzi; ale jeżeli się mówi o malowidle, to obraz przepyszny, nakreślony z całą maestryą wytrawnego artysty. Szło o to, by okazać swą przewagę nad p. Niesiołowskim, wojewodą i Jeleńskim, kasztelanem nowogrodzkim, którzy z swej strony forytowali na pisarstwo p. Kazimierza Haraburdę. Była to więc polityka »Panie kochanku« — tym sposobem trzęsło się Litwą!
Nic też dziwnego, iż wobec prawdy, tryskającej z tych obrazów, krytyka przyznała im przełomowe w literaturze znaczenie. Przy nich zbladły wszystkie dotychczasowe powieści i romanse historyczne, schodzące do znaczenia archeologicznych zabytków. Wyjątek stanowił jedynie Dziennik Franciszki Krasińskiej i Listy Elżbiety Rzeczyckiej, które także osnute były na tradycyi domowej; tylko że ani plastyką malowidła, ani siłą wyrażenia nie mogły współzawodniczyć z Pamiątkami Soplicy.
Z krytyk współczesnych jedna szczególniej,
ogłoszona w Tygodniku literackim poznańskim (podobno Libelta), wnikając głębiej w ich historyczne i estetyczne znaczenie, przyznaje autorowi dar jasnowidzenia przeszłości, jaki jest tylko geniuszom właściwy. Nie znajac osobiście Rzewuskiego i oceniając przedmiotowo to niepospolite literackie zjawisko, krytyk podziwia przedewszystkiem w twórcy Pamiątek zdolność i umiejętność postawienia się na stanowisku umysłowem szlachcica XVIII stulecia, wyrzeczenia się wszystkich osobistych poglądów i naukowych swego wieku nabytków, — słowem, zajęcia jakby bezosobowego homerycznego punktu widzenia wobec opisywanych ludzi i wydarzeń.
Tej analogii pomiędzy Pamiątkami a homerycznym eposem dopatruje on i w charakterze walk konfederatów, gdy nieraz wodzowie jednej i drugiej strony występują do pojedynczych zapasów, niby greckie herosy. Rozważając nadto, że opowiadania Soplicy tak samo składają się z oddzielnych fragmentów, jak pierwotnie Iliada z rapsodów, dochodzi do wniosku, że autor potrzebował tylko zrobić jeden krok dalej: powiązać w całość te luźnie na papier rzucone obrazki, by stworzyć, jeżeli nie epos narodowy, to romans historyczny, któryby wszystkich naśladowców Walter-Scotta daleko za sobą zostawił.
Krytyka ta, lubo mówiła wiele, nie wypowiedziała jednak wszystkiego. Rzewuski w Pamiątkach romansu historycznego nie stworzył, a tem bardziej epopei; ale, nie mówiąc już, że pod jego wpływem takie arcydzieło, jak Pan Tadeusz, powstało, stworzył niezaprzeczenie nowy rodzaj w literaturze gawędę, która odtąd, zarówno w poezyi, jak w prozie zdobyła obywatelstwo i nie jednę rzecz piękną w swym rodzaju wydała, dopóki niezdarni jego naśladowcy nie doprowadzili jej do karykatury i hojnie sypanemi przy każdej sposobności batogami nie obmierzili czytelnikom.
Uznanie też dla Rzewuskiego rosło, w miarę upowszechniania się Pamiątkach. Po edycyi rzymskiej, dziś już stanowiącej rzadkość bibliograficzną, nastąpiła druga — paryska, dokonana w 4 tomach, w r. 1839 przez Al. Jełowickiego. Obie, wydane bezimiennie, obejmują tekst najpełniejszy, w formie, przez autora nadanej im pierwotnie.
U nas szersza publiczność zaznajomiła się z Rzewuskim z edycyi wileńskiej, w dwóch tomach, noszącej zmieniony już tytuł: Pamiątki starego litewskiego szlachcica i zaopatrzonej przez wydawcę zamiast przedmowy, w streszczoną powyżej krytykę (1844). I wszystko byłoby dobrze. Czytelnicy darzyli autora sympatyą, współobywatele zaufaniem, wybierając go po powrocie do kraju na marszałka powiatu żytomierskiego, Kraszewski zaś, który w r. 1841 rozpoczął wydawnictwo Athenaeum, był wielce uszczęśliwiony, że go za pośrednictwem Michała Grabowskiego na współpracownika pozyskał. Jakoż Rzewuski, który już wtedy przeniósł się do Petersburga i do redakcyi Tygodnika petersburskiego, wydawanego przez Józefa Przecławskiego należał, nadesłał mu rozprawę O prawidłach (!) cywilizacyi narodów, która w t. IV z r. 1841 wydrukowaną została.
Tymczasem w tym samym roku w Wilnie pojawiła się książka, zatytułowana Mieszaniny obyczajowe, p. Jarosza Bejłę — w rzeczy samej p. Rzewuskiego i powszechne wywołała zdumienie. W niej uwielbiany dotąd twórca Pamiątek, rzucał rękawicę całemu społeczeństwu, dowodząc, że wszelkie usiłowania podtrzymania w niem życia na podstawach zgniłej cywilizacyi zachodu jest tylko galwanizowaniem trupa, a cały rozwój literatury, to także skutek zgnilizny, która, jak wiadomo, bujność roślin na cmentarzach podsyca. Ci zaś, którzy podtrzymują sztucznie to życie w jednym lub drugim kierunku, są głupi, gdyż cywilizacya przez nich szerzona — produkt rewolucyi francuskiej, tylko bezbożność i podły demokratyzm wydała. Jedyną dźwignią i środkiem odrodzenia to kościół i rody stare.
Na kościół godzić się można było, gdyby go tak samo, jak społeczeństwo pojmował; ale to był kościół dziwnego nabożeństwa, który ogół segregował na ludzi de la haute naissance i de la canaille. Takiego podziału nie znał kościół Chrystusowy. Taki kościół był wytworem zasad, wyniesionych ze szkoły Nicole’a, a spotęgowanych przez De Maistre’a, z którego pism głównie czer pał swe argumenta.
Chateaubriand w swych Essais religieux et historique porównywał Chrystyanizm do kół współśrodkowych, wytwarzających się na powierzchni wody, po wrzuceniu w nią kamienia i obejmujących kolejno co raz szersze przestrzenie; innemi słowy, uznawał w nim rozwój, nie tamujący działania rozumu, ani woli człowieka, pozostawiając tylko odpowiedzialność za czyny. De Maistre ściskał Kościół żelazną obręczą, która tamowała wszelką swobodę ruchów, obezwładniała rozum, paraliżowała wolę i z człowieka, przeznaczonego do czynu, urabiała istotę bierną, wspólnemu dla wszystkich kierunkowi poddaną.
Że legitymizm franeuski chwycił się oburącz tych zasad, to łatwo zrozumieć; z tak pojętym Kościołem łatwiej było utrzymać w posłuszeństwie dla prawowitego monarchy burzliwe, rewolucyjne żywioły. Ale co wspólnego mieć mógł z De Maistre’m Rzewuski?... Ha! on chciał także dawnym, zdetronizowanym królewiętom podobną przewagę w swem społeczeństwie zapewnić. Więc uderza w Mieszaninach na alarm, by kupiło się przy rodach historycznych, gdyż tylko one, trzymając się wiernie zasad kościoła i przechowując tradycye, mogły je od ostatecznego rozprzężenia i rozkładu uchronić. Poprostu chciał na nowo wytworzyć klientele, by na nie społeczeństwo rozbite, popadło w moralną i umysłową zależność.
Wywołało to oburzenie powszechne. Pytano, gdzie to są owe rody? To bowiem, co nazywano arystokracyą, było do szpiku kości scudzoziemczałe i, albo żyło odosobnione, coraz bardziej zasklepiając się w swoich przesądach i usuwajac od wszelkiej pracy spółecznej, albo o tyle związane z krajem, o ile czerpało z posiadanej ziemi zasoby, marnując je w obcych stolicach, gdzie dopiero czuło się w swoim żywiole. Jedyną osobistością, ku której społeczeństwo oczy zwracało, był Andrzej hr. Zamoyski, który rozpoczynał torować drogę dla przemysłu i handlu; ale właśnie przemysł i handel Bejła miał w jak największej pogardzie. Oburzenie potęgowało się tem bardziej, iż Rzewuski dotykał wielu innych kwestyj drażliwych, że pomiatał ludźmi, stojącymi własną zasługą i, bijac na demokracyę, wskazywał społeczeństwu drogi, któremi ono iść nie chciało i nie mogło.
Co jednak znaczyła ta zmiana frontu w pisarzu, który pierwszem swem dziełem tak wysoko stanął w opinii ogółu i uznanie jego pozyskał?... Właściwie zmiany nie było. I w Pamiątkach bowiem i w Mieszaninach Rzewuski był jednym i tym samym człowiekiem, w którym tradycyjnie żył magnat z XVIII stulecia, należący do opozycyi i czujący niechęć do społeczeństwa nowego, z którego pojęciami nie mógł się żadną miarą pogodzić. Tylko w Pamiątkach ukrywał się za osobistością Soplicy; w Mieszaninach zrzucił kontusz i wystąpił w nowem przebraniu: w mundurze marszałka, w płaszczu hiszpańskim i w białej konfederatce: tak bowiem według relacyi J. I. Kraszewskiego, występował na wszystkich uroczystościach w Żytomierzu za czasów swego urzędowania.
To trojakie przybranie było jakby usymbolizowaniem jego przekonań i dążności.
Soplica, obudzając w społeczeństwie umiłowanie przeszłości, wskrzeszonej nie poważnym rylcem historyi i obarczonej surowym jej wyrokiem, ale którą sam odtwarza z całym pietyzmem z własnych wspomnień, jako działacz lub naoczny świadek, apotezując to, co ona za rzecz godną potępienia uznała; Soplica, mówię, przygotować miał umysły do tego, co w Mieszaninach wypowiedział Bejła. Poglądy jednego i drugiego są indentyczne zupełnie, tylko przez ostatniego podane w zabarwieniu De Maistre’a. Słowem, Rzewuski zgotował wszystkim niespodziankę, a szczególniej krytykowi, który podziwiał w nim: wyrzeczenie się dla sztuki własnych poglądów.
W r. 1843 wyszedł tom II Mieszanin i dopełnił miary zniechęcenia. Przeciwnicy jednak Rzewuskiego nie mogli narazie zamanifestować oburzenia jawnie, z tej prostej przyczyny, że naówczas pism peryodycznych było w kraju niewiele. Upłynęło też dużo wody, nim opozycya zdołała skupić swe siły. Jeden z pierwszych strzałów padł z Athenaeum, w którem hr. Gustaw Olizar przedstawil Bejłę, jako dotkniętego pomieszaniem umysłu. Dowcip był cięty i bez świadomej intencyi autora głębszą prawdę wyrażał. Rzewuski nie zwaryowal, ale jego wystąpienie było rzeczywiście pewnego rodzaju zboczeniem umysłowem, wynikłem wskutek odziedziczonej po przodkach tradycyi, którą był opętany, a którą społeczeństwo odpychało ze wstrętem. Wreszcie walkę podjęły pisma poznańskie, lwowskie, warszawskie, a w pierwszym rzędzie Biblioteka, odpierając jego paradoksy gruntownie.
Rzewuski jednak, opanowawszy redakcyę Tygodnika petersburskiego, i wytworzywszy z Michałem Grabowskim, ks. Ignacym Hołowińskim, Leopoldem (Eleonorą) Sztymerem (Bomba) i samym redaktorem Przecławskim rodzaj quinqueviratu, nie wiele sobie robił z opozycyi; owszem, lekceważąc ją, rąbał na wszystkie strony w piśmie, które, wychodząc kilka razy na tydzień, wywierało, zwłaszcza na umysły w guberniach zachodnich, wpływ o wiele doraźniejszy, niż Athenaeum, pojawiające się raz na dwa miesiące i to w odstępach nieregularnych. Ale też najdotkliwsze ciosy jego redaktora spotkały. Kraszewski bowiem, ulegając zawsze pierwszemu wrażeniu, popełnił tę nieoględność, iż, przeczytawszy pobieżnie w rękopiśmie tom I Mieszanin, umieścił o nich w Tygodniku petersburskim nader pochlebny artykuł, jako o dziele pierwszorzędnego znaczenia. Gdy więc po jego wyjściu, opinia przeciw nim się zwróciła, znalazł się w połozeniu bardzo drażliwem, zwłaszcza, iż Rzewuski, uważając go za sprzymierzeńca, zażądał, by w jego obronie, podobnie, jak oddany mu całą duszą Grabowski, w Athenaeum wystąpił. Tymczasem Kraszewski teraz, bez narażenia się na zupełną utratę popularności, uczynić tego nie mógł. Nic dziwnego przeto, i, poczytany za odstępcę, ściągnął na głowę swą gromy, które wciąż z Tygodnika spadały.
Zadufany też w zdobytą pozycyę Rzewuski mimo rosnącej przeciw sobie niechęci, wystąpił z nowym utworem w dzienniku petersburskim. Był to Listopad, romans historyczny z drugiej połowy XVIII wieku, który z łamów Tygodnika, ukazał się niebawem w osobnej edycyi w 3 tomach (Petersburg, 1845).
W przedmowie autor zapewnia, iż w Listopadzie »wystawił dwie cywilizacye, walczące z sobą u nas od końca pierwszej połowy zeszłego wieku (XVIII), a z których jedna drugą wywłaszczyła«. O tem możnaby dużo powiedzieć. To pewna, iż ta, co uległa, nie musiała posiadać w sobie dosyć siły żywotnej Autor nadto zapewnia, iż wobec obydwóch pragnął stanowisko przedmiotowe zachować. »W obu stronach — powiada zachowałem równą szlachetność uczuć i postępowania... Żadną obłudą kunsztu nie chciałem popierać zasad, do których czuje się skłonnym: zwolennicy wiary są pełni ducha poświęcenia; ci, co wyłącznie rozumowi ludzkiemu przyznają kierunek społeczeństwa, z niczem się nie omijają z prawidłami honoru«.
Czy autor obietnicy dotrzymał, to się później okaże; w każdym razie, pomiędzy obiema cywilizacyami, uosobionemi w dwóch braciach Strawińskich: Michale i Ludwiku, po mistrzowsku przeciągnął parallelę i obie, odpowiednio do swych celów, scharakteryzował dość trafnie. Po jednej stronie bezwzględna wiara, uczciwość i moralność skrupulizująca nawet w drobiazgach i gotowość do poświęceń, przy starym, szorstkim obyczaju i braku rozumu, pojętego w ogólno-ludzkim znaczeniu; po drugiej rozum, nie ten jednak głęboki, jaki cechuje Kołłątajów, Staszyców, ale przetarty w obcowaniu z Encyklopedystami, stad sceptyczny, a płytki, przy braku wiary i egoizmie, a wyrafinowanej ogładzie wychowańca dworów: lunewilskiego i wersalskiego.
Te dwa typy uosabiają dwa odłamy narodu i czytelnik, po złożeniu ostatniego tomu, istotnie wynosi wrażenie, iż oba, jako dwa skrajne przeciwieństwa, nie mogły podołać swemu zadaniu. Brak tu trzeciego typu, któryby godził je w sobie: łączył uczucie z rozumem, a posiadał charakter. Wprawdzie autor konieczności tej nie wykazuje; w każdym razie dał wiele, bo syntezę epoki, na co do jego czasów nie zdobył się żaden historyk. Jeżeli jednak idzie o beztronność, to nie dotrzymał przyrzeczeń. W zestawieniu bowiem z sobą tych dwóch odłamów, co tylko styka się z cywilizacyą i oświatą zachodnią, autor zaopatruje w minusy. Wychowana przez Madame matka Strawińskich opuszcza dla Mycielskiego, wielkopolanina, dom męża i, uzyskawszy rozwód od biskupa Massalskiego, swego krewnego, oddaje uwodzicielowi rękę; owiana również tchem zachodu Zosia Kunicka (wychowuje się u ciotki w Wilnie i czyta romanse francuskie), przeniewierza się narzeczonemu, Michałowi i daje się wykraść jego bratu, który, bałamucąc ją, chyba się omija i to bardzo z drogą honoru. Rzecz naturalna, iż dwór i towarzystwo warszawskie jeszcze w wyższym stopniu dają autorowi możność do wykazania ujemnych stron cywilizacyi zachodniej. Wszystko to pełne wykwintności, ogłady, na pozór okazałe i świetne, ale scudzoziemczałe i przegniłe do szpiku kości. Nie uszedł szykany i kanclerz, Jędrzej Zamoyski, jeden z najczystszych i najrozumniejszych ludzi. Autor przedstawia go, jako płaksę, którego projekt do praw »ma zapewnić mu nieśmiertelność, a narodowi szczęście«. Ale nie dziwmy się ironii: projekt ten był pierwszym taranem, który godził w przywileje panów i szlachty — wyjmował lud z pod ich jurysdykcyi i podawał go pod opiekę prawa. Natomiast wszystko, co do świata kontuszowego należy, autor otacza blaskiem szlachetności i cnoty. Są to istne Katony, jakby z bronzu ulane. Jeżeli też bezpośrednio odczytamy Pamiątki i Listopad, to nas jedna okoliczność uderzy: zdumiewająca tożsamość poglądów i zasad Cześnika Parnawskiego i autora Listopada. Wydzielmy z niego: Strażnika, jego syna Michała, generała Kunickiego, Wazgirda, księcia »Panie kochanku« i tych wszystkich panów podkomorzych, sędziów, namiestników, podczaszych, mostowniczych, ciwunów i z tem, co się do nich odnosi, przenieśmy ich do Pamiątek Soplicy, a przekonamy się, że one, nie zmieniając w niczem ich charakteru, zupełnie tam będą na miejscu. Tylko pod względem religijnym Rzewuski idzie dalej, niż Soplica. W Pamiątkach ks. Marek, odtworzony zgodnie z tradycyą, jest arcypoetyczną postacią, a szlachta, surowo przestrzegająca przepisów religijnych, pod względem historycznym nie rozmija się z prawdą.vTymczasem p. generał Kunicki w Listopadzie po prostu na karykaturę zakrawa i gdyby kto chciał katolicyzm ośmieszyć, nie mógłby, za prawdę, innych rysów dobierać. A jednak, według autora, był on »pierwotworem prawdziwego szlachcica owych czasów: dla niego religia była obyczajem, nałogiem, ale nie nauką. Byle zdrów, żadnego odpustu w okolicy nie opuści; ale daremnie chciał byś mu dać jasne pojęcie tego, czem jest odpust. Dnia nie przepuści bez słuchania jednej, a czasem dwóch mszy i to po długich rannych pacierzach; co wieczór odmawia godzinki i różaniec, ale ani czuł w sobie tego podniesienia ducha, którem modlitwa zostaje przyjemną (sic!), ani się o nie troszczył. I owszem, im więcej modlitwa zdawała mu się przykrą, tem więcej zaspokojenia doświadczał, bo od nabożeństwa nie mógł odłączyć wyobrażenia utrudzenia i właśnie dlatego uczęszczał na kazania, że go każde śmiertelnie nudziło«. To też nic dziwnego, że ks. Chołoniewski takie pojmowanie doskonałości chrześcijańskiej i rzekomą prawowierność nazwał »nabożeństwem babki kruchcianej, nie umiejącej katechizmu«.
Jeżeli znowu zwrócimy uwagę na poglądy, któremi Ludwikowi dzielić się każe z ks. Generałem Ziem podolskich, a w których, obok wielu trafnych uwag nad położeniem kraju, zapowiada nieuchronny jego upadek, powodując go potwornym jego ustrojem, bo opartym na wszechwładztwie magnatów i feudalnym ich stosunku do szlachty, która im dopóty wierną zostanie, dopóki w klienteli dopatywać będzie dla siebie korzyści, lecz ich odstąpi z chwilą, gdy się przekona, że odłużeni panowie, nic już nie mają dla niej do dania[3], i gdy to wszystko zestawimy z polityką zaściankowych statystów, dla których Rzewuski po wielekroć razy wypowiada swoje sympatye; to mimowoli pytamy, który właściwie z tych dwóch poglądów przekonanie autora wyraża?
Ale nie łudźmy się. Rzewuski i w Listopadzie zajmuje stanowisko Soplicy i owo jasnowidzenie przyszłości, to według niego tylko dowód wystudzenia w Ludwiku wszelkich uczuć rodzinnych i przewagi nad niemi rozumu, wysnuwającego logicznie, lecz obojętnie wnioski, przed któremiby się cofnęło każde serce poczciwe. Że kraj upadł, winni byli ludzie, podobnie jak on w otoczeniu króla myślący, który również w postępowaniu trzymał się zasady: après moi le déluge. Jeżeli jednak przewidywania te przyszłość stwierdziła, to czyż tem samem nie wykazał wyższości rozumu, wykształconego na sposób europejski? Autor wszakże nie poprzestaje na ryczałtowem potępieniu wszystkiego, co na końcu XVIII wieku napływało do nas z zachodu, ale jeszcze zaopatruje swe dzieło w przypiski, wymierzone wprost do współczesnych i ich dążności. Bije więc na demokrację i ludzi nowych, spanoszonych na ruinach fortun magnackich, odmawia społeczeństwu prawa do bytu bez uznania praw arystokracyi, napada na filozofię Hegla i emancypacyjne dążności kobiet, wreszcie na cały »gmin pisarzów koteryjnych, na tę zarazę wieku, zużytego cywilizacyą«. Dostało się i Kraszewskiemu, którego płodność pisarską zestawia z faktem odrastania włosów i paznogci, zaważonym na zwłokach nieboszczyków. Natomiast pisarzom, należącym do własnej koteryi, nie szczędzi kadzidła. O Grabowskim powiada w przedmowie do Listopada, »iż się unieśmiertelnił Koliszczyzną i Stannicą Hulajpolską i że rozpoczęte przezeń Tajkury staną wyżej nad wszystko, co dotąd literatura posiada; Hołowińskiego zaś i Sztyrmera, z pogwałceniem chronologii, wprowadza żywcem do Listopada: pierwszego, jako »bardzo światłego młodzieńca, familianta, który w seminaryum oczekuje na wyświęcenie, by otrzymać kanonię kilkanaście tysięcy przynoszącą dochodu!«, drugiego, jako chorążego kawaleryi narodowej. Jest on tu poprostu figurantem, ale należało czemś Gerwazemu Bombie odpłacić przyjacielskie usługi. Wszystko to jednak zanadto uderzało stronnością, by nie wywołać nowych rekryminacyj i protestów.
Rzewuski jednak nietylko teraz dawał się w Tygodniku swym przeciwnikom we znaki, ale zaczął ich terroryzować i, mając przemożne wpływy nad Newą, zagroził aż dwom pismom zamknięciem: Bibliotece warszawskiej za ogłoszenie przeciw jego religijnym tendencyom Listu ks. Chołoniewskiego i Athenaeum, z przyczyny, iż Kraszewski, któremu nie zapomniano dotąd gorącej pochwały dla Mieszanin Bejły, chcąc wyprzeć się wszelkich związków z Rzewuskim, wystąpił ostro przeciw dążnościom, ujawnionym w Listopadzie, gdy ten jeszcze w Tygodniku wychodził. Do zamknięcia nie przyszło, gdyż na widnokręgu pojawił się nowy nieprzyjaciel — Gwiazda kijowska, która założona w r. 1845 przez Zenona Fisza (Padalicę) wyłącznie w celu prowadzenia walki z Rzewuskim i jego koteryą petersburską, zgromadziła zastęp ludzi młodych nie bez talentu i nauki, gotowych na wszelkie, wyniknąć mogące z tego starcia następstwa. Przeciw nim przeto zwróciło się teraz ostrze quinqueviratu i walka trwała lat cztery, aż Gwiazda padła jego zemsty ofiarą.
A jednak, pomimo tak powszechnie obudzonej ku Rzewuskiemu niechęci, Listopad był rozchwytywany i już w r. 1846 doczekał się drugiej edycyi. Bo przyznać trzeba, iż pomimo wstecznych tendencyj, utwór ten pod względem artystycznym był niepospolitej wartości i zarzut Chmielowskiego, iż w jego kompozycyi autor nie wykazał wielkiej potęgi (Hist. lit. pol. t. V, 214), żadną miarą usprawiedliwić się nie da. Zapewne iż »Zosia od czasu, gdy wyszła za Ludwika, przestaje być węzłem powieściowym i schodzi na plan dalszy«; ale też Rzewuski, jak to widać z przedmowy, bynajmniej nie miał zamiaru nadawać jej znaczenia głównej osi wypadków. Czy dla jaskrawego malowidła epoki nie mógł inaczej pokierować jej losem? To inne pytanie. Jeżeli wychowanie według modły zachodniej doprowadziło ją do wiarołomstwa względem Michała i popchnęło w objęcia Ludwika; to przykłady zepsutej stolicy mogły ją były poprowadzić dalej i rzucić w objęcia trzeciego. Owczesne panie zmieniały mężów, jak suknie, dlaczegoż Zosia nie miałaby uzupełnić ich galeryi? W każdym razie dałoby to autorowi możność nakreślenia kilku scen skandalicznych, drażliwych, w którychby się odbicie ówczesnego społeczeństwa znalazło. Rzewuski jednak z wielkim taktem artystycznym tego uniknął. Czuł, że dla kontrastu powinien był do tego zepsutego świata wprowadzić choć jeden dodatni, idealny pierwiastek i do tego nadawała się Zosia. Natomiast miłość płochą, zmysłową uosobił w kasztelanowej Inflanckiej i, przeprowadzając ją do końca powieści, usprawiedliwił tem samem nadanie Listopadowi miana romansu. Jedna wszakże i druga z tych postaci, to tylko pionki na szachownicy wobec rozgrywającej na niej partyi dziejowej, w której biorą udział dwaj bracia, Strawińscy, uosabiający w sobie dwa odłamy społeczne. A losy obydwóch istotnie są w wysokim stopniu tragiczne i nie mogą nasuwać żadnej wątpliwości, co do wyznaczonej im roli. Dążąc do różnych celów odmiennemi drogami, obaj rozbijają się w końcu o wiszące nad nimi fatum — o egoizm małoduszny króla, o który rozbije się później i cała nawa społeczna. Wobec tego intryga powieściowa, miłosna, zejść musiała na plan podrzędny.
Inna rzecz, czy autor w Listopadzie koniec wieku XVIII w całej pełni odtworzył. Pod tym względem można mu wiele zarzucić. Przed naszemi oczyma przesuwa się cały świat szlachecki, wielkopański. królewski, ale gdzie inne warstwy narodu?... Tych Rzewuski, jako wierny przedstawiciel zasad republikańskich z końca wieku XVIII, nie uznaje wcale. Dla niego istnieją tylko trzy stany: król, senat i rycerstwo — inne na helotyzm skazuje. Ale za to jakże się swobodnie w tym świecie uprzywilejowanym obraca!... Wszystko mu jedno, czy maluje domowe życie szlachty, czy bal na zamku nieświeskim; modne w stolicy przyjęcia, czy przygody konfederatów; króla, ubierającego się w garderobie, w otoczeniu dygnitarzy i dworaków, czy dysputy teologiczne dwóch różnych autoramentów duchownych — w każdym z tych obrazów jest wytrawnym mistrzem w odtwarzaniu dosadnych typów szlacheckich i chwytaniu wysubtelnionych rysów i dowcipu kawalerów i dam salonów w stolicy. Nie cofa się zresztą przed żadnem położeniem drażliwem, a w wielu razach umie nawet wywoływać tragiczne, pełne grozy wrażenie. Dość przytoczyć scenę powitanie Ludwika, jako szefa gabinetu królewskiego, przez Radziwiłła, czującego się teraz panem położenia po konfederacyi Radomskiej, gdy w sieniach zamku nieświeskiego przyjmuje gości, zjeżdżających się tłumnie na dzień św. Karola. Pomimo całej uprzejmości wielkopańskiej z jednej, a ugrzecznienia dworskiego z drugiej strony, czujesz głęboko tkwiące w ich duszach wzajemne wstręty i niechęci do siebie. A owa scena, gdy Michał w chacie ogrodnika schodzi kochanków, stopionych z sobą pocałunkiem i uściskiem, czyż nie odpowiada wszelkim warunkom dramatu, lub posłuchanie, dane Ludwikowi u króla, po którem czujesz, iż katastrofa do swego rozwiązania dobiega?...
Myliłby się jednak, ktoby sądził, iż Rzewuski opierał się na historyi lub wiadomościach, zaczerpniętych z tradycyi. Wprowadził on do Listopada mnóstwo postaci, których historyczność na tem tylko polega, że noszą barwę swej epoce właściwą. Odnosi się to nietylko do podrzędnych, lecz i głównych osobistości. Naprzód Strawiński, konfederat, nosił imię nie Michała, lecz Stanisława. Nie dał też gardła, gdyż po odbiciu króla konfederatom, ratował się ucieczką i oparł aż w Rzymie, gdzie pod przybranem nazwiskiem wstąpił do klasztoru i otrzymał święcenia. Wreszcie za Księstwa Warszawskiego wrócił do kraju i umarł po r. 1815, jako proboszcz w dyecezyi sejneńskiej. Czy miał brata Ludwika? Wątpliwa. To pewna, że tego nazwiska szefa nie było w kancelaryi królewskiej. Nie on też, lecz generał Coccey, pułkownik gwardyi pieszej koronnej, wybawił króla z rąk spiskowców, o czem przekonywa współczesne: Opisanie zasadzek na króla JMści d. 3 listopada 1771 r. uczynionych (VI, VII i inne). I niech to nikogo nie bałamuci, iż autor w epilogu zapewnia, że wiele szczegółów, odnoszących się do opisywanych wypadków, zaczerpnął z ust samej pani Ludwikowej Strawińskiej, która po tragicznej śmierci męża osiąść miała w kłasztorze w Rzymie, gdzie ją Rzewuski w r. 1819 odwiedzał. Tak samo bowiem w Rycerzu Lizydejce powie nam, iż tragiczną śmierć Dorohostajskiego i Radziwiłłów spowodowało wysadzenie zamku dolskiego w powietrze, choć o tym fakcie nie wspominają żadne historyczne świadectwa. Poprostu wyczytał to w jakiejś relacyi, przechowywanej w archiwum olyckiem, ale która już w r. 1812 zniknęła bez śladu — i trzeba mu wierzyć na słowo. Takich mistyfikacyj możnaby wykazać więcej i właśnie mówią one przeciw tym, którzy mu odmawiają pomysłowości i fantazyi. To też bez względu na to pogwalcanie faktów i paradoksalne teorye, należy przyznać Rzewuskiemu zasługę stworzenia historycznego romansu. Nietylko dał w nim prawdziwy pod względem ducha i barw, obraz społeczeństwa z końca XVIII wieku, w tych granicach, w jakich jego historyczność pojmował, ale i co do formy poszedł drogą sobie właściwą. Nie trzeba bowiem zapominać, że to był czas, gdy Michał Grabowski wygłaszał teoryą, iż romans historyczny tylko w formie walterskotycznej jest możliwy i według niej napisał Stannicę, która jest Wawerleyem, przeniesionym na step Ukraiński. W Listopadzie walterskotyzacyi niema nawet i śladu. Rzewuski co do osnowy narodowy, w układzie jej i formie jest prawie klasycznym: taka w nim trzeźwość, symetryczność i porządek w przeprowadzeniu szczegółów. A jak on tę formę urozmaicić umie! Obok przeważnie użytego toku opowiadania, prowadzi rzecz i w listach i w dyalogu jakby w rzeczywistym dramacie. Dodajmy do tego umiejętnie zaplątany węzeł intrygi, budzącej wzrastające wciąż zaciekawienie, ogromne oczytanie, rozum, o ile nie paradoksalny, wytrawny; dowcip zarówno na odlew — szlachecki, jak i pełen francuskiej, salonowej finezyi, a zrozumiemy tę niezwykłą poczytność utworu, przy niepopularności samego autora. To powodzenie zapewne samego Rzewuskiego zdziwiło. Ale wobec niego nabrał pewności siebie, uwierzył, że jest z bożej łaski powołany na historycznego romanso-pisarza i sięgnął do epoki, od której go z górą półtrzecia oddzielało stuleci. Napisał Zamek krakowski, romans z wieku XVI i naraz spadł z tego piedestału, na który go wyniósł Listopad. Rzecz była prosta: Rzewuski nie poświęcał się nigdy studyom historycznym; sądził, że dość mu było wybrać przedmiot tak dramatyczny, jak Samuel Zborowski, by ze znajomością przeszłości, jaką mu dawały tradycye szlacheckie XVIII wieku, podołać swemu zadaniu. Tymczasem właśnie dla tego, że z dziejów wziął osobistości znane i wydatne, zamiast obrazu dał karykaturę XVI stulecia. Jégo bohater — to dziwna mieszanina najsprzeczniejszych przymiotów, które, występując bez żadnego umotywowania, nie stapiają się w jednolity charakter. Młodzieniec wielkiego rodu, zbiegły do Zaporożców, a więc na poły zdziczały, jak sama jego nazwa, Samucha, nagle przy spotkaniu się z księżniczką Gryzeldą Batorówną, wracającą z ciotką pobożnej do Kijowa pielgrzymki (?), staje się czułym, pełnym galanteryi średniowiecznym rycerzem i otrzymaną od niej, za odbicie Tatarom w jej obecności chrześcian, wstęgę błękitną, nosi potem do końca życia, aż wreszcie, jako banita i wichrzyciel skazany za sprawą Zamoyskiego na gardło, odsyła mu ją, jako szczęśliwemu małżonkowi Gryzeldy!... Zupełnie, jak w średniowiecznym romansie. Przeinacza zresztą fakta dość znane. Zborowski nie był ujęty w Łobzowie w skutek zasadzki, uczynionej z rozkazu pani Wapowskiej mszczącej się śmierci męża, lecz przez wysłańców Zamoyskiego we wsi Piekarach, gdy gościł u swej krewnej, Włodkowej. Tenże Zamoyski nie brał udziału w wyprawie Inflanckiej (1557), lecz jego ojciec, Stanisław. Nie należał też do poselstwa, wzywającego na tron Batorego, lecz je sam z pod Jędrzejowa wyprawiał, dając odpowiednie instrukcye. Tymczasem Rzewuski już teraz każe mu się o rękę Gryzeldy Batoremu oświadczać, chyba na to, by czekał na nią przez lat siedm, jak na Rachelę Jakób u Labana, i niedość na tem: na podziękę każe mu padać plackiem do nóg elektowi! jak gdyby to była sprawa Cześnika Parnawskiego z Radziwiłłem »panie kochanku«. Również jest tu mowa o kontuszach i łbach golonych, o kadrylu, tańczonym na dworze królewskim i serwetach, używanych w domu szlacheckim przy stole, wreszcie o Krzysztofie Arciszewskim (ur. w 1592); a umacniającym fortyfikacye Felina!... Wszystko to dowodzilo ignorancyi w pisarzu i człowieku, który wśród społeczeństwa uważał się za jedynie uprawnionego przedstawiciela przeszłości.
To też krytyka znalazła tu obfite żniwo dla siebie, a i ogół, zamiłowany w obrazach przeszłości, choć rozchwytywał Zamek krakowski, nie mógł się przecież w nim rozmiłować, znajdując wiele rzeczy znanych już sobie z Pamiątek i Listopada.
Słowem, chłód zewsząd powiał na autora.
Rzewuski odczuł to dotkliwie, ale ten zwrot niekorzystny przypisując krytyce, nie sobie, postanowił zadać jej cios stanowczy.
W guberniach zachodnich nie było już organu, któregoby się potrzebował obawiać. Gwiazda, w skutek jego wpływów, kierowanych z Petersburga, w r. 1849 zagasła; Athenaeum i mniej dla niego niebezpieczny Pamiętnik naukowo-literacki Podbereskiego, dogorywały, nie znajdując w prenumeracie poparcia; pozostawał tylko Bigos hultajski Izasława Blepońskiego (Tytusa Szczeniowskiego), który za jego uroszczenia wielkopańskie chłostał go niemiłosiernie; ale Bigos nie był pismem peryodycznem i również się w r. 1849 na tomie IV zakończył. Za to pisma warszawskie były mu solą w oku i, nie mogąc ich zmusić do milczenia, postanowił byt ich podkopać. Przeniosłszy się więc z Petersburga do Warszawy, gdzie przy Namiestniku otrzymał posadę urzędnika do szczególnych poruczeń, założył z zasiłkiem rządu własny organ, któremu dał tytuł: Dziennik warszawski. Był to krok z jego strony dość śmiały, lubo skutek okazał, iż się nie przeliczył w rachubie. Naprzód, pomimo podnoszonych przeciw niemu krzyków, liczył on znaczny zastęp wielbicieli w Petersburgu, na Litwie i Wołyniu, ci więc pospieszyli z prenumeratą; nadto Tygodnik nad Newą dogorywał i wszyscy, zniechęceni do niego abonenci, zwrócili się do nowo-założonego organu. Nie zawiodła i Warszawa, w której nowość zawsze popłaca. Co zaś ważniejsza, iż Rzewuski umiał około siebie poważny zastęp współpracowników zgromadzić. Przy jego sztandarze stanęli: J. Bartoszewicz, A. Wilkoński, Lewestam i Szymanowski. Szczytem zaś jego tryumfu było to, że do swego redaktorskiego rydwanu zaprzągł najzjadliwszych swych przeciwników, bo Zenona Fisza, Jakóba Jurkowskiego (Dołęgę) i Antoniego Marcinkowskiego (Gryfa). Słowem cały skład redakcyjny Gwiazdy. I zaprawdę, niewiadomo, co bardziej podziwiać, czy jego zręczność w chwytaniu ludzi za słabą ich stronę, czy tę łatwość, z jaką ci swe przekonania zmieniali. Zasilany jednak pracami tych pisarzów, Dziennik zdobywał coraz szersze uznanie i rzeczywiście innym pismom zagrażał. W nim po raz pierwszy ukazały się improwizacye Deotymy, mianowicie Krucyaty. Wreszcie, gdy Gazeta Warszawska, zachwiana współzawodnictwem Dziennika, zaczęła w odcinku powieści J. Korzeniowskiego i Kraszewskiego zamieszczać, Rzewuski odpowiedział jej swym romansem: Rycerz Lizydejko, który, rzecz niebywała, zaczął w osobnych arkuszach, bezpłatnie przy Dzienniku, swym prenumeratorom rozsyłać.
Był to romans z czasów wojen szwedzkich za Jana Kazimierza, równie jak poprzednie pełen anachronizmów i batogów, ale pod względem artystycznym o wiele przewyższający Zamek krakowski. Wreszcie, jak gdyby chciał zaimponować społeczeństwu swą płodnością pisarską i wpływ na nie ostatecznie ustalić, zaczął od r. 1851 drukować w Petersburgu cały szereg prac pod ogólnym tytułem: Pisma. Były one pod względem treści nader rozmaite. Na ich czele postawił: Wedrówki umysłowe (tom I, II), w których, dotykając wielu kwestyj naukowych i społecznych, rozwija te same, tylko do ostatecznych wyników doprowadzone zasady, które już w Mieszaninach i wcześniejszych pismach poruszał. Dalej następuje Teofrast polski (t. III, IV) — szereg zaprawnych złośliwym dowcipem obrazów, ale i trafnych spostrzeżeń, odnoszących się do wad narodowych, a kreślonych żywcem z natury. W tomach V i VI pomieścił powieść historyczną: Adam Szmigielski, fałszywą pod względem dziejowym i najsłabszą z tego rodzaju utworów. Wreszcie w t. VII: Nie-Bajki i powieści luźne. Pisma nie wywołały wrażenia równie, jak i wydana osobno powieść w 4 tomach, p. t. Zaporożec (1854); natomiast dążenia wsteczne Dziennika, które Rzewuski coraz śmielej ujawniał, zrażały ku niemu coraz szersze koła czytelników, aż w końcu dopełnił miary cierpliwości artykuł: Cywilizacya i religia, w którym Rzewuski doszedł do absurdu, przeprowadzając stanowczy rozbrat pomiędzy jedną a drugą, pomiędzy »nikczemnym« rozumem a wiarą, stawiając, jako ostateczny wymóg swych założeń: wyrzeczenie się wszelkich samodzielnych dążeń, nauki, sztuki, handlu i przemysłu, jako sprzecznych z zasadą chrześcijańskiego ubóstwa w ciele i duchu, choćby nawet osiągnięcie tej doskonałości ewangielicznej przyszło okupić powrotem do barbarzyństwa.
W artykule tym Rzewuski wypowiedział ostatnie swe słowo, czego następstwem było gromadne odsyłanie Dziennika przez prenumeratorów, czyli podkopanie bytu wydawnictwa. Rzewuski stawiał jeszcze jakiś czas czoło trudnościom, ale w końcu uległ i złożył redakcyę Dziennika w ręce Bartoszewicza, który go na Kronikę wiadomości krajowych i zagranicznych zamienił.
Tak duch czasu pożarł olbrzyma, który chciał cofnąć wstecz społeczeństwo o całe niemal stulecie. Złamany niepowodzeniem, z żółcią w sercu i gniewem, rzucił ogółowi na pożegnanie: Pamiętniki Bartłomieja Michałowskiego od r. 1786 — 1815 (Warsz., 1859), w których błotem obryzgał wszelkie usiłowania, podejmowane w tym okresie czasu do odrodzenia narodu. Odtąd z całym światem skłócony, pędził dnie samotne w Cudnowie, aż zgasł w r. 1866, nie obudzając niczyjego żalu po sobie. A jednak był to talent niepospolitej wiedzy, który wpłynał nietylko na kierunek takich pisarzów, jak Ignacy Chodźko i Zygmunt Kaczkowski, że już o Mickiewiczu nie wspomnę, lecz w znacznej części i na kunszt dziejopisarski, który dotąd suchy, bezbarwny, pod piórem Szajnochy i innych, zstępuje niemal do toku powieści. On także, wywołując współzawodnictwo w prasie, spowodował rozrost dziennikarstwa, które tyle przyczyniło się do rozwoju piśmiennictwa i rozszerzenia oświaty. Jako pisarz, nie jest on wzorowym pod względem języka, który każą gallicyzmy i rusycyzmy. Najmniej ich w Pamiątkach i Listopadzie, więcej w Zamku Krakowskim. Poczynając zaś od Rycerza Lizydejki, spotykamy je po kilka na raz na jednej stronnicy. Do bardziej uderzających należą: »my się domyślali«, »sama trzymała rachunki«, »każdy jego krok jest śledzony«, »cuda dokazuje«, »ma ich za wiernych sług«, »za ten zachęt«, »jego zaufanie rozprzestrzeniło się«, »już postąpiony w naukach«, »otrzymał w nagrodzie talara«, »posłał za swoim nadwornym felczerem«, »koście trochę bolą« i moc tym podobnych.
Jako człowiek wreszcie, zawzięty i mściwy względem swych przeciwników, w życiu towarzyskiem rozlewał czar ujmującem obejściem, dowcipem i wymową: stąd powszechnie zwano go beau parleur. W swoim też czasie obiegało wiele z jego ciętych wyrzeczeń, a kilka z nich przechował w swych Pamiętnikach Szczęsny Feliński.
Słowem był to człowiek wielkiego talentu i rozumu, ale który, stojąc upornie na stanowisku magnata z końca wieku XVIII i, nie uznając koniecznego w społeczeństwie rozwoju, skrzywił i wypaczył w sobie bezpłodną walką, te cenne, dane mu od Boga przymioty.
- ↑ Tak podaje Encyklopedya powsz. Orgelbranda t. XXII, 635. Czy jednak nie Bejły? (przyp. aut.).
- ↑ Do Cudnowa należało kilka wsi i folwarków, położonych w urodzajnej glebie wołyńskiej. Była to drobna zaledwie cząstka olbrzymiej niegdyś ordynacyi Ostrogskiej, która, rozpadłszy się po „tranzakcyi kolbuszowskiej“, przeszła naprzód w większym komplecie do Lubomirskich, a od nich już w tej części zmniejszonej, przez Ponińskich i Potockich, dostała się Rzewuskim. W każdym razie z rozległemi lasami i w tej części stanowiła jeszcze prawdziwie pańską fortunę. (Przyp. autora).
- ↑ Była to raczej stała polityka magnatów względem królów.