Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV
SPOTKANIE SIĘ ZASADY MONARCHICZNEJ,
REPREZENTOWANEJ PRZEZ KSIĘDZA FORTIER,
I ZASADY REWOLUCYJNEJ REPREZENTOWANEJ
PRZEZ LUDWIKA PITOUX

Pitoux tak był tej nocy zajęty nowym swym zaszczytem, że zapomniał o siatkach zastawionych.
Nazajutrz, zbrojny w kask i pałasz, udał się do Villers-Cotterets.
Biła szósta na miejskim zegarze, gdy Pitoux wkroczył na plac Zamkowy i zastukał do małej furtki, prowadzącej do ogrodu ojca Fortiera.
Pitoux zastukał dość mocno, dla zaspokojenia sumienia, ale tak, aby nie był wewnątrz usłyszanym.
Chciał uzyskać kwadrans zwłoki, aby przyozdobić oratorskiemi kwiatami mowę do księdza Fortiera przygotowaną.
Wielkie było jego zdziwienie, że drzwi mu otworzono, ale zdziwienie ustało, gdy w odźwiernym poznał Sebastjana Gilberta.
Chłopiec przechadzał się po ogródku, uczył się, a raczej udawał, że się uczył, bo lubo książkę otwartą trzymał w ręku, myśl ścigała tych, których młode serce ukochało.
Sebastjan, spostrzegłszy Ludwika, krzyknął z radości. Ucałowali się, a pierwsze słowa chłopca były:
— Czy masz jakie wiadomości z Paryża?
— Nie, a ty? — spytał Pitoux.
— Ja mam... ojciec pisał do mnie.
— Ah! — rzekł Pitoux.
— Jest w liście także słówko do ciebie.
Sebastjan wyciągnął list z za pazuchy i podał go Ludwikowi.
P. S. Billot zaleca, aby Pitoux nie nudził, ani nie starał się rozrywać ludzi folwarcznych.
— Oh! — westchnął Pitoux — dalibóg! niepotrzebne zalecenie, nie mam nikogo do zabawiania na folwarku.
Potem dodał z silniejszem westchnieniem:
— Zalecenie to możnaby słusznie przesiać panu Izydorowi.
Zapanował zaraz nad sobą i oddając list Sebastjanowi, zapytał:
— Gdzie ojciec Fortier?
Sebastjan nadstawił ucha, a jakkolwiek ogród i dziedziniec przedzielały go od schodów, trzeszczących pod nogami czcigodnego kapłana, rzekł:
— Idzie!...
Pitoux poszedł na dziedziniec, usłyszawszy ciężkie kroki.
Fortier schodził czytając dziennik.
Dyscyplina wisiała u jego boku, jak szpada u boku oficera.
Z nosem w gazecie utkwionym, bo znał na pamięć liczbę schodów, każdą wydatność i wklęsłość starego domostwa, szedł prosto na Anioła Pitoux, który starał się przybrać najmajestatyczniejszą postawę, wobec przeciwnika politycznego.
Ale kilku jeszcze słowami objaśnimy położenie.
Wytłumaczą one, skąd u księdza Portiera, znajdowało się trzydzieści czy czterdzieści karabinów, tak łakomych dla Pitoux i dwóch jego towarzyszów: Telliera i Maniquet‘a.
Ksiądz Fortier, ex jałmużnik, czy ex podjałmużnik zamku, stał się z czasem, jednym z kilku, a raczej, jedynym intendentem tego, co nazywają w domu niepotrzebnemi przydatkami.
Oprócz naczyń poświęconych, oprócz bibljoteki, oprócz magazynu sprzętów, miał pod swym dozorem stare myśliwskie pojazdy księcia Orleańskiego, Ludwika Filipa, ojca Filipa, który później nazwany był Egalité. Niektóre pojazdy pochodziły z czasów jeszcze Ludwika XIII i Henryka III. Wszystkie te utensylja, ułożone były artystycznie w jednej galerji zamkowej, na ten cel oddanej.
Ażeby nadać zbiorowi więcej malowniczości, ojciec Fortier upiększył je tarczami, oszczepami, sztyletami i puginałami z czasów Ligi.
Drzwi od galerji strzeżone były groźnie, przez dwie małe posrebrzane armatki, które wujowi swemu ofiarował Ludwik XVI.
Nadto, Józef-Filip, po bitwie pod Ouessant, ofiarował municypalności pięćdziesiąt muszkietów, a municypalność nie wiedząc co z tym fantem zrobić, oddzieliła nań jedną salę w domu szkolnym.
Oto skarb strzeżony przez smoka zwanego Fortier, skarb zagrożony przez Jazona, pod imieniem Anioła-Ludwika Pitoux.
Arsenalik zamkowy miał tak znakomitą reputację w okolicy, że wzbudzał pokusę zdobyczy gdyby ta zwłaszcza obeszła się bez kosztów.
Ale wspominaliśmy, że smok tak czujny, jak ksiądz Fortier, nie tak łatwo oddałby jakiemuś Jazonowi złote jabłko swych Hesperyd.
Powiedziawszy to, powróćmy do Pitoux.
Powitał on księdza Fortier bardzo wdzięcznym ukłonem i lekkiem chrząknięciem.
— No, no, proszę, toć to Pitoux — rzekł.
— Do usług, jeżeli do nich zdolny jestem, księże dobrodzieju — odpowiedział Ludwik z dworskością.
Ojciec Fortier złożył dziennik i schował go do kieszeni, umieszczonej z przeciwnej strony dyscypliny.
— Na nieszczęście, nie jesteś jednak do nich zdolny!... odparł przedrwiwając.
— O! księże dobrodzieju!
— Rozumiesz mnie rewolucjonisto?
— Cóż u licha, zanim zacząłem mówić, już się gniewasz księże dobrodzieju, to bardzo zły początek.
Sebastian, który wiedział, co ksiądz Fortier od dwóch dni rozpowiadał o Pitoux każdemu pierwszemu lepszemu, wołał nie być obecnym przy sprzeczce, jaka się między jego profesorem a przyjacielem wywiązać musiała i dlatego zniknął.
Pitoux patrzał na oddalającego się z niejaką boleścią. Nie był to potężny sprzymierzeniec, ale zawsze dziecię tego samego co i on wyznania politycznego.
Po straceniu z oczu Gilberta, zwrócił się do księdza z westchnieniem:
— Ależ! księże dobrodzieju — rzekł — dlaczego nazywasz mnie rewolucjonistą? Czy to przypadkiem nie ja jestem przyczyną rewolucji?
— Żyłeś z jej sprawcami.
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux, z wielką godnością — każdemu wolno myśleć jak mu się podoba.
— A więc?
Est penes hominem arbitrium et ratio.
— No! no! — rzekł ksiądz — to ty gburze umiesz jeszcze po łacinie?
— Umiem to, coś mnie pan nauczył — odparł skromnie Pitoux.
— Tak, przejrzane, pomnożone i upiększone przez barbaryzmy.
— Ba! barbaryzmy! a któż ich nie popełnia?
— Nicpoń jesteś! — krzyknął ksiądz, widocznie urażony tą tendencją Ludwika do uogólniania — czy sądzisz, że i ja popełniam barbaryzmy?
— Popełniałbyś pan je z pewnością w oczach mocniejszego od siebie łacinnika.
— No, proszę! — zawołał ksiądz blady z gniewu, a jednak uderzony rozumowaniem.
I dodał smutno:
— Oto w dwóch słowach system tych zbrodniarzy: niszczą i burzą wszystko. Na czyją korzyść? Sami nie wiedzą, na korzyść niewiadomego. Dalej mości bisurmanie, mów otwarcie. Znasz lepszego ode mnie łacinnika?
— Nie, nie znam, ale mogą być tacy. Ja nie znam wszystkiego...
— Spodziewam się, do kaduka!
Pitoux przeżegnał się pobożnie.
— Co robisz bezbożniku?
— Ksiądz dobrodziej klnie, więc ja się żegnam.
— Ah więc, panie ladaco, przyszedłeś tu, aby mnie osławić?
— Co! — powtórzył Pitoux.
— A widzisz, że nie rozumiesz.
— Przeciwnie, księże dobrodzieju, rozumiem. Dzięki wam, znam pierwiastki: osławić, obębnić, tympanum, pochodzi z greckiego tympanon, bęben, kij lub dzwon.
Ksiądz osłupiał.
— Pierwiastek: typos, znaczy ślad, znak i jak mówi Lancelot w swym Ogrodzie pierwiastków greckich: typos, ślad, który się odznacza, pochodzi to niezawodnie od tupto, uderzam. Oto wszystko — zakończył Pitoux.
— Hm! hm! gburze — podjął ksiądz — widocznie pamiętasz nawet to, czegoś nie umiał.
— Pfi! — szepnął Pitoux z fałszywą skromnością.
— Czem się to dzieje, że kiedy byłeś u mnie nigdy byś tak nie odpowiedział?
— Bo wtedy byłem przez was, księże dobrodzieju znikczemniony, bo swym despotyzmem wtłaczałeś we mnie rozum i inteligencję, a to wolność mi odbierało. Tak, wolność!... dodał Pitoux wznosząc głowę — wolność!
— Ah hultaju!
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux tonem przestrogi i pogróżki — księże dobrodzieju, proszę nie wymyślaj mi. Contumelia non argumentum, powiada mówca, wymyślanie nie stanowi dowodu.
— Zdaje się, że ten nicpoń chce mi tłumaczyć swą łacinę — zawołał ksiądz w szalonym gniewie.
— To nie jest moja łacina, księże dobro dzieju, to łacina Cycerona, to jest człowieka względem którego tylebyś pan popełniał barbaryzmów, ile ja ich względem pana popełniałem.
— Nie przypuszczasz, jak się spodziewam, rzekł ksiądz Fortier — aby Cycero chciał z tobą rozprawiać?
— Dlaczego nie? Jeżeli rozprawa rodzi śwatło: Abstrusum versis silicum.
— Ależ! — zawołał ksiądz Fortier. — Oh! ależ ten nicpoń był w szkole rewolucjonistów.
— Powiadasz ksiądz, że rewolucjoniści są głupi i nieświadomi.
— Tak, powiadam to.
— To błędne rozumowanie, księże dobrodzieju, sylogizm źle ułożony.
— Źle ułożony! ja źle ułożyłem sylogizm?
— Bezwątpienia, księże dobrodzieju — Pitoux dobrze mówi i dobrze rozumuje, Pitoux był w szkole rewolucjonistów, a zatem rewolucjoniści rozumują i mówią dobrze.
— Zwierzę! głupie! nieokrzesane!
— Tylko bez tych pochlebstw, księże dobrodzieju.
Objurgatio imbellem animum arguit; słabość zdradza się gniewem.
Ksiądz wzruszył ramionami.
— Czekam odpowiedzi — rzekł Pitoux.
— Mówisz, że rewolucjoniści dobrze rozumują, wymień mi zatem choć jednego z tych nieszczęśliwych, któryby czytać i pisać potrafił.
— Ja — rzekł Pitoux z pewnością siebie.
— Czytać, nie przeczę, i to jeszcze! Ale pisać!
— Pisać? — powtórzył Pitoux.
— Tak, pisać ortograficznie?
— Umiem.
— Chcesz się założyć, że pan po mojem, nie napiszesz, pół kartki bez dwóch błędów.
— O! naprzykład!
— Wyszukam imiesłowy i słowa względne, przyprawię to niektóremi zaimkami i... trzymam zakład.
— O! gdybym miał czas.
— Przegrałby ksiądz z pewnością.
— Pitoux, Pitoux!!! przypomnij sobie przysłowie: Ludovicus Pitovius asinus est.
— Ba! przysłowia są na całym świecie. Czy ksiądz wie, co mi śpiewały trzciny, gdym tamtędy przechodził w Wersalu?
— Nie, ale radbym wiedzieć, panie Midasie.
Fortierus abbas forte fortis.
— Pitoux! — zawołał ksiądz.
— W wolnym przekładzie znaczy to: ksiądz Fortier nie codzień jest potęgą.
— Szczęściem! — rzekł ksiądz — że nie dość oskarżyć, trzeba dowieść.
— Niestety! księże dobrodzieju, jakżeby to łatwo było. Czego uczysz pan swoich wychowańców?
— Ależ...
— Zaraz. Czego ich pan nauczysz?
— Tego co sam umiem.
— Dobrze, zapisz ksiądz coś powiedział: tego co umiem.
— No tak, tego co umiem — powtórzył ksiądz zachwiany, bo przekonał się, że przez czas nieobecności, ten dziwmy napastnik, nowych wyuczył się ciosów. — Tak powiedziałem, cóż dalej?
— Cóż ksiądz umie?...
— Łacinę, francuski, grecki, historię, geografię, arytmetykę, algebrę, astronomię, botanikę, numizmatykę.
— Cóż więcej!... spytał Pitoux.
— Ależ...
— Pomyśl ksiądz tylko...
— Rysunki.
— A dalej?
— Architekturę.
— Jeszcze, jeszcze...
— Mechanikę.
— To gałęź matematyki, ale mniejsza o to.
— Cóż to!... do czego prowadzisz?...
— A to poprostu do tego: zrobiliśmy szeroki rachunek tego co umiecie. policzcie teraz to czego nie umiecie.
Ksiądz zadrżał.
— A!... — rzekł Pitoux. w tem jak widzę ja wam pomóc muszę: nie umiesz ksiądz ani niemieckiego, ani hebrajskiego. ani arabskiego, ani sanskryckiego. czterech języków pierwiastkowych. Nie mówię już o niezliczonych podziałach. Nie mówię o historji naturalnej, chemji, fizyce...
— Panie Pitoux...
— Proszę mi nie przerywać: nie umiecie więc księżulku fizyki, trygonometrii, akustyki, żeglarstwa, nie macie pojęcia o naukach gimnastycznych...
— Co takiego?...
— Gimnastyka z greckiego gymnaza, co pochodzi od gymnos, nagi, bo atleci ćwiczyli się nadzy.
— Ja cię przecież nauczyłem tego!... — zawołał ksiądz prawie pocieszony zwycięstwem nad swoim uczniem.
— Prawda.
— Szczęście, że mi to przyznajesz.
— Z wdzięcznością, księże dobrodzieju. Mówiłem, że nie umiecie...
— Dosyć!... Z pewnością więcej rzeczy nie umiem niż umiem.
— Zatem przyznajecie, że wiele jest na świecie ludzi od was uczeńszych?...
— Być może.
— To pewność!... a im więcej człowiek umie, tem więcej przekonywa się, że nic nie umie. Słowa Cycerona.
— A wniosek?...
— Zaraz...
— Słucham.
— Wnioskuję, że wskutek waszej względnej nieświadomości, moglibyście być pobłażliwym dla ludzi względnego rozumu. Toby stanowiło podwójną cnotę: virtus duplex, którą posiadał umiejący przynajmniej tyleż co i wy, Fénélon, t. j. stanowiłoby miłość chrześcijańską i pokorę.
Ksiądz ryknął z gniewu.
— Wężu!... — zawołał — wężem jesteś!...
— Wymyślasz mi, i nie odpowiadasz!... — mówił mędrzec grecki. — Powtórzyłbym ci to księże po grecku, ale już powiedziałem po łacinie.
— Pitoux!... Pitoux!... — zawołał ksiądz, sądząc, że jest jakaś nienaturalna siła w tej wszechwiedzy Ludwika; Pitoux, powiedz, co za szatan natchnął cię, do napaści na starca i kościół?...
— Ależ księże dobrodzieju — odparł Pitoux trochę wzruszony rozpaczliwym głosem kapłana — żaden szatan mnie nie natchnął, i ja wcale na was nie napadam. Tylko obchodzicie się ze mną zawsze jak z głupim, i nie chcecie przyznać, że wszyscy ludzie są równi.
Ksiądz rozdrażnił się znowu.
— Otóż to — rzekł — nigdy nie ścierpię aby przy mnie mówiono takie bluźnierstwa. Ty, ty, równy człowiekowi, którego Bóg i praca przez lat sześćdziesiąt kształciły!... Nigdy!... nigdy!...
— Ani słowa!... lecz — spytajcie pana de Lafayette, który ogłosił prawa człowieka...
— Tak, wymieniaj jako powagę niewiernego poddanego króla, pochodnię wszystkich niezgód, zdrajcę!...
— Hę?... — rzekł Pitoux przestraszony, pan de Lafayette jest niewiernym podanym, pan de Lafayette zdrajcą!... Ależ to wy bluźnicie, księże dobrodzieju!... Czyście w pudełku żyli przez te trzy miesiące?... Nie wiecie, że ten niewierny podany, sam jedynie służy królowi?... że ta pochodnia niezgody jest zakładem pokoju publicznego?... że ten zdrajca jest najlepszym francuzem?...
— O!... — rzekł ksiądz — czy mogłem przypuścić tak głęboki upadek władzy królewskiej, czy mogłem przypuścić, iżby pierwszy lepszy nicpoń — tu wskazał na Ludwika — wzywał imienia Lafayetta, jak dawniej wzywano Arystydesa albo Focjona!...
— Szczęście wasze, księże dobrodzieju, że was lud nie słyszy — rzekł Pitoux poufale.
— A!... — zawołał ksiądz triumfująco — zdradzasz się nakoniec!... grozisz. Lud!... tak, lud, który nikczemnie pomordował oficerów królewskich, nurzał się we wnętrznościach swoich ofiar!... Tak, lud pana Pitoux!... Dalej!... czemu mnie nie denuncjujesz przed rewolucjonistami w Villers-Cotterets?... Czemu nie ciągniesz mnie do Pleux?... Czemu nie zagniesz rękawów, aby mnie powiesić na latarni?... Dalej, Pitoux, macte animo, Pitoux!... Sursum!... sursum!... Pitoux!... Dalej, dalej, gdzie sznur?... gdzie szubienica?... Macte animo, generose Pitoue.
Sic itur ad astra!... — mruknął Pitoux przez zęby, poprostu dokończając wiersza i nie spostrzegając, że wyrzekł kalembur godny ludożercy.
— Ale rozjątrzenie kapłana otworzyło mu oczy.
— Co!... co!... — krzyknął on. — Tak mam iść pod gwiazdy!... Ah!.. to na szubienicę mnie przeznaczasz, mnie?...
— Ale ja nie mówię tego — zawołał Pitoux przestraszony obrotem rozmowy.
— Obiecujesz mi niebo nieszczęsnego Foulona i Berthiera!...
— Nie, nie!... księże dobrodzieju.
— Trzymasz już węzeł gotowy, kacie krwi chciwy, ty to, zapewne na placu ratuszowym właziłeś na latarnie i ohydnemi pajęczemi rękami przyciągałeś ofiary.
Pitoux zaryczał prawie z gniewu i oburzenia.
— Tak, to ty, poznaję cię — ciągnął ksiądz w proroczem, uniesieniu — poznaję cię!... Katylino, to ty!...
— Ależ — zawołał Pitoux — mówicie mi księże, rzeczy okropne!... Wiedzcie o tem, że mi ubliżacie!...
— Ja ci ubliżam?...
— Jeżeli się nie powstrzymacie, zaniosę skargę do Zgromadzenia Narodowego!...
Ksiądz zaśmiał się z ponurą ironią.
— Oskarżaj!... — rzekł.
— Jest kara na złych obywateli, którzy wymyślają dobrym.
— Szubienica!...
— Jesteś złym obywatelem.
— Sznura!... sznura!...
Potem nagle jakby oświecony, ze wspaniałem oburzeniem, zawołał ksiądz:
— A!... tak!... kask; kask to on!...
— Jakto?... — rzekł Pitoux — co zawinił mój kask?...
— Człowiek który wydarł drgające serce Berthiera; ludożerca, który je poniósł na stół wyborców, miał kask na głowie; tym człowiekiem, ty jesteś, potworze, uciekaj, uciekaj!...
Za każdem: uciekaj!... tragicznie wymówionem, ksiądz Fortier posuwał się, a Pitoux cofał się o krok jeden.
Posłyszawszy oskarżenie, jak czytelnik wie, niezasłużone, Pitoux odrzucił precz kask, którym się chlubił.
— Widzisz nieszczęśliwy!... — zawołał ksiądz, przyznajesz się!...
— No, no — rzekł Pitoux, nie panując już nad sobą — przesadzacie, księże Fortier.
— Przesadzam, to znaczy, żeś tylko trochę wieszał, żeś tylko trochę krajał!...—
— Księże dobrodzieju, wiecie dobrze, że to nie ja, to pan Pitt.
— Pitt drugi, syn Pitta pierwszego, lorda Chattam, który dawał pieniądze mówiąc: „Wydawajcie, nie zdając mi rachunków“. Gdybyście rozumieli, powiedziałbym wam to po angielsku, ale nie zrozumiecie...
— A ty umiesz po angielsku...
Pan Gilbert mnie nauczył.
— W trzy tygodnie?... Nędzny łgarzu!..
Pitoux spostrzegł, że się zagalopował.
— Słuchajcie, księże dobrodzieju — rzekł, nic wam już nie zaprzeczam, macie ideje swoje.
— Doprawdy!...
— I wszelką pewnością!
— Pan Pitoux pozwala mi zatem mieć swoje ideje, dziękuje ci, panie Pitoux.
— Masz tobie, znowu się gniewacie. Jeżeli tak pójdzie dalej, nie dowiecie się nigdy, co mnie do was sprowadza.
— Nieszczęsny!... Więc cóż cię sprowadziło?... Może jesteś deputowanym?...
Ksiądz zaśmiał się ironicznie.
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux, rad ze zwrotu rozmowy — księże dobrodzieju, wiecie, ile miałem zawsze szacunku dla waszego charakteru.
— A!... tak, mówmy o tem.
— I uwielbienia dla waszej nauki — dodał Pitoux.
— Wężu!... — rzekł ksiądz.
— Ależ!... naprzykład.
— No, i o cóż masz mnie prosić?... Żebym cię znowu wziął do siebie?... O!... nie... nie chcę psuć moich uczniów, zachowałbyś zawsze jad szkodliwy i zaraziłbyś młode rośliny: Infecit pabula tabo.
— Ależ, księże dobr....
— Nie, nie proś mnie o to — jeżli chcesz jeść koniecznie, bo wnoszę, że dzicy oprawcy paryscy jedzą jak poczciwi ludzie, jeśli żądasz swej krwawej porcji będziesz ją miał. Ale dam ci ją przede drzwiami, w przedsionku, tak jak ją dawni patronowie rzymscy dawali swoim klijentom.
— Księże Fortier!... rzekł Pitoux prostując się, — nie żądam od was pożywienia, mam go dosyć, nie chcę być ciężarem nikomu.
— Co?... — wtrącił ksiądz zdziwiony.
— Żyję jak inne stworzenia!... bez żebraniny, z naturalnego przemysłu, żyję z pracy rąk: a do tego stopnia nie jestem ciężarem nikomu, że niektórzy współobywatele mnie swoim wodzem wybrali.
— He?... — zauważył ksiądz przestraszony, jakby na padalca nastąpił.
— Tak, tak, wybrali mnie wodzem swoim!... powtórzył uprzejmie.
— Wodzem, czego?... — spytał ksiądz.
— Wodzem oddziału ludzi wolnych — rzekł Pitoux.
— Boże mój!... — zawołał ksiądz — ten nieszczęśliwy oszalał.
— Wodzem gwardji narodowej w Haramoncie!... dokończył Pitoux skromnie.
Kapłan nachylił się ku niemu, aby w rysach potwierdzenie słów wyczytać.
— Czy jest gwardja narodowa w Haramoncie?... — zawołał.
— Tak, księże dobrodzieju.
— I ty wodzem jej jesteś?...
— Tak, księże dobrodzieju.
— Ty, Pitoux?...
— Ja, Pitoux.
Ksiądz podniósł ku niebu załamane ręce i wyszeptał:
— Obrzydzenie i rozpacz!...
— Nie wiecie, księże dobrodzieju — ciągnął Pitoux łagodnie — że gwardja narodowa ustanowioną jest dla obrony życia, wolności i własności obywateli?...
— Oh... oh!... — jęczał staruszek zmartwiony.
— I nigdy za wiele władzy nie ma ona, szczególniej na wsiach, z powodu band przeróżnych...
— Band, których ty jesteś wodzem!... zawołał ksiądz — band niszczycieli, podpalaczy, morderców!...
— Ależ, nie mieszajcie jednych z drugimi, kochany księże Fortier, zobaczycie mych żołnierzy, najzacniejsi to obywatele...
— Cicho bądź!... cicho bądź!...
— My, księże dobrodzieju, jesteśmy twoimi naturalnymi opiekunami, dowód, że przyszedłem do ciebie.
— Poco?...
— Poto — rzekł Pitoux drapiąc się w ucho i patrząc w miejsce, gdzie kask leżał, aby zobaczyć, czy podnosząc tę niezbędną część swego stroju, nie za bardzo się od linji obronnej oddalił.
Kask upadł o kilka tylko kroków od wielkiej bramy, prowadzącej na ulicę Soissons.
— Pytałem się, poco?... — powtórzył ksiądz.
— Oto — rzekł Pitoux, cofając się dwa kroki — oto jaki jest główny cel mego posłannictwa. Księże dobrodzieju, pozwólcie, że to wam wyłożę...
— Wstęp!... — mruknął ksiądz.
Pitoux postąpił jeszcze dwa kroki, ale ksiądz posuwał się za nim w tej samej odległości.
— A więc — rzekł Pitoux, nabierając odwagi w sąsiedztwie swej broni odpornej — każdy żołnierz potrzebuje karabina, a my ich nie mamy.
— A!... nie macie karabinów!... — zawołał ksiądz drżąc z radości. — Nie mają karabinów!... Żołnierze bez karabinów!.. A to piękni żołnierze!...
— Ale, księże dobrodzieju — mówił Pitoux posuwając się znowu dwa kroki do kasku — powiedziano przecie: Szukajcie a znajdziecie...
— Tak?... Więc wy szukacie?
Pitoux dotarł do kasku, a zajęty podnoszeniem, nie uważał zapytania księdza, który powtórzył:
— Szukacie?
Pitoux podniósł.kask.
— Tak księże dobrodzieju — rzekł — szukamy..
— I gdzie?
— U was — dodał Pitoux naciskając kask na głowę.
— U mnie karabinów? u mnie?
— Tak, u was ich nie brakuje.
— Ah! moje muzeum! — zawołał ksiądz — przyszedłeś zrabować moje muzeum. Pancerze dawnych, mężnych wojowników, na grzbietach takich hultajów! Mości Pitoux, mówiłem ci przed chwilą, że jesteś szalony. Miecze hiszpanów z Almanza, piki szwajcarów z Marignan, dla uzbrojenia pana Pitoux i jego sprzymierzeńców! Ha! ha! ha!
Ksiądz śmiał się z tak pogardliwą groźbą, że dreszcz przebiegł po żyłach Pitoux.
— Nie, księże dobrodzieju — rzekł ta broń byłaby dla nas nieużyteczną.
— Dobrze, że to uznajesz.
— Nie tej broni nam trzeba.
— Jakiej więc?
— Tych karabinów marynarskich, które za karę czyściłem tak często, gdym jeszcze miał zaszczyt zostawać pod waszemi prawami, dum me Galatea tenebat — dodał z wdzięcznym uśmiechem.
— Doprawdy — rzekł ksiądz, którego rzadkie włosy powstały na ten uśmiech na głowie, doprawdy, potrzeba ci karabinów marynarskich!
— To broń, nie mająca historycznej wartości, a użyteczna.
— Aha! — rzekł ksiądz, sunąc rękę do pasa gdzie wisiała dyscyplina — aha! zdrajca się demaskuje!
— Księże dobrodzieju!... błagał Pitoux przechodząc z pogróżki do prośby — dajcie nam te trzydzieści karabinów.
— Precz! — zawołał Fortier, posuwając się o krok jeden.
— Zdobędziecie sobie uznanie — dodał Pitoux cofając się — przyczynicie się do uwolnienia kraju od ciemięzców.
— Mam dostarczać broni na siebie i na moich — zawołał ksiądz wyciągając dyscyplinę. Nigdy a nigdy!
I świsnął rzemieniami ponad głową.
— Księże dobrodzieju, będziecie wydrukowanym w dzienniku pana Prudhomme, za tę obywatelską usługę.
— Ja w dzienniku pana Prudhomme?... Raczej pręgierz i galery!..
— Więc odmawiacie?... — powiedział Pitoux miękko.
— Odmawiam i wypędzam cię.
Pokazał palcem drzwi Ludwikowi.
— To bardzo złe wywrze wrażenie — rzekł Pitoux — oskarżą was o brak cnoty obywatelskiej, o zdradę. Księże dobrodzieju, błagam was, nie narażajcie się nato.
— Uczyń ze mnie męczennika, Neronie! oto wszystko czego żądam! — zawołał ksiądz z błyszczącem okiem, podobniejszy do kata, niż do ofiary.
Takie przynajmniej wywarł wrażenie na Pitoux.
— Księże Fortier — rzekł postępując jeden krok w tył, jestem wysłańcem pokoju, przyszedłem...
— Przyszedłeś zrabować mi broń, jak twoi wspólnicy u Inwalidów.
— To im sławę zjednało — odparł Pitoux.
— To ci zjedna dyscyplinę — rzekł ksiądz.
— O! ojcze Fortier — powiedział Pitoux, który znał dobrze niegodziwe narzędzie — myślę, że nie zechcesz gwałcić prawa narodów...
— Zobaczysz, nędzniku! poczekaj.
— Ojcze Fortier, osłania mnie charakter posła.
— Księże dobrodzieju... księże dobrodzieju... księże dobrodzieju!...
— Pitoux dostał się do drzwi od ulicy stojąc frontem do przeciwnika, ale przyciśnięty, musiał wybierać walkę albo ucieczkę.
Żeby uciec trzeba było drzwi otworzyć, żeby je otworzyć trzeba się było odwrócić!
Odwracając się zaś odsłania Pitoux dla dyscypliny księdza Fortier część bezbronną ciała, którejby i pancerz zabezpieczyć nie potrafił.
— Chcesz moich karabinów! — mówił ksiądz. — Przyszedłeś po nie!... Powiedziałeś mi: karabiny lub śmierć!...
— Księże dobrodzieju!.. — rzekł Pitoux wcale a wcale tego nie mówię.
— Wiesz przecie, gdzie są te karabiny, zamorduj mnie i zdobądź je! Przejdź do nich po moim trupie.
— Niezdolny jestem do tego, księże dobrodzieju, niezdolny!
Pitoux z ręką na zasuwce, nie liczył już karabinów, ale ilość rzemienia dyscypliny.
— Zatem księże Fortier, odmawiasz wydania strzelb?
— Odmawiam!...
— Po raz pierwszy?
— Odmawiam!...
— Po raz drugi?
— Odmawiam.
— Po raz trzeci?
— Odmawiam!...
— No to — rzekł Pitoux, trzymaj je pan sobie!
I szybkim ruchem zemknął przez drzwi otwarte, nie tak szybko jednak, aby świszczące rzemienie dyscypliny nie dotknęły łydek zdobywcy Bastylji, który aż jęknął z bólu.
Na ten krzyk wybiegło kilku sąsiadów, i z wielkiem zdziwieniem zobaczyli, że Pitoux z kaskiem i mieczem uciekał, a ksiądz Fortier stał na progu z dyscypliną w ręku, niby anioł z ognistym mieczem u wrót raju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.