Australczyk/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Australczyk |
Wydawca | Księgarnia K. Grendyszyńskiego |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wzajemne oświadczenia radości, zapytania i odpowiedzi zrazu ogólnikowe, bo długie rozłączenie uczyniło ich prawie nieznajomymi. Mówili dlatego, że trzeba było mówić, ale przypatrywali się sobie ciekawie, jakkolwiek nieznacznie.
Kazimierz Domunt, odkąd Roman go nie widział, zmienił się bardzo. Przedewszystkiem wycieniał, poprostu schudł, ale to tak bardzo, że surdut czarny i mocno znoszony sprawiał na nim wrażenie odzieży, wiszącej na kołku. Oprócz tego było w nim coś, co dawało się określać przez jedno tylko słowo: spłowiał. Białość jego twarzy i rąk chudych sprawiała wrażenie delikatności nienormalnej i niezdrowej. Bardzo jasne włosy opadały na czoło, wstrząsane niekiedy w okolicach skroni krótkiem drganiem nerwowem; wogóle zdawać się mogło, że pod opłatkiem skóry, twarz okrywającej, znajduje się sieć jakaś strun naprężonych i nadczułych. Jednak, w uśmiechu szczerym, w błyskach oczu błękitnych, w żywości ruchów i silnem uściśnieniu dłoni ukazywał się dawny Kazio, chłopak wesoły i kolega dobry, trochę lekkoduch, trochę marzyciel, w gruncie zapałka, mogąca wybuchnąć płomieniem w zetknięciu ze słońcem, zarówno jak z łojową świeczką. Mówił prędko, mówiąc często pocierał czoło dłonią, ruchy i gesty miał wytworne, świadczące o długiem przebywaniu w towarzystwach wyborowych, ale chwilami nerwowe lub nieśmiałe. Postawił sobie krzesło u okna, tuż naprzeciw Romana, chude dłonie oparł na kolanach.
— Więc tak... więc tak... wyjeżdżasz dla zajęcia posady. Cóż? każdy probuje... każdy do czegoś dąży, naturalnie! Daleko?
— Trzy doby jazdy...
— Trzy doby jazdy, kolejami żelaznemi... można zajechać na koniec świata. Podróż ciekawa, miejsce interesujące, posada piękna, winszuję, winszuję... O dobrych życzeniach moich wątpić nie możesz, starzyśmy druhowie. Jednak szkoda, może...
Urwał trochę zmieszany, ale Roman podchwycił.
— Czego szkoda?
— Nic, nic, tak mi się to wymknęło. Naturalnie, teraz, gdyśmy się odnaleźli, wolałbym już z oczu cię nie tracić... abyś znajdował się bliżej naszego kółka, kółeczka małego...
Roman ożywił się nagle, zaczął mówić dużo i prędko. Przedstawiał dawnemu koledze zupełną niemożność pozostania gdziekolwiek w pobliżu Darnówki. Sam tego żałuje mocno, ale człowiek nie powinien poddawać losu swego swoim uczuciom. Uczucia swoją drogą, a konieczność swoją. Grunt materjalny pod stopami człowieka, to rzecz kardynalna; dopiero, gdy się go już posiada, można sobie haftować życie w różne wzory, choćby i fantastyczne. Cywilizacja, wzrastając, mnoży potrzeby ludzkie w nieskończoność, tak, że nie jest wcale łatwem uczynić im zadość. Mnożąc potrzeby, cywilizacja różniczkuje też upodobania i zadania, a to czyni niemożliwem kreślenie prawideł dla wszystkich. Co dla jednego jest dostatkiem, dla drugiego może być nędzą i na odwrót. Jeden także czyni to, drugi tamto; jednemu dobrze na tem miejscu przestrzeni i hierarchji społecznej, drugiemu na innem. Nie należy zresztą sztucznie tamować potoków, które wylewają wody z brzegów ciasnych. Skoro dla tych wód łożysko potoku nie jest dość obszernem, muszą one spłynąć na okoliczne pola, a gdziekolwiek spłyną, przyczynią się do użyźnienia kawałka jakiegoś gruntu, bo jak w naturze nie przepada marnie żaden atom materji, tak żadna siła ludzka, w jakimkolwiek kierunku działając...
Tu, niewiadomo dlaczego w połowie zdania urwał, niewiadomo dlaczego uczynił gest lekceważący i niewiadomo dlaczego wzrok wlepił w ziemię z zamyśleniem nagłem i prawie kamiennem. Domunt słuchał jego długiej mowy bardzo ciekawie i uważnie, parę razy żywo poruszył się na krześle, ale nie powiedział nic, tylko ze spuszczoną twarzą, ruchem nerwowym pokręcał końce jasnego wąsika. Kiedy Roman umilkł, po chwilowem jeszcze milczeniu ozwał się trochę nieśmiało.
— Co się tyczy możności, to pewno znalazłaby się jakakolwiek, ale że niezbyt świetna, ani wesoła, to prawda! Takie zapadłe kąty potrzebują gwałtownie ludzi oświeconych.
— A cóżby tam w kątach takich robić mogli! — podnosząc głowę zaprotestował Roman.
Domunt z niejaką żywością odpowiedział.
— Ja ci tego tłómaczyć nie będę, bo najprzód sam jeszcze nie jestem bardzo biegły w znajomości zapadłych kątów, następnie...
Uśmiechnął się i trochę zawahał.
— Następnie, byłaby to fatyga nadaremna! Ty najpewniej w żadnej norze zamieszkać nie chcesz... chybaby cię do niej, tak jak mnie, zapędziły porządne cięgi!
Roman tak był zajęty swojemi myślami, że nie odpowiedział bezpośrednio, ale znowu zaczął mówić z coraz wzrastającą gorączką w ruchach i głosie. Mówił wiele o ciasnocie stosunków i ciemnocie umysłowej, które panują w kątach zapadłych i o tem, że człowiek oświecony żadnym sposobem pogodzić się z niemi nie może, a jeżeli się pogodzi, traci swoją wartość właściwą, której nic innego nie stanowi, tylko oświata. Człowiek, wtrącony w sferę życia, niższą od tej, w której może oddychać pełną piersią, kurczy się, znieczula, przestaje dopisywać swoją cyfrę do sumy ogólnych postępów ludzkości, ulega zanikowi stopniowemu, lecz nieuniknionemu. Nie jest to bynajmniej pożądanem z przyczyn ogólno-ludzkich i społecznych. Ale są też względy indywidualne. Jednostka posiada swoje prawa. Jednem z tych praw, będących poniekąd obowiązkiem, jest zdobywanie dla siebie szczęścia na drogach wszelkich, byle godziwych. Człowiek nie może i nawet nie powinien być wrogiem samego siebie. Jeżeli u końca jednej ścieżki spostrzega jamę ciemną, a u końca drugiej wzgórze, okryte kwiatami, pójdzie drugą i uczyni słusznie, bo posiada prawo wyboru niezaprzeczone. Uczyni nawet dobrze, bo cyferka jego zdobyczy i zadowoleń pomnoży sumę powszechnego bogactwa i szczęścia. Może świat dzisiejszy zawiele upędza się za bogactwem i dostarczanem przez nie użyciem, najpewniej nawet zawiele, jednak również zaprzeczyć niepodobna, że zabiegi, w tym kierunku dokonywane, są jedną z bardzo potężnych dźwigni świata. Nie należy stawać się ślepym bałwochwalcą prądów wieku, ale też nikt nie może ani ich przemódz całkowicie, ani bezkarnie im piersi nastawiać! One miażdżą to, co im jest przeciwne; a ktokolwiek nie jest z niemi, jest przeciwko nim.
Mówił tak ciągle i z takiem uniesieniem, jak gdyby zażarcie bronił tezy przed oponentami również zażartymi. Tymczasem jedyny słuchacz nie zaprzeczał wcale, ani razu nie przerwał mu mowy, słuchał. Kiedy prawie zdyszany od prędkiego chodzenia Roman umilkł nakoniec, Domunt rzekł:
— Mój drogi, na wszystko coś powiedział odpowiadać nie będę. Poprostu, nie mam prawa doradzać ani odradzać, bo jedna próba życia nie powiodła mi się fatalnie, a drugą zaledwie rozpoczynam. Próbuj ty także, czyń, jak ci wskazują twoje potrzeby i teorje. Zdaje mi się, że w tym wypadku potrzeby są matkami teorji, ale to do mnie nie należy. Prawa sądu nie mogę mieć nad nikim... ja, którym był sądzony...
Uśmiechnął się w sposób szczególny, krzywo, tak jakby z trudnością przełykał coś gorzkiego; pod opłatkiem skóry struny nerwów poruszały się i drgały.
— Jedno tylko ci powiem... zdaje mi się, że nawet powinienem powiedzieć...
Zerwał się z krzesła i pochylony, obie dłonie oparł na ramionach dawnego przyjaciela.
— Zmiłuj się, Romku, nie popadaj zbytecznie w ten taniec, za który już żydów na puszczy opadały węże jadowite!
— Co to znaczy? — zapytał rozśmieszony trochę Roman.
Ale uśmiech zniknął mu z twarzy na widok zmiany, która zaszła w powierzchowności Domunta. Jakby weń prąd elektryczny uderzył, tak cały zatrząsł się i zawrzał. Fala krwi okryła opłatkową białość jego czoła i policzków, pod nią zadrgała sieć nerwów nadwrażliwych. Rysy wykrzywiły się przykrem uczuciem bólu, zmieszanego z szyderstwem.
— To znaczy, mój kochany, żem ja w tej sarabandzie, którą teraz świat tańczy, przyjmował udział zapamiętały, zapamiętały. Cielec złoty na piedestale wysokim aż pod niebo, rozumiesz? Ach, jakże tańczyłem, skakałem, szalałem dokoła niego! Byłem sługą świątyni, rozumiesz? urzędnikiem i wspólnikiem przedsiębiorstwa finansowego wielkiego, ogromnego. Ubierałem ołtarz, celebrowałem, grałem... rozumiesz? na takim instrumencie co to: baisse, hausse! baisse, hausse! Zdaje się, cóż może być lepszego? Najprostsza droga do miljona, a miljon, to ta cyferka zadowolenia osobistego, którą się dopisuje do cyfry szczęścia powszechnego. Cha, cha, cha! Niech mię djabli wezmą, jeżeli myślałem o szczęściu powszechnem i jeżeli... przepraszam cię, Romku, jeżeli ty teraz o niem myślisz! Ale swoje trzymałem już w garści. Wtem, krach! krach! krach! Runęło! Djabli musieli pękać ze złości, że stłukło się z kretesem jedno z najpiękniejszych ich narzędzi. Co się wtedy stało dokoła mnie... co ze mną! nie wiesz? tem lepiej! Powiem ci tylko to, że na sumieniu mam sto pudów. Ty nie rozumiesz, co to jest mieć sto pudów na sumieniu i niech cię Bóg strzeże, abyś zrozumiał kiedykolwiek. Później może opowiem ci wszystko... Były rzeczy straszne...
Obu dłońmi ścisnął czoło, ale zaraz potem wyprostował się i mówił znowu:
— Uniewinniono mię, a jakże? uniewinniono, bo działań umyślnych, świadomości jasnej tego, com uczynił, nikt dowieść mi nie mógł. Niewinnym wstałem z ławy oskarżonych, niewinnym uznano mię tego morza nieszczęść ludzkich, z którego wyławiałem sobie miljon. Niewinny jestem, rehabilitowany przez prawo, wolny jak ptak, ale w gruncie, w gruncie, w samym sobie, w uznaniu własnem, wiesz, Romek? co tam rzeczy owijać w bawełnę!... łachmanem jestem, łachmanem starganym i poplamionym w tem miejscu, gdzie sumienie, i w tem, gdzie honor i w tem, gdzie wspomnienia... Gdyby nie Stefan, dawno byłoby już po mnie, jużbyśmy z tobą spotkali się chyba na dolinie Józefatowej. Ale Stefan złapał mię za rękę. I wiesz, co on mi powiedział wtedy, kiedy złapał mię za rękę? Dziwny, kochany chłopiec! Powiedział mi wtedy: «Zbrudziłeś duszę, więc ją wypierz; zawiniłeś przeciwko Bogu, ziemi, ludziom, więc odpokutuj, spłać dług, wynagrodź!» Zrozumiałem. Całe moje szczęście w tem, że zrozumiałem. Nie wiem jeszcze, jak będzie, ale chcę duszę wyprać, spłacić długi, wynagrodzić!... Stefanowi wdzięczen jestem bez granic... nietylko za to, że jeszcze żyję, ale za to, że będę żyć dobrze...
Roman, z niewysłowionem zajęciem i współczuciem słuchając tych zwierzeń urywanych i niezupełnych, myślał, że ta sprężystość charakteru, którą Domunt odznaczał się w latach młodzieńczych, istniała w nim i teraz. Przed chwilą wzburzony i zrozpaczony, uśmiechał się już dość swobodnie, a w oczach świeciła mu nadzieja i energja.
— Mam nadzieję — mówił — mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie. Na innej wcale drodze, ale do czegoś dojdę, do czegoś, co nie jest byleczem... Skoro żyć nie przestałem, to i uszu nie opuszczę. Wyżej, dalej! Wyżej, dalej! Nie na tamtej już drodze, na wcale innej, ale zawsze wyżej i dalej! Czy długo zabawisz w Darnówce?
Po chwilowem milczeniu, Roman odpowiedział wymijająco:
— Mam jeszcze prawie miesiąc czasu wolnego.
— A potem w świat!
— Tak; na koniec świata!
Wyjął z bukietu gałąź wrzosu i przypatrywał się jej w zamyśleniu. Domunt patrzał na niego chwilę uważnie i przyjaźnie. Potem żartobliwie zauważył.
— Tak przypatrujesz się tej gałązce, jakbyś na niej cóś wyczytywał!
Roman podniósł głowę.
— Czy myślisz, że takie rzeczy nie mają mowy? Mają! Niema nic, na czemby nie było czegoś wypisanego. Tak dawno tu nie byłem, że przyglądam się wszystkiemu i — czytam!
— Chciałbym wiedzieć, co wyczytujesz...
Roman ruchem popędliwym rzucił na stół gałązkę liljową.
— Co wyczytuję A to przedewszystkiem, że człowiek jest istotą nielogiczną, niekonsekwentną, złożoną chyba z kilku istot różnych, mówiących głosami różnemi i czujących sercami różnemi...
Domunt zażartował.
— Proste przysłowie mówi w wypadkach takich: zjeść gorzko, a żal porzucić! Rzecz w tem, aby stanowczo coś wybrać, a czegoś się wyrzec. Raz, dwa, trzy! to mam i w garści trzymam, a płacę tamtem, czego się już wyrzekam...
— Właśnie też; takie wybory, wyrzekania się i płacenia jednem za drugie są djabelnie uciążliwe i drażniące. To cierpienie...
Domunt zaśmiał się.
— A ty chcesz życia bez cierpienia... cha, cha, cha! Mój drogi! Wleźże lepiej pod niebo po gwiazdy... Gdybyś miljon razy schodził z ziemi i na nią powracał, za każdym razem spotkałbyś się z takim murem, którego niemógłbyś przebić głową, ale nie o to idzie!
— O cóż idzie? — zapytał Roman.
Domunt nie miał czasu na odpowiedź. Na wschodach dały się słyszeć szybkie kroki, Stefan wbiegł do pokoju.
— Kazio! — zawołał — już powiedziano mi na dole, że czekasz tu na mnie! Dobry wieczór, Romanie. Jeszcześmy się z sobą dziś nie widzieli. Niegościnnie to z mojej strony, ale przebacz, miałem zajęcia bardzo pilne.
Zwrócił się do Domunta.
— Wracając z łąki spotkałem ojca i byliśmy razem w Kaźmirówce.
— Ja tam byłem od wczesnego rana, a teraz przyszedłem, aby cię zapytać, co będzie z temi cegłami, bo jeżeli ich wkrótce nie dostaniemy...
— Jak to nie dostaniemy! — przerwał Stefan — to tylko mała zwłoka, ręczę ci, że pojutrze rozpoczniemy już mularkę.
— Czy zauważyłeś, jak postąpił dach na stodole? To mój tryumf!
— I mój także; bo sposób, w jaki kryjemy twoją stodołę, zdobył aprobatę ojca i innych gospodarzy najwytrawniejszych. Zato ogrodzenie ani jeszcze zaczynane.
— To rzecz podrzędna. Idzie mi teraz głównie o roboty mularskie.
— Lękasz się być w zimie bez pieców! — zażartował Stefan.
— Nie lękam się niczego, tylko chciałbym jak najprędzej zacząć. W Kaniówce nic wcale do czynienia nie mam, a robotnik bez zajęcia, to materjał na szubienicę. Warsztatu potrzebuję.
— Wkrótce mieć go będziesz. Co się tyczy inwentarza, zrobiłem już rachunek, może teraz przejrzymy go razem.
Przy jednym ze stołów, okrytych papierami, zaczęli przeglądać jakieś rachunki i, pogrążyli się w tem zajęciu całkowicie. Łatwo było odgadnąć, że przedmiot, któremu się oddawali, był dla obu bardzo ważnym i zajmującym. Stefan, od samego przybycia ożywiony i swobodny, teraz poweselał jeszcze więcej. Domunt znowu wydawał się pełnym energji i ochoty do tego, co tylko jemu i Stefanowi było wiadomem. W obejściu się jego ze Stefanem, obok poufności przyjacielskiej, był odcień uszanowania. Roman przypatrywał się i słuchał, ale chwilami uwagę jego odciągało od rozmawiających przyjaciół coś, co odrazu nazwał ptakiem błękitnym. Była to piosnka, dochodząca z dołu, nucona przez głos kobiecy świeży i czysty. Któś, zapewne na ganku domu, nucił, on łowił uchem nutę piosnki i porównywał ją do ptaka błękitnego, który od kwiatów, rosnących na dole wzbijał się ku gałęziom wiązu, poruszającym się w górze, za otwartem oknem. Gdy nucenie milkło, słuchał znowu rozmowy Stefana z Domuntem, aż kiedy przerwali ją na chwilę, wstał z krzesła i zbliżył się do dwu przyjaciół.
— Moi drodzy — rzekł — bądźcie łaskawi wtajemniczyć mię w swoją magję. Bo tu jest jakaś magja. Rozmawiacie o płotach, piecach, krowach, koniach, dodajecie i mnożycie cyferki malutkie, a macie miny ludzi, zdejmujących gwiazdy z nieba.
— Albo łapiących za ogon miljon — zaśmia się Domunt.
— O czem właściwie rozmawiacie i co was tak żywo zajmuje!
— Ani gwiazda, ani miljon — odpowiedział Stefan. Rzecz niezmiernie prosta. Kaźmierz bierze od nas w dzierżawę jeden z folwarków, które wykroiliśmy z Darnówki.
Roman z osłupieniem spojrzał na Domunta.
— Ty, Kaziu, masz być dzierżawcą małego folwarku, ty, taki dawniej ambitny i wysoko patrzący.
— A któż ci powiedział, że teraz nie patrzę wysoko? — z żywością przerwał Domunt.
— Ależ to być musi folwarczek bardzo mały!
— Mały, odpowiedział Stefan, jednak dziesięć razy przynajmniej większy od posiadłości naszych chłopów.
— Ależ to co innego...
— Naturalnie, że co innego; bo praca człowieka oświeconego wydobywa z piędzi ziemi to, czego człowiek ciemny z jej wielkiej płachty wydobyć nie potrafi.
Domunt zaś trochę złośliwie dorzucił:
— I wody potoku, wylewające się za brzegi, gdziekolwiek spłyną, użyźnią jakiś kawałek gruntu.
Były to słowa, przed godziną wypowiedziane przez Romana i on doskonale pamiętał, że to powiedział. Zastanowił się trochę nad niemi. To prawda, jeżeli o «użyźnianie gruntu» idzie. Machnął ręką i zaśmiał się z samego siebie. Puste słowa! Komu tam idzie o «użyźnianie» jakiekolwiek! Stając przed przyjaciółmi zaczął znowu.
— Zawsze jednak w głowie pomieścić mi się nie może, jakim sposobem człowiek, mający prawo do wymagania od życia...
Domuntowi oczy błysnęły.
— Ależ wymagałem! wymagałem! zawołał, aż przyszedłem był do tego, że i życia samego już nie chciałem!
Potem, spokojniej mówił.
— Któż ci powiedział, że i teraz, osiadając na małej dzierżawce, nie wymagam od życia czegoś więcej nad kawałek chleba...
— Spodziewam się! przerwał Roman, masz prawo wymagać czegoś więcej.
Ale przerwał mu Stefan.
— Trzeba przedewszystkiem postawić kwestję jasno. Czem jest to, co daje człowiekowi prawo do czegoś więcej, niż kawałek chleba. Urodzenie? Majątek? Stosunki?
— Nie — zaprzeczył z pośpiechem Roman — oświata i nauka. Myślałem tylko o oświacie i nauce.
— Te dają mnóstwo praw, potwierdził Stefan, a przedewszystkiem jedno, najważniejsze prawo, rozróżniania zła i dobra.
Romana uderzyło to określenie. Możność rozróżniania zła i dobra, najważniejsze z praw udzielanych człowiekowi przez oświatę. To prawda. Pasztet potem już następuje. Pierwszą jest ta możność, ciemnocie mniej dostępna. Tylko znowu to zło i dobro, są rzeczami tak względnemi i podlegającemi zakwestjonowaniu...
Chodząc po pokoju powtórzył głośno.
— Zło i dobro... rzeczy względne i pod wpływami stref lub czasów rozmaitych sądzone rozmaicie. Ostatecznie, jeżeli się nikogo nie zabije, ani ograbi...
— Nie jest się kryminalistą, ściganym przez prawo, spokojnie przerwał Stefan.
— I po wszystkiem! żartobliwie, lecz z rozdrażnieniem, do ukrycia nie podobnem, rzucił Roman.
— I po wszystkiem! śmiejąc się potwierdził Stefan.
Umilkli. Roman rzucił się na krzesło u okna i, wypuszczając z ust nitki dymu papierosowego, patrzył na liście, poruszające się u szczytu wiązu. Stefan kreślił na papierze jakieś cyfry; Domunt, z głową, opartą na ręku, zamyślił się smutnie. W dole, na ganku domu, warczała maszyna do szycia, ale po chwili umilkła i ptak błękitny wzbił się ku liściom, poruszającym się na drzewie. Głos kobiecy nucił piosnkę, której nietylko nuta, ale i słowa dochodziły tu wyraźnie:
Latem brzózka mała
Z liściem rozmawiała:
«Rzucisz, listku złoty,
Mnie w jesienne słoty»...
I umilkła. Maszyna zawarczała znowu. Rzecz była dość dziwną, ale to nucenie głosu dobrze znanego, wzmagało niepokój i rozdrażnienie Romana. Możnaby powiedzieć, że ptak błękitny dorzucał swoje słowa do rozmowy, toczącej się w pokoju na górze, i wplątywał się w jej przędzę. Roman wstał i, chodząc po pokoju, znowu mówić zaczął:
— Ostatecznie, może ja ciebie, Kaziu, i rozumiem! Po jakichś wielkich burzach i przygodach, które przebyłeś... po jakichś rozczarowaniach wielkich, które znać po tobie, taki sposób życia, takie zajęcia, takie stanowisko, to przystań, port, odpoczynek... naturalnie, to rozumiem... ale czego nie rozumiem...
Uśmiechnął się.
— Czego nie rozumiem, to tego, że, dopływając do portu tak nadzwyczajnie, tak arcyskromnego, wydajesz się zadowolonym, prawie uszczęśliwionym, jakbyś przybijał do greckiego Sybarys...
Stefan wstał i po raz pierwszy od przybycia Romana poufale położył mu dłoń na ramieniu.
— Mój braciszku — rzekł — to już jest magja, to należy zupełnie do dziedziny tej magji, o której wspominałeś przed chwilą...
— Albo jeżeli wolisz — dodał, śmiejąc się, Domunt — jest w tym pasztecie, jak się twój stryj wyraża, taki trufel, który tak pachnie...
Śmieli się obaj, ale Roman, z rumieńcem wzburzenia na policzkach i z przekąsem w głosie rzucił:
— W tym małym paszteciku jest taki wielki trufel...
— A tak — potwierdził Stefan — historja to zresztą bardzo pospolita, że na dnie rzeczy małych można odkryć wielkie.
— Trzeba tylko znać magję — z kolei zaśmiał się Roman, ale śmiech jego brzmiał fałszywie. Nie chciał przecież okazać uczuć, których doświadczał, i po chwili spróbował zmienić przedmiot rozmowy. Wskazał na kartki, zapisane na stole.
— Co to piszesz, Stefanie?
— Prawie nic; gromadzę trochę wiadomości etnograficznych o tych stronach i uszczęśliwiam niemi niekiedy jakiś organ specjalny.
— Dziwię się, kiedy możesz znajdować czas na rzeczy takie.
Stefan wzruszył ramionami.
— Jest to przesąd, że rolnicy nie mają czasu na zajęcia umysłowe. Mamy całe miesiące bezrobocia prawie zupełnego, długie wieczory jesienne i zimowe... Istnieją już doświadczenia w tym kierunku na skalę szeroką. Są kraje, w których drobni nawet rolnicy czytują...
Znowu wszyscy trzej umilkli. Domunt przerzucał kartki przez Stefana zapisane, tu i owdzie przebiegając je oczyma. Roman stał u okna; patrzył na krajobraz, a po chwili przerwał ciszę pytaniem:
— Do kogo należy ten piękny pałacyk?
— Do Henryka Oławickiego — odpowiedział Stefan i może chcąc wynagrodzić gościowi to, co mogło być dla niego nieprzyjemnem w rozmowie poprzedzającej, uprzejmie ciągnął dalej:
— Może pamiętasz świetne kawalkady konne, z panów i pań złożone, które, przejeżdżając się po drogach, budziły w nas niegdyś ciekawość i zachwycenie. Urządzane właśnie były przez Oławickich z Górowa.
— Pamiętam. W tej chwili przypominam sobie także iluminację pałacu i jego ogrodów, której przyglądaliśmy się, jeżeli mię pamięć nie zawodzi, z tego samego okna. Tak, tak! Oławicki! I nazwisko to przypominam sobie teraz, choć bodaj słyszałem je wymawianem nie często. Czy pomiędzy Darnówką a Górowem nie było nigdy stosunków bezpośrednich?
— Co za myśl! — zaśmiał się Stefan. Darnówka posiada wobec Górowa zupełnie taki cenzus towarzyski, jak zagroda chłopska wobec Darnówki. Jakież więc mogły być stosunki?
— Jesteśmy wszyscy równi przed Panem — uśmiechnął się Domunt.
— Jesteśmy chrześcjanami — dokończył Stefan, a wzrok jego, jakby siłą niewiadomą pociągnięty, pobiegł ku krzyżowi, na ścianie wiszącemu, i spochmurniał. Po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy rysy jego powlekł wyraz surowości chmurnej i nieco nawet twardej.
W tej samej chwili z dołu, od nizkich traw i kwiatów, ku gałęziom wiązu wysokiego, wzbiły się słowa i nuta piosenki:
«Nie bój się, o, brzózko,
Choć za wolą Boską,
Ciebie ja porzucę,
Znów do ciebie wrócę»...
— Brzózka! — zawołał Domunt — panna Irena «Brzózkę» śpiewa, a ja nieszczęśliwy jeszcze się z nią nie przywitałem.
Dwoma skokami już był na schodach. Roman, zstępując z nich ze Stefanem, rzekł:
— Kaźmierz zawsze taki, jak był. Żywy jak iskra, przedsiębierczy i sprężysty...
— Była jednak chwila, w której energja i sprężystość opuściły go zupełnie — odpowiedział Stefan.
Roman przypomniał sobie słowa Domunta: «Dawno byłoby już po mnie, ale Stefan złapał mię za rękę!» i, zrozumiał, że pomiędzy tymi dwoma ludźmi zajść musiało coś tak ważnego, jak śmierć i życie.
Kiedy wychodzili na ganek, stary Darnowski wjeżdżał w bramę dziedzińca na koniku nie dużym, ale zgrabnym, i z którego grzbietem zdawał się być zrośniętym, tak silnie na nim siedział. Postawa jego prosta i razem swobodna, miała w sobie śmiałość i grację doskonałego jeźdźca. Zdala możnaby go było wziąć za młodzieńca, ale siwe włosy, dobywające się z pod czapki, bielały na zielonem tle dziedzińca, jak lecący nad zgrabnym mierzynkiem płatek śniegu.
Pani Paulina, siedząca na ganku ze swemi koronkami, naprzeciw szyjącej Ireny, mówić zaczęła:
— Ach, ach, ach, jak ja się lękam dla Romualda tej jazdy konnej! W jego wieku i w ogólności nie trudno o jaki wypadek okropny. Ale z drugiej strony, dzięki Bogu, że on jest jeszcze taki zdrów i silny! Kiedy byłam młodą, uczył mię konno jeździć, ale nie mogłam, zawsze byłam słabą i trwożliwą... Ach, ach, ach, jaka to musi być wielka przyjemność. Ale wszystkie przyjemności nie dla mnie... choć z drugiej strony ot i tylko co bardzo przyjemną godzinkę spędziliśmy z Irusią tu na ganku... Koronki swoje robiłam, ona szyła i śpiewała...
Roman stał przy Irenie.
— Nienawidzę, kuzynko, tej maszyny do szycia.
— Cóż ci ona złego wyrządzić mogła, kuzynie?
— Przeszkadzała pewnemu ptakowi błękitnemu wzlatywać w górę. Co chwilę chwytałem go i co chwilę uciekał.
Patrząc na niego, żartobliwie zapytała:
— Jakiegoż to ptaka płoszyła moja maszyna? Może kraskę, bo ona tylko ma skrzydła błękitne?
— W ornitologji biegły nie jestem i nie potrafiłbym kraski ani poznać, ani nazwać. Mój ptak błękitny — to piosenka, którą nuciłaś...
Trochę zarumieniona spuściła oczy na robotę, ale śmiejąc się odpowiedziała:
— Moje piosenki, to w Darnówce ptaki bardzo pospolite, kto tylko chce mieć je może.
— Czy uczyłaś się śpiewać, kuzynko?
Usiadł przy niej i przez kilka minut rozmawiał o muzyce i śpiewie, ale przerwało im upomnienie się Darnowskiego o wieczerzę.
Przy wieczerzy Domunt opowiadał, że wczoraj, wracając z folwarku do Kaniówki, spotkał się z Rosnowskim, który także zkądciś wracał, a zobaczywszy go, zaraz z bryczki wyskoczył i kilka minut rozmawiał z nim na drodze.
— Powiadał mi, że tylko co otrzymał list od Marcelego. Zdziwiłem się, bom nie wiedział, że oni korespondują z sobą, ale Rosnowski objaśnił, że ten list pisany jest w interesie moim i że wkrótce zakomunikuje mi treść jego. Ale ja z góry już wiem coś o niej.
Zamienili się spójrzeniami ze Stefanem, który zapytał:
— A Swój czy towarzyszył Bohdanowi?
— Mogłożby być inaczej? — odpowiedział Domunt. Siedzieli obok siebie na bryczce i byli, jak się zdawało, bardzo z siebie zadowolonymi.
— Czy Swój mówił? — wtrąciła zapytanie Bronia.
— Bardzo mało, kilka słów tylko — z powagą odpowiedział Domunt.
— A co powiedział? — pytała się jeszcze dziewczyna.
— Niech Bronia zapyta się o to jego pana, gdy przyjedzie, co nastąpi bardzo wkrótce, be Bohdan prosił mię, abym zapowiedział jego rychłą bytność w Darnówce.
Przy tych słowach pomimowoli rzucił okiem na Irenę, na którą pani Paulina już patrzyła i Bronia także.
— Iruś! Iruś! Iruś! — zawołała dziewczynka, klaszcząc w dłonie. Pan Bohdan ze Swoim przyjedzie. Ty będziesz rozmawiała z panem Bohdanem, a ja ze Swoim.
W twarzy Ireny nie drgnął żaden muskuł. Ani śmiała się, ani rumieniła, ani gniewała, nakładała potrawę na talerze i podawała je obecnym ze zwykłym spokojem w ruchach i wyrazie twarzy, nieco tylko więcej niż zwykle zamyślonej.
Stary Darnowski, jedząc, odezwał się:
— Marceli mądry i wyższy człowiek, co tu robić, nie może znieść nędzy i poniewierki brata. Zaszczyt mu to przynosi, co tu robić, że chce go z sobą ciągnąć pod górę...
— Ależ ja przeciw nędzy i poniewierce protestuję! — zawołał Kaźmierz.
Wtedy Darnowski przestał jeść i z bardzo pociesznemi gestami i minami pokazywać zaczął, jak nieumiejętny i niezgrabny robotnik dach kryje. Przed paru dniami widział Kaźmierza, siedzącego na przezroczystem wiązaniu z krokwi i w towarzystwie kilku najemników, robiącego w taki sposób dach na stodole. Nie umie jeszcze, ale to nic, że nie umie, bo nie święci garnki lepią, tylko że chudy jak świeczka i biały jak margrabina, przy robotnikach barczystych i ogorzałych robi wrażenie nędzy...
— Niech tam będzie i nędza! — zaśmiał się Domunt — bom i naprawdę znędzniały. Sprawdził się tedy na mnie werset Biblji o wróblu na dachu.
Ale z pozoru przynajmniej nie brał tej swojej nędzy do serca.
— Zmężnieję — mówił — opalę się, nabędę umiejętności rozmaitych...
— Zobaczymy jeszcze, co Marceli pisze — zauważył Darnowski. Taki człowiek, jak on, pisać musi, co tu robić, rzeczy piękne, wyższe...
— Nie po raz pierwszy czytać je będę — ze wzruszeniem ramion odrzucił Domunt.
Roman rozmawiał z panią Pauliną, a raczej słuchał jej przewlekłego i prawie nieustannego mówienia, w którem: nie i tak, z jednej strony i z innej strony spotykały się i rozmijały gęsto przeplatane westchnieniami: ach, ach, ach! Słuchał, prawie nie słysząc, bo daleko więcej zajmowało go to, co mówiono o Kaźmierzu i dziwnem zajęciu tego ostatniego około krycia dachu. Co to jednak jest, to oranie, koszenie, krycie dachów? Prostota cyncynatowa? Demagogja robespierowska? Chyba nie; bo wszystko tu działo się zbyt po prostu na Cyncynata i zbyt łagodnie na Robespiera. Nie czuć tu było wcale togi rzymskiej, ani czapki czerwonej. Więc co? No, cóż znowu tak dziwnego, cóż takiego, aby trzeba było aż głowę sobie łamać nad tem? Czy nie jest dlań to zagadką niezgłębioną dlatego tylko, że przywykł do umieszczenia zjawisk pewnej natury koniecznie i tylko pod pewnym kątem? Myśl wydobywa się z przyzwyczajeń, jak koń z grzęzawiska.
Wieczerza była skończoną; dziewczęta pierwsze wstały od stołu, za niemi poszedł do bawialni Domunt. Darnowski opowiadał jeszcze synowcowi o pożogach, które każdej jesieni pożerają w tych stronach mnóstwo wsi chłopskich. Wkrótce, za dwa, trzy tygodnie, każdego wieczoru ukazywać się poczną na skłonach nieba łuny ogniste.
— Dlaczegóż tak się dzieje? Z czego pochodzą te klęski perjodyczne?
— Hm, jak ci to powiedzieć, kotku? Antropomorfy nie umieją urządzać się po ludzku... co tu robić?... nie umieją...
— Jakto antropomorfy? Kogóż tak nazywasz, stryju?
— A chłopów, kotku, chłopów, co tu robić? Myślałeś pewno, że to są ludzie. Gdzie tam, kotku, są to, co tu robić, antropomorfy. Czy ja dobrze jeszcze pamiętam, co to znaczy: antropomorfy? Małpy najpodobniejsze do człowieka, prawda? Nazywają się jeszcze i pryma tami[1], ale przyjmijmy już dla nich jedną nazwę: antropomorfy!
Dziwny jednak ten stary! Nigdy nie można powiedzieć napewno, czy drwi albo mówi na serjo! Ale teraz mniej, niż kiedy, Roman mógł zastanawiać się nad tem, bo z bawialni dochodziły dźwięki fortepianu i głos kobiecy, który śpiewał koniec piosnki rozpoczętej przed chwilą:
«Choć za wolą Boską
Ciebie ja porzucę,
Znowu do cię wrócę;
Ujrzym lubą wiosnę
Ja zieleńszy wzrosnę,
Będziem znowu z sobą,
Będę szumieć z tobą».
Miły, śliczny głos! Twarz śpiewającej zanurzona w półcieniu, na którego tle uwypukla się jej wysmukła kibić w jasnej sukni. Domunt stoi w pobliżu fortepianu, także w półcieniu, plecami oparty o ścianę, z ramionami skrzyżowanemi na piersiach i nizko pochyloną głową. Widać, że muzyka sprawia na nim wrażenie bardzo silne, tak jak na wszystkich tych, którzy wiele cierpieli. Lecz któż nie cierpiał? Stryjenka w starym, głębokim fotelu, wyglądająca, jak ptak osłabły i nastrzępiony, ma wyraz smutku dokoła ust i w oczach, w których nawet błyszczą łzy. Te blade oczy z miłością spoglądają na śpiewającą dziewczynę, na męża, na Romana, a żółte, splecione na kolanach ręce, zdają się być uplastycznieniem westchnienia: «ach, ach, ach!» Stary Darnowski słucha śpiewu Ireny uważnie, z takiem skupieniem, jakby go słyszał po raz pierwszy; światło lampy wprost na twarz mu padające uwypukla jej zmarszczki i wklęśnięcia w taki sposób, że każda z tych zmarszczek i każde z tych wklęśnięć, zdają się wraz z każdym tonem śpiewu powtarzać: «co tu robić? co tu robić?» Przez drzwi otwarte widać Stefana siedzącego przy stole i patrzącego w książkę, której kart nie przewraca jednak wcale. Tuż przy nim Bronia z postawą poważną, zwolna przeciąga rękę po szerści czuwającego wielkiego psa podwórzowego, którego przed chwilą częstowała resztkami wieczerzy, a który teraz siedzi przed nią wyprostowany i także słucha. Romanowi nikt nie przeszkadza słuchać z ręką na oczach, u otwartego okna, za którem w ciemności gwiaździstej szeleszczą zcicha bzy i spiree. Cóż osobliwego jest w tym śpiewie? Nic wcale. Słyszał mnóstwo razy głosy większe, uczeńsze, pod każdym względem doskonalsze i wiedział dobrze, że słuchać ich będzie nadal, ilekroć zechce. Jednak w sposób niepojęty ogarniają go marzenia i żale. Myśli, że tego głosu i śpiewanych przez niego pieśni prędko już nie usłyszy, może nigdy więcej nie usłyszy. Cóż ztąd? Jakąż to sprawi szkodę lub stratę? Żadnej wcale; tylko mu — bardzo smutno!
Przestała śpiewać. Roman obrócił twarz w stronę fortepianu i zobaczył czoło, na które teraz pada światło lampy, gładkie i bladawe, a pod niem dwoje oczu w niego utkwionych. Błyszczące, niepokoju pełne zdawały się one coś badać, o czemś zapytywać, czemuś się dziwić. Spotkawszy jego spojrzenie, odwróciły się szybko, lecz nie tak szybko aby nie mógł dostrzedz ich wyrazu. Ach! dziwi ją jego wzruszenie! Spostrzegła, że jest smutny i ze zdziwieniem zapytuje samą siebie: jaką może być tego przyczyna! Czyliż mniema, że jest zbyt wystudzonym, albo zepsutym przez świat i życie, aby mu serce mogło uderzyć silnie na dźwięk pieśni zdawna znanej i znowu posłyszanej, posłyszanej w kole twarzy, do których może powiedzieć: «Moi!» Krótki wyraz, pospolity wyraz, ale czyż ona mniema, że serce i usta jego nigdy go nie zapragnęły?
Teraz, w roztargnieniu przebierała klawisze, aż snuć z nich zaczęła melodję łatwą, prostą, którą znał dobrze, zapomniał, teraz znowu pamiętał.
«Tam na błoniu błyszczy kwiecie»...
Jakie to staroświeckie! Trzeba przybyć do zapadłego kąta, aby spotkać się z tem jeszcze! Ale miłe jak wspomnienie z nad kolebki i w prostocie swojej kryjące głębie dostępne tym, którzy, choć raz w życiu kochali błonie okryte kwieciem.
«Stoi ułan na pikiecie»...
Stara legenda; stary sztych spłowiały, szarzejący na ścianie komnaty opuszczonej i nagle rozbłysły pod niezgasłym promieniem pamięci!
Dźwięki legendy tak dawne i rzewne, że kilka już pokoleń przy nich marzyło, wspominało, żałowało, rozpływały się pod nizkiemi sufitami starego domu, wylewały się przez otwarte okna, na bzy i spiree, ze szmerem liści leciały w zmrok gwiaździsty:
«A gdy zsiądę, prawo znane,
Jutro kulą w łeb dostanę»...
W kwadrans potem, stary Darnowski, przerywając rozmowę gospodarską z Domuntem i z synem, zbliżył się do siedzącego na stronie, zamyślonego synowca. Stanął przed nim, wpatrzył się bacznie w jego twarz posmutniałą, wstrząsnął głową, chciał coś powiedzieć, ale nie powiedział nic, tylko spojrzenie jego oczu ognistych stało się pod siwemi brwiami miękkiem, prawie pieszczotliwem. Położył mu dłoń na głowie i, pochyliwszy się, w czoło go pocałował. Roman zdjął z głowy tę dużą, zgrubiałą rękę i przycisnął do niej usta. Przypomniał sobie chwilę bardzo dawną, gdy, dzieckiem, będąc w zrujnowanym domu ojcowskim płakał z pobudek wcale niedziecinnych, a ten sam człowiek, tak samo jak teraz, rękę na głowie, a usta na czole jego opierając, mówił: «Nie smuć się, Romku, nie desperuj! co tu robić? Wszystko naprawię!
I naprawił. Ale teraz było wcale co innego.