<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Australczyk
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

O dość wczesnej, porannej godzinie, Roman znajdował się na łące, w miejscu, gdzie rzeczka, wypływając z pod gęstwiny krzaków, biegła wśród rozstawionych z rzadka cienkich brzózek i osinek. Gdzieindziej szersza znacznie, tu była tylko nitką srebrną, wijącą się po kamykach czerwonych, z metalicznem klekotaniem małego wodospadu. Tak, jak woda śród drzewin, klekotanie to wiło się śród ciszy, będąc jej jedynym odgłosem stałym. Bo ptaki w drzewach to odzywały się, to milkły, bór, nad łąką stojący, czasem szumiał z cicha, czasem milkł, tylko woda po kamykach klekotała nieustannie, jednostajnie. Pod zaroślą krzaczystą i cienkiemi drzewami pełno było cienia, a w cieniu wyraźnych barw i kształtów. Niektóre z drzewin chmiel obejmował w niezliczone skręty zieleni ciemnej, owieszonej gronami bladych kwiatów. Były to piramidy ze szczytami zaostrzonemi, u których wierzchołka listki osin, gdzieniegdzie już zarumienione, poruszały się w powietrzu swojem drżeniem wiecznem i sprawiającem ciche furczenie, które słabem echem wtórowało klekotowi wody. Mnóstwo roślin z końcem lata rozkwitało powtórnie; marchwie dzikie tworzyły gaje zielonawo-białe, przytulje opuszczały na trawę zwoje żółtych koronek, u stóp boru iskrzyły się szafirem i purpurą wielkie kiście żmijowców i krwawnic. Słońce, ukryte jeszcze za borem, przysyłało tu tylko skośne promienie, które osypywały wodę deszczem iskier srebrnych, lecz trawy i kwiaty pozostawiały w cieniu chłodnym i wilgotnym. Niekiedy, w głębi boru, ozywało się chrapliwe krakanie wrony, lub przeszywał powietrze ostry pisk krogulca; od dworu Darnowskiego zaleciały parę razy stępione przez odległość szczekania psów i stuki siekiery; potem znowu stało się cicho, tylko strumień klekocze po kamykach i różowe listki osin, upowitych w chmiele, drżą w powietrzu, wtorując strumieniowi słabem furczeniem. Po błękitnem niebie idą zwolna stada obłoków białoszarych, puszystych...
Roman, który przebył już znaczną część łąki, stanął tu, zatrzymany wdziękiem ładnego kącika natury. Miał na sobie ranne, modnie skrojone ubranie, palto, zawieszone na ramieniu i połyskujące podszewką jedwabną, zgrabny, mały kapelusz na głowie, z pod którego widać było jego ciemne włosy i dół twarzy, otoczony wązkim zarostem. Ze zwojami dzikiego chmielu nad głową, ze swawolną nicią strumienia u stóp zanurzonych w trawach bronzowych i zmoczonych rosą, miał zdala pozór figurki, z żurnalu mód wyciętej i zkądciś tu przywianej. Zblizka przecież można byłoby dostrzedz na twarzy jego ślady nocy przespanej niedobrze.
Był tak zamyślony, że nie słyszał kroków, lekkich wprawdzie, które z tyłu zbliżały się ku niemu, i usłyszał dopiero głośne klaśnięcie w dłonie, połączone z okrzykiem:
— Dzień dobry! Ranny dziś ptaszek z Romka!
Była to Bronia, która jak prawdziwe dziecko cieszyła się, że go znienacka zaszła i może nastraszyła. Naturalnie, że nie zląkł się, jednak podając rękę dziewczynce, nie zaraz odpowiedział na jej powitanie. Patrzał dalej nieco, ku borowi, gdzie na stoku pagórka, obrosłego sosnami, stała Irena. Stała wśród kilku sosen, zdala od siebie rosnących, w klombie paproci zielonych i rdzawych. Paprocie były wysokie i wyrastały kępami z mchu szmaragdowego. Pośród nich kobieta w jasnej sukni miała pozór kwiatu, wynurzającego się z gęstych zwojów koronek leśnych. W kapeluszu słomianym, którego brzeg szeroki twarz jej ocieniał, z koszykiem, zawieszonym na ręku, stała w postawie wahającej się i niepewnej. Niezawodnie wolałaby niepostrzeżenie prześliznąć się brzegiem lasu i uniknąć spotkania niepożądanego. Roman odgadł to z jej postawy i podniósł rękę do kapelusza, aby zdala ją powitać, ale ona sama wyszła z paproci i prędko po łące szła ku niemu. Uprzejmość i gościnność wzięły w niej górę nad niechęcią. Niedaleko strumienia, dzwoniącego po kamykach, podali sobie na powitanie ręce sztywne i chłodne. Nagle przecież rysy Ireny zmąciły się zaniepokojeniem.
— Co ci jest, kuzynie? Wyglądasz blado i mizernie? Czy nie czujesz się chorym?
Od żywości i dobroci, z któremi wymawiała te zapytania, biło takie ciepło serdeczne, że Roman sam nie wiedząc, jak i kiedy, rękę jej do ust podniósł.
— Dziękuję ci, kuzynko, jestem istotnie chorym, ale na taką chorobę, z której człowieka wyleczyć może tylko jego wola własna.
Szybko cofnęła mu rękę, ale z rozbłysłemi oczyma zapytała:
— Jakaż to choroba, kuzynie?
— Kaprysy — odpowiedział — nic, tylko kaprysy.
Poczem, patrząc na strumień, powoli mówił dalej:
— Człowiek goni marę, która mu się piękną wydaje, a gdy ją pochwyci, już jej nie chce, i gryzie się tem, że nie chce; czegoby zaś chciał, sam nie wie dobrze.
Słuchała uważnie, potem z uśmiechem, który jednocześnie wytryskał na ustach i w oczach, odpowiedziała:
— To jest rzeczywiście jakiś człowiek kapryśny. Nie znałam jeszcze takiego.
— Poznajże teraz — z żartobliwym ukłonem rzekł Roman.
Równie żartobliwie dygając, odrzekła:
— Bardzo mi smutno.
— Poznawać takiego człowieka?
— Tak; bo jemu na świecie i światu z nim nie musi być wesoło.
— O, o! dlaczegoż światu z nim?
Cóż on biedny zawinił wobec świata?
Pomyślała chwilę i, trochę wahając się, zcicha odpowiedziała:
— Może to, że świat jest dla niego tylko dodatkiem...
— Do czego?
— Do niego samego.
Roman był zadziwiony.
— Masz na myśli samolubstwo, kuzynko?
— Mniej więcej — zaśmiała się. To jest taka deklinacja: ja, moje, mnie, dla mnie, o mnie, przy mnie, we mnie...
W tej chwili Bronia z pękiem kwiatów, które zrywała nad strumieniem, przybiegła, wołając:
— Iruś, idźmy już! Jeżeli ciągle robić będziemy takie popasy, chyba wieczorem przyjdziemy do Kaźmirówki. Bo to już drugi popas! Pierwszy był w Wolince...
Rzuciła ręką w stronę lasu, z którego przed chwilą wyszły.
— Panie idą do Kaźmierówki — zawołał Roman — ja także.
— W takim razie ja tam nie pójdę — rzekła Irena.
— Czy dlatego, aby w towarzystwie człowieka kapryśnego nie było ci smutno?
— Po części dlatego — zażartowała — ale głównie, że ta wycieczka staje mi się już niepotrzebną. Miałam tylko zaprowadzić tam Bronię...
— A po cóż Bronia potrzebna w Kaźmirówce?
— Bo tam dziś Lunia na cały dzień przyjedzie — objaśniła dziewczynka.
— A któż to taki Lunia?
Bronia parsknęła śmiechem.
— Boże, czyż nie australczyk z Romka? Na pięć minut dziesięć zapytań!
Lunia, to siostra najmłodsza pana Kazimierza, rówieśnica i serdeczna przyjaciółka Broni. Przyjeżdża często z Kaniówki do świeżo zakładanego folwarku, trochę dlatego, aby gospodarzyć u brata, trochę... tak sobie... dlatego, że jemu to sprawia przyjemność. Dziś właśnie ma tam przybyć, a Irena przyrzekła wczoraj przyprowadzić Bronię, aby dziewczynki dzień ten razem spędziły.
— Ponieważ tam idziesz, kuzynie, powierzam tę małą opiece twojej, a sama powracam do domu. Dziś tygodniowe pieczywo chleba i rozdział jego pomiędzy czeladzią, przy którym muszę być obecną.
— Chciałbym zapytać: po co? ale boję się Broni.
— Idźmy już, bo Lunia na mnie czeka.
Ale Romanowi wcale nie było pilno odchodzić. Chciał bardzo powiedzieć Irenie, że ten długi pas łąki, ścielący się u stóp wzgórza, zarosłego lasem, z zakrętem, który kres jego tajemniczo ukrywał za wzgórzem, zdawał się wołać na patrzącego: «chodź! chodź!» Chciał bardzo powiedzieć: «chodźmy razem!» Jednak nie powiedział, bo u niej błysk ciepła serdecznego, a potem wesołości poufałej zniknął już bez śladu. Spokojnie i zdala, nie podając mu nawet ręki, skinęła głową na pożegnanie.
— Do widzenia. Opiece twojej, kuzynie, powierzam tę małą. Odprowadź ją do domu, gdy sam wracać będziesz.
Odeszła w stronę Darnówki. Roman patrzył na nią i myślał, że ranne przechadzki oblewają twarze młodych kobiet świeżością jutrzenki, a oczy ich napełniają blaskami nieba. Irena była dziś świeżą, jak jutrzenka, a w oczach jej parę razy i najwyraźniej w świecie dostrzegł niebo. Szła brzegiem strumienia, po kępach nierównych i trawach splątanych, krokiem tak równym, jakby miała pod stopami gładką posadzkę. W chodzie jej był rytm linji, siła i zdrowie ciała, zżytego z naturą. Gdy za coraz oddalającą się patrzył, wzrastała w nim chęć zawołania: «wróć się i chodźmy razem!», aż uczuł, że gdyby cudem ona sama wróciła i ukazując szlak łąki powiedziała mu: «chodźmy razem!» byłby niewypowiedzianie, ogromnie szczęśliwym. Ale na to trzeba było chyba cudu.
Bronia, ociąganiem się jego do ostatka już zniecierpliwiona, wsunęła mu rękę pod ramię i bez ceremonji pociągnęła go naprzód. I czego to było przypatrywać się tak długo Irusi odchodzącej? Poszła do domu, bo jej pilno do różnych zajęć, i koniec! Ona w swoją drogę poszła, a im trzeba iść w swoją jak najprędzej, bo Lunia czeka.
Wstały dziś z Irusią bardzo wcześnie, o całą godzinę wcześniej, niż zwykle, właśnie z powodu tej wycieczki, ale idąc, zboczyły do Wolinki...
— Cóż to takiego ta Wolinka?
— Jakto: co takiego? Wieś...
— Prawda; teraz nawet trochę ją sobie przypominam. Taka duża wieś, która niegdyś należała do Darnówki. Pocożeście tam chodziły?
— Jakto: po co? Kondratkowej syn bardzo chory.
Roman zaśmiał się i z imienia i z pewności Broni, że każdy musiał wiedzieć o istnieniu Kondratkowej i o tem, dlaczego Irena do niej chodzi. Aby podraźnić się z dziewczynką, zapytał jeszcze:
— A któż to taki ta Kondratkowa?
Tak jak się spodziewał, Bronia trochę ze śmiechem, a trochę z irytacją zawołała:
— No, czyż nie australczyk z Romka! — a zaraz potem z żywością wielką wytrzepała przed nim całą historję jakiejś rodziny chłopskiej, jej szczęść i nieszczęść, wraz z dziesiątkiem różnych imion i zdarzeń.
Kiedy skończyła, Roman rzekł:
— No, dobrze, niech już ja będę sobie australczykiem, a Bronia niech mię z krajami nieznanemi poznajamia. Zgoda?
Podniosła głowę i z pod szerokiego brzegu kapelusza spojrzała na niego ze zdziwieniem w błękitnych oczach.
— A pocóż to Romkowi? Za kilka dni pojedzie sobie znowu i może nigdy już nie wróci.
Nie odpowiedział nic, tylko pomyślał: ten drobiazg ma słuszność. Po co? Myślą wrócił do Ireny. Zkąd jej przyszła do głowy ta zabawna deklinacja: ja, moje, mnie, dla mnie, przy mnie, we mnie i t. d.? Spieszno jej było do asystowania przy pieczywie i rozdzielaniu chleba! Ochmistrzyni! A przytem słowik domowy i troszkę — filozofka. Bo jest ta i filozofja jakaś! Ja, moje, mnie, dla mnie, we mnie... Jakże się to godzi z doglądaniem pieczywa? No, naprawdę, dlaczegożby godzić się nie miało? Nawet to bardzo naturalne, że się godzi, bo to pieczywo, to nie ja, nie moje, nie dla mnie... Przypomina sobie doskonale takie bochny chleba razowego wielkie, ciemne, ze wzorami liści klonowych na białym od mąki spodzie, z zapachem, który, zdaje mu się, że w tej chwili czuje. W oddalonej przeszłości swojej, w tej samej Darnówce, widywał często stryjenkę, rozdzielającą pomiędzy ludzi takie pachnące bochny. Na Darnówce ciążyły długi, on wie jakie, oboje właściciele jej pracowali dużo i usilnie. Teraz jedno z nich osłabło i już nie może. Wyręcza je Irena. Zamiast w towarzystwie baronowej Lamoni bujać po zagranicy, dogląda pieczywa... Nie ja, nie moje, nie mnie, nie dla mnie... Czy to jutrzenka wschodzi za wzgórzem, porosłem sosnami i bije ku niemu jakiemś światłem nieznanem ?
Skręcili razem z łąką za wzgórze porosłe sosnami i stanęli wobec krajobrazu rozległego, tego samego, który zajmował przestrzeń widzialną z okna pokoju Stefana. Za żółtemi ścierniskami, poplamionemi przez ciemne płachty ziemi świeżo zoranej i przez majową zieloność łanków końskiego zębu, pałacyk Oławickich, w potężnej grupie drzew świecił białością olśniewającą. W innej stronie, inny punkt biały, dalszy, lecz jeszcze dość wyraźny, aby rozpoznać że jest nim kościół. Tuż pod wzgórzem, do boku jego jednym krańcem przyczepiona, niwka gryki kwitnącej. Możnaby mniemać, że na ten kawałeczek ziemi spadł śnieg gęsty, gdyby z pod białości puszystej nie przebijały się nakształt sieci żyłek czerwone łodygi i listki.
Roman stanął i towarzyszkę swoją zatrzymał.
— Patrz, patrz! znowu pałacyk górowski! zewsząd go widać! A tam, to kościół parafjalny Zawrocki, prawda? Jakaż ta gryka biała! Aż oczy mrużą się od tej białości.
Obejrzał się na przebytą drogę. Nad łąką wznosiła się para lekka, której nie spostrzegł gdy przez nią przechodził. Już też zaczynała się rozpraszać, ale jeszcze tworzyła mgiełkę, w której drzewa i krzaki, stały jak w porozdzieranej krepie srebrnawej. Wilgotna świeżość wiała ztamtąd i trochę tej tajemniczości, którą mają cienie, leniwie usuwające się przed pełnią światła. A pole było zupełnie suche, ciepłe, jasne; przeważał na niem koloryt złoty, śród którego pałacyk górowski, kościół daleki i niwka gryki olśniewały, blaskiem rzeczy białych, gdy uderzy w nie z całą siłą światło słoneczne.
Bronia wyciągając szczupłe ramię, wskazywała różne punkty widnokręgu.
— Tak; to jest kościół Zawrocki, a zaraz za nim ten koniuszeczek, koniuszeczek ogrodu z topolami, to dwór Zawrocki, państwa Rosnowskich.
— Wiem, wiem, pamiętam Zawroć...
— Reszty dworu ztąd nie widać, zasłania go kościół i ten lasek... to jest dębowy lasek przy samym dworze. A ta wieś, co tam daleko, nazywa się Zwirówka, a ta bliższa, Horniczka... Naszej Wolinki ztąd nie widać, bo za lasem, tylko ot, widzi Romek, ten dym co podnosi się nad drzewami tam daleko, daleko... to z Wolinki... tam, między małym laskiem, a wielkim borem jest Wolinka...
— I Kondratkowa?
Ale ona w zapale nie zważała na przerwę.
— Ztąd też i Kaźmierówkę widać. Niech Romek popatrzy dobrze i zgadnie gdzie Kaźmierówka?
— Może to ta gromada drzew przy drugim brzegu łąki, nad samą rzeczką...
— Zgadł Romek. Bliżej byłoby dojść tam z Darnówki przez łąkę, ale rzeczka przegradza. Niektórzy chodzą po kładce, ale my wolimy trochę dalej... Kawałek łąki obchodzi się polem, i już! A właśnie tu jest najładniej, bo ztąd całą łąkę widać i Górów i Zawroć i tyle, tyle pola, kochanego pola...
Roman ciekawie popatrzał na szczebioczącą dziewczynkę. Boże wielki! Ten dzieciak już naprawdę kocha te pola! «Tam na błoniu błyszczy kwiecie»...
— Którędyż teraz pójdziemy, Broniu ?
— Tą drogą koło gryki, a potem tą miedzą, co to taka cała błękitna od cykorji.
— Widzisz Broniu; lepszą jesteś, niż się to zdaje tobie samej. Nie chciałaś z początku poznajamiać mię tu ze wszystkiem, a teraz mówisz jak się nazywają nietylko miejsca, ale i kwiaty.
Dziewczynka zmieszała się trochę.
— Cóż mi to szkodzi, szepnęła, jeżeli mogę zrobić przez to Romkowi choć najmniejszą przyjemność, to i owszem.
Nagle krzyknęła.
— Oj, Boże, jakież pyszne rumianki! Widzi Romek, te krzaki całe w kwiatach żółtych jak słońce, na miedzy i na polu... tam... i tam... i tam! To jest rumianek farbierski. Nasze chłopki czyszczą nim dzieże i dla tego nazywa się on u nich dzieżnik.
— Prawdziwy botanik z Broni. Znasz po imieniu wszystkie kwiaty!
Szli właściwie nie miedzą, ale tak zwaną granicą, rozdzielającą grunta do dwóch właścicieli należące. Miedze bywają wązkie; tu szeroki pas zielony ciągnął się pomiędzy łanem zżętym, a innym, świeżo pod zasiew jesienny zoranym. Drzewiaste i rozgałęzione łodygi cykorji, z poprzyczepianemi do nich gwiazdami błękitnych kwiatów, rosły na niej tak gęsto, że nadawały jej kolor błękitny, który gdzieniegdzie centkowały krzaki rumianków żółtych, wysokie baldachy białych biedrzeńców i marchwi, szkarłatne kity szczawiów grubych jak miotły. Wszystko to zmieszane z lasem bronzowych mietlic, tworzyło gęstwiny takie, że trzeba było je obchodzić, zbaczając na ściernisko, lub przedzierać się przez nie, jak przez nizką sudzczę. Bronia co chwilę to opuszczała towarzysza, to wracała do niego ze wzrastającym wciąż w ręku pękiem roślin.
— Jeszcze trochę, zaśmiał się Roman, a nie udźwigniesz już tego snopa. Przestań wędrować to tu, to ówdzie i idźmy już ciągle razem.
— Dobrze, z chętną uległością odpowiedziała i znowu drobną rękę wsunęła mu pod ramię. Po chwilowem milczeniu, Roman z niejakiem wahaniem w głosie zaczął.
— Powiedzże australczykowi i to jeszcze: dlaczego właściwie kuzynka Irena nie chciała odjechać ztąd z baronową?..
Stopami w grubem obuwiu poważnie obok niego drepcząc, a co chwila wyplątując je z pomiędzy twardych łodyg cykorji, podniosła głowę i z pod słomianego kapelusza popatrzyła na niego oczyma znowu zadziwionemi.
— Jakże można pytać się o takie rzeczy? odpowiedziała.
— No, cóż tak dziwnego znajdujesz w mojem pytaniu?
— Naturalnie, bo Irenka jest tu potrzebną, a gdzie kto jest potrzebny, tam siedzi.
— Aha «Stoi ułan na pikiecie»! Krótko i węzłowato powiedziałaś. Ale komuż Irenka tu potrzebna?
Jeszcze większe zdziwienie Broni i bardzo energiczny gest ręki dźwigającej nieprawdopodobnie wielką miotłę z kwiatów.
— Oj, Boże! ależ wszystkim! Tatce, mamie, Stefkowi, mnie...
— Kondratkowej, wtrącił Roman.
— I Kondratkowej, potwierdziła z zapałem, całej Darnówce, całej Wolince...
— No dobrze, dobrze, już rozumiem. Ale każdy człowiek i o sobie także myśleć musi...
— Więc cóż?
— Więc to, że gdyby kuzynka Irena pojechała z baronową, mogłaby być szczęśliwszą niż jest teraz...
— Dla czego?
— Teraz ja powiem, że Bronia jest afrykanką, bo pyta się o rzeczy, które w Europie wiadome są każdemu. Dla tego, że mogłaby świata dużo zobaczyć, bawić się wesoło, brać dużą pensję, wyjść dobrze za mąż.
Bronia zamyśliła się, ale po chwili przecząco wstrząsnęła głową,
— Ja nie wiem, ale Irusia nie byłaby tam szczęśliwą.
— Dla czego?
— Bo ona kocha nas, Darnówkę...
— Kondratkowę, wtrącił znowu Roman.
— Kondratkowę, z głębokiem przekonaniem powtórzyła.
— Mogłaby się odzwyczaić. Człowiek może się odzwyczaić od najmilszych rzeczy i ludzi...
Dziewczynkę mieszała trochę ta dysputa.
— Ja nie wiem, powtórzyła; ale słyszałam jak Irunia, po wyjeździe pani baronowej, mówiła do tatki: jabym tam umarła i z tęsknoty i ze zgryzoty sumienia...
Tak, tak!

«A gdy zsiądę — prawo złamię,
Jutro kulą w łeb dostanę»...

— Czy Bronia pamięta jak to tam w tej piosnce, którą kuzynka Irena wczoraj przy fortepianie śpiewała:

«ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą»...

A dalej jak?
Szeroki brzeg słomianego kapelusza podniósł się wysoko nad twarzą dziecinną, gorąco zarumienioną od przechadzki, a z pod niego głosik bardzo cienki, i trochę fałszywy, zaśpiewał bardzo głośno:

«Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną,
Ty rozkwitniesz różą, ty rozkwitniesz różą,
A ja kaliną!»

— Tak, górą i doliną... w zamyśleniu powtórzył Roman.

Poczem zupełnie do samego siebie, ale półgłosem powiedział.
— Tylko, że nigdy nie można być pewnym, co na świecie jest górą, a co doliną...
Dziewczynka dosłyszawszy te słowa zaśmiała się głośno i serdecznie.
— Oj, Boże! co Romek wygaduje! Chyba w Australji ludzie nie umieją rozpoznawać na pewno, co jest górą, a co doliną. To już ja nawet wiem dobrze!
— I pewno lepiej wiesz o tem odemnie, moja ty siostrzyczko!
Zajrzał pod słomiany kapelusz, i ogorzałą łapkę, na jego ramieniu leżącą, silnie uścisnął. Uczuł, że to stworzenie świeże, żywe, roztropne, było mu drogiem, a imię siostry, które mu dawał — bardzo miłem. Ona, ciemnemi paluszkami nawzajem ściskając mu rękę, swawolnie podniosła do samej jego twarzy swoją olbrzymią więź kwiatów.
— Niech Romek powącha! pachnie? prawda?
Pachniało miętą, miodem i migdałami. Pełną piersią wciągnął w siebie te mocne i rzeźwe wonie, wyprostował się, zdjął z głowy kapelusz i ze spójrzeniem, zawieszonem na obłoku szarym, stojącym pod morzem błękitnem, z cicha rzekł:
— Dobrze!
Czuł, że jest mu tak dobrze, jak nie było już bardzo dawno.
W tej chwili Bronia, wyrwała się mu z pod ramienia i z wesołym okrzykiem: Lunia! Lunia! pobiegła naprzód.
Od blizkiej już gromadki drzew rozłożystych, z za których błyskała żółtość świeżo sposzytej strzechy, szła na spotkanie przybywających, dziewczynka nieco wyższa od Broni, wątlejsza, z główką utopioną w wielkiem bogactwie czarnych włosów. Z tej gęstwiny czarnej wynurzał się jak z chmury owal twarzy bladawej, szczupłej, bardzo delikatnej.
Sam sobie pozostawiony, bo natychmiast po spotkaniu się dziewczęta go opuściły, Roman objął wzrokiem małe podwórko, odgrodzone od pola płotkiem z długich dylów, widocznie tymczasowym, bo niziutkim i miejscami poprzerywanym. Pod grupą drzew, z za których pobłyskiwała rzeczka, domek stary, lecz jeszcze mocny, świeżo znać powiększono, bo kawałek ścian żółtych, odbijał od czarności tych, które stały już przedtem. Wyglądało to na łataninę: jedne okna były nowe, inne stare; część strzechy złota od świeżutkiej słomy, a część zielonkawa od drobnego meszku. Na świeżo zbudowanej stodółce tylko połowa dachu była ukończoną, druga rysowała się na tle nieba suchemi linjami nagich krokwi. Para jeszcze budynków mniejszych i większych, kawał ogrodu zasadzony warzywem, sterczący cienkiemi pniami młodych drzewek owocowych, świecący gromadką ulów błękitnych — i nic więcej.
Dość pusto i nieponętnie. Tylko drzewa grube i rozłożyste stanowiły ozdobę miejsca i uciechę oczu. Właśnie teraz jarzębiny były ubrane w grona jagód czerwonych, które iskrzyły się gdzieniegdzie pośród klonów i dębów. Najwyższy jesion już nieco żółkł u szczytu, a w dole, za ogrodem, czerniało gęste zarośle leszczynowe.
W pobliżu stodółki do połowy pokrytej, pośród białego wzgórza wiórów i drzewnego miału, dwaj ludzie, stojący na dość wysokich klockach, piłowali kłodę drzewa, złożoną na kozłach. Roman zbliżał się do nich w celu zapytania o Domunta, gdy piła przestała zgrzytać i jeden z traczy szybko zeskoczył z kloca.
— Romek! jak się masz! Bóg zapłać, że przyszedłeś! Spodziewałem się zresztą tego, ale nigdybym nie przypuszczał, że zdołasz wstać tak wcześnie! Gdzież Bronia? Już z Lunią zapewne. To dopiero dzień szczęśliwy! Moje złote dziewczątko przy mnie i ty przyszedłeś mój stary chłopcze! Nie śmiej się! Stary! bo stare to czasy, gdyśmy razem łacinowali, łobuzowali, i — złote sny śnili!
Rękawem płóciennej kurty ocierał z czoła pot kroplisty, a drugą ręką, od piły zaczerwienioną, mocno ściskał i wstrząsał rękę Romana. Mówił, jak zwykle, dużo, prędko, i wydawał się w humorze złotym. Oczy świeciły mu wesołością, wargi były purpurowe. Spojrzał na słońce, potem na towarzysza pracy, stojącego przy kłodzie, i zawołał:
— Czas południować, bratku! Zawołaj tamtych z dachu i idźcie jeść śniadanie.
A do Romana rzekł:
— Głodny jestem, że zjadłbym wilka pieczonego. Od dwóch godzin już piłą robię.
Roman zauważył:
— Nauczyłeś się godzinę poznawać według słońca.
— Po trochu, mój drogi. Cóż chcesz? piłując, albo dach kryjąc, niepodobna mieć w kieszeni zegarka.
— Zmieniasz zajęcia... sposób, doradzany przez hygjenę.
Szli ku domowi. Domunt popatrzał na towarzysza.
— Zdaje mi się — rzekł — że trochę ironizujesz. Czuję to w głosie twoim. Nie obrażam się wcale, ale pożałuj samego siebie i przestań głupstwa myśleć...
— Mnie bo się zdaje — z żywością odparł Roman — że to ty... że to wy głupstwo robicie. Bo po co ci taka robota? Czy nie jesteś w stanie nająć jednego robotnika więcej?
— Prawdę mówiąc — odpowiedział Domunt — położenie moje jest takiem, że każdy grosz oszczędzony, choćby najmniejszy, stanowi rzecz ważną. Kaźmirówkę biorę w dzierżawę za pieniądze, pożyczone od matki. Ale gdyby i nie to, powiedz mi z łaski swojej, dlaczego właściwie nie mam pracować w ten właśnie sposób? Dlaczego? no, pomyśl tylko i powiedz: dlaczego?
— Ależ tu wcale i myśleć niema potrzeby! Poprostu dlatego, że sposobiłeś się do czego innego, że jesteś człowiekiem oświeconym, wyższym...
Po małem podwórku rozległ się śmiech Domunta, lecz nie wesoły tak, jak przedtem, owszem, goryczą ostrą zaprawiony.
— Wyższym! ja jestem człowiekiem wyższym!
Pochwycił rękę Romana.
— Ach, Romku, chyba ty sobie żartujesz ze mnie! Nie żartowałeś? Wierzę, ale nigdy już nie dotykaj we mnie tej struny, która milknie, kiedy piłuję, lub coś podobnego robię, ale gdy się odezwie, stu djabłów chciałbym spiłować, aby ją tylko zagłuszyć. Moja wyższość! Dajże pokój! Od kogo ja mam być wyższym? Zdaje się, że niema takiego robaka...
Nie dokończył i uspokoił się wkrótce.
— Zresztą, gdyby i nie to... Pycha, mój drogi, słusznie w katechizmie stoi na czele grzechów głównych. Słusznym też jest rozkaz, dawany na chrzcie świętym, wyrzekania się pychy. Pokora może być służalstwem i podłością, albo rozumem i cnotą. Ale to ty wszystko możesz wiedzieć i rozumieć równie dobrze, jak ja, albo i lepiej odemnie, tylko masz głowę wypchaną pacierzem za panią matką i dlatego dziwisz się bez przyczyny. Trzeba, abyśmy z sobą pomówili obszernie. Tylko nie teraz. Teraz głodnym jak wilk. Zjesz zemną śniadanie? prawda! I cały dzień w Kaźmirówce przepędzisz? Co ci to szkodzi? Nie masz teraz nic do czynienia. Ja po śniadaniu muszę wrócić do roboty, ale ty sobie z dziewczętami pogawędzisz, poczytasz, mam tu parę książek, a około wieczora, siądziemy pod drzewami, nad rzeczką, i długo pogawędzimy... Dobrze? Opowiem ci wszystko, mój dobry, stary chłopcze!
Roman uścisnął mu rękę, stanęli obaj pod oknem otwartem, znajdującem się w starej części domu. W nowej nie było jeszcze pieców; tu ogień palił się na dużym kominie, a przy nim, w towarzystwie, czy pod dowództwem starej kobiety, ubranej po wiejsku, Bronia i Lunia krzątały się szczebiocząc. Właściwie szczebiotała Bronia; Lunia, spostrzegłszy brata, zwróciła ku niemu twarz bledziutką, w czarną gęstwinę włosów oprawioną, i przemówiła:
— Będziesz miał dziś, Kaziu, na śniadanie takie kartofle, jakie najlepiej lubisz. Sama ci je przyrządzam.
Mówiła i poruszała się z powagą, głos jej był przyciszony i melodyjny. Miała pozór boginki, dozorującej garnka kuchennego.
— Byleby prędzej, maleńka, bo jeść mi się chce piekielnie i — gościa mamy!
Odeszli od okna i skierowali się ku rzeczce.
— Jaka ona ładna! Prawda? — zapytał Domunt.
— Kto? twoja siostra? Śliczna istotnie. Rysy regularne, włosy przepyszne, ale jest w niej coś niezwykle delikatnego i jakby — smutnego.
Spojrzał w górę.
— Wspaniałe drzewa!
— Codzień błogosławię tego, co je zasadził — odparł Domunt. Jest to mój dobroczyńca bezimienny. Dobrze mi będzie pod niemi...
— Czy wcale już nie masz majątku? — zapytał Roman.
— Najmniejszego. Marceli oddawna już spłacił mi moją część Kaniówki. Wróciłem tu ze świata goły jak bizun i gdyby nie matczysko poczciwe, nie miałbym nawet za co wziąć tej dzierżawki. Ale ona tam miała jeszcze kilka groszy, które mi pożyczyła...
— I nie miałeś już przed sobą żadnej drogi innej?
— Owszem, owszem, Marceli wzywał mię do siebie, złote góry obiecywał...
— Nie chciałeś?
Energicznie wstrząsnął głową.
— Za nic!
— Rozumiem i nie rozumiem — z wahaniem wymówił Roman.
Domunt ręką machnął.
— Bo masz głowę pełną pacierza za panią matką!
Stanął, rozejrzał się dokoła, po polu rozległem, po widzialnym kawałku łąki, po rzeczce, drzewach, ogrodzie z młodziutkiemi drzewkami i błękitnemi ulami.
— Oj, rękawy zawinę i do głowy po rozum chodzić będę! Uprawiać, zasadzać, ulepszać, siać na zagonach ziemi i na mózgach ludzkich... gmach roboty i nadzieja plonu! Powiadasz, żem wyższy nad taką robotę! Śmiej się z tego! jam jej jeszcze nie godny i cała moja godność w tem tylko, że przystępuję do niej z pokorą i ze świadomością, żem się zadłużył i muszę spłacić długi... z ochotą także... z wielką ochotą!...
Wyprostował się, włosy z czoła odgarnął, Romanowi się wydało, że urósł, zmężniał, i że napełnił go oddech szeroki i silny. Chorobliwą białość jego twarzy pokrywać już zaczął cień ogorzelizny i uspakajała się pod nią ruchliwa sieć nerwów. W oczach, przesuwających się po widnokręgu, płonęła ta ochota, o której mówił, i świecił ten rozum, po który miał chodzić do głowy.
Roman, przenikliwie na niego patrząc, zapytał:
— Wszystko to włożył ci do głowy Stefan, prawda? Wydobył z niej pacierz za panią matkę, a włożył natomiast...
— To co ty rozumiesz i nie rozumiesz — podchwycił Domunt — tak, on uratował mię od dwóch rzeczy ostatecznych: od śmierci przedwczesnej i ciemnoty grubej...
— Od ciemnoty?...
— Tak; na najważniejszą prawdę życia.
— Wielki Boże! — zawołał Roman — gdzież jest ona? Albożem także jej nie szukał i nie pytał o nią!... Wszyscy szukają i pytają...
— To historja długa, mój drogi. Opowiem ci ją przy końcu dnia, bo teraz... Oto co teraz, słyszysz?
Z otwartego okna domku wychyliły się dwie główki dziewczęce, z których jedna donośnym i melodyjnym głosikiem wołała:
— Kaziu, Kaziu, czy tu przyjdziecie na śniadanie, albo może przynieść je wam pod drzewa?
— W mig przyniesiemy! — cieniutko przywtórzyła druga.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.