Australczyk/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Australczyk |
Wydawca | Księgarnia K. Grendyszyńskiego |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy obudził się, zobaczył falę światła złotego, zalewającą pokój i stryja, który, siedząc przy łóżku, patrzył na niego we właściwy sobie sposób, dobroduszny i zarazem przenikliwy. W szarem odzieniu, barczysty i wysoki, z prawie jowjalną dobrodusznością w spojrzeniu i uśmiechu, na pierwszy rzut oka mógł być wzięty za upostaciowanie siły fizycznej zdrowej, tęgiej, nie mąconej żadnemi kaprysami, ani subtelnościami ducha. Jednak obfite światło godziny przedpołudniowej uwydatniało snop zmarszczek, który, poczynając się pomiędzy brwiami, przerzynał mu czoło w kierunku pionowym i rozstrzelał się nakształt promieni ukośnych u początku łysiny, okrywającej środek czaszki. Te zmarszczki, oraz pewne wklęśnięcia na policzkach podłużnych i kościstych mąciły harmonję tej powierzchowności na pierwszy rzut oka tylko silnej i wesołej, wlewając w nią nutę cierpienia. Było to jednak niestałe i do pochwycenia trudne; błyskało z głębin ukrytych i znikało, pozostawiąjac tej postaci, prawie potężnej, i tej twarzy dużej, grubej, czerstwej, cechy jej stałe: siłę i dobroduszność żartobliwą, czasem tajemnie drwiącą.
— Dzień dobry, śpiochu! Już może od kwadransa siedzę tu i rozmyślam: obudzić, czy nie obudzić? Obudziłeś się sam, co tu robić, to i dobrze! Pożegnać cię muszę na kilka godzin i przeprosić, co tu robić, że pozostaniesz na łasce bab, bo i Stefka w domu niema. Rozpoczęliśmy interes ważny i, co tu robić, dopilnować go musimy. Podzieliliśmy Darnówkę na kilka części i zabudowujemy każdą...
Roman, ubierając się spiesznie, z ręcznikiem w ręku, stanął jak wryty.
— Parcelujesz Darnówkę, stryju, więc ją sprzedajesz?
— Sprzedaję! ja, Darnówkę! — z głośnym śmiechem zawołał stary. Co ci też, kotku, do głowy przyszło? Cha, cha, cha, cha! A cóżby na świecie robił taki jak ja parobek, gdyby kawałka ziemi nie miał! Cha, cha, cha, cha! Dobrze to ludziom wyższym bujać po świecie i złote motyle łapać, ale ja, co tu robić, tylko na swojej grudzie ziemi czemś jestem, coś mogę... a Stefek po mnie poszedł. Obaj my, co tu robić, parobcy boscy, wolę Bożą pełnim, jak możem... do niczego wielkiego ani sławnego nie zdatni... Dzielimy Darnówkę na części, aby je poosobno wydzierżawiać.
— A ty, stryju, i Stefan, z waszem zamiłowaniem do gospodarstwa?
— My, z naszem zamiłowaniem, pozostaniemy, co tu robić, na jednej z tych części... Nie bój się, lwią część pozostawiliśmy dla siebie; bo każdy sobie rad... co tu robić? Druga będzie dla Leosia, gdy szkoły skończy... na dwóch innych niech tam, co tu robić, uczciwi ludzie siedzą, kawałek chleba jedzą i prawom boskim parobkują... co tu robić...
Ogniste oczy jego z chwilowem zamyśleniem skierowały się kędyś za otwarte okno.
— Czy to jest dobry interes, stryju? — zapyał[1] Roman.
Stary popatrzył na niego śmiejącemi się znowu oczyma, ale z powagą w głosie odpowiedział:
— Mogę ci, kotku, sumiennie powiedzieć, że interes ten jest dobrym. Jabym go nawet sam nie wymyślił. To pomysł Stefka. Gdybym miał długi, nie mógłbym go wykonać. Miałem je, ale z pomocą boską spłaciłem, więc, co tu robić, robię, co mogę. Interes jest dobry.
Roman nie odpowiedział. Szczotką, w srebro oprawną, czesząc swoje bujne włosy, myślał, że, jeżeli ten interes jest równie dobrym, jak tamten, dla którego Romuald Darnowski zaciągnął był długi, to przyszłość majątkowa jego synów wyjdzie na nim nie najlepiej. Jednak to dawne zadłużenie Darnówki nie byłoż w znaczeniu pewnem interesem dobrym? Do tego wyrazu, jak do każdego innego, przywiązywać można znaczenia różne. Gdyby ten człowiek nie zrobił był podówczas tego interesu, dla siebie wielce nieosobliwego, co stałoby się z Romanem, czem byłby teraz i nadewszystko, jak zhańbione i przekleństwami ludzkiemi obarczone nosiłby imię! Pod wpływem tych myśli rzucił srebrną szczotkę na stół, haftowany ręcznik na ziemię i pochyliwszy się złożył na ręku stryja pocałunek mocny i długi. Kiedy przyciskał usta do grubej i ciemnej skóry tej ręki, uczuł dokoła szyi szorstki rękaw surduta, a na czole dotknięcie twardych wąsów. Jednocześnie wyprostowali się obaj i prosto, długo popatrzyli sobie w oczy. Stary Darnowski pierwszy przemówił:
— Podobnyś do ojca swego, bardzo podobny...
Spostrzegłszy na twarzy synowca wyraz zmieszania, spiesznie dodał:
— Z powierzchowności i obejścia się. Wzrost, uśmiech, ruchy te same, co tu robić, serdeczność taka, dla której trzeba mu było wszystko przebaczać... co tu robić... ale mniejsza o to! Kiedy patrzę na ciebie, staje mi jak żywa przed oczyma młodość moja... młodość jego i moja... piękna, raźna, czysta młodość nasza, dopóki... dopóki... co tu robić...
Zmieszał się, umilkł, snop zmarszczek na czole i wklęśnięcia policzków pogłębiły się i uwydatniły na twarzy wyraz cierpienia, zazwyczaj prawie niedostrzegalny. Spoglądał na rozłożone i rozstawione po stołach graciki połyskujące i eleganckie, aż zwykły uśmiech począł mu występować na usta i do oczu. Po chwili, cały już w tym uśmiechu, z dłońmi złożonemi na kolanach, zawołał:
— Nietylko z powierzchowności, co tu robić, nietylko z powierzchowności...
— Z czegoż jeszcze, stryju? — odwracając się od szafy, z której wyjmował odzież, zapytał Roman.
Ale stary na to pytanie uwagi nie zwrócił. Gestem szerokim wskazał na toaletowe przybory synowca.
— Śliczne rzeczy... prawdziwe cacka... cały kram galanteryjny... Jakie to wszystko ładne, zgrabne, gładkie, oko i rękę pieści... Co to się teraz dzieje na świecie, co się dzieje! Wszystko, czego się ludzie dotykają, na co patrzą, czem się posługują — czyste złoto! Bajka Midasowa, co tu robić, Midasy! I dobrze! Są trzy przykazania najważniejsze, któremi człowiek wyższy rządzić się powinien; pierwsze: dbaj o siebie samego; drugie: wiedz, co się tobie od świata należy; trzecie: egzekwuj swoją należność od świata bezwzględnie, co tu robić, bezwzględnie...
Roman stał przed mówiącym z twarzą trochę wzburzoną.
— Mój stryju — przerwał — zmieniłeś niby przedmiot rozmowy, jednak myślisz o tem samem i ja to rozumiem bardzo dobrze. Ale mylisz się, mój stryju. Zamiłowania mego ojca miały koniec bardzo smutny dla niego i dla ciebie. Stracić nietylko swoje mienie, ale tyle cudzego, to nieoględność i niepraktyczność wielka. Ja zaś, mój stryju, poczytywany jestem przez wszystkich znajomych moich za człowieka praktycznego. Na to, co tu widzisz, starczyło mi środków bez uszczerbku dla własnej przyszłości mojej, lub kogokolwiek innego. Mam też nadzieję, że gdy poznasz mię bliżej...
— Ależ wierzę, kotku, bez bliższego poznania wierzę i nawet wiem o tem — z twarzą w uśmiechu i ramionami do protestu podniesionemi przerwał Darnowski — wiem, wiem... co tu robić, praktyczny jesteś, nad możność nie wydajesz, przyszłości swojej na szwank nie wystawiasz... wiem i pochwalam, co tu robić, bardzo pochwalam, bardzo mię to cieszy... tylko, że, kotku, gruntu rzeczy to wcale nie zmienia...
— Jakto: gruntu rzeczy?
— A pewnie; bo budżet swój urządzać praktycznie lub niepraktycznie, oględnie lub nieoględnie, to, kotku, proceder... Różni różnie go wykonywują. Zależy to od temperamentu i okoliczności. Ale gruntem rzeczy jest przedmiot procederu. Zaś przedmiotem procederu, prowadzonego przez ojca twego niepraktycznie, przez ciebie praktycznie, jest, jakby to powiedzieć... Co tu robić... jakby to powiedzieć... jest...
Jąkał się, ogniste oczy jego, wlepione w twarz Romana migotały, snop zmarszczek na czole stał nieruchomo jak znak zapytania. Roman, z rumieńcem, wytryskującym mu na twarz, dokończył:
— Pasztet!
Stary wybuchnął wesołością nadzwyczajną.
— Tak, tak, tak, kotku! tak, tak! trafnie, jak Boga kocham tak trafnie powiedziałeś, jakbyś, co tu robić, w myśli mojej czytał! cha, cha, cha! akurat tak samo myślałem! Pasztet. Tak, pasztet. Czy zaś kupiony odrazu za całe mienie i przyszłość, czy kupowany potrochu, rozsądnie, przez całe życie, to różnica procederu. Jeden jest gorszy, drugi lepszy — w skutkach, ale przedmiot obu, przedmiot obu, kotku, jednostajny. I w tem podobieństwo, cha, cha, cha, kotku, co tu robić, w tem podobieństwo!
Przestał śmiać się, wstał i poważnie, nawet ostro powtórzył jeszcze:
— W tem podobieństwo.
Poczem, synowca na kilka godzin pożegnawszy, odchodził, ale ode drzwi jeszcze przemówił:
— Jeżeli znudzisz się z kobietami, w pokoju Stefka znajdziesz książki; drzwi naprzeciw twoich zawsze otwarte. A gazety u dziewcząt w schowaniu. Niech ci je Irusia albo Bronka ze swojej spiżarni wydadzą.
Odszedł, a Roman stał jeszcze chwilę pośrodku pokoju trochę rozśmieszony, trochę niezadowolony i niespokojny. «Grunt rzeczy ten sam; u twego ojca i u ciebie proceder inny, ale grunt rzeczy ten sam. Pasztet!» Może to i prawda. Mądry stary!
Wtem, z za okna, z dołu doszedł go głosik młodziutki i donośny, wołający:
— Proszę na śniadanie! proszę na śniadanie!
Roman skoczył ku oknu i, wychylony przez nie, zobaczył u stóp wielkiej lipy klomby pełne kwiatów, które iskrzyły się barwami rozmaitemi i rosą, niedobrze jeszcze oschłą. Pomiędzy klombami stała Bronia, trzymając w obu rękach grabie, oparte o ziemię, z twarzą ku jego oknu podniesioną. Tylko co znać oczyszczała z trawy ścieżki pomiędzy klombami, bo u samych jej stóp słońce krzesało iskry stalowe w żelazie rzuconego na ziemię rydla. Roman, przez okno wychylony, odpowiedział:
— Wypowiadam wojnę Broni. Jestem bratem stryjeczno-rodzonym i żądam, aby Bronia nazywała mię po imieniu.
Zmieszana trochę, głowę spuściła, a po chwili cienki głosik z obłoku złotych kędziorków odpowiedział.
— Kiedy jeszcze nieznajomy...
— To nic nie szkodzi. Niech Bronia zawoła: Romku, chodź na śniadanie! bo inaczej nie pójdę!
W tej chwili z za węgła domu, inny głos kobiecy, czysty i bardzo przyjemny, ozwał się niezbyt głośno, ale wyraźnie:
— Kuzyn ma słuszność. Powinnaś, Broniu, nazywać go po imieniu, ponieważ jest twoim bratem.
Na dźwięk tego głosu, Roman uczuł słodycz, zmięszaną ze smutkiem. Wspomnienie wiosny życia nadleciało i zatrzepotało mu w sercu, jak motyl mdlejący. A głosik dziecinny, z pomiędzy kwiatów, po chwili milczenia ozwał się znowu:
— Niech już sobie... Proszę Romka na śniadanie...
Z wązkich schodów wchodząc do przedpokoju, Roman spotkał się z wchodzącą innemi drzwiami dziewczyną wysmukłą, z czarnym warkoczem, zwiniętym z tyłu małej głowy, z dzbanem szklannym pełnym mleka w obu rękach. Miała na sobie suknię w kratki szare i niebieskie i duży fartuch biały, okrywający ją od szyi aż prawie do stóp. Zobaczywszy go, przyjaźnie skinęła głową.
— Dzień dobry, kuzynie.
— Dzień dobry — odpowiedział — ale byłby lepszym dla mnie, gdybyś, kuzynko, tego dzbana nie miała w obu rękach...
— Czy tak nie lubisz mleka, kuzynie?...
— Wcale nie; ale mogłabyś mi na dzień dobry rękę podać.
Zaśmiała się.
— Zaraz to uczynię. Proszę za mną.
Zrobiło się mu wesoło. Wszedł za nią do jadalni i po chwili, siedząc przy stole obok pijącej kawę stryjenki, ścigał wzrokiem jej spokojne ruchy, gdy krzątała się dokoła stołu, nalewając, krając, przynosząc, podając. Główną cechą jej powierzchowności był spokój. Miała ruchy i rysy spokojne, a uśmiech nie częsty i krótki, ale bardzo świeży i zawsze odbijający się w oczach, które wnet potem odzyskiwały wyraz zamyślenia. Sprawiało to zawsze wrażenie niespodzianki, bo zrazu nie można było przypuszczać, aby istota tak spokojna umiała uśmiechać się tak promiennie, ani też, aby ten uśmiech mógł znikać tak rychło.
Stryjenka, pijąc kawę, powoli, trochę przez nos i zęby, lecz prawie nieustannie opowiadała synowcowi, który niegdyś był jej ulubieńcem, o tem, jak przez ten czas dziesięcioletni do ostatka straciła zdrowie, jakie ją dręczą migreny i bezsenności, jak niezdolną się stała do wszelkich zajęć gospodarskich i domowych. We wszystko to łatwo było uwierzyć, patrząc na twarz jej żółtą i kibić chudą, chociaż dotąd jeszcze zgrabną. Ale Irena, stawiając przed nią talerz z sucharkami, przemówiła:
— Wujeneczka ogaduje się trochę. Kiedy trzy lata temu Stefek był ciężko chory, cudów wytrwałości dokazywała. Nikt z nas nie był tak czujny, tak żwawy, i tylu nocy bezsennych nie mógł spędzać, ile wujenka...
Uczucie błogości napełniło blade oczy p. Pauliny, które wzniosła ku wysokiej dziewczynie, stojącej przy niej z dłonią pieszczotliwie opartą na jej ramieniu.
— Ach, ach, ach! co tam... co tam! że raz się zdarzyło... ale ty, Iruś, ty zawsze chcesz mię pocieszać!
— Pamiętam także — ozwał się Roman — jaką dobrą i miłą dozorczynią chorych bywasz stryjenko...
Rozpromieniła się jeszcze więcej.
— Pamiętasz? doprawdy? Bardzo, bardzo chorym byłeś podówczas... ach, ach, ach... jakie to dawne czasy!... tak, tak! Nie byłam przecie zawsze taką, jak dziś jestem. Romuald pamięta dobrze, jakeśmy niegdyś razem pracowali... ale teraz...
Nastąpiło znowu długie uskarżanie się na to, co było z nią teraz, poczem jednak, splatając chude ręce, z rozpromienioną od uciechy twarzą, westchnęła.
— Ale to wszystko nic... kiedy się ma taką rodzinę... Romuald jest zawsze najlepszym i najzacniejszym mężem... a Irusia... ach, ach, ach, to moja lekarka, wyręczycielka, pocieszycielka... chociaż chora jestem i brakuje mi wielu rzeczy... ach, ach, ach! wielu rzeczy, to jednak Bogu dziękuję, tak mój Romku, rano i wieczór Panu Bogu dziękuję za swoje szczęście!...
Roman trochę słuchał, a trochę udawał, że słucha. Myślał, że chciałby bardzo poznać zblizka tę skromną, czynną, zamyśloną dziewczynę, którą znał i kochał, gdy była dzieckiem swobodnem i wesołem. Nie, nie była już i wówczas zupełnie swobodną ani wesołą. Coś poważnego i smętnego kiełkowało w jej dziecinnej główce. Ciekawość, w co właściwie urosło!
— Kuzynko Ireno — przemówił — czy pamiętasz jakeśmy przed dziesięciu, czy jedenastu laty czytali wspólnie pod lipą żywoty wielkich mężów Plutarcha i jakie one na ciebie czyniły wrażenie?
Blady rumieniec oblał jej policzki, ale wnet zniknął.
— Przed dwoma laty — odpowiedziała — po raz drugi czytałam tę książkę wujowi.
— Bo Irusia jest lektorką tatki — zaszczebiotała Bronia — mego czytania tatko nie lubi, mówi, że pędzę, jak sztafeta.
— Wyobrażam to sobie — uśmiechnął się Roman.
— Niech Romek nic sobie nie wyobraża! — zawołała — mamie czytuję, mama takie prędkie czytanie lubi...
— Obraziłaś się i w uniesieniu zaczęłaś mię nareszcie nazywać Romkiem. To bardzo dobrze.
— Cóż w tem dobrego, że troszeczkę ponazywam Romka po imieniu? Przecież za parę dni pojedzie sobie na koniec świata i będzie po całej znajomości naszej.
— Dlaczegoż za parę dni? — drażnił się jeszcze Roman — może za parę tygodni...
— To wszystko jedno — odpowiedziała.
— Jakto: parę dni i parę tygodni, to wszystko jedno?
— Naturalnie...
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zawahała się; nie wytrzymała jednak i z ukośnem spojrzeniem na brata, zachichotała zcicha.
— Australczyk i za parę tygodni będzie australczykiem!
— Masz słuszność — potwierdził i nagle zachmurzony spojrzał na Irenę, która ze szklanką mleka w ręku stała przy stole. Powieki jej były spuszczone, a po ustach przewijał się uśmiech, który jednak znikł zaraz. Postąpiwszy ku szafie kredensowej, coś z niej dobywać zaczęła. Z podniesionemi w górę ramionami i spokojną kibicią wydawała się bardzo zgrabną; w profilu jej, nieco w tył odgiętym, była wielka czystość linji i wyrazu. Nie odwracając głowy, rzekła żartobliwie:
— Przestań kłócić się z bratem, Broniu, i idź do naszego pokoju, gdzie i ja zaraz przyjdę, aby ci lekcję zadać...
Pani Paulina szepnęła do Romana.
— Irusia uczy Bronię. Ja i Romuald chcieliśmy wziąć dla niej nauczycielkę, bo przecież... przecież, niech nas Bóg broni, abyśmy mieli obarczać ją nad siły. Ale sama nie zgodziła się na to za nic. Ciągle powtarzała: «a cóż ja robić będę?»
Roman myślał teraz, że chciałby bardzo wiedzieć, czy spokój jej jest rzeczywistym, lub tylko udanym. Ochmistrzyni, lektorka, guwernantka, wiecznie tylko w tym kącie zapadłym! Co za los dla kobiety młodej i ładnej! Czy ona nie wie o tem, że jest powabną i że życie ma powaby? Śniadanie trwało krótko, dziewczęta opuściły jadalnię, Roman czuł także wielką ochotę wybiedz z domu i pójść drogą, która od wrót dziedzińca biegła białym szlakiem przez pole pod las sosnowy. Ta droga, której szlak przepadający za drzewami i znowu się ukazujący widział przez otwarte okno, wabiła go, poprostu wołała ku sobie, a nietyle jeszcze ku sobie, ile kędyś, kędyś, gdzie biegła sama; ale p. Paulina zaprosiła synowca, aby usiadł przy niej. Sama siedziała u jednego z okien jadalni i zabierała się do tkania koronki.
Przed nią na stoliku leżała poduszka, stercząca mnóstwem wetkniętych w nią szpilek i okryta nićmi, rozsnutemi pomiędzy szpilkami. Ręce p. Pauliny, chude i żółte, bardzo starannie utrzymywane, z wielką zręcznością i wprawą przerzucały pomiędzy osnową klocki również nićmi owinięte.
— Widzisz, Romku... ach, ach, ach! do niczego już więcej zdatną nie jestem, oprócz do tej robótki, którą zresztą bardzo lubię. Chodzić i krzątać się nie mogę; Irusia za mnie wszystko robi... Jużbym nieraz i umrzeć chciała, takem marna i nieużyteczna... ale znowu... ach, ach, ach... oni wszyscy są tacy dobrzy dla mnie, pobłażliwi, tak ich kocham, że rozstać się z niemi nie chcę... a śmierć to rozstanie...
— Pocóż myśleć o takich ponurych rzeczach! — pocieszał Roman.
Zauważył, że suknia jej z bardzo taniego materjału była suto przybraną takiemi koronkami, jak te, które w tej chwili robiła, co właśnie nadawało jej pozór nastrzępiony i trochę zabawny. W tem ubraniu, ze starannie ułożonemi włosami, do których jasnej płowości gęsto mieszała się siwizna, z kibicią drobną, chudą, jeszcze zgrabną, miała pewien wdzięk delikatny, chorobliwy i trochę zabawny. Było w niej szczególniejsze zmieszanie pretensjonalności i słodyczy, wiecznego lamentowania i jednoczesnego cieszenia się swoim losem, coś niezgodnego, nie zharmonizowanego, jakby dwie razem istoty, dwa serca, czy dwa momenty czasu. Mówiła powoli, jak leniwie ciekąca woda. Opowiadała Romanowi, jaki to kąt pusty i senny zrobił się z okolicy, w której znajduje się Darnówka. Sąsiedztwa stopniały; domy, chociaż niezupełnie opuszczone przez właścicieli swoich, stoją prawie pustkami. Mieszkają w nich tylko ludzie starzy, zrzadka chyba jakiś jeden właściciel młody lub w średnim wieku.
— Pamiętasz pewno sąsiadów Darnówki, a jeżeli nie pamiętasz, to sobie przypomnisz. Drzewieccy, naprzykład, mniej więcej rówieśnicy twoi i Stefana. Trzech braci... Lucjan do Azji wyjechał i świetną karjerę robi; Aureli, naturalista, gdzieś w Niemczech siedzi; Feliks urzędnikiem jest, nie pamiętam gdzie, czy tylko nie w Kurlandji. Rodzice w domu, staruszkowie, we dwoje tylko, jakby dzieci nie mieli wcale. Majątek, po śmierci rodziców, synowie pewno sprzedadzą, albo może dostanie się temu z nich, który najwięcej pieniędzy uzbiera i braci spłaci. To tak, jak z Domuntami. Marceli już braci spłacił i jest jedynym właścicielem Kaniówki, ale buja po świecie i podobno miljony kuje...
— Do Kaniówki obiecuje sobie wrócić na starość — wtrącił Roman.
— Ach, ach, ach! któż to może być pewnym, że dożyje starości — westchnęła pani Paulina. O braciach Marcelego wiesz już podobno.
— Jaka to katastrofa stała się z Kaziem?
Machnęła ręką, zasępiła się.
— Niechaj ci to już on sam opowie, albo Stefan... bo ja nie mogę... Jest to okropna historja... ach, ach, ach! co się to czasem dzieje na świecie... co się dzieje! Dwóm braciom młodszym dobrze podobno...
— Dość dobrze — potwierdził Roman.
— A widzisz! Wszystkim, którzy starają się, szukają — dobrze, chociaż czasem tak, jak z Kaziem Domuntem, zdarzają się i okropności... Niecińscy też niebardzo są zadowoleni... Pamiętasz ich?
— Wyśmienicie. Gdzież są Niecińscy?
— Mój drogi, czyż ja to wszystko spamiętać mogę? Ach, ach, ach, nie pamiętam... ale gdzieś daleko... Niebardzo się im powodzi... Narzekają w listach do brata...
— Więc jeden z trzech w domu?
— Dotąd, dotąd, ale już nie będzie, już na wylocie... Zdarza się mu jakieś miejsce doskonałe z wielką pensją, rządcy dóbr jakichś ogromnych, nad morzem Białem.. Zalesie w dzierżawę wypuszcza i wyjeżdża...
— Pocóż? skoro dotąd...
Pani Paulina żółty palec podniosła w górę.
— Pensja duża, mój drogi, pensja duża, większa, niż dochód z całego Zalesia, które przecież pomiędzy trzech się dzieli. Teraz takie czasy, taki świat, że pieniądze — to grunt...
— To prawda — zgodził się Roman i zaraz zapytał:
— A Rosnowscy? Bohdan bawi teraz w Zawrociu. Jakże się powodzi jemu i Zygmuntowi?
— Tym się powodzi, o, tym to świetnie się powodzi! — z przejęciem się objaśniła pani Paulina. Bohdan karjerę robi, już zrobił... Bardzo rozumny, bardzo miły człowiek... nawet Romuald i Stefek dość go lubią i daleko lepiej uważają, niż innych...
— Niż kogo, naprzykład?
— Niż, naprzykład, Marcelego Domunta, albo tego Niecińskiego, który za miesiąc wyjedzie nad morze Białe... Oni, mój drogi, to jest Romuald i Stefek, mają swoje wyobrażenia i przekonania... oni są bardzo uczciwi, szlachetni, ach, ach, ach! jacy szlachetni!
— Wiem o tem. Ale dlaczegóż stawią wyżej Rosnowskiego nad Marcelego Domunta...
— Bo widzisz, mój drogi, oni mówią, że Marceli żyje tylko dla pieniędzy, a Bohdan więcej dla nauki, daleko więcej dla nauki, niż dla pieniędzy...
— Prawda, że jest w tem różnica gruba — zgodził się Roman i zaraz dodał:
— Muszę koniecznie zobaczyć się z Bohdanem.
— Ach, ach, ach! jaki miły, jaki rozumny! — zachwycała się pani Paulina. Tylko... tylko... wiesz? dziwna rzecz! dostał małego, maleńkiego, malenieczkiego bzika...
— Bzika? Bohdan? taka, o ile pamiętam, głowa tęga i pozytywna...
— Ach, ach, ach! doskonała głowa... to samo mówią Romuald i Stefek... ale dostał maleńkiego bzika...
— Ależ jakiego?...
— Na punkcie psa...
— Co stryjenka mówi...
— A tak, ma takiego psa... Swoja... Swój się nazywa... ale sam to zobaczysz, bo pewno lada dzień przyjedzie do Darnówki... teraz jeszcze skończę o sąsiadach...
Dość długo jeszcze mówiła o sąsiadach. Ten tam, tamten owdzie. Temu na szerokim świecie powodzi się doskonale, tamtemu tylko nieźle, owemu wcale nieosobliwie, ale wszyscy mają nadzieję szukają, zabiegają, starają się o życie lepsze. Tak, o życie lepsze...
— Bo widzisz, Romku, gdyby dzielili się majątkami, na każdego przypadłaby taka mała cząstka, że nie mogliby z niej żyć dobrze... Romuald i Stefek powiadają, że to nieprawda. Ja tam nie rozstrzygam. Ach, ach, ach! gdzie mnie tam do rozstrzygania! Tylko też i nie dziwię się. Cóż robić! Chcą żyć dobrze... Na to przecież uczyli się, aby do czegoś dojść... I Stefek doszedłby, gdyby chciał. Ale nie chce. W myśli mu to nawet nie postało. Czasem serce mi się kraje, kiedy patrzę, że on się tak marnuje... ach, ach, ach! bo jakie to życie? w samotności, w kłopotach, w pracy chłopskiej i... prawdę powiedziawszy, tylko w chłopskiem towarzystwie, bo innego tu niema... nie, niema... kropli rozrywki i zabawy niema. Co to dziwnego, że tamci szukają lepszego życia? Starą jestem i chorą, a jeszcze, zdaje się, że szukałabym sama, gdybym tylko mogła. Stefek zaś nie chce...
Rozlamentowała się na dobre i trwało to przez kilka minut, po których jednak inne wcale myśli i uczucia strzeliły jej do głowy i do serca.
— Chociaż z drugiej strony, wiesz Romku, jakie to szczęście dla matki mieć przy sobie syna dorosłego, patrzeć na jego pracę, rozum, szlachetność... Ach, ach, ach! Biedna Domuntowa! Ileż to razy zalewa się ona rzewnemi łzami, mówiąc, że jest wdową po swoich synach! Sama to nieraz widziałam i słyszałam. Trzy córki ma wprawdzie, ale cóż z tego? Więdną, starzeją się, o zamążpójściu nawet myśleć nie mogą... bo za kogoż? chyba, jak Romuald mówi, za kogutów? Matce żal patrzeć na nie... Ze starą Drzewiecką to samo... Albo i siostra Rosnowskich, wdowa, Zawróć od braci w dzierżawie trzyma i coraz to popłakuje. A ja wtedy tryumfuję... Mój przy mnie, ja szczęśliwa matka i moja Bronia hoduje się w domu, dzięki Bogu, nie opuszczonam...
Teraz znowu uradowanie od niej biło, jak blady blask od słońca jesiennego. Po minucie milczenia jednak westchnęła.
— Ach, ach, ach! ale jemu źle jest żyć, Stefkowi źle... choć nie mówi tego nigdy, ale czyż może być inaczej? Szukać jednak dobrego życia nie chce... nie chce...
Umilkła nareszcie; ręce z klockami bezczynnie złożyła na poduszce, szpilkami najeżonej, zamyśliła się, z wyrazem zadziwienia na twarzy. Roman, z głową pochyloną, wpatrzony w deski podłogi, milczał także. Rozmowę, która zrazu nudziła go i trochę niecierpliwiła, prowadził potem z coraz większem zajęciem. Ludzie, których nazwiska obijały się mu o uszy, byli mu dobrze znani, pamiętał ich wszystkich wybornie. Tego Kazia Domunta, którego spotkała jakaś historja okropna, niegdyś bardzo lubił; ten Rosnowski, który dostał bzika, starszy od niego, był mu zawsze bardzo sympatycznym, a parę razy, w czasie wakacji, przyjacielsko i skutecznie dopomagał mu w uczeniu się łaciny. I ci, i tamci, i owi, należeli do tego samego kółka rezonerów, Donkiszotów, małych obrońców niewinności, w którem on i Stefan rej wodzili. Sympatyczne ich twarze przesunęły mu się teraz przed wyobraźnią wieńcem widm rozwiewnych. Ale były to widma braterskie, budzące żal. Gdzież teraz oni wszyscy i gdzie wszystko, co ich było? Donkiszoci i donkiszotyzm, bracia i braterstwo — bańka mydlana! Gdzie podziały się jej tęcze? Pyłki samotne, błądzące po przestrzeniach niezmierzonych; liście, lecące z wiatrami. Wszystko razem: jakieś unicestwienie wielkie, jakaś klęska, podobna do trąby powietrznej, rozbijającej w perzynę wszystko, co znajduje się na jej drodze. Żyją dobrze. Tak, tak. Alboż nie widział Marcelego Domunta? alboż sam nie żył dobrze? Śmiać mu się chciało. Miał ochotę wyskoczyć przez okno i pójść drogą, wijącą się po polach, gdzie oczy poniosą, aby w ciszy pól, bez przeszkody myśleć, myśleć, myśleć o czemś niesłychanie zawikłanem, bardzo ważnem, bardzo smutnem.
Ale stryjenka wymówiła kilka słów, które go z zamyślenia obudziły.
— Czy Irusia wyjdzie za Bohdana Rosnowskiego, czy nie wyjdzie? Jak myślisz, Romku!
Zkądże on mógłby wiedzieć o tem cokolwiek. Kuzynka Irena jest mu już teraz prawie zupełnie obcą i nieznajomą. Ale czy to rzecz pewna, że Bohdan stara się o jej rękę? O, najpewniejsza! Zanim przyjechał, już siostra jego mówiła, że przyjedzie po żonę. Po żonę, to jedna przyczyna, a druga — ażeby tu febrę zgubić. Bo w jakiejś błotnistej części puszczy, której jest dozorcą głównym, na febrę zachorował. Lekarze doradzili mu zmianę klimatu na czas pewien. Dlatego wziął urlop i na parę miesięcy do Zawrocia przyjechał. Zaraz po przyjeździe, Kazia Domunta zobaczywszy, powiedział mu: «przyjechałem dlatego, aby febrę tu zostawić i żonę ztąd zabrać». Kiedy Kazio w Darnówce słowa te powtarzał, Irena zaśmiała się i powiedziała: «Pan Rosnowski zna się na handlu. Chce stronom naszym dać febrę, a wziąć wzamian żywą duszę!» Niewiadomo, co ona przez to chciała powiedzieć, ale on spotkał się z nią u Domuntów i od tego czasu wiele razy już był w Darnówce. Naturalnie, że przyjeżdża dla niej, wszyscy to widzą...
— A ona? — zapytał Roman.
— Ona! grzeczną jest dla Rosnowskiego tak, jak dla każdego... ale co czuje i myśli, o tem nikt nie wie, bo do zwierzeń skłonną nie jest. Może i pójdzie za niego... ach, ach, ach, pewno pójdzie. Dlaczegożby pójść nie miała? Rosnowski jest przystojny, miły, przytem świetna partja... Gdyby za niego poszła, byłaby pewno szczęśliwą i żyłaby dobrze. Ale może i nie pójdzie, tak samo, jak nie chciała jechać z baronową. Romuald i Stefan nie wpływali na nią wcale, nie namawiali do niczego, ja trochę doradzałam, trochę odradzałam, bo i sama nie wiedziałam doprawdy, jak lepiej... okropnie trudno mnie byłoby z nią się rozstać... Ale kiedy już tak postanowiła, Romuald tak ją całował w rękę, aż mu się łysina zaczerwieniła, a ja rozpłakałam się z radości, że ona od nas nie odjedzie...
Baronowa była obrażoną i powiedziała do mnie: «wiesz co, chérie, ta wasza Irena to gęś, która nie rozumie, co to jest dobre życie!» Może to trochę i prawda, ale też i nieprawda, bo Irusia wcale, wcale głupią nie jest.. Ta baronowa to bardzo miła kobieta... a jak żyje! Ach, ach, ach, takie życie jak jej, to prawdziwe tysiąc nocy i jedna. Starsza odemnie, a jak jeszcze ładnie wygląda! jak stroi się i bawi! Jeszcze nawet kochają się w niej ludzie. Ach, ach, ach! szczęśliwa! Jakże różne są losy ludzkie na ziemi! Ale z drugiej strony nie chciałabym być na jej miejscu. Podobno męża nie lubi i dzieci ma niedobre. Powiedziała raz, że najwięcej na świecie kocha jakąś papugę...
— Która już nie żyje — wtrącił, śmiejąc się Roman.
— Nie żyje! kakadu baronowej nie żyje! Ach, ach, ach, nieszczęśliwa kobieta! bardzo nieszczęśliwa! Nie chciałabym być na jej miejscu. Chociaż z innej znowu strony takie życie, jak jej, takie apartamenty, zabawy, przyjemności różnego rodzaju, to raj ziemski! to ach, ach, ach, coś tak ponętnego, czarodziejskiego, że ztąd, z tego kąta zapadłego, wygląda, jak bajka. Jednak Darnówka, pomimo, że jest kątem zapadłym, posiada wiele uroku. Nieprawdaż? Jakie tu są drzewa stare...
Długo jeszcze mówiła, Roman patrzał w otwarte okno. Za nizkim płotkiem, rozdzielającym dziedziniec od ogrodu, za drzewami, rozproszonemi po trawniku, daleko, kilka kobiet wiejskich coś pełło, czy zbierało, bo chustki ich czerwone i żółte świeciły nizko nad ziemią, jak piwonje i słoneczniki. Pomiędzy temi formami przysadzistemi i jaskrawemi ukazał się ktoś wysmukły, w ubraniu jasnem, przez blask słońca pobielonem. Ta jasna postać przesunęła się kilka razy pośród robotnic, zniknęła za krzewami, po chwili, bliżej już ukazała się znowu i wnet drzwiami, wychodzącemi na ogród, weszła do oficynki. Nad tą budową, niedużą i pobieloną, wznosiła się z komina wstęga dymu, na ciemnem tle lipy blado-złota.
Roman wstał.
— Pójdę przypomnieć sobie różne kąty Darnówki.
— Idź, mój Romku, idź! po wielkim świecie, ach, ach, ach, nasza Darnówka wyda ci się bardzo maleńką... chociaż z innej strony, to kącik miły... ach, ach, ach, jaki miły i kochany!
Jak to poczciwy stryj ma zwyczaj mówić o tem? «Za kogóżby wyszła? chyba za koguta!» Naturalnie; teraz Roman rozumie, co te słowa znaczą. Jednak, znalazł się przecie konkurent... Wprawdzie «Australczyk». No, skoro jednak innych niema!
Po świeżo skoszonej trawie dziedzińca, w której więdnące girlandy powojów wydawały woń migdałową, szedł szybko, ale ze spuszczoną głową i zsuniętemi brwiami. Niebo stało całe w błękicie i złocie, powoje pachniały, w szemrzących liściach drzew ptaki szczebiotały, jednak dla niego, w błękicie, złocie, woniach i szmerach pogody najpiękniejszej było w tej chwili coś, co kark zginało i czoło marszczyło. Temi samemi drzwiami, co Irena, wszedł do oficyny.
Oryginalnie wyglądała w dwu blaskach, które padały na nią od ognia, płonącego w wielkim piecu i z okna, przysłoniętego z zewnątrz zielonością, napojoną złotem słonecznem. W tej dużej izbie kuchennej, albo czeladnej, znajdowała się spora garść ludzi. Parę kobiet krzątało się około ognia, parę innych, z dziećmi na rękach stało u okna; w głębi kilku mężczyzn jadło przy długim stole. Roman usłyszał w progu słowa, wymówione tonem trochę żartobliwym, trochę upominającym:
— Jeżeli tego same nie zrobicie, jutro rano ja i Bronia przyjdziemy z miotłami i czyściuteńko wymieciemy wam mieszkania! Mam nadzieję, że będziecie się wstydziły.
Stosowało się to widocznie do kobiet, stojących z dziećmi u okien, bo parobcy, jedzący przy stole, spoglądali na nie z uśmiechem, młodzi nawet z głośnym śmiechem. Romanowi także śmiać się chciało, ale z czego innego. Irena odwróciła się zaraz i, zobaczywszy go, uprzejmie zapytała:
— Czy potrzebujesz czego, kuzynie?
— Chciałem prosić cię, kuzynko, o trochę dzienników, których, jak mi stryj mówił, jesteś strażniczką i rozdawczynią.
— Są one w pokoju moim i Broni. Pójdę tam zaraz.
— Pójdziemy razem.
— I owszem.
Zaraz za drzwiami izby gorącej i ludnej, Roman zapytał z uśmiechem:
— Pochwyciłem cię, kuzynko, na gorącym uczynku obietnicy czy groźby, niepodobnej do spełnienia.
Spojrzała na niego trochę zdziwiona, ale zaraz domyśliła się, o czem mówił.
— Stosuje się to zapewne do miotły i zamiatania. Dlaczegóż myślisz, kuzynie, że tej obietnicy czy groźby spełnićbym nie mogła?
— Alboż umiesz zamiatać?
Zaśmiała się.
— Czy masz mię za taką niedołęgę, abym takiej bagateli robić nie umiała.
— Sama pewno nie możesz o tem wiedzieć.
Szare oczy jej aż iskrzyły się od uśmiechu, w którym Romanowi się wydało, że obok wesołości była ironja.
— Przeciwnie, wiem bardzo dobrze, bo czynię to codziennie...
— Po co? dlaczego?
Przestała uśmiechać się i ze zwykłym już spokojem odpowiedziała:
— Służby mamy bardzo niewiele... ci w kuchni, a w domu dziewczynka niedorosła i chłopak, którzy zarazem są mymi uczniami. Sami służymy sobie.
Uczuł prawie politowanie.
— Czyjże to jest kaprys? — smutnie zapytał.
Ten smutny ton rozśmieszył ją znowu.
— To system, kuzynie — odpowiedziała.
— Jaki?
— Gospodarski.
Myślał chwilę, a potem, patrząc na nią, zapytał:
— Tylko?
Ona spojrzeniem spokojnem i błyszczącem wytrzymała jego spojrzenie i odpowiedziała:
— Nietylko.
Chciał skierować się ku głównemu gankowi domu, ale ona wskazała mu drzwi boczne.
— Pójdziemy drogą krótszą, przez pokój wuja.
— Mnie do dzienników nie jest tak pilno — zażartował.
— Ale Bronia siedzi nad książką i na mnie czeka — odpowiedziała.
Przez drzwi, wychodzące na ogród, weszli do pokoju, za którego oknem rosły duże krzaki akacji. Pokój zaś miał kształt szuflady, było w nim łóżko, biurko stare, kilka jeszcze sprzętów starych i najstarszy ze wszystkich fotel głęboki, jeden z tych, które niegdyś nosiły nazwę wolterowskich.
— To pokój wuja. Tu czytuję mu głośno, w zimie więcej, w lecie mniej, ile można i jak się zdarzy... Wuj siaduje na tym fotelu, ja na tym taborecie, tu pali się lampa i — czytamy...
— Plutarcha? — podchwycił Roman.
— Różne rzeczy... czasem dzienniki i powieści, czasem Plutarcha, albo Biblję...
Ożywiła się i kiedy gestami żywemi, choć zawsze spokojnemi wskazywała przedmioty wymieniane, oczy Romana były do niej przykute. Teraz dopiero spostrzegł, że ma w warkoczu lewkonję, której blada różowość odbijała wdzięcznie od kruczej czarności jej włosów.
— Pokój wujenki jest znacznie większym od tego... a nasz, mój i Bronki, tu, obok wuja, abym mu była zawsze pod ręką.
Otworzyła drzwi staroświeckie, nizkie, o jednych tylko odrzwiach wapnem wybielonych. W pokoju, do którego weszli, ściany były także pobielone, białe firanki przystrajały okna, u ścian stały dwa łóżka biało zasłane. Przy stole, stojącym po środku pokoju, Bronia siedziała nad książką. Powitała wchodzących skinieniem głowy i znowu zanurzyła się w czytaniu. Irena otworzyła szafkę oszkloną, Roman podszedł do dziewczynki i pochylając się nad nią, zapytał:
— Czy to jeografję Bronia studjuje?
Podniosła ku niemu spojrzenie roztargnione.
— Dlaczego to ma być koniecznie jeografja?
— Bo w tej nauce zaszłaś już daleko, aż do piątej części świata...
— Bardzo trafnie Romek zgaduje. Właśnie teraz uczę się o Australji...
— Ztąd to właśnie przyszło jej do głowy przezwisko, które, kuzynie, dała ci wczoraj.
— Za które Romka bardzo przepraszam — tonem skruchy i oczu nie podnosząc z nad książki, szepnęła dziewczynka.
— Cóż znowu? zkądże się wzięły te przeprosiny?
— Wszyscy kazali mi Romka przeprosić. No, już przeprosiłam, a teraz niech sobie Romek ztąd idzie i nie przeszkadza...
Roman zwrócił się do Ireny.
— Czy i ty, kuzynko, powiesz mi to samo?
— Bardzo grzecznie przeproszę, ale powiem... bo teraz nie mamy czasu...
— Na próżne gawędy z włóczęgami...
— Tak.
Podała mu paczkę gazet, które on wziął z ukłonem dziękczynnym; ale przez pół minuty jeszcze nie odchodził. Oboje stali, nagle zmieszani, z tajonemi wspomnieniami wspólnej wiosny życia. Umilkli, spoważnieli, ale oczy ich przez tę połowę minuty nie rozłączały się z sobą i śmiały się do siebie.
Kiedy nakoniec Roman odszedł, Irena stanęła u okna, plecami zwrócona do pokoju i stała tak długo, że Bronia, kilka razy wzrok na nią podniósłszy, zawołała:
— Iruś! zróbmy już lekcję, bo do obiadu trzymać mię tu będziesz i nie będę miała czasu pójść do gołębi...
Irena odwróciła się, a dziewczynka, popatrzywszy na nią swemi żywemi, roztropnemi oczyma, zawołała:
— Iruś! czego ty taka smutna?
Była istotnie tak smutną, jaką Bronia nigdy jeszcze jej nie widziała.
Na parę godzin przed wieczorem Roman wszedł do pokoju Stefana. Miał zamiar wziąć ztamtąd książkę, ale to, co w tym pokoju zobaczył, tak go zajęło, że pozostał w nim dłużej, niż zamierzał. Były tam jednak tylko rzeczy bardzo proste: żelazne łóżko ze szczupłą pościelą, dwa stoły, obciążone papierami, spora szafa oszklona z szeregami książek, na ścianach para map dużych, kilka litografowanych kopij obrazów sławnych i krzyż duży z czarnego drzewa. Jeszcze kilka krzeseł obitych kraciastym kilimkiem, więź kwiatów polnych w dzbanku glinianym, ściany pobielone, sufit z grubemi belkami, dwa okna nieduże otwarte na widok dość rozległy — nic więcej. Rzeczy niezmiernie proste, ale Roman uczuł odrazu, że ta prostota posiada dno, na którem spoczywa jej pochodzenie i znaczenie. Bo środki majątkowe pozwalałyby młodemu Darnowskiemu na wcale inne urządzenie mieszkania. Nie mogło tu być przepychu, mógł być komfort. Roman, oglądając się po pokoju, myślał. Zwarjował na kamedulstwie! Mieszka jak mnich, z wyjątkiem książek i papierów zabazgranych. Więc jeżeli nie kameduła, to benedyktyn.
Zajmował go szczególniej krzyż tak duży i w taki sposób umieszczony, że zdawał się panować nad tym pokojem, stanowić jego godło. Kilka razy powracał do niego wzrokiem, aż spojrzał na papiery, okrywające jeden ze stołów. Mnóstwo kartek okrytych pismem tak wyraźnem, że odrazu rzucały się w oczy imiona własne wsi, miasteczek, okolic, może rodów. Obok tego bez ładu porozrzucane i w części pootwierane książki, broszury, zeszyty z notatkami. Książki gospodarskie i rachunkowe znajdowały się na drugim stole, bliżej okna, przy którym stanąwszy, Roman patrzał długo na krajobraz niezbyt wspaniały, ani osobliwy, ale pełen szczegółów, składających całość ponętną. Za ogrodem darnowskim łąka ta sama, którą widział wczoraj, ciągnąca się pasem długim pomiędzy borem i polem, ubrana w rozrzucone zrzadka drzewa i krzewy. Przepływała ją rzeczka wązka, co chwilę chowająca się w olchy lub leszczyny i co chwilę znowu z za nich wybłyskująca cieniutką nicią srebrną. Na ciemnem tle boru najrozmaitszemi odcieniami zieloności odrzynały się drzewa liściaste. Na polu bielała w oddali płachta gryki kwitnącej zielonością majową, świecił łanek niezebranego jeszcze końskiego zębu, tu i owdzie na żółtych próżniach wzbijały się krótkie dymy z malutkich ognisk pastuszków. Nad całym tym obrazem panował punkt z wielką gromadą drzew wysokości rozmaitej i wdzięcznie wychylającym się z niej pałacykiem, w blasku słońca olśniewająco białym. Było to niebardzo blizko, ale też niezbyt daleko. W powietrzu, mającem już trochę kryształowej przezroczystości pierwszych dni jesiennych, wzrok dobry mógł dostrzegać wyraźnie zarysy pięknego budynku i dwie baszty nieduże, u góry go przyozdabiające. Wyglądało to zdala wdzięcznie i wytwornie. Białość pociągała wzrok; patrząc na krajobraz, trzeba było powracać ciągle wzrokiem do pałacyku, który stanowił jego punkt ogniskowy i wydawał się czasem jego strażnicą, a czasem ukoronowaniem. Roman nie mógł przypomnieć sobie, do kogo miejsce to należało i kto w niem mieszkał.
Sam nie wiedząc kiedy, usiadł na krześle, stojącem u okna i, spoglądając na pokój Stefana, to na krajobraz za oknem, wpadł w zamyślenie długie i kamienne.
Irena jest ładną, ale więcej jeszcze miłą i przedewszystkiem ma dla niego urok takiej świeżości kobiecej, jakiej oddawna już nie spotykał. Tej twarzy nie dotknął nigdy ani pyłek bielidła i różu, tem ciałem nie wstrząsała nigdy burza zmysłów. Czysta, świeża, pomimo spokoju ruchów i rysów swobodna w obejściu się, nawet wesoła. Wprawdzie wesołą widział ją tylko zrana, kiedy szła z nim przez dziedziniec, a potem pokazywała mu pokój wuja. Przy obiedzie była już milczącą i zamyśloną, a wnet po nim zniknęła pod jakimś pretekstem, nie chcąc towarzyszyć jemu i Broni do gołębnika, w którym dziewczynka hodowała swoje ulubione ptaki. Naturalnie, musi bywać często smutną. Nigdy w to nie uwierzy, aby mogła czuć się zadowoloną z położenia swego i nie lękać się przyszłości, która ją oczekuje. Wprawdzie mogła była z łatwością odmienić tę przyszłość. Chciał bardzo zapytać ją o przyczyny, dla których odrzuciła propozycję baronowej, ale nie śmiał. Rzecz dziwna, ale wobec tej skromnej dziewczyny czuł się daleko mniej śmiałym, niż wobec kobiet, zajmujących w świecie pozycje wysokie. Bo takie istoty nie wiedzieć z jakiej strony zaczepiać, aby ich nie zranić, nie obrazić, nie zrazić. Ogromnie lękałby się zrazić ją do siebie, chociaż i bez tego czuje, że jest pomiędzy nimi rozdział wielki, a niema żadnej wspólności. Jak to? a przeszłość? Długie dni i tygodnie przed laty wspólnie spędzone? Wspólne czytania, rozmowy, uniesienia, marzenia? Ciekawość, czy ona to wszystko pamięta choć trochę? Bo co do niego, rozumie doskonale, że mógł kochać się w niej bez pamięci. Teraz jeszcze to wspomnienie czyni mu ją blizką. Patrząc na nią, doświadcza uczucia odnajdowania czegoś, co kiedyś było mu drogiem, a potem gdzieś przepadło. Gdy raz zacznie myśleć o niej, nie może przestać. Dziś przez krótką chwileczkę, kiedy brał z ręki jej dzienniki, zdawało mu się, że była wzruszoną. Ale musiało to być złudzenie. Byłby zarozumialcem, albo głupcem naiwnym, gdyby od niej i od Stefana spodziewał się czegoś innego, oprócz zdawkowej uprzejmości, do której obowiązuje gościnność. Jednak szkoda! Jednak wolałby wywieźć w świat daleki wspomnienie ich przyjaźni, niż obojętności. W ten sam świat daleki, po którym rozsypali się, jak garść piasku, dawni jego towarzysze i przyjaciele. Dobrze, że choć z dwoma z nich spotka się tutaj! Co tak strasznego spotkać mogło tego Kazia Domunta, który był takim ładnym, żywym, miłym chłopcem? Bohdan Rosnowski, starszy od niego, wyprzedził go też na drodze życia. Ale obaj idą jedną drogą, więc może zbliżą się i zaprzyjaźnią z sobą choć na ten czas krótki. Nie wiedzieć dlaczego uczuwa potrzebę zbliżenia się z kimś rzetelnego, takiego, które napełnia duszę ciepłem i otwiera ją zaufaniem. Chce wywieźć ztąd, koniecznie ztąd, iskrę ciepła, którąby miał schowaną w głębi serca tak, jak się czasem chowa w głębi skrzyni sztukę złota — na czarną godzinę. Po co mu to było, skoro prawdopodobnie nigdy już nie wróci, albo wróci na chwilę po długich latach... Brak konsekwencji i logiki! Wieczna zagadka duszy ludzkiej, napełnionej sprzecznościami losu ludzkiego, który, dając jedno, musi koniecznie odbierać drugie...
Wstał z krzesła i parę razy przebiegł pokój. Coś go niepokoiło. Stanął u okna, spojrzenie jego padło znowu na piękny pałacyk, jaśniejący w oddaleniu wielką białością z pomiędzy drzew ciemnych.
— Śliczne to być musi miejsce! Temu, kto tam mieszka — dobrze! Ma gniazdo własne, kanwę życia gotową. Może nie wyrzekać się niczego, nie rozstawać się z niczem, nie żałować niczego i — żyć dobrze!
Od łąki niedalekiej, od dalszego boru, od szmaty pola za łąką i skłonu nieba, zasnutego fioletową mgłą oddalenia wiała niezmierna świeżość i głęboka cisza zieleni, błękitu, wody srebrnej, ściernisk blado-żółtych. Nie przerywał tej ciszy, owszem, zlewał się z nią i dodawał jej głębi turkot młockarni monotonny, głuchy, toczący się w dość znacznej odległości. Odpowiadało mu z wnętrza domu warczenie inne, daleko słabsze. To ktoś w dalszych pokojach domu szył na maszynie. Raz dała się słyszeć kędyś na dziedzińcu krótka rozmowa dwu głosów męzkich, która wnet ustała; raz także głos kobiecy świeży i czysty z otwartego okna zawołał:
— Broniu! Broniu! Broniu!
Roman podniósł głowę i pomyślał:
— Miły, śliczny głos!
Zresztą, cisza panowała we dworze darnowskim i dokoła niego. Zwierzęta z pastwisk, ludzie od prac rolnych jeszcze nie wracali. Od więzi roślin, stojącej na stole w dzbanku, rozchodziła się woń leśna, przypominająca mchy wilgotne i sosny. Garść wrzosu przemagała w niej liljowością delikatną, z pośród której złota rózga, niby palma mistyczna wznosiła wysoko kiść jaskrawo-żółtą. Paproć zielona, wypadając z bukietu, opuszczała się na zapisane papiery; po koronkowych jej tkankach promyk słońca biegał złotym esikiem. Kilka takich esików i kółek błyszczało na białych ścianach i migotało, w miarę poruszania się z wiatrem liści wielkiego wiązu, rosnącego za oknem.
Roman zwolna opuścił się na krzesło i z głową w tył odrzuconą, z rękoma nad nią splecionemi długo pozostał. Uczuł prostą, fizyczną błogość, idącą od rzeczy prostych i czystych. Z błękitu, z zieleni, z mgły, zasuwającej daleki kraniec nieba, z milczenia pól, z turkotu maszyn, z łagodnego szmeru liści za oknem i swawolnego migotania światełek na ścianie, spływała w niego słodycz ukojenia i cisza spoczynku... Z temi uczuciami przyglądał się znowu pokojowi Stefana ciekawie i uważnie. Ślicznym jest ten pokój w porze błękitów, zieleni, wrzosów liljowych i tańczących po ścianie esików złotych! Ale jak to wygląda w porach roku innych: twardych, surowych, długich? Tu doświadczył widzenia bardzo wyraźnego.
Wieczór jesienny, albo zimowy, mniejsza o to! lecz z czarną ciemnością za oknem, a w pokoju ze światłem lampy, które nie może rozproszyć mroku we wszystkich jego kątach. Ciemność okrywa krajobraz, oblany deszczem czy okryty śniegiem i wyda je[2] się otchłanią, w której uwięziona melancholja szumi, jęczy i wzdycha głosami wiatrów. Światło lampy skupia się nad stołem, przy którym na tle rembrandtowskiem, to jest na płachcie światła, otoczonej ciemnością, uwypukla się głowa młodzieńca, pochylonego nad papierem, którego powierzchnię ręka jego okrywa pismem szybkiem i bujnem. Dokoła ręki piszącej leżą mapy, książki, broszury. Nie jest ona białą, ani delikatną; owszem dość na nią spojrzeć, aby przypomnieć sobie skwary i roboty letnie; niemniej przecież pisze. Jest to ręka, która od młodu przędła promień z gwiazdy wiedzy i teraz przędzie go w dalszym ciągu. Ciemność za oknem szumi i wzdycha, w domu cicho, tylko któś na dole czyta głośno. Jakiś głos kobiecy czysty i świeży głośno czyta. Zresztą nic. Młody benedyktyn z twarzą wypukłą na płachcie światła otoczonej zmrokiem, jak ton na akordzie z tonami innemi, zlewa się z ciszą, samotnością, z zimą i nocą. Świat ze swoim hałasem, z gorączką, z wirem, blaskiem i jego upojeniami tak ztąd daleko, że można mniemać, iż ciemność, wisząca za oknem, jest przestrzenią między planetarną, która rozdziela dwa różne globy. On wyrzekł się tamtego. Mógłby znajdować się w jego blasku, wirze, gorączce i upojeniach, ale nie chce. Dla czego nie chce? Co przykuło go do ciszy, samotności, zimy i nocy? W kącie pokoju świeci iskra stalowa, którą światło lampy krzesze w żelazku kosy, opartej o ścianę. W innem miejscu, na ścianie, występują z mroku linje wielkiego krzyża, surowe i czarne.
Roman przetarł dłonią czoło i oczy. Powstawało w nim uczucie szacunku, zmieszanego z podziwieniem dla czegoś, czego jeszcze nie mógł wyrozumieć do dna.
Drzwi pokoju otworzyły się prędko i głośno. Przedtem jeszcze Roman mógł był usłyszeć szybkie stąpania po wschodach, ale był tak zamyślonym, że nie usłyszał. Teraz zobaczył we drzwiach człowieka wysokiego i bardzo szczupłego, który na pierwszy rzut oka wydał się mu nieznajomym. Z ręką na klamce, w postawie wahającej się, przybyły stał chwilę patrząc, poznając i niepoznając, aż na twarz uderzająco białą wytrysnął uśmiech z którym zawołał.
— Romek!
Potem dodał ciszej.
— Jeżeli się nie mylę!
Roman powoli wstawał z krzesła, ale potem rzucił się ku wchodzącemu z okrzykiem.
— Kazio Domunt!