Bóg wie kto (Orzeszkowa, 1910)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Bóg wie kto
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BÓG WIE KTO.
(R. 1863).

...A teraz, opowiem z dziejów wiosny owej historyjkę śmieszną.
Jakto, — dziwisz się, — pośród tragedii takiej — śmiech? O, moja droga, życie jest zlepem gliny i marmuru, uplotem sznurów pereł i sznurków korali.
Perłowe gamy śmiechu nad koralową strugą krwi, cień nocy na jutrzni porannej, cień grzechu na szacie anioła, na złotogłowiu łzy, — skaczący i ubielony klown w ponurej celi smutku.
Wszystko bywa i bywa razem, w jednym momencie czasu, — w jednem sercu ludzkiem.
Pewien pisarz słynny ilekroć kreślił słowo: życie, tylekroć obok umieszczał w nawiasie inne: galimatias.
Galimatias taki, że niech już w niem samo tylko oko Boże rozróżnia glinę od marmuru, rdzę, która plami płatek białej róży, od spalonego w żarach słonecznych jej serca, śmiechem dzwoniące perły — od sznurów korali, ciekących kroplami krwi...
I to zważ jeszcze, że im serce głębsze, im klawiatura jego szersza i cieńsze, zwinniejsze palce, które klawiszami poruszają, tem częstszemi być w niem muszą spotkania chmur z błękitem, wybielonych klownów z czarnemi smutkami, rdzy z białością, łez ze śmiechem...

*

Oj, byłyśmy, były za śmiech ten nasz długo gderane! Oj, byłyżeśmy za ten nasz figiel gromione!
Bo i trzeba było młodości bujnej, lekkomyślnej, rozbawionej, rozpieszczonej, aby figla podobnego spłatać; bo i trzeba było szczęścia dużego, aby zań pokuty nie ponieść...
Dziewięć nas wszystkich było i miały widok ciekawy, a śmiem powiedzieć — i ładny, ktoby nas dnia owego, w tym pokoju i naokoło stołu tego widział.
W początku marca powiedziano nam: robić szarpie i bandaże, szyć koszule jedwabne i konfederatki; a tu marzec końca swego dobiega — i jeszcze nie wszystko gotowe.
Wieleśmy już zrobiły. Żadna z nas już ani jednej szalki albo szmatki jedwabnej nie posiadała, bo wszystkie poszły na te koszule, co to się ich brud i robactwo nie imają. Skrzynki też sporej wielkości — z puchami szarpi, śniegami bielizny różnej napełnione. Ale konfederatki... Zaledwie przed paru dniami barankowe oszycie do nich przywieziono.
Nie nasza wina! Miasteczko dalekie — i nikt w niem dotąd o takich ilościach futerek barankowych ani słyszał. Z większego i jeszcze dalszego miasta sprowadzone spóźniły się, lecz gdy tylko przybyły, wnet we wszystkie strony rozleciały się po sąsiedztwie wici, na pilną, nagłą, wspólną robotę zwołujące.
Przyjeżdżajcie! przyjeżdżajcie!
Stefuniu, Oktuniu, Klemuniu, Maryniu, Wincusiu, Tosiu, przyjeżdżajcie! przyjeżdżajcie i zabierajcie się do szycia!
A może i pani hrabina przyjechać i szyć, szyć, szyć z nami zechce?
Naturalnie! — odpowiedziała — z chęcią wielką, z radością!
I śliczną Inkę, pani Teresy ubogiej, ale tak zacnej, córkę, zaprosić trzeba? A jakże! naturalnie! czemużby nie?
Do okrągłej dziesiątki jednej zabrakło, ale ośm przyjechało, a że do mnie przyjechały, więc byłam dziewiątą.
Przyjechały do mnie, bo ja wówczas — oho! — miałam skarb! Skarb ten miałam różany i złoty, który nazywa się miłość ludzka.
Nie wiem, za co. Może za młodość, może za wielką żywość, może za to, że serce nosiłam na dłoni, takie gorące, że strumienie cieplika dokoła rozlewało — i od tęcz, które w niem grały roziskrzone.
A może to i nie był skarb rzeczywisty, ale tylko w jego rzeczywistość wiara? Już teraz i nie zdołam w tej mojej pierwszej, bujnej młodości rozróżnić, co było prawdą, a co tylko wiarą, jeszcze przez żadne zmienne albo zimne usta nie zdmuchniętą.
Dość, że wówczas, kiedy zaśmiałam się, wszyscy się śmieli, kiedy zapłakałam, wszyscy przybiegali pytać: Czego? czego? kiedy oddalałam się, wszyscy wołali: nie odchodź a kiedy zawołałam: przybywajcie! wszyscy przylatywali.
Przez całe przedpołudnie — powóz za powozem, powozik za powozikiem — przed ganek domu zajeżdżają.
Oktunia, zgrabna jak ulana, w amazonce i kapelusiku z piórkiem, jak z angielskiego sztychu zdjęta, konno przyjechała.
Pani hrabina, piękna, silna brunetka, jedną historję tragiczną za sobą, a drugą przed sobą mająca, dziś wyskoczyła z karety, śmiejąc się i czarne błyski dżetów, które suknię jej okrywały, na wszystkie strony rozsiewając.
Inkę matka przysłała wózkiem jednokonnym, przez chłopa w baraniej czapie powożonym.
Niewiele przed południem wszystkie byłyśmy już zgromadzone w różowym pokoju.
Salonik nie duży, do większego przylegający i taki różowy, jak młodość moja. Na różowość młodości mojej poczynały wypływać nieśmiało jeszcze pełzające lub szybko przelatujące chmurki, ale w pokoju firanki u drzwi i okien, obicie na sprzętach, arabeski na ścianach — różowe. Tylko przez dwa okna, z za festonów firanek, szare niebo marcowe i szara mgiełka marcowego deszczyku zaglądały, sprzeczając się z kwiatami. Bo tu i owdzie, na gzemsie kominka, na etażerkach, stołach, pomiędzy białemi kolumienkami, zdobiącemi biurko staroświeckie, w wazonach i wazonikach — rośliny kwitnące. Oprócz kwiatów, na gzemsie kominka jest jeszcze kot czarny, który u ram wielkiego, męzkiego portretu w kłąb zwinięty, śpi aż chrapie. Przez okna, w szarej mgiełce widać drzewa, drzewa, drzewa, a ponieważ bezlistne są jeszcze, więc śród nich ciemne od wilgoci szlaki alei, alei, alei...
Ciasno dziś w różowym pokoju. Przeciwko zwyczajowi, pośrodku stoi długi stół, a dokoła stołu, na dziewięciu różowych krzesłach siedzimy wszystkie dziewięć, różowe, od powitań serdecznych i serdeczniejszego jeszcze nad nie zapału.
Na wysokich poręczach krzeseł, już i wówczas staroświeckich, na kanapie rozłożystej, na bocznych stolikach — etażerkach, biurku — rozwieszone, rozłożone materjały wełniane trzech kolorów. Białość, amarantowość i szafirowość.
Pokój wygląda jak wielkich rozmiarów sztandar narodowy. Pstro i pełno. Tak pełno, że ilekroć która z nas wstanie i po pokoju się obróci, tylekroć coś białego, amarantowego, lub szafirowego zkądciś ściągnie i za sobą pociągnie, a inne przestrzegają: Ostrożnie! Kaszmir splamić się może! Bo z kaszmiru tych trzech kolorów szyją się konfederatki. Jak w nich partja ładnie wyglądać będzie!
— Jak łan kwiatów! — poetyzować zaczynam.
— Jak maki, z bławatkami zmieszane — rumieniąc się i z cicha poetyzowanie kontynuje Stefunia.
Mężatką już jest od lat kilku i panią dużego, bogatego domu a nic jeszcze nie zdołało, choćby o pół tonu, podnieść skali jej nieśmiałego głosu, ani od częstych rumieńców ochronić twarzy — białej wśród bardzo czarnych włosów.
— Nie jak maki, ani żadne inne kwiaty, ale — jak wielki trzykolorowy sztandar wyglądać będą!
Słowa te, z szerokiem gestem ramienia wymówiła najwyższa z pomiędzy nas wzrostem i oczy najsmutniejsze, a czoło najbledsze mająca Klemunia Koniecka. Najpoważniejszą też z pomiędzy nas była może dlatego, że najstarszą, bo miała już lat aż 25. Z drugiego końca — cyfra wieków naszych zamykała się ośmnastu latami ślicznej Inki.
W pokoju pstro, ale na nas pstrocizny żadnej niema, o, nie! Żałoba narodowa. Suknie czarne, ozdoby z dżetu lub polerowanej i kunsztownie wyrabianej stali. Włosów tylko cała gama: od kruczo czarnych, przez różne odcienia złota, do jasnych, jak len.
Zrazu duży był gwarek głosów. Oglądanie materji, chwalenie, ganienie, narady, zwrócone do mnie zapytania.
— Ile ich uszyć mamy?
Krótko, lecz z dumą odpowiadam.
— Sto.
Aż krzyknęły.
—Tak wiele!
— Daleko więcej trzeba. Części tylko podjęłam się za siebie i za was.
— A no, dobrze! Zrobi się! Szkoda nawet, że nie więcej. Zawiniemy się i dzień, dwa, trzy...
— Tydzień, dwa! — reflektuje Klemunia.
— Niech sobie i tydzień albo dwa! Kamieniem zasiądziemy i będziemy szyć, szyć, szyć...
Zaczynajmy tedy! Dobrze, ale, nim szycie rozpocząć, skroić wprzód trzeba. Według formy — tej oto! Która najlepiej kroić umie? Wincusia umie! Oto nożyce; prawdziwie krawieckie, doskonałe!
Rosła, zgrabna, hoża, stalowemi szpilkami u szyi, pasa i włosów błyskająca Wincusia, w odważnej i raźnej postawie u stołu staje, materje przed sobą rozkłada i — czach, czach, czach!
Okazuje się, że nieosobliwie umie. Już parę kawałków kaszmiru zepsuła, lecz to jeszcze mała bieda.
— Dużo go jest, więc choćby go trochę i napsuła... Ale baranków, wiecie co, że baranków zdaje się... mało...
Westchnienia trwożne.
— Tak, tak, bardzo ich jakoś mało! Broń Boże, nie wystarczy.
Wincusia tonem żałosnym:
— Boję się! niech kto inny...
Ba! łatwo powiedzieć! ale kto?...
— Może pani hrabina umie?
Wstrząsnęła się przecząco, tak, że aż czarne błyski dżetów dokoła siebie rozsypała.
— Jak żyję, nie kroiłam nic!
— Oktuniu! może ty...
Amazonka, igłę z nicią przez kaszmir przewlekając i głowy jasnozłotej z nad roboty nie podnosząc, głośno na cały pokój, na nutę słynnej wówczas arji: Rachelo, kiedy Pan, w dobroci niepojęty“ — zaśpiewała i zatrelowała.
— Nie u-miem — nie u-miem — dajcieee-mi święęę-ty pooo-kój!
Marylki Jaroszyńskiej zawołać, panna służąca to jest, której trzej bracia do partji idą. Ufać jej można, jak zresztą całej służbie.
Przywołana wbiegła. Sukienka w żałobne kratki, głowa w loczkach, żywa, fertyczna, śmiała. Dowiedziawszy się o co chodzi okiem znawczyni futerka barankowe, siwe i białe, obejrzała, poczem ze wzruszeniem ramion:
— I to ma do stu czapeczek wystarczyć jeszcze takich kwadratowych! Żarty chyba! Ledwie może do sześćdziesięciu wystarczy.
— Jezus Marja! Co ty wygadujesz, Marylko!
— Bóg wie, co pleciesz!
— Nie znasz się!
— Nieszczęście przepowiadasz...
— Tu żartów niema! To byłoby nieszczęście!...
— O nowem sprowadzaniu ani myśleć!...
— Gdzież tam! czasu już niema...
— Krój, Marylko! Zaczynaj krajać! Zobaczysz, że wystarczy...
Ręce błagalnie złożyła i głosikiem cienkim zawołała:
— Boję się! Jak mamę kocham, nie wystarczy, a potem panie powiedzą, że źle wymiarkowałam i że to moja wina!
Nic tak łatwo do pasji doprowadzić nie może, jak strach. Strachem zdjęła mię przepowiednia Marylki, więc wpadam w pasję i nie wołam już, ale krzyczę, wprost krzyczę.
— Pani Czernickiej tu poproś. Powiedz, że prosimy bardzo żeby przyszła!
— Czernickiej! Czernickiej! Powtarza mną chór kilku głosów, a inne wołają:
— Czernisi! Czernisi na ratunek zawołać!
Żona to nadleśnego, w oficynie mieszkająca z mężem i z synem jedynakiem, którzy obaj do partji iść mają. O, ta na wszystkiem zna się! Gdy idzie o gospodarstwo i wszelkie inne takie rzeczy, wszystko robić umie i robi gorliwie, sumiennie.
Wchodzi. Wysoka taka, że my przy niej liliputki, a taka od góry do dołu cienka i równa, że nić gładko wyprzędzioną przypomina. U szczytu główka mała, z małą twarzyczką żółtą i małemi oczkami czarnemi, a z tyłu głowy ubożuchny warkoczyk, spiralną linją sterczący nad włosami, tak wygładzonemi i błyszczącemi, że zdaje się być bardzo obcisłym czepeczkiem z czarnego atłasu. Czarną suknię na sobie ma i na czole pod czarnym atłasem włosów zmarszczki bardzo sympatyczne, bo o jakichś poczciwych troskach i trudach opowiadające, wyraźnie opowiadające.
Ciekawie na nas i na robotę naszą spogląda i, wezwaniem uradowana, z uśmiechem kłania się na wszystkie strony. A z naszej strony zgiełk wykrzykników:
— Czernisiu, ratuj! Oto baranki!... Sto konfederatek uszyć! Zmiłuj się, zrób tak, aby wystarczyło! Popatrz, pomiarkuj, wymierz, skrój!
Patrzała, miarkowała, na wszystkie strony baranki obracała, milcząc. Zły znak, że milczy. Żaden grek w obraz Pytyi trwożniejszego wzroku nie wlepiał, niż nasz był w tej chwili.
— Cóż? Jak pani Czernicka o tem myśli?
— Co myślisz, Czernisiu?
A ona z zastanowieniem i tonem uroczystym odpowiada.
— Nic nie myślę. I nic teraz ostatecznego nie powiem. Straszyć nie chcę i obiecanek-cacanek nie lubię. Może wystarczy. Może nie wystarczy. Dobrze miarkować i wymiarkować trzeba. Ale — że zrobię wszystko, co w możności człowieczej jest, o tem panie upewniam, bo przecież to nie dla kogoś tam jednego, ale i dla szczęśliwości publicznej robota.
Lubiła czasem Czernisia mówić górnie i tę „szczęśliwość publiczną“ jakoś tak sama sobie wymyśliła bo ilekroć dwa te wyrazy wymawiała, stawała się trochę rozrzewnioną i zarazem uroczystą.
— O nożyczki proszę...
— Są! są. Oto są! Moja Czernisiu, moja złota, miarkuj, rozmiarkuj!
Ciężar nam wszystkim z piersi spadł. Już kiedy Czernisia czemś się zajmie i o coś się postara...
Przy naszym stole z krajaniem swojem zmieścić się nie mogła, więc gdy przy bocznym stoliku, różne fraszki i fatałaszki z niego zdjąwszy, nad górą barankowych futerek stanęła, to zdawać się mogło, że różowe tło pokoju przerznęła kresa czarna i długa, u szczytu w kropkę ze sterczącym ku górze ogonkiem zaopatrzona.
Milczenie na długo różowy pokój zaległo; tylko w nim osiem par rąk z igłami w palcach — to podnosi się nad pochylone głowy, to opada, i dwoje nożyc, to otwiera się, to zamyka aż czasem zgrzyta. Nożyce Wincusi działają w tempie śpiesznym, Czernisi w powolnym, ostrożnym. Patrzymy czasem na nią, gdy czynność krojenia na chwilę zawieszając, przypatruje się rozłożonej na stole sztuce baranków, wzrokiem ją przemierza, z palcem do ust przytkniętym rozmyśla, rozważa i dobra nadzieja do serc nam wstępuje.
Nadzieja! Tej pełne byłyśmy nietylko co do oszyć u kwadratowych czapek. Najróżniejszemi głosy śpiewała ona w wiośnianych głowach naszych, które dotąd czubkami fryzur zaledwie wychyliły się na świat zawodowy, okrutny, i w sercach naszych gorących, aż wrących, które brzegami warg zaledwie ostrych brzegów puharu jego dotknęły.

„O młodości...
Śnie na kwiatach,
Śnie mój złoty“...

Czemże są kwiaty młodości? marzeniem, co więdnie w jesieni. Czem jej złoto? Nadzieją, co w ogniu życia topione, po drogach jego z serca wycieka.
Za oknami szary deszczyk marcowy mży i mży; z przeciwnego końca domu dochodzą czasem brzmienia męzkich głosów niewyraźnie i na długo milkną. Cisza.
W ciszy różowego pokoju o jaskrawości trzech kolorów, na wszystkie strony rozrzuconych, rozległ się przyciszony, z głębokiem, piersiowem brzmieniem, głos kobiecy, który mówić zaczął:

„O, matko Polko, gdy u syna twego
W źrenicach błyszczy genjusz świetność,
Jeśli mu patrzy z czoła dziecinnego
Dawne Polaków duma i szlachetność“...

Z robotą i rękoma na kolanach opuszczonemi, z bladem czołem, naprzód nieco podanem, Klemunia Boniecka mówiła wiersz, wszystkim nam dobrze znany, przez wszystkie prawie na pamięć umiany. Nie deklamowała, — mówiła. Mówiła powoli, zcicha, spokojnie:

„Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem,
Do taczkowego każ zaprzęgać woza:
By przed katowskim nie zbladnął obuchem,
Ani się spłonił na widok powroza“...

Mówiła powoli, zcicha, spokojnie. Tylko w głębokim jej głosie pobrzmiewały czasem nuty bólu i smutku, a w siwych źrenicach, które z pod wypukłego czoła kędyś w oddali tkwiły, płonął ogień spokojny, równy, silny.

„Zwyciężonemu za pomnik grobowy
Zostaną suche drewna szubienicy,
Za całą sławę krótki płacz kobiecy,
I długie, nocne rodaków rozmowy"...

U szyi jej, na czarnym staniku połyskiwała ramka stalowa, obejmująca portret Kościuszki.
Szyć nie przestając, wiersza na pamięć umianego słuchałyśmy tak, jak gdybyśmy po raz pierwszy w życiu go słyszały: z przyśpieszonem biciem serc, z wilgocią na rzęsach. Hrabina westchnęła głośno; może o swoich dwóch synkach malutkich pomyślała. Oktunia szepnęła:
— Mój Stasik maleńki...
Wtem — u bocznego stolika zagrzmiało, runęło, jakby się trąba nad gruzami zburzonego Jeruzalem rozległa.
To Czernisia nos utarła. A potem, przez chwilę jeszcze, wielką chustą, łzy, po twarzy ciekące, ocierała.
Aby zasiadaniem do stołu przerwy długiej w robocie nie sprowadzać, śniadanie do różowego pokoiku przynieść kazałam. Na późny obiad, to już do sali jadalnej pójdziemy, ale teraz, byle jak, byle co, byle czasu tracić jaknajmniej! Co za szkoda, mój Boże, że człowiek, gdy ma coś lepszego i milszego do roboty bez jedzenia obejść się nie może! Niech tam w sali jadalnej panowie dziś sami jedzą, a my tutaj, pręciutko. Panom dziś tutaj przychodzić nie wolno, bo swemi żartami, wiecznem swojem sprzeciwianiem się — tylkoby przeszkadzali.
Przyszli jednak. Trzech domowych było i czwarty gość. W przerwie śniadaniowej przyszli, gdy Oktunia, bezkresny tren amazonki swojej podniósłszy, do salonu przyległego wybiegła, przy fortepianie usiadła i silnym sopranem na cały dom zaśpiewała: „Rachelo, kiedy Pan, w dobroci niepojęty"...
Gwar powstał, panowie weszli i śpiewaczkę otoczyli, prosząc, aby jeszcze co zaśpiewała. Więc nastąpiły „Les adieux“ Szuberta i „Bywaj dziewczę zdrowe. Ojczyzna mię woła“.
A czas uciekał.
— Oktuniu, dość śpiewania! szyć trzeba!
Zerwała się od fortepjanu, w trenie amazonki zaplątawszy się, o mało nie upadła, lecz zwinna, jak sarna, z więzów się wywinęła i krzesła swego dopadłszy, już szyje, szyje. A my panów nietylko z różowego pokoju, ale wogóle z pobliża swego wydalić usiłujemy. Niech sobie na drugi koniec domu idą, niech nam co prędzej z oczu schodzą, niech nam nie przeszkadzają.
Oktunia ani na mgnienie oka szyć nie przestaje, pełnym głosem, na nutę „Rachelo, kiedy Pan" śpiewa:
— Niech dają nam święęę—ty — poooo—kój!
Nie chcą zrazu odchodzić, opierają się, proszą, aż na koniec ogłuszeni zakrzyczani, oddalają się, a w różowym pokoju znowu milczenie, szycie, ręce to podnoszą się, to opadają, czasem stalowa iskra na staniku lub w splotach włosów błyśnie, czasem nożyce zazgrzytają.
Bo Wincusia i Czernisia bez przestanku kroją i kroją; pierwsza raźnie i szybko, druga — różową ścianę wciąż długą, czarną kresą przerzynając, rozważnie, uroczyście.
Wtem turkot kół na dziedzińcu. Ktoś przyjechał. Tosia zarumieniła się, Ince igła z palców wypadła.
— Może wesoły Oleś! — żartujemy z pierwszej.
— Może p. Gustaw! — draźnimy się z drugą.
Ale że nic wcale, oprócz niewyraźnych w oddali głosów i kroków dosłyszeć niepodobna, więc Inka podnosi na nas oczy i z najsłodszą swoją minką proponuje.
— Pójdę, dowiem się kto przyjechał.
— Owszem prosimy. — Wybiegła i rychło, z greckim noskiem na kwintę spuszczonym, powraca.
— Pan Burakiewicz przyjechał — mówi.
— No, kiedy pan Burakiewicz, to nic wcale nas ta wizyta nie obchodzi. Z widzenia go tylko znamy i to — rzadkiego. Sąsiad, ładny majątek w pobliżu ma, ale panują jakieś tam przeciwko niemu uprzedzenia. Ważne to, że, niezbyt dawno w strony te przybyły, krewnych ani dawnych znajomych tu niema. Obcy i — Bóg wie kto. Ale ważniejsze jeszcze, że towarzyska strona jego niezmiernie wiele podobno do życzenia pozostawia. Elegantem podobno chce być i raz do kościoła przyjechał tak obficie jakiemiś okropnemi perfumami oblany, że pewna sąsiadka nasza, osoba słabowita i wielce trefna, zemdlała i z ławki kościelnej spadła, a modlący się gdzieś w pobliżu marszałek Boniecki tak się rozkichał, że aż mu nos nieco spuchł. Napoleona III-go stale podobno nazywał Bonapart, na istnienie końcowego e w tem nazwisku na żaden sposób zgodzić się nie chcąc i często-gęsto do mowy swej djabła mięszał, jako to: pal go djabli! Niech go djabli porwą! djabli wiedzą, co to znaczy etc. I „szelmę“ także mięszał. Ktoś słyszał go mówiącego: „djabli wiedzą, co ten szelma Bonapart dla nas zapazuchą swoją chowa“ a raz zapytany, jak mu się jakaś panna podoba, odpowiedział: „śliczna szelma, jak sto djabłów"!
Człek tedy niewykształcony i nieuobyczajony prostak. Ekonomski syn podobno czy coś podobnego. Bóg wie kto. Ale myśmy o tem wszystkiem ze słyszenia wiedziały. Z interesami tu i ówdzie przyjeżdżał czasem, lecz tylko przez gospodarzy domu przyjmowany gospodyniom ich nigdy przedstawianym nie bywał. N'étant pas présentable, do towarzystwa nie należał. Ale też można było powiedzieć, że się do niego wcale i nie garnął. Bezżenny, niemłody, żył na stronie, nikomu się nie narzucał, spokojnie sobie starzejąc i siwiejąc, gdyż, parę razy spostrzegłszy go w kościele i poblizkiem miasteczku, wiedziałyśmy, że ma srebrną siwiznę na głowie i wokół twarzy. A twarz ta, mocno rumianą cerą właśnie do nazwiska mu przypadała, dwojgiem tylko oczu bardzo błękitnych i błyszczących śród czerwoności ogólnej świecąca. Było to tak zupełnie, jakby kto w ćwikłowy burak wprawił dwie od rosy błyszczące niezapominajki i wszystko razem na srebrnej kądzieli położył.
Nic wcale tedy nie obchodziło nas to, że p. Burakiewicz za interesem jakimś zapewne do gospodarza domu przyjechał i szyłyśmy dalej, w robocie i milczeniu pogrążone, gdy nagle głos na uroczystą nutę nastrojony mówił.
— Memento mori!
To Oktunia, ręce na kolana opuściwszy i żałośnym wzrokiem po nas wodząc, słowa te pogrzebowe wymówiła i dodała.
— Jak w klasztorze, gdy na Silentjum zadzwonią...
— Jak u kamedułów, — szepnęła Stefunia.
— Dla czego nie rozmawiamy? — Rozmawiajmyż!
Aha? Dla czego nie rozmawiałyśmy! Łatwo to powiedzieć: rozmawiajmy! Kiedy ręce niewprawne coś z wielkiem staraniem i niemniejszym zapałem robią, usta aż oddymają się, lub aż zaciskają się z gorliwości, z wysilenia, a głowa im słów żadnych nie podpowiada.
— Przeczytajmy cokolwiek!
— Niech kto głośno poczyta!
Dobrze! Ale w takim razie jedna para rąk od roboty się oderwie. No niech tam! Godzinkę, jaką, dwie — para rąk popróżnuje, za to innym przyjemniej pracować będzie.
Skoczyłam do sąsiedniego salonu, wzięłam ze stolika ogromnie wówczas czytywaną, rozrywaną broszurę, w której Edmund About dokonywa nowego podziału Europy i wyznaczał w nim szerokie miejsce Polsce wielkiej, potężnej, niepodległej. Powszechnie utrzymywano, że pisarz ten był powiernikiem, zausznikiem cesarza franc. Napoleona III-go i że, jakby p. Burakiewicz powiedział, Bonapart ten sam mu ją podyktował. Więc kombinacje polityczne szerokie i głębokie, zakreślanie nowych wcale granic państwowych całkowite przemalowywanie mapy europejskiej — i kolorem najróżowszym z różowych wymalowano na niej przyszłość Polski. A kiedy Bonapart tak myśli, takie układa plany i żywi pragnienie, to już najpewniej tak się stanie, koalicja państw zachodnich na rzecz naszą się zawiąże i wszystkie te zmiany, drogą pokoju albo drogą wojny przeprowadzi. I trzeba tylko, abyśmy sami rąk i serc nie opuścili, abyśmy w mężnej walce nie ustali, abyśmy jej sztandar jaknajdzielniej, jak najwytrwalej rozwijali, — a Zachód z pomocą nam przyjdzie i tryumf sprawiedliwości, wolności, tryumf Polski, która od tak dawna za dwie te ideje cierpi i walczy — radosne surmy i trąby, rozgłośne hymny i peany, na wszystkie cztery strony świata rozgłoszą. Tak pisał na rozkaz podobno pana swego zausznik i powiernik Bonaparta. A gdy słowa pisania tego, żywym głosem odczytywane, rozlegały się po różowym pokoju, Boże! jaką radością skakały nam w piersiach serca, jakie gorące hymny i peany wyśpiewały wiośniane nasze głowy! Na cześć wspaniałomyślnego i rycerskiego świata, na cześć Bonaparta i sprzymierzeńców jego, na cześć blizkiego, niezawodnego, ogromnego trjumfu Polski, hymny i peany wyśpiewywały głowy wiośniane i wrzące serca nasze...
A że potem te głowy i serca — tak zwiedzione! — przez życie szły i do mogił doszły, na świat i ludzi przekleństwa nie rzuciwszy — dziw!
Lecz wtedy — kiedy walce tej świętej i tak przez obcych nawet podniecanej dopomagać — to dopomagać, ze wszystkich sił, każdą krwi kroplą, każdą iskrą ducha! Cała krew nasza i cały duch nasz rwały się, pędziły do — dopomagania i szczęśliwe czyniłyby wszystko... Ale tymczasem nic jeszcze do czynienia nie było, oprócz życia.
Więc słuchając pieśni słynnego francuza, cudnej pieśni, z wężowej gardzieli płynącej, szyłyśmy, szyły, szyły, czasem łzę rozrzewnienia z rzęsy ocierając, czasem twarze z nad roboty podnosząc i porozumiewawczo zamieniając się zachwyconemi, rajskiemi uśmiechy.
Nagle — w drżący często od wzruszenia głos czytającej, w wymowne słowa francuzkie wpadło podniesionym głosem wymówione jedno tylko słowo polskie.
— Zabrakło!
— Jezus Marja! Krzyknęłyśmy wszystkie i, zerwawszy się na równe nogi, otoczyłyśmy Czernisię, z której wyszło to słowo fatalne.
Z długiemi, cienkiemi ramionami wzdłuż figury długiej i cienkiej opuszczonemi, stała Czernisia zasmucona, zmięszana, a my, oniemiałe zrazu z konsternacji, załamawszy ręce, lub z desperacją niosłyśmy je ku głowom.
Więc tedy zabrakło!
— Do ilu zabrakło?
— Wykroiłam siedemdziesiąt ośm... już przy końcu coraz węższe, węższe paski kroiłam... ale panie Boże ratuj!... więcej nie wyszło. Do dwudziestu dwóch zabrakło!
Klęska nie tak ogromna, jak przepowiadała Marylka, jednak klęska.
Panie Boże ratuj! bo innego ratunku znikąd nie widać.
Chyba do panów pobiedz i poprosić, błagać, aby coprędzej do miasta posłali, do tego dalekiego... Ba! czasu za mało... za mało... i jak tam jeszcze sprawi się ten posłaniec...
Niech która z nas sama pojedzie!
Łatwo powiedzieć! Każdej coś na przeszkodzie stoi i zawsze ten czas, ten czas! Lada dzień przecież wszystkiego od nas zażądać mogą, a tu — nie gotowe! Stefunia mówi, że od męża swego wie, że lada dzień... a kiedy naczelnik organizacji tak mówi...
Bieda! gorzka nawet bieda! Takiej drobnostki nawet nie módz porządnie zrobić! Wstyd! Wiemy, że winy w tem naszej niema, jednak wstydzimy się czegoś... może złośliwe żarty męzkie z roboty niewieściej przeczuwając.
Kiedy tak biedujemy i środki ratunku wymyślamy, żadnego wymyśleć nie mogąc, drzwi od pokojów dalszych uchylają się nieco i przez wązki otwór nieśmiało zrazu wygląda utrefiona ładnie głowa Marylki Jaroszyńskiej, a potem wysuwa się ze szczeliny całkowicie i dziewczyna z filuternym jakimś ognikiem w oczach do różowego pokoju wchodzi. W miłości własnej trochę zadraśnięta, trochę może za drzwiami podsłuchiwała, jak sprawa z barankami się rozstrzygnie i co Czernisia o niej powie, a teraz weszła i zcicha, spokojnie, lecz z czemś filuternem w uśmiechu i w oczach, mówić zaczęła.
— Proszę pań, przez przedpokój teraz przechodziłam i futro pana Burakiewicza widziałam... Takie śliczne baranki! Siwe, takie delikatne, od tych delikatniejsze... śliczne!
Aż policzek na dłoń opuściła z podziwu nad ślicznemi barankami p. Burakiewicza.
A my, na wieść tę, aż zadrżałyśmy od srogiej, piekącej, od zjadliwej pożądliwości — czy zazdrości. Jeżeli jest na świecie oskoma moralna, tośmy wtedy napewno jej doświadczyły. Ot człowiek szczęśliwy, który takie baranki ma!
— I całe takie futro barankowe ma? — głosami osłabłemi zapytujemy.
— Caluteńkie! — Marylka odpowiada, a filuterne ogniki w oczach aż żarzą się i uśmieszki po ustach jej, aż skaczą.
— Niech panie pójdą i zobaczą, że nie kłamię, — mówi.
To prawda; Żeby choć zobaczyć! Pójdźmy zobaczyć!
Wniosek uczyniony jest przez Wincusię, która z wielkiemi nożycami w ręku nad stosem pokrojonych kaszmirów stoi, wszystkiemi swemi stalowemi szpilkami, broszkami, klamrami, błyska i wygląda bardzo energicznie.
— Pójdźmy zobaczyć! pójdźmy!
Nie przez aklamację, bo nie jednomyślnie wniosek przyjęty został; Klemunia, Stefunia, Hrabina i jeszcze ktoś z miejsca się nie ruszyły, ale pięć poszło.
Aby do przedpokoju dojść, trzeba było przez dwa duże i dwa mniejsze pokoje przejść. Szłyśmy. Pochód otwierała Wincusia, nożyce przez roztargnienie wciąż w ręku trzymając, potem dwoma parami Oktunia z Tosią i ja z Inką, a za nami w ariergardzie dybała na długich swych nogach Czernisia, czarną, długą, kresę przesuwając po obrazach i zwierciadłach, u ścian zawieszonych.
Zbitą gromadką skupiłyśmy się w przedpokoju dokoła wieszadeł, na których, — o Boże miłosierny! — futro pana Burakiewicza z baranków siwych... takie śliczne...
Ciche wykrzyki i głośne westchnienia. Żeby to którego ze znajomych panów własność była! Możebyśmy wyprosiły, wypłakały... na klęczkach choćby paść... A tak, nieznajomy jegomość, Bóg wie kto... skąpiec też pewnie, ani myśleć o proszeniu... Myśmy wprawdzie wszystkie a wszystkie swoje suknie i inne ubiory jedwabne oddały... ale to co innego... kobietyśmy! A panów wogóle o cokolwiek prosić, to probować kamienie gryźć... zwłaszcza jeszcze takiego... Bóg wie kogo!
Gdy tak biedujemy i lamentujemy, główka Marylki Jaroszyńskiej z za ramion naszych się wysuwa... Niewiedzieć zkąd się wzięła, bo z nami tu nie szła i później zapewne cichutko się wsunęła, a teraz aż loczki jej nad czołem od energji trzęsą się i ręce szeroko się rozkładają, gdy ogromnie rezolutnie mówi.
— Jabym jedną połę ucieła — i już!
Skamieniałyśmy, zamarłyśmy z przerażenia, którem propozycja ta nas przejęła, ale potem wskrzesłyśmy i poczęły zamieniać z sobą słowa cichutkie, szybkie, spojrzenia porozumiewawcze, palące... Aż przyszła sekunda, tak, na zegarze czasu zadzwoniła sekunda (jeżeli wogóle zegar jakikolwiek sekundy wydzwania), w której kilka ust jednogłośnie i z determinacją jak śmierć stanowczą wyszeptało.
— Wincusiu odkroj połę!
Wezwana, cała w błyskawicach swoich stalowych ozdób i w ognistych wypiekach, które na policzki się jej wybiły, jak jastrząb jaskółkę, jak chart zająca, jak podobno szatan duszę potępioną, futro p. Burakiewicza porwała i już je na stole przedpokojowym rozłożyła, gdy nagle zawachała się...
— Jakże to? tak z wierzchem, z watą, z podszewką razem ciąć?...
Do Czernickiej się zwróciła.
— Czerniusiu, poradź! Sama odkrój! Ty to porządnie przynajmniej zrobisz!
Sztuka byłaby u cudzego futra połę uciąć — porządnie! Więc też Czernisia obu rękami za głowę się schwyciła.
— Święty Boże, święty mocny! Jabym cudze futro... i jeszcze u takiego... Onby mię potem, spotkawszy, wyłajał, albo i wybił... I paniom też nie radzę. — Tylko, że rzeczywiście potrzebne, nie dla kogoś jednego, ale dla szczęśliwości publicznej potrzebne...
Otóż to! Dla szczęśliwości publicznej! W tem rzecz! I jej samej, Czernisi, mimo protestu, oczy na futro p. Burakiewicza patrzą, jak czarne żużełki błyszczą.
Stawi jednak opór namiętnościom i z obu rękoma ku głowie podniesionemi, po wiele razy wyszeptując: święty Boże, święty mocny! A niech mnie Anieli Stróżowie strzegą i bronią — szerokiemi krokami z przedpokoju umyka i przez długą perspektywę innych pokojów, kresą długą i czarną ku pokojowi różowemu szybko sunie.
A Wincusia z nożycami nad rozłożonem futrem, jak dziób głodnego ptaka roztwartemi, rozpaczliwie woła.
— Marylko! pójdź odkrój! Wprawniejsza... Gdzież Marylka... Ehe! Już jej i śladu w pobliżu naszem nie było. Zemknęła. Radzić i kusić, to radziła i kusiła, ale kiedy do czynu przyszło, znikła. Tak jak Czernicka zlękła się zapewne sztukę podobną płatać nieznajomemu jegomościowi, brutalowi podobno, Bóg wie komu...
Więc Wincusia mruganiem naszem ku niej i gestami zachęcającemi na duchu wzmocniona, na odwadze do szczytu najwyższego wzbita, mocno stopami oparła się o ziemię, ramieniem, w nożyce zbrojnem, dziwny jakiś gest wykonała i — czach, czach, czach!...
Od dołu aż do pasa, cała jedna poła pięknego futra oderznięta, z wierzchem z watą, podszewką, ze wszystkiem, co do niej należało. I tylko, gdy futro na wieszadło powróciło, strzępy podszewki i kawałki waty z otwartej jego rany żałośnie się ku dołowi zwieszały...
W różowym pokoju było trochę sprzeczki pomiędzy temi z pomiędzy nas, które działały, a temi, które, z miejsc swych się nie ruszyły, trochę wewnętrznych wątpień o godziwości dokonanego czynu, trochę niepokoju w ruchach i zamyślenie na czołach, lecz bardzo wkrótce wygładziło się znowu jezioro. Co tam! Jakoś to będzie! P. Burakiewiczowi stratę poniesioną można zwrócić. Zapłacimy, ile zażąda, i niech sobie inne futro kupi, a teraz mamy baranki! mamy! mamy! I rzecz kapitalna. Reszta marność, czczość, przemijalność!
A Czernisia, siedząc przy bocznym stoliku, wierzch z watą od futra odpruwa. Pył, dobywający się z prutych materji delikatną mgiełkę jej małe oblicze przysłania, aż z za mgiełki dobywa się głos.
— A jednakowoż nie wystarczy!
— Nie wystarczy! I to jeszcze nie wystarczy!...
— Do dwunastu pewno wystarczy, ale do jakich ośmiu – dziesięciu.... zabraknie!
Ochłonęłyśmy z żalu. Ośm na sto—odsetek nieduży. Niech już tam! cóż robić? Nie pójdziemy przecie drugiej poły p. Burakiewiczowi ucinać!
Wtem, na drugim końcu domu, kędyś w okolicach przedpokoju, jakieś niewyraźne stuknięcie, chody, i nagle głosy męzkie podniesione, bieganie, krzyki...
Źle. Minuta sądu i kary nadchodzi. Dotąd nie przyszło nam do głowy, że nadejdzie. Trochę dreszczów po plecach przebiega. Ale nic; z nizko pochylonemi nad robotą głowami siedzimy i szyjemy. Wincusia, krojąc kaszmiry nożyczkami, tak zgrzyta, że w uszach świdruje, Czernisia porze. Milczenie. I tylko uszy ku stronie przedpokoju nastawione, nasłuchujące, co się tam dzieje. A tam zaczyna dziać się coś okropnego...
Otwierają się ze stukiem drzwi, Marylka z przestrachem na rozczerwienionej twarzy wpada i z przyśpieszonym oddechem mówi.
— Co to będzie? Co to będzie? Pan na służbę tak gniewa się, że niech Bóg broni... Każe mówić: kto to zrobił, a oni nie wiedzą... a pan myśli, że kłamią, i coraz więcej gniewa się... i Józef aż płacze.
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy myśmy już z krzeseł się zerwały. Nie, nie! Na służbę gniewu i wyrzutów niesprawiedliwych ściągać nie można! Nie można, aby przez nas poczciwy Józef płakał.
Trzeba iść, wszystko wyznać, pana Burakiewicza przeprosić, ile kompensaty pieniężnej żądać będzie, zapytać.
— Chodźmy!
— Chodźmy!
Więc naprzód winowajczynie, potem, przez solidarność koleżeńską, te, które w przestępstwie czynnego udziału nie przyjmowały, za niemi Czernisia, zatroskana, ale i z zaciekawieniem w czarnych oczkach, a na ostatku Marylka — kusicielka, jak kot przestraszony, pod ścianami cichutko się prześlizgująca.
W drodze zaskoczyło nas pytanie, która do p. Burakiewicza pierwsza przemówi? Cóż? Gospodyni domu naturalnie... O, ciężka minuto pokuty i umartwienia. Ale niema co! Mają rację! Mnie wypada pierwszej głos zabrać przed tym jegomością nieznajomym, wielkim jakimś — Bóg wie kim!
Oktunia i Stefunia z obu stron szepczą mi przy twarzy.
— Ja z pomocą ci przyjdę!
A ja za sobą słyszę głosy innych.
I ja! i ja! i ja! Wszystkie będziemy przyznawały się, przepraszały...
— I płaciły...
Drzwi z sali jadalnej do przedpokoju prowadzące na oścież rozwarte, znać po nich wielkie pędy, z jakiemi tu ludzie wbiegali i wybiegali. A dokoła wieszadeł — piekło wre. Panowie i lokaje skupieni, osłupiali, p. Burakiewicz rozmachuje rękoma i krzyczy, gospodarz domu na służbę krzyczy, stary Józef czerwoną chustą oczy sobie z łez ociera, kredensowy pomocnik jego cienkim głosem wrzeszczy, że jak Boga kocha nie wie, kto to zrobił...
Wejście nasze, takie gremialne sprawia dywersję i ten efekt wywołuje, że wszyscy milkną i patrzą, co to za taka procesja niewieścia idzie... A my prosto ku p. Burakiewiczowi zmierzamy i przed nim stajemy, to jest, ja przed nim staję, a towarzyszki moje za mną, jak mur, a za niemi jeszcze Czernisia i Marylka.
Staję, dygam, rękę ku p. Burakiewiczowi wyciągam. W tejże chwili gospodarz domu, wypadkiem zaszłym bardzo rozgniewany i wtargnięciem naszem aż do osłupienia zadziwiony, ulega jednak przyzwyczajeniu, rzec można, nałogowi towarzyskiemu i aktu prezentacji dokonywa.
— P. Burakiewicz — moja żona...
A p. Burakiewicz twarz ma czerwieńszą jeszcze niż zwykle i wśród niej oczy błękitne wprost słupem od zdumienia stoją. Zdaje się, że na widok tych jedenastu niewiast, nie wiedzieć czego przed nim zjawionych, o poniesionej krzywdzie na chwilę zapomniał. Z bardzo niezgrabnym ukłonem ręką czerwoną i szorstką, ręki mojej dotyka, a ja mówić zaczynam. Cicho mówię, bo mi w piersiach drży i w gardle dławi. Jednak mówię.
— Przyszłyśmy przeprosić pana.... bardzo, bardzo pana przepraszamy... bo to my... to jest, głównie ja, właściwie ja...
— Nie, nie, to my wszystkie... odzywają się za mną chórem towarzyszki moje.
— Ja... my... zrobiłyśmy to... ucięłyśmy tę połę...
— Co? — jakby kto z pistoletu wypalił, wyrywa się z ust p. Burakiewicza i widać po nim, że we wściekłość wpadać zaczyna.
— Cóż to? panie dobrodziejki żarty jakieś ze mnie, kpinki, drwinki... niech djabli porwą...
Na widok tak rozsrożonego nieprzyjaciela, mnie głos zupełnie posłuszeństwa odmawia, ale wysuwa się z za mnie Wincusia i głośno, rezolutnie rzecz przekładać zaczyna.
Mowa jej zwykła jest, ale treści pełna. Krótko lecz dobitnie opowiada co i jak było, i że to ona, ona właśnie, ot temi nożyczkami połę futra ucięła i teraz nożyczki te tu przyniosła na dowód, (osobliwy zaprawdę dowód!) że nikt inny tylko ona to uczyniła, więc bardzo, bardzo przeprasza...
— Bardzo, bardzo przepraszamy! — rozlega się za mówiącą, na różne tony chór niewieścich postaci w najgrzeczniejszych pod słońcem dygach ku ziemi przysiada.
Teraz ja znowu występuję.
— Niech pan będzie łaskaw powie, ile to futro... ile mamy panu zwrócić... na odkupienie zepsutego futra... my najchętniej... zaraz...
I znowu dziewięć dygów, z towarzyszeniem chóru.
— Bardzo pana przepraszamy i niech pan będzie łaskaw powie — ile za to zepsute futro...
Co myśleli i czuli, jak wyglądali świadkowie sceny tej, nie wiem, bo w nadzwyczajnem zmięszaniu swojem o istnieniu ich prawie zapomniałam, ale w p. Burakiewicza wlepiłam oczy nie rozumiejące, zadziwione, bo dziać się z nim i na twarz jego wybijać się poczęło coś doprawdy niespodziewanego, nadzwyczajnego.
Na twarz jego, jakby nagle pobladłą nieco, wybijać się poczęła pilna uwaga zrazu, potem radość... jakaś rozrzewniona, promienna radość.
Już kiedy Wincusia przemawiała, historię konfederatek, niewykończeniem na czas zagrożonych, opowiadając, gniew zniknął mu z oczu i ukazał się w nich wyraz ciekawej, skupionej uwagi. A potem błysnęła radość. Niewiem, czy ostatnie słowa nasze o pieniężnem wynagrodzeniu szkody zrządzonej słyszał, bo mu powieki dziwnie jakoś mrugać i wargi pod srebrnym wąsem drgać zaczęły, jakby przez gwałtownie cisnące się na nie słowa miotane. Aż wybuchnął:
— Tedy panie dobrodziejki w takim celu moje futerko pokiereszowały! Na czapeczki dla tych... co tam idą... za... za ojczyznę... Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie jestem kontent, wdzięczen...
Stentorowy głos drżeć mu zaczął, wargi już wprost latały, a niezapominajki, w burak ćwikłowy wprawione, całe były oblane błyszczącą rosą.
— Do djabła ciężkiego! Czegóż ja tak irytowałem się tu, gniewałem. Przepraszam, bardzo przepraszam! Szelma ze mnie i — dureń! Ale teraz to dziękuję paniom dobrodziejkom, sto razy, sto tysięcy razy dziękuję... dziękuję... za to, że choć to, choć tem... choć tym kawałkiem sukmany mojej...
Przy ostatnich wyrazach rzucił się ku nam ruchem tak gwałtownym, że aż pomimo woli niecośmy się w tył cofnęły, i począł nas jednę po drugiej w ręce całować. Pocałunki te jak wystrzały pistoletowe rozlegały się po przedpokoju a w przestankach głos gruby, chropowaty, w tej chwili czułością jakąś, smutkiem jakimś przejęty mówił:
— Bo to, panie dobrodziejki moje, stary jestem i sam już nie mogę... a syna nie mam... i obcy tu osiadłem, nikomu nieznajomy... tedy nikt mnie nie ufa, nikt odemnie niczego nie żąda... a ja z serca i duszy radbym... czemkolwiek, radbym przyczynić się... służyć...
Już wszystkie nas jedenaście z kolei bo Czernisię i Marylkę także w rękę pocałował, gdy nagła myśl jakaś strzeliła mu do głowy. Znieruchomiał, przez parę sekund oczyma zamyślonemi po nas wodził.
— A może... — zaczął, — może więcej potrzeba... może jeszcze uciąć?...
Ażeśmy się zatrzęsły od zdziwienia i od — tajonej radości. Lecz nie wypada tak odrazu propozycji zdumiewającej przyjmować! Więceśmy chórem i pojedyńczemi głosami wołały:
— Dziękujemy! dziękujemy bardzo panu! Pan bardzo dobry! ale nie możemy nadużywać... I bez tego nie wiemy, ile za taką szkodę...
— Co tam: ile, jakie tam: ile? To ja paniom dobrodziejkom wieczną wdzięczność... niech mię djabli porwą, jeżeli kłamię, że wieczną wdzięczność... i jeżeli więcej potrzeba... jeżeli, wogólności mówiąc, czegokolwiek potrzeba...
Tu, na czoło orszaku wysunęła się z pomiędzy towarzyszek Oktunia i w amazonce swej zgrabna, śmiała, a na twarzy tak wyglądająca, jakby wnet z uniesieniem: „Rachelo kiedy Pan“ zaśpiewać miała, rzekła:
— Jeżeli prawdę wyznać mamy, to nam jeszcze do dziesięciu... oszycia barankowego brakuje...
— Brakuje! — wykrzyknął, — a co? Przeczuła dusza moja, że jeszcze brakuje...
Zerwał z wieszadła smutne ruiny futra swego i nam je podawał, to jednej, to drugiej wprost w ręce wciskał.
— Proszę, proszę! Niech te szelmy barany szczęścia tego dostąpią... zaszczytu tego... i ja razem z niemi...
Wzruszone, zdziwione, onieśmielone cofałyśmy się, dygałyśmy, nie śmiąc daru przyjmować... Hrabina pierwsza pochwyciła jedną z rąk, które go podawały, i mocno ją ścisnęła, poczem ta czerwona, szorstka ręka od jednej do drugiej dłoni niewieściej przechodziła, ściskana, wstrząsana, nie po światowemu, nie po salonowemu, ale po prostu, serdecznie. I mówiłyśmy ciągle:
— Czy podobna? Ależ niepodobna Jakże pan bez futra pojedzie! Dziś tak chłodno! I nam aż tyle niepotrzeba!
— Niepotrzeba aż tyle! No to drugą połowę tylko... do dziesięciu czapeczek drugą połowę... Pewno jak raz wystarczy...
W ręku Wincusi dziwnie jakoś w porę nożyce błysnęły i zadzwoniły.
— Ot i nożyczki są! — p. Burakiewicz zawołał; — dzięki Bogu, są nożyczki... za pozwoleniem pani dobrodziejki...
Wychwycił z rąk Wincusi nożyce ruchem tak niesalonowym, że aż syknęła trochę z bólu, i w mgnieniu oka resztki baranów swych na stole rozłożywszy: czach, czach, czach! Krojąc, mruczał:
— Twarda bestja ten baran... ale i nożyce szelmy tępe... niech ich djabli...
A gdy piękne niegdyś futro żadnej poły już nie miało, zaczął pozostałość na siebie wkładać.
— Panie dobrodziejki mówią, że dzień dziś chłodny, ale ja sobie z tego kpię... Zdrów jestem... chwała Bogu, i mogę choćby w mróz bez futra... A tu jeszcze piersi i plecy okryte...
Wciągnął na plecy dziwne ubranie, które tak zupełnie jak niewieście figaro wyglądało, tem tylko od niego się różniąc, że było z rękawami, i że z cięcia, przez nożyce operacyjne zadanego, zawisły mu ku dołowi bajecznie żałosne strzępy waty, sukna i podszewki.
Ale teraz otoczyli go panowie, wszyscy trzej domowi i gość. Gospodarz domu prosił:
— Niech sąsiad będzie łaskawy tak zaraz nie odjeżdża... Może obiad zjemy razem... Konie do stajni niech odejdą...
Nie przez grzeczność, nie przez zwyczajną grzeczność po raz pierwszy do domu swego p. Burakiewicza, jako gościa, zapraszał. W głosie jego czuć było wzruszenie.
A p. Burakiewicza zaprosiny te i ich serdeczność — rzecz dziwna! — nie ucieszyły, lecz zadziwiwszy zrazu, rozlały po nim owszem zasmucenie czy zamyślenie. Ciszej nieco niż mówił zwykle, odpowiedział:
— Dziękuję panu dobrodziejowi, bardzo dziękuje... ale odwykłem... a prawdę powiedziawszy, do takich kompanji i nigdy przyzwyczajony nie byłem... Jak dzik — odyniec pomiędzy drzewami leśnemi, tak ja samotny pomiędzy ludźmi chodzę i nikt mnie bratem ani swatem nie jest. Szelma dola taka... ale co robić? Kiedy Panu Bogu tak podobało się... i już niedługo... stary jestem... więc niedługo już na tym djabelskim świecie... Ale ot o co ja pana dobrodzieja poproszę...
W obie ręce wziął rękę gospodarza domu i, dziwnie prosząco w oczy mu swemi błyszczącemi niezapominajkami patrząc, zniżonym nieco głosem mówił:
— Niech panowie będą łaskawi w każdej potrzebie, takiej ogólnej... w każdej okazji takiej, co to grosza, albo trochę pracy jakiej potrzeba, do mnie odzywają się... Ja chcę... ja żądam... czemkolwiek przysłużyć się.. matce... bo przecież i ja... syn jej... a że los szelma pomiędzy samych obcych na ten świat mnie rzucił, to ja i nie narzucam się nikomu... a tylko... djabli wiedzą, co w sercu siedzi i spokojności nie daje...
Zaczęli go wszyscy czterej coraz ściślej otaczać, coraz serdeczniej zapraszać. Niech do nich przyjeżdża, niech się bliżej z nimi zapozna, oni także odwiedzać go będą.
Ale czerwonemi rękoma machać zaczął.
— Ej nie! Ej nie! Z duszy, z serca dziękuję, ale nie! Odwykłem... nie przywykłem... djabłami jak parobek sadzę... w samotności mnie najlepiej... ogródek swój pielęgnuję... drzewka to moje dzieci... dumki smutne, moi goście. Żegnam państwa dobrodziejstwa, żegnam, dziękuję!
I szedł ku wyjściu w swojem dziwnem figarze, z żałosną frendzlą.
Ale my znowu tak bez niczego rozstać się z nim nie mogłyśmy i przy drzwiach go dopadłszy, — Boże drogi! — czegośmy mu nie nagadały! jakiemiśmy go miłemi, serdecznemi słowy nie osypały! Zdaje się, że hrabina parę razy pieszczotliwie go po ramieniu pogłaskała... Zdaje się nawet, — choć tego nie zupełnie pewna jestem, — że czerwone policzki jego, srebrnawą kądzielą otoczone, od Oktuni, Wincusi i odemnie dostały trzy całusy...


I potem dopiero, po odjeździe p. Burakiewicza — obył się nad nami sąd, nie sąd parów, broń Boże, ale daleko wyższy, bo naszych i wszelkiego stworzenia panów.
A kiedy przy obiadowem stole bardzo już gderaniem nas nudzili i wyrzutami oburzali, Czernisia, która z nami dnia tego obiad jadła, wyprostowała na krześle swoją długą postać i z czarnemi oczkami jak żużelkami gorejącemi, rzekła:
— A mnie się zdaje, proszę panów, że kiedy pan Burakiewicz przebaczył i jeszcze podziękował, to i przez wszystkich przebaczonem i zapomnianem być powinno... Nie dla samych siebie przecież panie połę tę ucinały, ale dla szczęśliwości publicznej...
Miała słuszność Czernisia. Po dniu tym i po całej tej wiośnie, nastąpiła u nas taka szczęśliwość publiczna, że aż — ha!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.