Gloria victis (nowela)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Gloria victis
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GLORIA VICTIS.
(R. 1863).

Leciał Wiatr światem, ciekawy, niespokojny, słuchał gwarzeń, opowiadań wód, zbóż, kwiatów polnych, drzew przydrożnych i — szumiał. Szumiał o wszystkiem, co widział, co słyszał na szerokim, wielkim, na przedziwnym świecie, i leciał, aż przyleciał do krainy, w wody, trawy i drzewa bogatej, która nazywa się: Polesie litewskie.
Hej, przestworza wolne, przestworza rozłożyste Wiatrowi prędkiemu, na równinach, co skraje niebios dokoła podpierają bez przeszkód, bez zasłon. Nie uderzy się tu Wiatr prędki o żadną górę, ani o żaden pagórek, nie powstrzyma lotu jego żadne wysokie miasto, i chyba tylko las przed nim stanie z obliczem ciemnem i nad łąkami bezkreśnemi, nad rozlanemi po nich wodami zaszepcze słowo: tajemnica!
Ale dla Wiatru las tajemnic nie ma. Są to dwaj przyjaciele. Przenika wiatr leśne gęstwiny od skraju do skraju, i one mu wszystko, co widziały, słyszały, opowiadają. Przenikają się wzajemnie i w noce gwiaździste, w dnie od śniegu białe, w wieczory jesienne od chmur posępne, od deszczu szemrzące wiodą ze sobą długie przyjaciół rozmowy.
Leciał tedy Wiatr nad Polesiem, gdy letnie słońce miało się ku zachodowi i w blasku jego smółki na łąkach stały zarumienione, jak zorze, a wody oblekały się w barwy tęczowe. Na wodach, w szyby wieloramienne, w strugi leniwe rozlanych, jaśniały fiolet, purpura i złoto, a nad niemi w powietrzu rozpościerała się cisza błękitna, głęboka.
Wiatr ciszy nie mącił, albowiem nie był z wiatrów takich, co grzmią i huczą, wstrząsają i obalają, ale z takich, co kochają świat. Latał po świecie, ażeby zbierać jego prawdy i baśnie, minione dzieje, wyronione jęki, echa staczanych walk, ażeby zbierać pyłki jego nadziei, żużle jego żalów, tony jego pieśni i nieść je w przestrzeń, w dal, w czas, w pamięcie, w serca...
Przeleciał Wiatr prędki nad łąkami rozległemi, łagodną pieszczotą muskając w locie rumiane smółki i czerwone szczawie, łagodną swawolą w drobne fale marszcząc tęczowe wód powierzchnie, aż rozwinęła się przed nim wstęga wody wcale, niż tamte, innej, cicho stojącej w korycie, rękoma ludzkiemi wyżłobionem.
Wiedział Wiatr, co to za woda i jak się nazywa. Przed połową stulecia tu był i wiedział, że jest to kanał Królewski. Hej, hej, ten pasek wody bladobłękitnej, sennej, jakaż mu to przeszkoda!
Zanim motyl zdołał wzbić się z przybrzeżnej trawy na szczyt situ, u którego zwinął do snu pozłacane skrzydła, Wiatr przeleciał nad Królewskim kanałem i oko w oko spotkał się z roztoczonym, jak wzrokiem sięgnąć, wysokopiennym, cienistym, przezroczystym lasem. Odkąd tu był, pół stulecia upłynęło, jednak poznał przyjaciela.
— Jak się masz? — zadmuchał wesoło.
Las w odpowiedź zaszumiał:
— Witaj, miły latawcze!
I wleciał Wiatr do lasu uradowany, zwinny, przelatywał wśród świerków, brzóz, olch, dębów, ramionami owijając pnie starych przyjaciół i skrzydłami na ich konarach składając pocałunki przywitalne.
— Jak się macie? — szemrał i szeptał, coście przez czas ten widziały, słyszały? Co się tu u was, dokoła was działo, stawało?
A stare świerki, dęby, brzozy rozłożyste ramionami powiewając, odpowiadały:
— Działy się tu i stawały rzeczy dziwne, rzeczy głośne, dzwoniące, płaczące, rozlegające się krzykami, jękami...
— Co, co, co się działo? Jakie, jakie, jakie rzeczy? — z szybkością niezmierną szumiał, pytał Wiatr, gdyż po to tylko istniał, aby dzieje ziemskie zbierać i po ziemi je roznosić, albo nawet niekiedy pod samo niebo wznosić i niebu pokazywać.
Po lesie błąkały się światła zachodzącego słońca, w szerokie, złote pasy ubierając pnie drzew starych, na mchach i paprociach migocząc mnóstwem iskier, w rozkwitłych różach dzikich zapalając rubinowe serca.
Róż dzikich, traw, paproci, pełną była polana bardzo rozległa, wyniosłemi drzewami zewsząd otoczoną, na którą wiatr wleciał i wnet po niej uwijać się począł z szybkością nadzwyczajną, wznosząc się i opadając, badając, szukając, na różne tony szumiąc:
— Co się tu działo? Co się tu, na tej polanie, działo? Coś osobliwego, coś nadcodziennego dziać się tu musiało! Czuję krew! O! długo, przedługo ziemia wydaje z siebie woń krwi swych dzieci, ludzi! Słyszę jęki! O, długo, przedługo powietrze trzyma pod obliczem nieba jęki dzieci jego, ludzi! Tu był bój jakiś i tu były zgony! Tu były rany, tętenty koni, krzyki! Mówcie, drzewa kochane, opowiadajcie, mówcie!
Drzewa milczały, tylko po ich gałęziach przebiegł dreszcz lekki krótki, jakby z zimna nagłego powstały, co dziwnem było w ten ciepły dzień letni.
A właśnie w tej chwili Wiatr z gwałtownością u niego niezwykłą, z szumem namiętnym zapytywać począł:
— A toż co? A to co jest takiego? Tego natura nie uczyniła! To uczyniły ręce ludzkie! Tu nigdzie natura pagórków nie usypywała. Ten usypany jest przez ludzi! Kto? po co? dlaczego? A tenże krzyżyk na pagórku, wśród liljowych dzwonków, Boże, jak mały, prosty, biedny! — co znaczy? Mówcie, drzewa, o, mówcie, błagam!
Wtedy dąb wyniosły i silny, któremu kępa zwisających w dół gałęzi czyniła brodę długą, brzoza wysmukła i cała w długich, ku ziemi opadających warkoczach świerk wyprostowany, w hełmie z iglicą strzelistą na szczycie, odpowiedzieli chórem przyciszonych szumów:
— To jest mogiła!
— Taka wielka, taka wielka, taka wielka mogiła! — zadziwił się Wiatr.
Brzoza westchnęła:
— A krzyżyk tak mały!
A dąb zagadał:
— Śpi w niej wiele serc mężnych, spalonych na ołtarzu...
— Wiele serc, a krzyżyk jeden — zadziwił się znowu Wiatr.
A brzoza znowu westchnęła:
— I taki mały, biedny!
Wyprostowany świerk potrząsnął hełmem, zdobnym w strzelistą iglicę, i przemówił.
— Jam najwyższy w tym lesie, najdalej widzę, wiem: są na ziemi bohaterzy wieńczeni i nie wieńczeni, mający pomniki i ich nie mający.
Nabożnie Wiatr wyszeptał pytanie:
— Jest że to mogiła bohaterów?
— Bezimiennych — odpowiedział świerk.
A dzwonki liljowe, gęsto dokoła krzyżyka rosnące, cicho zadzwoniły:
— Pomarłych młodo, młodo...
— I w mękach — szepnęła róża dzika, u szczytu pagórka rosnąca, przyczem od rubinowego serca swego oderwała płatek jeden i na pagórek go rzuciła.
Upadł płatek, do motyla podobny, na trawy wysokie, a róża westchnęła:
— Ja jedna kwiaty na tę mogiłę rzucam. Co lata, od półstulecia prawie, rzucam na nią wonne płatki moje, ja jedna!
Tu znowu odezwały się dzwonki liljowe:
— A my dzwonimy pacierz żałobny. Co lato, od półstulecia prawie, wydzwaniamy nad tą mogiłą pacierz żałobny... my jedne!
Wtedy Wiatr prędki położył się na pagórku mogilnym, znieruchomiał. Ludzie widziećby go nie mogli, lecz drzewa, trawy, kwiaty widziały.
Ciało jego przezroczyste, powiewne, z kryształu i szronu utkane, wydłużyło się na pagórku w skrętach wężowych, i tysiącem złotych odbić zaświeciły w niem blaski zachodzącego słońca. Świeciły i migotały błyszczące odbicia te w skrzydłach jego ogromnych, które, jak fale płynnego kryształu, opadły na trawy polany, we włosach jego, które, jak pajęcza tkań ze szronu, rozpostarły się nad polaną, w ramionach jego, które, jak kryształowe kolumny, wznosiły się ku drzewom, gdy w powietrzu płynęło szemranie błagalne, ciche.
— Mówcie, o starzy Wiatru prędkiego przyjaciele! Wy, co przez wieki mieszkacie w świątyni dumania i czołami niebotycznemi podpieracie stropy samotni nieskończonych, zamyśleni świadkowie dziejów ziemi, tysiącoustni, a milczący stróże mogił leśnych, bezimiennych, zapomnianych, nieuczczonych, wyśpiewajcie mi o tej mogile strofę życia i strofę śmierci, abym mógł unieść ją pod niebo i pokazać niebu, a potem nieść nad ziemią w przestrzeń, w dal, w czas, w pamięcie, w serca...
Ostatni rąbek tarczy słonecznej za skraj ziemi zasunął się i zniknął. Natomiast zorza wieczorna w purpurze i płomieniach podniosła się za lasem i las napełniła światłami pożogi. W powietrzu, pomiędzy liśćmi drzew, na krzakach i trawach, rozsypały się okróchy świetnej łuny niebieskiej, mające czerwoność i ognistość płonących kropel krwi.
Stary, potężny dąb, pałającemi kroplami krwi na gałęzistej brodzie świecąc, rozwarł szerokie ramiona, powiał niemi w powietrzu i tak szumieć zaczął.................

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przyszli tu w kilkuset ludzi i rozłożyli się obozem gwarnym, tłumnym, pstrym od odzieży rozmaitej, pobłyskującym orężem rozmaitym.
Jedną tylko część odzieży mieli jednostajną: czapki czworokątne, barwy amarantusów, albo polnych chabrów, i jedną cechę wspólną wszystkim: młodość. Samo lato życia, lato gorące, kwitnące patrzało z ich twarzy, jeszcze znojem trudów i walk nie dotkniętych, jaśniało w oczach, po brzegi pełnych zapału i nadziei. Rozłożyli się obozem, zbudowali ze splecionych gałęzi namiotów kilka: dla wodza, dla co lepszych koni, dla przyszłych rannych; u rozpalonego ogniska zgotowali sobie posiłek wieczorny i, gdy roboty były już skończone, a na niebo, nad lasem, wzeszły gwiazdy, wzbili ku niebu i ku gwiazdom chór silnych głosów, śpiewających hymn skargi, ufności i prośby. Hymnu tego my, drzewa, słuchałyśmy zdumione, wtórując mu szeptem ciekawości pełnym: co to będzie? co to będzie?
Wodzem ich był człowiek świętego imienia, które brzmiało: Romuald Traugutt. Pytasz, dlaczego świętem jest to imię? Albowiem, według przykazania Pana, opuścił on żonę i dzieci, dostatki i spokój, wszystko, co pieści, wszystko, co raduje i jest życia ponętą, czarem, skarbem, szczęściem, a wziąwszy na ramiona krzyż narodu swego, poszedł za idącym ziemią tą słupem ognistym i w nim zgorzał. Nie tutaj zgorzał. Nie w tej mogile śpi. Kędyś daleko. Ale wówczas, na czele hufcu tego, na tę polanę przyszedł, i patrzałyśmy na niego, my, drzewa.
Po razy wiele, w czasach dalekich, z pod głazu niewoli, który tę ziemię tłoczył, wzbijał się był słup ognisty, ku obiecanej krainie wolności wiodący, i gromady ludzi za nim szły. Wzbił się i teraz, gromady ludzi za nim poszły, ta była jedną z nich, a on jej przywodził. Widziałyśmy jego czarnowłosą głowę, z oczyma myśliciela i uśmiechem dziecka. Oczy miał mądre, smutne podobno bratem bliźniaczym mądrości bywa u ludzi smutek, a uśmiech świeży, perłowy, z kroplą słodyczy dziecięcej albo niewieściej. Przez czoło śniade palec tragicznych przeznaczeń wcześnie przeciągnął mu zmarszczkę surową, niekiedy aż groźną.
I głos jego słyszałyśmy z brzmieniem, jak stal, dzwoniącem, rozkazującem, niekiedy aż groźnem. Tak grzmieć musiał w wąwozie Termopolskim głos Leonidasa.
Skąd wiemy o Leonidasie? pra-pra-ojcom naszym opowiadały o nim pra-pra-ojce Wiatrów prędkich, i nikt nie zgadnie, kędy, jak, kiedy o rzeczach wielkich i o rzeczach wiecznych rozpowiadają wiatry drzewom, drzewa chmurom, chmury gwiazdom, gwiazdy duchom, a baśnie i pieśnie, wieści i powieści płyną, jak świat, szeroko i, jak wieczność długo...
Czy Leonidas wiedział, że, gdy wąwóz Termopilski trupami hufca swojego zasypie, stopa niewoli ziemi greckiej nie dosięże? Jeżeli wiedział, błogo mu było uściełać tę krwawą zaporę i, jako pieczęć, składać na niej siebie!
Ten nie wiedział. W orężnych sprawach ludzkich biegłym był, biegłość ta w dalekowidztwo wzrok mu zaostrzała, spostrzegał wyłaniającą się z za dnia ofiar i boju potworną, czarną noc.
Jednak szedł i prowadził, bo taką była moc słupa ognistego, który wówczas nad ziemię wzbił się, taką tęsknotą za obiecaną krainą wolności, i takim był krzyż narodu jego, ciężki, nieznośny...
Ale nie o nim teraz opowiadać będę. O nim potem, długo. Długą być winna powieść o mężu wielkim, który po sobie zostawił imię głośne.
Teraz o jednym z bezimiennych, z najmniejszych, z najmłodszych, o tym, nad którego głową, niemal chłopięcą, ręka niewieścia ten mały krzyżyk zasadziła.
Piękny maj był na świecie, kiedy tu przyszli. Konwalje kwitły obficie, jak nigdy, niedaleko stąd, nad błękitną strugą, w kalinowych krzakach śpiewał słowik. Zielono było na tej polanie od młodych traw i paproci, kwiecisto od konwalji i róż dzikich, wonno, złoto i ciepło od wiosny. Gdy oni przyszli, uczyniło się na niej szumnie, dumnie i wesoło. Tak, tak, wesoło.
Nie niewolnicy to byli, na arkanie przemocy do boju ciągnięci, lecz dobrowolni ofiarnicy wysokich ołtarzy. Ze światłem idei w głowach, z ogniem miłości w sercach, głowy i serca nieśli wysoko. Byli silni, śmieli, gwarni i, czy uwierzysz, Wietrze prędki? — byli szczęśliwi. Zapewne uwierzysz, bo wiedzieć o tem musisz, że na Gwieździe, która nazywa się Ziemią, dusze ludzkie i szczęścia ludzkie istnieją w mnóstwie odmian, i że, jak motyl na kwiat wybrany, dusza ludzka zlatuje zazwyczaj na tę odmianę szczęścia, która najwięcej do niej samej jest podobną. Ich dusze przyciągnęło ku sobie to szczęście, co rozkwita na wysokich górach i ma kielich purpurowy, a koronę, uplecioną z cierni.
Nie tylko przyszli, lecz także i przyjechali. Grzmiała ziemia od biegu osiodłanych koni, i powietrze iskrzyło się od błysków obnażonych szabel, ilekroć stalowy głos wodza zawołał:
— Jazda!
Na czele jazdy wybór wodza postawił młodzieńca o postawie wyniosłej i czarnem iskrzącem się oku. Młody Herkules z kształtów, Scypio rzymski z rysów. Rodzinny dom jego stał niezbyt stąd daleko od podstaw do szczytu opleciony bluszczem, otoczony gęstwiną drzew odwiecznych, rozłogiem pól żyznych. Z pod zielonych bluszczów wyszedł, tutaj przybył i z posłuszeństwem dziecka, z pośpiechem kochanka, biegł na swym strojnym, ognistym arabie, ilekroć rozległ się głos wodza, wołający:
— Jagmin!
Wtedy czapka kwadratowa krwawiła się mu nad czarnymi, jak noc, włosami, dłoń leżała na głowni szabli, a za silnemi ramiony leciał poszum niewidzialnych skrzydeł... owych dawnych.
Ale ten mój, ten mój mały... (małym Tarłowskim nazywano go w obozie) ani tak silny był, ani tak urodziwy, ani nawet tak bogaty, aby na drogocennym, strojnie przybranym biegunie tu przybyć. Dlatego właśnie ulubieńcem moim stał się, że był wątły, drobny, na twarzy różowy i biały, a oczy miał, jak u dziewczyny, łagodne, nieśmiałe, czyste i tak błękitne, jak te niezapominajki, które tu czasem u stóp moich rosną. Przebrana dziewczyna, czy ledwie dorosłe chłopię! Wcale też niedawno minęło mu lat dwadzieścia. Jednak, może i dlatego jeszcze ulubieńcem moim rychło stał się, że we mnie ciekawość obudzał.
Dziwne w wieku tak młodym, przepastne zadumy osiadały mu niekiedy w oczach dziewiczych, łagodnych, a po twarzy różowej i białej przepływały takie łuny gorące, jakby tam w nim, we wnętrzu tej jego wątłej, chłopięcej postaci coś płonęło, gorzało.
I przedtem zresztą, zanim tu przybył, już go lubiłem. Mówiły o nim pomiędzy sobą te trawy rozczochrane, które wiecznie pochylają się ku sobie i o czemś mówić jedne drugim muszą. Mówiły o nim rzeczy miłe, ładne. W ciche wieczory szeptów ich słuchałem.
Urodził się nie w tych stronach, kędyś daleko, a w te strony przywiał go ów prąd górny, który wówczas światem płynął i ludzi wysokich rzucał w ramiona i pod stopy maluczkich. On, ten mały, wysokim był wiedzą i myślą. Szybko podbijać musiał ich krainę, skoro tak wcześnie stał się jednym z jej mieszkańców. Był młodym uczonym, takim, co się u ludzi nazywa naturalistą. Mógłby był na szerokim świecie wstępować na drogi wysokie. Wstąpił na niziutką. Przybył w te strony, aby swą myśl i wiedzę rozdawać maluczkim. Dlaczego w te strony właśnie? Nie wiem. Ale to rzecz pomniejsza. Przeznaczenie, welonem tajemnicy osłonięte, trzyma w dłoni kołczan z tysiącem trafów, którymi uderza w ludzi i rzuca nimi, jak piłkami, po świecie przestrzeni i po świecie zdarzeń.
Przyjechał był do poblizkiego stąd miasteczka i uwił tam sobie gniazdo nieduże, codziennie napełniające się szczebiotaniem piskląt ludzkich. Nie przyjechał sam jeden. Przywiózł ze sobą dziewczynę, siostrę młodszą, w sposób bajeczny, prawie aż zabawny do niego podobną. Ta sama drobność wzrostów, wątłość kształtów, te same rysy cery i na rysach rozlane wyrazy. I kochaliż się, kochali! Podobno odumarli im wszyscy blizcy, i byli na świecie tylko we dwoje. Samotność serc sierocych i wspólność zagrody rodzinnej, kędyś daleko staremi lipami ocienionej, skrzepiały węzeł, u kolebek zadzierzgnięty. Skrzepiała go jeszcze zapewne jednostajność tych gwiazd, które rządzą ludzkiemi ukochaniami, chęciami, pracami. Pracowali razem. Brat uczył siostrę, siostra pomagała bratu, i zawsze byli razem, we dwoje: w szkole, w domu, na ulicach miasteczka, na drogach polnych i leśnych. Aż zabawnie było patrzeć na tę parkę ludzi młodziuteńką, małą, jasnowłosą, różowotwarzą, wiecznie ze sobą sprzęgniętą i wiecznie, z błyskami w błękitnych oczach i wesołymi uśmiechami na rumianych ustach. Ona go nazywała Marysiem, a on ją Anielką.
Dobrze im było ze sobą, i każdy z łatwością mógł zgadnąć, że dobrze im było na świecie.
Wkrótce jednak przyszedł czas, że na ulicach miasteczka, na polnych i leśnych drogach poczęli ukazywać się nie we dwoje już, ale we troje. Towarzyszem ich często bywać zaczął ów młodzieniec z pod zielonych bluszczów, z postawą wyniosłą, silną, i ze śniadym profilem Rzymianina, który to potem na tej polanie miał dowodzić jazdą. Ten zewnętrznie wcale do nich podobnym nie był; owszem, jakby innej rasy był, czerwieńszej krwi, z pod zamaszystszego, potężniejszego młota natury. Pomimo to, zawiązywało się pomiędzy tym trojgiem coś coraz serdeczniejszego: przyjaźń? miłość? jedna i druga razem? aż dnia pewnego, za sprawą nowego towarzysza, dziewczyna zapłakała krótko, lecz rozpacznie.
Było to tak. W lesie, tym, co tuż za miasteczkiem, siedziała z bratem na obalonej kłodzie, i oboje z głowami ku sobie pochylonemi przyglądali się jakiejś pierzastej trawie, po której pełzał drobny jakiś owadek, gdy tamten śpiesznie nadszedł i przed nimi stanął. Szukał ich i znalazł. Od dość już dawna wiedział, gdzie, kiedy najłatwiej znaleźć ich może. Zmieniony był, jakiś nie taki, jak codzień. Oczy mu gorzały, z pod czarnego wąsa usta zdawały się krwią tryskać, burza uczuć wstrząsała śniadem czołem. Stanął przed nimi, bez słowa powitania odkrył głowę i ręką po kruczych włosach powiódł, a ręka ta, duża, silna, biała, herbowym sygnetem na palcu błyszcząca, trochę drżała. Zrozumieli i — zawiązała się szybko rozmowa.
— Już dzień oznaczony?
— Oznaczony.
— Kiedy?
— Za dni dziesięć.
— Gdzie?
— W Dziatkowiczach.
— Dokąd?
— Za kanał Królewski, do lasów Horeckich.
Tu głos dziewczyny zawołał:
— Już!
A on brata jej zapytał:
— Postanowienia nie zmieniłeś?
— Chyba dusza moja zmieniła się na inną!
— Więc razem?
Razem!
Za dni dziesięć do mnie i ze mną tam, gdzie będą wszyscy...
Zamilkli, bo rozmowę przerwał im płacz niewieści. Z twarzą ukrytą w drobnych dłoniach, Anielka łkała, i było to łkanie rozpaczne.
Wiedziała, że to się stanie, lecz kiedy już, już stawać się miało, tak płakać poczęła, że aż całe wątłe jej ciało w tem płakaniu kurczyło się i drżało, aż jasne włosy rozsypywały się po ramionach i na szarą sukienkę przez palce przeciekały strumienie łez. Ale niedługo, niedługo. Mocowała się z łkaniami, ze łzami — i ustały. Wstała i ramionami otoczyła szyję brata. Przycisnęła się do piersi jego mocno, mocno i odrywając się od niej, powtórzyła kilka razy:
— Idź, Marysiu, idź!
Twarz jej, od łez mokra, stanęła w uśmiechu takim co to bólem usta kurczy, i rumieńce z niej zniknęły. Ale postać drobną z całej siły wyprostowywała i w oczach brata topiąc swe biedne, mężnie ze łzami walczące oczy, powtarzała:
— Idź, Marysiu, idź! Trzeba!
W wieczór dnia tego, w małym ogródku, gdzie rosło kilka jabłoni i trochę bzów kwitło, dwa głosy z cicha z sobą rozmawiały. Głos dziewczęcy prosił:
— On silny duchem, ale ciałem słaby, w ćwiczenia męskie niewprawny... Od dzieciństwa książka, nauka, górne myśli i zamiary... Odważny, lecz siła skąd? Kocha, jak kocha, ja jedna tylko wiem, ale czy zdoła? Nie tu urodzony, nikogo tam swego mieć nie będzie. Pan nigdy niczego się nie lękał, to poznać łatwo. Więc pan niewie, co to trwoga taka... jak szyba lodu na sercu, jak nóż w sercu... O panie... bądźcie wy tam często razem...
On przyrzekał:
— Tam, gdzie nikogo swego mieć nie będzie, ja będę mu swoim. Przyjacielem mu będę, bratem, w potrzebie obrońcą. I jak razem odchodzimy, tak razem tam będziemy pierś z piersią, dusza z duszą... I razem powrócimy... albo...
Z szerokiej piersi namiętne westchnienie wzbiło się pomiędzy wonie bzów, i bzy tylko widziały, jak nad dwojgiem rąk dziewczęcych drobnych, drżących nizko pochyliła się męska twarz z rzymskim profilem i jak usta męskie purpurowe gorące, lgnęły się do nich pocałunkami długiemi... Pierwsze to były pocałunki, na rękach tych przez te usta składane. Czy i ostatnie także? Potem oczy ich zatonęły jedne w drugich i przy świetle gwiazd wiele sobie powiedziały. Może usta powiedzieć pragnęły więcej jeszcze, lecz w tej godzinie wyrocznej... nie mogły. Czy kiedykolwiek powiedzą? Przeznaczenie stoi za ludźmi, welonem tajemnicy zasłonięte, i w dłoni trzyma kołczan z tysiącem zdarzeń...
Lecz daj mi spocząć chwilę, Wietrze prędki! Są ludzie i losy, o których bez spoczynku długo mówić nie mogą takie nawet, jak ja, dęby silne. Dreszcze po konarach mi biegną i na liście występują krople chłodne.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Chłodna rosa na las padała, i bujne jej krople gęsto usiały gałęzistą brodę silnego Dębu. Toczyły się też one zwolna po długich warkoczach brzozy, rozpylonem srebrem świeciły na trawach, krzakach, liljowych dzwonkach, na płatkach róż dzikich których serca niedawno rubinowe, przygasały, ciemniały.
Przygasało, ciemniało również nad lasem niebo, za przezroczystą zasłoną drzew jaśniejąc już nie krwawym płomieniem, lecz bladem złotem zorzy. Od tego bladozłotego jeziora, na niebie zawieszonego, szły lasem światła smętne, blade, przedwstępne gońce nocy, i rozpływała się od nich po lesie melancholja zadumana, tęskna...
Ale noc nie nadchodziła jeszcze, i na niebie nie było gwiazd, tylko gdzieniegdzie płynęły po niem od zorzy obłoki przezroczyste, do piór złotawych albo do bladych rumieńców podobne.
Pod złotawem piórem niebieskiem w mdlejących blaskach dziennych wyprostowany świerk zachwiał szczytem ciemnym, ramiona jego zadrżały, i wkrótce rozwarły się szeroko, a nad polaną popłynął szum głęboki i dumny najwyższego z leśnych drzew.
—Jam najwyższy w tym lesie, najdalej wzrokiem sięgam i widzę najwięcej.
Widywałem walki, które staczali oni w oddaleniu to większem, to mniejszem, niekiedy tak wielkiem, że ich odgłosy dochodziły tu jak głuche turkoty, toczące się za skrajem firmamentu, lub jak wzdęte poszumy lasów, gdy targa nimi przelatujący Wicher-Gwałt.
Wtedy tu na tej polanie, panowały cisze letnie, gorące i wonne, motyle wieszały się na kwiatach, a na mchach i trawach igrały w promieniach słonecznych skrzydlate owadki.
Słowik też w kalinach śpiewać zaczynał i drobne ptactwo, przez gwar odegnane, przywabione przez ciszę, pomiędzy gałęzie nasze powracało.
A tam, we wściekłościach zwierzęcych, w podrzutach śmiertelnych kłębiły się ciała ludzkie i we wrzawie bojowej, w stuku gromów, w ulewie ogromnych błyskawic krew z nich ciekła na trawy, mchy kwiaty i wsiąkała w drżącą od huku i hałasu ziemię...
Ale ja tobie, Wietrze prędki, rzeczy tych, niegdyś widzianych, słyszanych nie opowiem. Gamami szumów swoich często opowiadam ziemi o jej smutkach, zagadkach, płonnych nadziejach i pewnych mogiłach, albo w wichrzyste noce o rzeczach głębokich i wiecznych rozmawiam z chmurami.
Lecz ludzkich walk krwawych opiewać nie umiem. Nie do tegom stworzony ja, mieszkaniec pokojów leśnych dający gniazdom ptasim przytułek bezpieczny i cienie kojące roztaczający nad wszystkiem, co od skwarów usycha i mdleje.
Tylkom drżał od radości i szumem swym śpiewał niebu dziękczynne: hozanna! ilekroć tu powracali żywi i zwycięscy.
Zwycięskimi powracali nieraz i, choć im na uznojonych czołach rozlewała się duma tryumfu, w szeregi karne wyciągali się na głos wodza, w milczeniu oczekując słów jego rozkazów.
On serca ich w ręku swym trzymał i umiał podbijać je w górę. Odkrywał przed szeregami czarnowłosą głowę, i za to, że były posłuszne, jak dzieci, a jak lwy odważne, że sile przemagającej rozproszyć się nie dały, że wstydem nie splamiły krzyża, który przyjęły na swe ramiona — dziękował. Ale i wtedy jeszcze, gdy dziękował, głos jego rozlegał się, jak bojowe dźwięki, i nie było w nim słodyczy, ani pieszczoty, hart tylko był i wola żelazna, trzymająca mocno wodze ich woli. Im zaś od tych dziękczynień stalowych i krótkich, na twarze, znojem oblane, prochem opalone, kurzawą okryte, spadał blask wniebobiorącej radości.
A potem były tu opowiadania, rozmowy gwarne, ogniska, buchające wonnym dymem jałowców, wesołe rżenie koni, błogie spoczynki na mchach i trawach szepty modlitw w świetle gwiazd i brzmienia przyciszonych hymnów chóralnych, z płomienną pokorą wzbijające się ku Temu, który jest nad gwiazdami.
Raz, gdy wrócili tak, nie rozproszeni, nie osłabli, lecz owszem w odwadze i wytrwaniu umocnieni, a na głos wodza: W szeregi formuj się! stanęli przed nim murem zwartym on jednego z nich przez chwilę wzrokiem szukał i, znalazłszy, skinieniem ku sobie przywołał.
I któż wtedy, jak myślisz Wietrze prędki, przed nim stanął? Oto ten mały Tarłowski, w tej chwili, o! wcale, wcale do białej i różowej dziewczyny niepodobny. Plamy krwi miał na odzieży i rękach a pośród twarzy, przez dymy i kurzawę uczernionej, oczy błyskały mu niespokojnie, boleśnie, prawie ponuro. Stanął w zwyczajnej sobie postawie, nieco nieśmiałej i czekał.
Wódz w milczeniu patrzał na tę postać wątłą, śladami walki ciężkiej okrytą, na te ręce drobne, a zakrwawione, i coś z czułości ojcowskich, albo z braterskich rozrzewnień przepływało mu po surowem czole. Potem, wskazując go wyciągniętym w milczeniu szeregom, rzekł:
— Życie mi dziś uratował. Cudem odwagi je uratował; cud, że nie zginął sam. Dziw że w tem dziecku mieszka taki lew! Nie za to wdzięcznym mu, że żyję, lecz za to, że was jeszcze, jako klamra, sprzęgam i że jeszcze razem z wami służę, nie żadnemu panu ziemskiemu ale Umęczonej, że jeszcze służę. Uczcijcie w nim dzielnego rycerza Umęczonej! Ja mu dziękuję.
Tu ramieniem szyję tego małego otoczył, i coś z anielskich tkliwości czy radości wykwitać poczęło mu na usta aż rozkwitło w uśmiech serdeczny, perłowy, świeży i bardzo dziwny pod czołem tragicznem.
Byłoż tam było potem dokoła tego małego powinszowań, uniesień, uścisków, zapytań opowiadań. Kto widział, opowiadał; kto nie widział, zapytywał. Zdaje się że tam, za olchami, na ręce go porwali i wysoko na rękach podnieśli, że dowódca jazdy, w herkulesowym uścisku go trzymając długo mu coś o siostrze, o pannie Anieli szeptał!... Jakże! Uratował klamrę tę drogocenną, która ich sprzęgała, wiedzę, która ich wiodła, wolę, która ich wolę trzymać umiała w okowach wytrwania i rozpłomieniać ogniem nadziei — choćby przeciwko samej nadziei! Powszechną tu była wieczoru tego jakaś dziwna, dobra, braterska radość.
I na nim jednym tylko, który radości tej był przyczyną, wcale jej znać nie było. Wyglądał tak, jakby podzielać ją chciał, ale nie mógł. Na pytania ledwie słowem krótkiem odpowiadał nie opowiadał nic; uściski odwzajemniał, lecz był sród nich, jakby we śnie, jakby w zamyśleniu roztargnionem.
Omył z siebie w strudze błękitnej kurzawę, krew, dym prochowy i miał twarz znowu białą i różową, nawet nie ogorzałą, bo, jak u niektórych niewiast bywa, nie imały się jej białości spieki słoneczne. Lecz myślał o czemś ciągle, niespokojnie, prawie posępnie, jakby dusza jego kołysała się nad przepaścią pełną wątpień, zapytań, zagadek.
Tak, gdy gwiazdy wzeszły, położył się pod tą brzozą i, gdy wszyscy już spali, nie spał.
Żadne z nas, drzew, tego niepokoju i smutku jego z razu nie zrozumiało. Jam pierwszy zrozumiał. Nie do tego był stworzony. Jak ja, który z niebem często o rzeczach wielkich i wiecznych rozmawiam nie stworzonym do opiewania krwawych bojów ludzkich, tak on, w genjuszu natury i górnych myślach ludzkich rozkochany, do bojów tych stworzony nie był. Do czego innego był stworzony.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Znałam go zblizka, znałam dobrze jego myśli i miłości, zaszeptała brzoza, której gęste listowie, w spływające ku ziemi warkocze zaplecione, srebrzyło się jeszcze gdzieniegdzie od wieczornej rosy, a suknia z białej rosy przeświecała z za długich warkoczy.
— Znałam go z blizka, znałam dobrze jego myśli i miłości, bo dokoła mnie, z ziemi, od poblizkiego strumienia wilgotnej, wyrasta tłum ogromny roślinek przerozmaitych, przyziemnych, drobnych, wśród których krząta się, pełza, biega, podlatuje drugi tłum również malutkich, przyziemnych, przerozmaitych owadków, robaczków, a on, ten mały, z drobiazgiem tym przebywać lubił dziwnie, i wówczas tylko na różowej twarzy jego jaśniało szczęście spokojne, błogie, gdy z nim przebywał. On, doprawdy, drobiazg ten kochał i kształtów jego, życia jego ciekaw był namiętnie.
Słusznie powiedział Świrek wysoki, że był on rozkochany w geniuszu natury ale ja tylko wiem, bom temu przyglądała się nieraz, jakie on z tym genjuszem rozmowy długie, ciekawe prowadził. I miłosne również bo tak już jest pomiędzy ludźmi, że ciekawe i długie rozmowy prowadzić oni zwykli tylko z przedmiotami swojego kochania. Przedmiotem kochania jego była natura, lecz powstało przeciw niej kochanie drugie, tem płomienniejsze, że bolesne, i tu go przywiodło. O tamtej kochance zupełnie zapomnieć nie zdołał i przed obliczem śmierci, która codzień spotkać go mogła, stojąc, wzrokiem i duszą wpatrywał się jeszcze w jej oblicze. W przerwach służby obozowej, w godzinach odpoczynku to bywało.
Inni, odpoczynkowi po ciężkich trudach radzi, zbierają się w gromadki, gwarzą, wspominają, i nieraz śmiech wesoły wzbija się od nich nad tem polem blizkich śmierci, a on, jak zwykle chętnie milczący, cichy, chodzi w pobliżu mojem pod temi olchami cienistemi, po tym gaju kalinowym, nad strumieniem i co chwilę, na ziemię pochylony, czegoś między ziółkami, czy owadkami, upatruje, szuka, a znalazłszy, w palcach albo w dłoni podnosi i przygląda się, wzrok i pamięć w tem zatapiając — szczęśliwy!
Raz trzej, czterej towarzysze jego przyszli tam i zapytali: czego szuka tak pilnie, i czemu tak bacznie się przypatruje? Trzymał wtedy w palcach jakieś piórko zielone, w dziwnie subtelny sposób wykrojone i wyrąbkowane, więc swoim cichym, łagodnym głosem mówić im zaczął o tem, jaka to jest roślina rzadka, jak on pragnął znaleźć ją kiedykolwiek, nie zasuszoną w zielniku, lecz żywą, jaki kraj oddalony, zamorski jest jej krajem rodzinnym, jak przez lądy i oceany wiatr nasiona jej tu przyniósł i jaki to cud natury te wędrówki na skrzydłach wiatru, od bieguna do bieguna ziemi, nasionek tak drobnych, jak pyłki. Innego dnia to samo powtórzyło się z powodu owadka złotawego, który trwożnie uwijał się mu po dłoni, a innego jeszcze z powodu wspaniałej korony nenufaru, która u brzegu strumienia rozkwitła, a którą on zerwał i w ręku trzymał, twarz pochyloną w upajającej woni jej zatapiając.
Towarzysze, w ścisłą gromadkę wokół niego skupieni, patrzali, słuchali, wszyscy go wzrostem, szerokością ramion, męskiemi zabarwieniami twarzy przewyższając. Czapki ich czworokątne wyglądały na tle zielonem, jak ogromne chabry i amarantusy, na odzieży mieli twarde, szerokie pasy i u pasów żelazem pobłyskującą broń. I dziwnie było patrzeć, jak te twarze ogorzałe, piętnem zmęczeń i niepokojów trawiących naznaczone, pochylały się ciekawie nad drobnem piórkiem roślinki, albo złotawem ciałkiem owada i jak na te skazane głowy ukojenie i odpoczynek spływały z cichych słów małego towarzysza, z zielonych tkanek rośliny, ze złotawych skrzydełek owada, ze śnieżnych płatków wonnej lilji wodnej.
Oto do czego był stworzony. I jeszcze do tych myśli, które przyjacielowi opowiadał wtedy, gdy wszyscy spali, a on niespał u stóp moich, na gęstych trawach leżał.
Tamten niespał także. Sen z oczu spędzał mu myśl o tej zagadce ogromnej, w którą ziemia ta i najlepsi jej synowie uplątali się, jak w krwawą pajęczynę, i może jeszcze o pozostałej daleko, tęskniącej pewno, płaczącej może Anielce. Przyszedł do brata Anielki, i długo obaj leżeli u stóp moich, twarzami ku sobie obróceni, w milczeniu nocy rozmawiając tak cicho, jak cicho płaczą moje warkocze, gdy z lekkiem szemraniem spływają z nich na trawę majowe deszcze nocne.
Cicho było. Na jednym z krańców obozu koń czasem zarżał, na innym z piersi uśpionego człowieka wyrwał się okrzyk głuchy, albo wionęło ciężkie westchnienie. Ktoś w ostatniej bitwie raniony jęczał pod dębem, w uplecionym z gałęzi namiocie, z za drzew, otaczających polanę, na przestrzeniach, mdło oświetlonych przez gwiazdy, widać było czarne posągi uzbrojonych i nieruchomo stojących straży.
Oni dwaj, na siebie wzajem albo na gwiazdy patrząc, rozmawiali o tych czasach dalekich, w przyszłości dalekich, które będą albo nie będą, które, jeżeli będą, wodami ukojenia i oczyszczenia obmyją świat, w których, podobno, miecze mają być przekute na pługi, a jagnięta sen spokojny znajdować u boku lwów...
O przyszłości świata, po wiekach walk, zbrodni i mąk, rozkwitłej w raj niewinności, pogody i zgody, mówili z tęsknotą, z zachwyceniem, upragnieniem.
Szeptem cichym marzyli o tym celu przedalekim, ku któremu ręką wrzącą i wieczną płyną marzenia ludzkich głów i serc najwyższych, a niewiedząc nigdy, czy kiedykolwiek rzeka do celu swojego dopłynie. Ach, ból i rozpacz tych marzeń bez ziszczenia, upragnień bez nasycenia, zagadek bez rozwiązania! Ach! niezgłębiony tego wszystkiego smutek!
— Bo, chociaż przedmiot walki najdroższy jest i święty, przelana w niej krew ludzka trucizną w żyły spływa, i rany zadane ranami kładą się na tych, co je zadają. Gniew, ból, śmierć to sępy, pasące się na trupach radości, słodyczy i nadziei ludzkich. Zły ród, przeciw sobie samemu szpony ich wystawiający! Nędzny ród, krótko żyjący, którego synowie nawzajem sobie skracają życie! Nieszczęsny ród, zewsząd w ciele swem i w duchu swym zagrożony, którego synowie nawzajem ciałom i duchom swoim grożą! O! kiedyż będzie inaczej? Czy kiedykolwiek będzie inaczej? Dlaczegóż nie urodziłem się w tej porze późnej, gdy świat będzie innym, albo w tak wczesnej, aby oczy moje nie potrafiły otworzyć się na to, że mógłby być innym, gdyby, gdyby ludzie byli inni!
Po krótkim milczeniu ze smutnym uśmiechem mówić począł wiersz starożytnego poety:
— Baśń niesie, że Prometeusz do pierwiastku gliny, będącej podstawą istoty człowieczej, wlał po kropli każdego z pierwiastków zwierzęcych, samo serce człowiecze zaprawiając chciwością wilczą i wściekłością lwią. To jest przyczyna tych pomst i gniewów, które w ludzi uderzają zgonami strasznymi, i to jest przyczyną, że walą się w gruzy gmachy wspaniałe, że lemiesze wojsk wrogich rozorywują wały podbitych grodów.
— Horacyusz? — zapytał towarzysz mówiącego i w tej że chwili, z porywczym gestem silnego ramienia, z nad trawy się podniósł.
— Podbitych grodów! — powtórzył, chwilę milczał, aż zawołał:
— Teraz inaczej być nie może!... Podbitych grodów... Teraz walka — to powinność!...
Głos cichy, ale stanowczo brzmiący, namiętnemu wykrzykowi temu odpowiedział:
— Teraz inaczej być nie może. Dopóki gwałt, dopóty święty przeciwko gwałtowi gniew! Dopóki krzywda, dopóty walka! Przez krew i śmierć, przez ruiny i mogiły, z nadzieją, czy przeciw nadziei, walka z piekłem ziemi w imię nieba, które na ziemię zstąpi...
— Może zstąpi...
— Kiedyś...
— Gdy nas już na ziemi nie będzie.
Tak oni czasem w zmrokach nocnych rozmawiali z sobą, gdy obóz spał, i dokoła obozu na przestrzeniach, mdło przez gwiazdy oświetlonych, widać było czarne posągi uzbrojonych straży.
Aż przyszedł dzień...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Szept Brzozy zniżał się, tajał, umilkł; przemówił wzamian brodaty, silny Dąb:
— Aż nadszedł straszny dzień. Straż daleka przyniosła oznajmienie...
Bo okrom blizkiej, wokół obozu rozstawionej, mieli oni straż swoją daleką, która tu przynosiła oznajmnienia, ostrzeżenia, wieści. Przyniosła je ona tak, jak królewicz bajeczny dążył do zamku zaczarowanej królewny: przez zarośle cierniste, wrzawą upiorów napełnione, przez moczary bagniste, najeżone paszczękami smoków. Czasem strażnik ginął w uścisku upiora lub w paszczęce smoka, czasem docierał celu.
Zdaleka już słychać było tętent biegnącego przez las konia.
— Hasło?
— Z nadzieją, czy przeciw nadziei!
Wpadł na polanę młody jeździec na koniu zdyszanym, z twarzą oblaną potem. Południe skwarem piekło. Kilka głosów przyjaźnie zawołało:
— Kaliś! Pan Kalikst! Jak się masz?
Ale on na powitania czasu nie miał. Z konia zeskoczył.
— Gdzie naczelnik? Prowadźcie! Prędzej!
Polaną szedł śpiesznie, przybysza nie widząc, młodzieniec wysmukły, w szafirowej czapce na złotych włosach. Adjutant wodza. Ktoś do niego zawołał.
— Radowicki! Od poczty obywatelskiej... wysłaniec! Do naczelnika prowadź!
Adjutant i poseł obywatelskiej poczty dłonie sobie uścisnęli. Koledzy szkolni, sąsiedzi. Razem weszli do namiotu wodza. Obóz zaległa cisza. Taką ciszą, martwą na powierzchni, a drżącą w głębiach dusze natura w przedchwili burzy piorunowej i wichrzystej.
Wkrótce do namiotu wodza weszli wezwani dowódzca jazdy i paru towarzyszy innych, kunsztu orężnego mniej lub więcej świadomych. Narada.
Oczekiwanie trwało długo, aż Romuald Traugutt przed namiot swój wyszedł i otrzymane wieści ogłosił.
Biły z nich pioruny blizkiego boju, i wicher śmierć wiał.
Wojsko ogromne nadciąga, już opasują las, oddziały jego piesze i konne już, jak rzeki szumne, lasem płyną. Przez las drzew przedzierają się lasy luf, pik, bagnetów. Za godzinę, za dwie tu będą. Poseł wieść przywiózł drogą długą i trudną, lecz przywiózł ją jeszcze w porę. Sto strzelb na jedną strzelbę. Sto pik na jedną szablę. Jak w baśniach. Lecz bywa to prawdą. Czy zlękną się tej prawdy? Kimże są? Nie niewolnikami są, przez gwałt i przemoc ciągniętymi na pola krwawe, ale dobrowolnymi ofiarnikami wysokich ołtarzy.
Więc nie opuści ich duch ofiary i duch męstwa! I duch tej miłości, która ich tu przywiodła. Ci, co zginą, będą siewcami, którzy samych siebie rzucą w ziemię, jako ziarno przyszłych plonów. Bo nic nie ginie. Z dziś zwyciężonych dla jutrzejszych zwycięzców powstają oręże i tarcze. Lecz oni z siebie dobędą wszystkie siły, wszystkie swe siły męstwa, karności, wytrwania, aby zwyciężyć. Bojowy okrzyk ich: w imię Boga i ojczyzny! Z tym okrzykiem, na śmierć czy na zwycięstwo, do boju!
Tak mówił. Słowa jego rozlegały się od brzega do brzega obozu, dźwięczne, krótkie, coraz głośniejsze, gorętsze i, jak iskry, sypały się na głowy tłumu, aż, jak łan kwiatów na łące, zakołysał się tłum ten i wyrzucił z setek piersi wzdętych grzmotowy okrzyk zapału.
Potem zakotłowało tu, zawrzało. Siodłanie koni, przydziewanie zbroi, wołanie komend, formowanie się szeregów, głośne rozkazy, ciche zlecenia. Kipiał ruch, dzwoniły głosy, tętniały końskie kopyta, broń błyskała w powietrzu, pełnem słonecznego złota i upału.
Poseł poczty obywatelskiej miał odjeżdżać, znowu drogą długą i nudną powracać tam skąd przybył. Wprzódy jednak zatrzymał konia przed jednym ze sformowanych już oddziałów pieszych i żołnierzowi z pomiędzy wszystkich najmniejszemu wzrostem podał przedmiot tak drobny, że zaledwie dostrzedz się dający, mówiąc:
— Od siostry!
Był to skrawek papieru niezmiernie drobno zapisany i zwinięty w sposób taki, aby go w potrzebie z łatwością połknąć było można. Takie wówczas listy pisano ze świata do obozów.
Dowódca jazdy na pięknym swym arabie, obok szeregów biegł, zobaczył, ku Tarłowskiemu głową skinął.
— Od panny Anieli?
Zamienili się spojrzeniami, na twarzach ich błysnął uśmiech. Był to kwiat, ręką dziewczyny zdaleka rzucony na te otwarte mogiły. Co pisała? Nie dowiedział się o tem w tej chwili jej brat, bo rozległa się głośna komenda, więc skrawek papieru śpiesznie u piersi skrył. Czy dowie się kiedykolwiek?
Potem wyciągali stąd w porządku, w milczeniu, aż na opustoszałej polanie pozostały tylko trawy zdeptane, kwiaty konające i namioty puste. Namiot dla rannych, u stóp moich stojący, w tej godzinie ich odejścia pustym był, tak jak i inne. Napełnić się miał wkrótce.
Nie odeszli daleko. Plan bitwy był podobno kunsztowny, biegły. Obrona i zarazem napaść. Zasadzka, ukryta w nieprzeniknionej dla oka gęstwinie, a na luźniejszych przestrzeniach, za każdem drzewem przyczajone oko lufy i na każdem polku mchowem, czy paprociowem, w każdej cienistej alkowie z gałęzi dobyte z pochew szable.
Dziwnie to wszystko wyglądało, mówię ci, Wietrze prędki, że dziwnie to wyglądało, wśród ucentkowanej kwiatami zieloności leśnej i wśród majowych pędów sosen, które w milczeniu upalnej pogody swe jasne, wieloramienne świeczniki podnosiły nad twarzami ciemnemi, skamieniałemi w milczącem oczekiwaniu.
Chodziły tam po tych twarzach poruszenia i błyski rozmaite: niecierpliwości, zapału, wytężonego nasłuchiwania, strącanych przez wolę na dno duszy bolów i trwóg. W powietrzu, wolnem od szczebiotania ptaków, które zlęknione odleciały, czuć było oddechy kilkuset piersi ludzkich, namiętne, niespokojne.
Aż z głębi lasu przypływać począł szum coraz wzrastający... Wzmagał się, przybliżał, coraz ogromniejszy... Jakby powietrzem nadlatywało, jakby dołem lasu nadchodziło coś straszliwego...
— Baczność! Gotować broń!
Rozkazowi temu, który rozległ się tuż prawie za mną, odpowiedział z oddali, z oddali głos inny, tak samo rozkazujący, krótki.
I było już widać...
Szara masa ogromna, posuwająca się naprzód z trudem i powoli wśród gęstych drzew, po ziemi, najeżonej sztywnemi prętami latorośli, zasłanej sieciami podstępnych wiklin. Trudno jej było iść. W szumie jej kroków trzaskały łamane, stukały rąbane gałęzie.
Ale już wyraźnie było widać... I wtedy... Zastukały, zastukały za drzewami, po zaroślach, gęste, pojedyńcze, szybko, szybko po sobie następujące wystrzały i rój błyskawic krótkich, ognistych, rozsypał się wśród drzew i zarośli.
Wnet od strony nadchodzących buchnął i potoczył się ogromny, długi grzmot i zarazem sunąć stamtąd poczęły gęste kłęby dymu. Rotowy ogień karabinów, zbity w sobie, ciężki, odpowiedział posiekanemu ogniowi strzelb, na znacznej przestrzeni rozsypanych.
Była to rozmowa dwu różnych ze sobą grzmotów, drżały od niej ze zgrozy najsilniejsze drzewa lasu.
Czy długo trwała?
Długo. Godziny upływały.
W dymach, które stawały się morzem napowietrznem, kłębiącem się i ciemnem, szara masa, wydłużona w kształt kolumn, to roztaczana w kształt półobręczy, przybliżała się znowu i znowu cofała. Niewygodnie jej było, ciasno i wśród zasłon leśnych, ogniem ziejących, trwożnie. Ale rosła wciąż, rosła, gęstniała, na odległościach coraz większych, dalszych. Tysiące coraz nowe, konne, piesze. Jak rzeki wezbrane, o wodach nieprzebranych. Ale też tysiąc zapór, przeszkód w tym świecie leśnym, napełnionym tworami nieposłusznymi, mającymi we własnem swem królestwie swoją wolę i swoją moc. Tysiące też tych stuków szybkich z za drzew i z pomiędzy zarośli, które razem z rojami ognistych błyskawic rzucały roje pocisków celnych.
Ilekroć rozdzierało się na chwilę napowietrzne morze dymu, widać było bliżej i dalej, z jednej strony i z drugiej, postacie ludzkie, rozciągnięte na mchach i wiklinkach, jak czarne, leżące cienie.
Po obu stronach padały trupy. Lecz nie wszyscy upadający byli trupami. Upadł stąd niedaleko i rozciągnął się na paprociach mały Tarłowski. Ale żył...
Od początku bitwy, za rosochatą olchą, na jedno kolano klęcząc, nabijał strzelbę, celował i strzelał, bez ustanku, zapamiętale, szybko, z wprawą, którą obdarzyły go ćwiczenia obozowe. Jakby nigdy pragnieniem był nie biegł ku rajskiej erze wiecznego pokoju świata, jakby nigdy razem z poetą nie wyrzekał na wlaną w serce człowiecze kroplę wściekłości lwiej... Coś lwiego, czy tygrysiego, błyszczało mu w oczach o rozpalonym błękicie, pod czołem, ściągniętem w jedną zmarszczkę uwagi wytężonej i zaciętości srogiej; w linję srogą, jak krwawa uraza, zaciskały mu usta, albo rozwarte, dyszące, w pierś wątłą chłonęły węże dymu, ziejące prochową wonią.
Wtem nadleciało coś, mającego w szarym dymie podobieństwo do wydłużonego ciała czarnej pszczoły i w ramię go ugodziło. Ramię to zwisło u boku, strzelba z ręki wypadła, chciał porwać się z klęczek, zachwiał się na wysokie paprocie upadł. Ale żył, i po długiej chwili dwie pary silnych ramion zdjęły go z okrwawionych paproci i wniosły do tego namiotu, u stóp moich stojącego, który już nie był pustym.
Pod dachem wysokim, z zielonych gałęzi uplecionym, na mchowych i paprociowych pościelach leżało już kilkunastu ludzi, w których trzewia lub członki żądła swe pogrążyły czarne pszczoły. Nad nimi, od jednego do drugiego przechodząc, przyklękali dwaj ludzie z twarzami zatroskanemi, z czołami, oblanemi potem, z rękoma czynnemi. Lekarze obozowi.
Ale wówczas, dokoła polany tej stawało się już bardzo gorąco. Z coraz częstszymi, z coraz dłuższymi, gęstszymi grzmotami karabinowego ognia, szara masa zbliżyła się już na odległość, z której można było rozpoznawać wzrokiem pojedyńcze postacie, twarze, ubrania, bronie. Z żelaznem prawem liczby zaokrąglała się ona w obręcz i opasywała polanę coraz zupełniej, coraz bliżej. Ludzie z tej i z tamtej strony poczęli spotykać się oko w oko i zwierać się pierś z piersią.
W stukach i grzmotach obustronnych ogni dym gęstniał, napełniony ognistemi błyskawicami, krzykami, przekleństwami i wybijającymi się nad wszystko głosami komend krótkich, zdyszanych, coraz śpieszniejszych, zapalczywszych, śmiertelniejszych. Duszność i ciemność od dymu wzrastały; lały się w nich strumienie potu, ciekły strugi krwi. Coraz ciaśniej stawało się tam, wrzaskliwiej, krwawiej, wścieklej, przeklęciej. Piekło, piekło, mówię ci Wietrze prędki, szalało w tym naszym cichym, wonnym, kwiecistym, niewinnym raju leśnym. Piekło ludzkie.
I zdawać się mogło, że nad to, co się już działo, nic na ziemi straszniejszego dziać się nie może. A jednak...
Kiedy na ludzi spoglądasz, Wietrze prędki, nie mów nigdy: tu kres ich tragedji! Bo nikt wśród wszechświata odgadnąć ani obliczyć nie zdoła tego szczytu najwyższego, na który wzbijać się mogą ich tragedje, ich zbrodnie i ich niedorównany wszechświecie ból.
I oto...
Z za gęstwiny olch i osin, z za tej, co to, widzisz? naprzeciw mnie, z pośród krzaczystych zarośli wyrasta, wysunął się oddział wojska konnego, lasem pik długich nad głowami najeżony, nad końskimi grzbietami pochylony i, krzyk wydający przeraźliwy, począł przez pustą polanę ku temu namiotowi pędzić. Zoczył namiot ten ludzi pełen i pędzić ku niemu począł, ku namiotowi, w którym, sił i broni pozbawieni, leżeli ludzie ranni, a nad nimi, z rękoma czynnemi klęczeli lekarze.
Pędził oddział zbrojny w piki, na koniach chyżych pochylony, z krzykami przeraźliwemi, z twarzami, opalonemi w ogniu bitwy, i szalała mu w żyłach wściekłość lwia...
Lecz za mną tuż rozległ się głos stalowy, wrzask boju przewyższający:
— Jazda! na obronę rannych.
W mgnieniu oka, z dowódcą swym na czele, wlecieli na polanę. Czarni od dymów piekielnych, na zziajanych koniach, wypadli z za drzew zarośli, naprzeciw tamtym, z podniesionemi szablami w rękach...
Słońce miało się ku zachodowi i z za dymu świeciło tarczą z rozżarzonej miedzi. Na ten poczet lecący, na jego spalone twarze i obnażone szable padł rdzawo czerwony blask, bezpromienny, ponury. W tym blasku dopadli namiotu, już przez tamtych okrążonego, z wątłą ścianą z gałęzi już rozwaloną. Straszliwy panował tam tłok, i rozlegały się nieludzkie wycia i ryki. Całą siłą rozpędu koni w tłok ten uderzyli, z rąk sypiąc błyskawice szabel i pistoletowe strzały. Dowódca czarnowłosy, do Archanioła z mieczem płomiennym podobny, pierwszy szerokiego otworu doskoczył i, jakby nogi konia jego ziemia do siebie przykuła — stanął.
O Jezu! Nie było już w namiocie rannych, ani lekarzy. Były tylko trupy, w krwi broczące i jeszcze otrzymujące nowe rany, umilkłe, albo w strasznem konaniu charczące. A w pośrodku tego pola mordów dokonanych dokonywał się już ostatni. Na ostrzach kilku pik osadzony i wysoko wzniesiony w powietrze, mały Tarłowski twarz białą, jak chusta, wystawiał na rdzawo-czerwony blask słońca. Męczeńska twarz ta, o umierających oczach, z czerwonym sznurkiem krwi od złotych włosów do ust, konwulsją wstrząsanych, poznała jednak przyjaciela, ręka szybkim ruchem rzuciła ku niemu jakiś przedmiot czerwony, i głos mdlejący zawołał:
— Jagmin! siostrze!
Ostatni dar, ostatnia myśl, ostatnie słowo! Jak ptak czerwony, chustą, krwią ociekającą zleciała na szeroką pierś dowódcy jazdy, lecz w tejże chwili upadł pod nim koń jego, kulą ugodzony, i on sam, wśród tłoku, dymu, wrzasku, stuku wystrzałów, ulewy ognistych błyskawic — zniknął!...
...Przestał szumieć Dąb brodaty, i cisza nocna zaległa polanę. Bo noc już nadeszła, mroczna, ale nie ciemna: przezroczysta, gwiazdzista, majowa.
Na pogórku mogilnym, na wysokich trawach Wiatr leżał, tak lekki, że nie uginały się pod nim ku ziemi wysokie trawy. Ogromne skrzydła jego żałośnie zwinęły mu się u boków, i smutnie rozsypały się po ziemi włosy, ze srebrzystych szronów pajęczo uprzędzione. W wydłużonych skrętach jego kryształowego ciała blado świeciły odbicia gwiazd i z odbić tych jedno tylko wzrastało w blask i wielkość, aż wzrosło w płomyk gorejący, od którego tajać począł kryształ jego piersi. Tajał od gorejącego płomyka kryształ piersi Wiatru prędkiego i ściekał na wysokie trawy z szemraniem tak cichem, z jakiem płaczą warkocze brzozy, gdy z nich na ziemię spływają majowe deszcze nocne. Tak na bezimiennej, zapomnianej, nieznanej mogile leśnej płakał Wiatr.
I cicho z nad traw zaszeleścił:
— A ten krzyżyk?
Ciche nad samą ziemią odpowiedziało mu dzwonienie:
— My, małe dzwonki liljowe, my, małe dzwonki, litośnieśmy chłodziły jej rozpalone czoło i piły lejące się z oczu jej łzy.
Po latach, po wielu, o smętnej jesieni przyszła tu ciemna, drobna, i u stóp pagórka twarzą padła na podłoże zioła.
Biedną twarzą! Bo nie była już białą, ani różową; białość jej i różowość wypiło z niej życie. Biedne życie! Bo nie wiemy, co tam na świecie czyniła, a w oczach stała odbita samotność tęskniąca, gorzka.
Biedne ręce, niegdyś całowane tak miłośnie! Biedne oczy, niegdyś tak podobne do błękitnych, dziewiczych, czystych oczu brata.
On nieprzespanie spał na dnie pagórka tego, z ostatniem jej pozdrowieniem, szczypteczką prochu, na piersi, w proch rozsypanej.
I tamten...
Leżała na pagórku, do ziół zżółkłych tuląc twarz uwiędłą i na ich kobiercu rozciągając suknię swą ciemną, biedną...
Myśmy wtedy nie miały kwiatów, jakże? w jesieni! więc tylko liściem chłodnym objęłyśmy twarz jej od płaczu gorącą i łzy piłyśmy, co długo płynęły z oczu.
Długo. Nieprędko z ziemi wstała i ten krzyżyk mały, który przyniosła z sobą, wśród łodyg naszych utkwiła. Potem drobna jej postać odeszła w zmierzch wieczorny, wśród żółtych drzew zniknęła i nie wróciła już więcej nigdy...........

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Teraz zaszumiał potężny, brodaty Dąb:
— I płynęły lata za latami...
O każdej wiośnie ptaki przylatywały tu gromadnie, wiewiórki po świerkach tańczyły i w trawach biegały, pełzały, podlatywały drobne owadki, robaczki. Róże dzikie odkwitały, i zawieszały się u koron ich motyle. Słońce kładło na trawy szerokie płachty złote. Od zórz wieczornych żeglowały niebem rumieńce obłoków. W zmrokach nocnych świeciły wysokie gwiazdy, lub ciężkie, ciemne całuny nizko rozwieszały chmury. Płynęły dnie za dniami, noce za nocami...
W głębokie jesienie huczały tu wichry, szumiały ulewy, szemrały deszcze nieskończone, a w śnieżyste, szkliste zimy my, drzewa, wznosiłyśmy nad tem wzgórzem grobowce ze szkła szronów i z marmuru śniegów, zimne, białe, koronkami obwieszone, brylantami osypane. Czasem na te grobowce zlatywały stada wron lub kawek, krakaniem grobowem powietrze napełniając, albo w królewskiej postawie zatrzymał się wśród nich jeleń wspaniały, przebiegło stado kóz płochliwych, drobny zając przemknął, znacząc na śniegu zygzaki ciemnych śladów. Płynęły wiosny za wiosnami, zimy za zimami...
I dwie rzeczy były tu niezmienne. Zawsze stała tu wysoka od ziemi do nieba samotność z obliczem niemem.
I ciągle płynął tędy nieśmiertelny strumień czasu, niestrudzenie szemrząc: vae victis! vae victis! vae victis!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Wiatr prędki już nie płakał. Kryształowe ciało jego wstawać poczęło nad wzgórzem mogilnem i, coraz wyższe, silniejsze, potężniejsze, rosło.
Wstawał i nakształt powiewnej kolumny wzrastał do wierzchołków drzew, wysoko nad ich wierzchołki, jeszcze wyżej, cały, w gniewnym szumie podnoszących się z nad ziemi skrzydeł w zawierusze włosów, roztaczających się naokół, olbrzymią siecią pajęczą, świecącą szklistym szronem. Aż, niebotyczny, wzdęty, niezliczonemi odbiciami gwiazd roziskrzony, roztoczył skrzydła latawca-olbrzyma, na las cały rzucając okrzyk:
— Gloria victis!
I zerwał się z mogiły, wzleciał nad las, szlakiem powietrznym dotarł ciemnego nieba i do gwiazd mrugających, do srebrzystych dróg mlecznych zawołał:
— Gloria victis!
A potem znowu ku ziemi spłynął i, niespokojny, gniewnym czy świętym szałem zdjęty, szumiącym szlakiem ciemności przerzynając, nad polami, nad wodami, nad lasami, nad miastami i wioskami, na całą kulę powietrzną, która obejmuje ziemię, i na całe sklepienie niebieskie wołał:
— Gloria victis!
Zdumiewały się, wołania tego słuchając, pola, wody, lasy, wsie i miasta, zdumiewała się kula ziemska i kula powietrzna, w zdumieniu zapytując: kto nad światem głosi tę ogromną, niesłychaną, tę fantastyczną, niespodziewaną nowinę? Czy baśń dostała skrzydeł i nocami poczęła światu przedziwne rzeczy opowiadać? Czy tak wołają duchy, strącone z planet innych? Czy senne rojenia? Zjawy bezcielesne? Złudy? I zaliż przemienienie świata głos ten zwiastuje, lub jego skończenie?
A Wiatr prędki od nieznanej, bezimiennej, wielkiej mogiły leśnej leciał i leciał, niosąc i niosąc w przestrzeń, w czas, w pamięcie, w serca, w przyszłość świata tryumfem dalekiej przyszłości rozbrzmiewający okrzyk:
— Gloria victis!




KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.