<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Ludwik XVI spał znów tego dnia spokojnym snem uczciwego człowieka, który spełniwszy, co uważał za swój obowiązek, nie ma potrzeby obawiać się groźby jutra.
Bo cóż mogło mu jeszcze grozić? Znosząc baryery, odgradzające w sejmie stany, uległ wioli gmin, większości narodu, zrównał mieszczaństwo z duchowieństwem i szlachtą, o co ambicyi stanu trzeciego głównie chodziło, teraz będą wszyscy posłowie radzili wspólnie nad dobrem powszechnem, a on będzie mógł spokojnie polować, fabrykować klamki, kłódki, zamki, czytać dzieła geograficzne i matematyczne, co zajmowało go więcej od nieznośnych trudów rządzenia.
Tak mu się zdawało.
Tak mu się zdawało, bo nie wiedział, że apetyty człowieka rosną w miarę powodzenia. Skądże on mógł wiedzieć o tem, on, pierwszy król chrześcijaństwa, wyposażony już w kołysce wszystkiem, do czego śmiertelnik wyciąga ręce pożądliwe? Cóż jemu świat mógł jeszcze dać? Jego głowę zdobiła promienna korona, najpiękniejsza księżniczka obejmowała go w uścisku miłosnym, najzamożniejsi panowie Francyi tworzyli jego służbę przyboczną, cały naród składał się na zaspokojenie jego potrzeb. Gdyby był posiadał hartowną wolę, dzielność rycerska i ambicye swoich przodków, marzyłby może o sławie, o wawrzynach wojskowych, o zdobyczach, podbojach, o wpływie Francyi na losy Europy. Ale lotny, ambitny, orli duch Burbonów nie mieszkał w jego ciele ociężałem. Wystarczało mu to, co wziął z hojnych rąk losu. Niczego więcej nie pożądał.
Skądże on, najzupełniej z siebie, ze swojego położenia zadowolony, mógł znać nienasycone niczem apetyty i ambicye ludzkie? Gdyby był umiał patrzeć uważnie, krytycznie, na swoje otoczenie, byłby z wysokiego obserwatoryum szafarza wszelakich łask, na jakiem go los postawił, był dostrzegł łatwiej od kogokolwiek innego drapieżne, żarłoczne, podłe samolubstwo człowieka. Ale jego naiwna dobroć, pozbawiona daru spostrzegawczego, nie umiała patrzeć krytycznie. Wszyscy go wyzyskiwali, nadużywali jego łatwowierności, a on uśmiechał się na to dobrotliwie.
Więc spał spokojnie, przekonany, że mu już teraz nic nie grozi.
Ale nie spali filozofowie i bojownicy wolności wszelkich odcieni, i ci uczciwi ideologowie, którzy, ulepiwszy sobie z różnych bezkrwistych doktryn rajskiego ptaka szczęśliwości powszechnej, pędzili za nim na oślep z zamkniętemi oczyma, i ukryci republikanie, wielbiciele greckiego i rzymskiego gminowładztwa i ambitnicy, karyerowicze wszystkich stanów, pnący się na falach rewolucyi w górę, i olbrzymia armia wykolejonych biedaków, spodziewających się od przewrotu politycznego pełniejszej miski, wygodniejszego bytu.
Wszystkich tych uczciwych i nieuczciwych, szczerych i kłamanych rewolucyonistów zaniepokoiło ustępstwo króla, zamiast ich usposobić życzliwie dla korony.
A może to tylko podstęp, może Ludwik chce uśpić czujność narodu, aby mógł się bez kontroli przygotować do zamachu na jego prawa? Wszakże stały jeszcze pułki najemne pod Wersalem, a niektóre z nich podsunęły się pod sam Paryż.
Choroba wszelkich rewolucyi, newroza strachu, ogarnęła, rozgorączkowała patryotów. Dla pauprów i mieszczan paryskich, widujących króla raz lub dwa razy do roku zdaleka w złocistej poszóstnej karecie, otoczonego świetna gwardyą szlachecką, był jeszcze Ludwik XVI wcieleniem najwyższej potęgi ziemskiej, groźnym Jowiszem, którego pioruny mogły zdruzgotać najśmielsza rewolucyę.
Niemocną dobroć króla znało tylko jego najbliższe otoczenie i przeczuwało ją kilku zdolniejszych działaczów politycznych, jak Mirabeau, Duport i Danton. Naród drżał jeszcze przed jego gniewem.
Drżeli głównie ci, co najwięcej nabroili — patryoci z Palais Royal. Jak zmora straszyły ich dniem i nocą nagromadzone pod Wersalem wojska. Bo cóż z tego, że udało im się przeciągnąć na stronę narodu gwardyę francuską? Była jeszcze gwardya szlachecka i szwajcarska, które nie odstąpią króla, byli Niemcy i Irlandczycy, którzy wygarbują z przyjemnością skórę francuską. Niech tylko król rozkaże, a rzucą się na Palais Royal, samego nawet księcia Orleańskiego zawloką na postronku do Wersalu.
Strach ma kłamliwą wyobraźnię. Wylęga się z niego plotka, rosnąca w czasach rewolucyjnych do rozmiarów potwornych.
Wojska królewskie idą już na Paryż — baron Besenval, ten podły Szwajcar, zbliża się do rogatek — artylerya obsadza wzgórza podmiejskie — arystokraci zatruwają studnie, zboże i mąkę — królowa i dworacy zamyślają urządzić nową noc św. Bartłomieja... Codziennie obiegała inna pilotka Paryż, codziennie groźniejsza, straszniejsza, podtrzymywana, krzewiona skwapliwie przez patryotów z Palais Royal. Trzeba naród podniecić, grać ciągle na jego drgających nerwach, zmusić go strachem! do jakiegoś czynu, do jakiegoś wybuchu, któryby przeraził rząd i czarnych.
Podniecona i zdenerwowana plotkami i upałami lipca ludność paryska straciła przytomność. Z nieba lały się potoki żarów, z ulicy, z kawiarni, z rewolucyjnych świstków iw gały od rana do wieczora wiadomości alarmujące, oszczerstwa, podburzające odezwy.
W tę newrozę niepokoju, niepewności, strachu, w ten materyał wybuchowy, gromadzony od kilku tygodni, wpadła zapalonym lontem pierwsza prawdziwa wiadomość: król oddalił Neckera! Oddalił go, bo mu nadęty kupiec genewski, któremu się zdawało, w jest najznakomitszym mężem stanu Europy, obrzydł z swoją pedanteryjną, bakalarską powagą — oddalił go, bo chciał jego dymisyą ugłaskać obrażony za ustępstwa dla stanu trzeciego dwór. Stronnictwo dworskie nie lubiło nudnego, sztywnego Niemca. Niech sobie więc idzie dla miłego spokoju w domu. Nic więcej. Innego zamiaru nie miał Ludwik, zwalniając Neckera z obowiązków zawiadowcy skarbu.
A wystraszeni patryoci paryscy krzyknęli: już idą czarni na stolicę, już ostrzą pułki cudzoziemskie szable na karki francuskie; wypędzili popularnego, narodowi oddanego ministra, aby im nie przeszkadzał w niecnej, zbrodniczej robocie!
Policya rozlepiła na rogach ulic plakaty de par le roi, wzywając ludność do spokoju i rozsądku.
— Widzicie! — oburzali się patryoci — czarni grożą narodowi kajdanami, Bastylią!
Dnia dwunastego lipca, po obiedzie — niedziela była — huczał Palais Royal, jak wszystkie maszyny fabryczne Francyi.
Publiczność zwyczajna i świąteczna wypełniła po brzegi kawiarnie, restauracye, sale tańca, gry, cyrk i teatry.
W to olbrzymie, krzyczące, gestykulujące mrowisko ludzkie uderzyła wiadomość o dymisyi Neckera piorunem. Tak niespodziewaną, niepożądaną była ta wiadomość, iż jej w pierwszej chwili nikt nic uwierzył. Tego, który ją przyniósł, chciano wrzucić do basenu i utopić jako zdrajcę. Ale nadszedł patryota drugi, trzeci, czwarty, a kiedy wszyscy potwierdzili „zdradę rządu“, wówczas powiał nad przerażonym tłumem gorączkowy oddech chorobliwego niepokoju. Trwożliwsi zaczęli się tłoczyć do drzwi do bram, odważniejsi krzyczeli, jak opętani:
— Zemsta za zniewagę narodu!
W tej chwili ogólnego zamieszania wybiegł z kawiarni Foy, młody człowiek i wskoczywszy ma stół, zawołał:
— Obywatele!
Uciszyło się.
— Obywatele! Naród żądał, aby mu zachow no Neckera, aby rzecznikowi wolności postawiono pomnik, a oni go wypędzili. Moznaż ciężej obrazić naród? Po tym czynu zuchwałym odważą się czarni na wszystko; prawdopodobnie przygotowują na noc dzisiejsza rzeź św. Bartłomieja. Do broni, do broni!
Kamil Desmoulins, gdyż on to był, nie jąkał się dziś. Podniecenie wróciło jego spętanemu językowi giętkość, jego słabemu głosowi nadało pełny dźwięk dzwonu alarmowego, jak wówczas, kiedy wzywał gwardzistów francuskich do buntu.
Szybko zerwał z drzewa zielony listek i przypiąwszy go do kapelusza, wołał:
— Ustrójmy się wszyscy w zieloną kokardę, albowiem kolor zielony jest kolorem nadziei. Do broni! do broni! Pokażmy czarnym, że naród umie być odważnym w walce i swoje prawa, o wolność. Do broni, obywatele!
W mgnieniu oka wyglądały drzewa ogrodu, jak gdyby wicher jesienny po nich przeszedł. Tysiące rąk naginało gałęzie i rwało liście garściami. Wszystkie kapelusze męskie i damskie, czapki, surduty, bluzy robotników, sukienki dzieci ozdobiły się kokardą Desmoulinsa.
— Kto on, ten odważny, młody człowiek, ten prawdziwy patryota? — pytały ust tysiące i oczy tysiące.
— Desmoulins, Desmoulins — płynął nad tłumem szept podziwu.
Znajomi i nieznajomi brali Kamilla w objęcie, podawali go sobie z uścisku w uścisk, całowali go, przysięgali mu dozgonną przyjaźń.
— Gwardyę obywatelską utworzymy, aby cię strzegła przed zemstą czarnych.
A on, promieniejący szczęściem, dumą, zadowoleniem, myślał:
— Gdyby mnie ojciec Lucylli mógł widzieć w tej chwili; może spojrzałby łaskawym okiem na adwokata bez klientów; szkoda, że go niema w ogrodzie.
Opróżniły się kawiarnie, restauracye, sale tańca, domy gry. Cyrk i teatry zawiesiły przedstawienia. Tłum wylał się na ulice. Kto posiadał jaką starą rusznicę, pistolet, szpadę, szable, biegł po nie do domu.
Wichrem przeleciała plotka o nowej nocy św. Bartłomieja nad Paryżem. Strach przed karzącą ręką króla zaniósł ją w najdalsze zaułki przedmieścia. Z tych brudnych zaułków, z gniazd pijaństwa i grzechu, z wszystkich plugawych nor i dziur nędzy i zbrodni, wyroiła się na miasto cała hałastra, obawiająca się w czasach spokojnych światła dziennego.
— Do broni!
Na takie hasło czekały tylko bezdomne, głodem przymierające zuchy. Niech poczują w garści broń, a znajdzie się wszystko, czego pragną, czego im ta podła, sacré policya nie pozwala zabierać. Dziś straciła policya głowę, olbrzymia fala rozkołysanego miasta zmiotła ją z ulic, jak niepotrzebnie zawadzające graty. Strażnicy pochowali się gdzieś. Więc żwawo do roboty! Naród wzywa: do broni! Mało-ż to broni w sklepach puszkarskich?
Uzbrojona w drągi, rozbiegła się hałastra po głównych ulicach Paryża. W przeciągu godziny świeciły wszystkie magazyny puszkarskie pustkami. Który kupiec opierał się „uzbroić dobrowolnie patryotów“, dostawał kijem po łbie, albo nożem pod żebro. Przy robocie trzeba się posilić, napić, by nie zemdleć. Piekarnie, wędliniarnie, szynki, miały tego dnia wielkie mnóstwo nieproszonych gości, płacących za chleb, za wódkę, za kiełbasę śmiechem, klątwą, kułakiem.
Zbliżał się już wieczór, kiedy ulicą Richelieu’ego ku bulwarom zaczęła się toczyć fala podnieconego tłumu, który rósł z każdą minutą. Starcy i dzieci, kobiety i mężczyźni mieszczanie w surdutach i robotnicy w bluzach, przekupki w ogromnych czepcach i zuchy z przedmieścia bez kamizelek, z podwiniętemi rękawami dziurawych koszul zapełnili ulice tak szczelnie, iż zatrzymali cały ruch kołowy. Pięć tysięcy szło ulicą Richelieu’go, aż na bulwarach krzyczało już dwadzieścia tysięcy: niech żyje Necker, niech żyje książę Orleański!
Kilka patryotów wpadło doi pracowni rzeźbiarza Curtiusa i zabrało biusty Neckera i księcia Filipa. Okryte krepą chwiały się popiersia „przyjaciół narodu“ nad tłumem, jak chwieją się sztandary nad wojskiem w pochodzie.
Wieczór zapadł, zapalono pochodnie. W blasku czerwonych płomieni migotały błękitnymi połyskiem lufy rusznic, brzeszczoty szpad i szabel, żelazne głowice pik.

Fot. Dr. F. Stoedtner.
Kamil Desmoulins.
(1760—1794.)

Po raz pierwszy wyszedł lud paryski na ulicę uzbrojony.

Vive le tiers-état de France!
Il aura la prépondérance
Sur le prince et sur le prélat.
Ahi! Powerá nobilitá.

Je vois s’agiter sai banniére,
J’entends partout son cri de guerre:
Vive l’odre du tiers-état!
Ahi! Poverá nobilitá!

ryczał jakiś patryota z Palais Royal, a tłum wiórował mu: ahi! Poverá nobilitá!

Z pieśnią wyzywającą, z nieustannymi okrzykami: vive Necker, vive le duc d’Orlèans! wpłynęła szumiąca fala tryumfującego narodu z bulwarów w ulicę św. Marcina, stamtąd w ulicę św. Honoryusza, skąd rozlała się szeroko po placu Vendôme. Tu stał książę de Lambesc z oddziałem: Royal-Allemand i z dragonami z Noailles.
Książę na siwymi koniu, w szarym mundurze, bez pistoletów w olstrach, z szablą tylko przy boku, obrzucił wprawnem okiem żołnierza morze głów ludzkich. Gdziekolwiek spojrzał — kapelusze, czapki, czepce, tu i owdzie pochodnie, lufy strzelb, szable, piki, pięści, wyciągnięte z groźbą w stronę wojska. Zdawało się, że tłum zdusi samą siłą liczby gromadkę kawalerzystów.
Ale księcia nie przeraziły tysiące krzyczących demonstrantów. Widział on, że szwadron regularnego, karnego żołnierza rozpędzi tłum stutysięczny, atakujący bez wodza i komendy, na oślep, bez, porządku. Wystarczy położyć kilkunastu na bruk, aby reszta pierzchła w popłochu.
Książę de Lambesc rozważał chwilę. Kazano mu czuwać nad porządkiem w mieście, ale zakazano używać broni palnej i siecznej. Gdyby jedna głowa francuska spadła pod mieczem żołnierskim, będzie odpowiadał przed sądem wojennym. Wolno mu tylko rozbijać zbiegowisko szarżą koni. Taka była wyraźna wola króla.
On sami zresztą nie użyłby w takich razach nigdy broni palnej. Trzeba być barbarzyńcą, chamem, by strzelać do kobiet, dzieci i starców, a on, doskonale wychowany i oświecony szlachcic XVIII stulecia, nie był barbarzyńcą, ani chamem.
Tłum, ośmielany spokojną, wyczekującą postawą wojska, oblewał zewsząd oddział kawalerzystów coraz bliżej, bliżej, obejmując go groźnymi pierścieniem. Już go dotykał, już smagał jego boki obelgą.
— Z koni, podłe najmity! Na kolana przed narodem francuskim, którego chleb jecie!
Teraz, odezwała się komenda, zagrzmiała salwa, — Niemcy i dragoni strzelili w powietrze. Powtórnie odezwała się komenda — żołnierz pochylił się w siodle i rzucił się na tłum, prując go piersiami koni.
Rozpadł się zwarty tłum na strzępy. Biusty: Nekera i księcia Orleańskiego, runąwszy na bruk, rozsypały się skorupami, kobiety, dzieci, uciekały w boczne ulice. Z tłumu padły strzały; trzech Niemców zwaliło się z siodeł. Plac Vendôme opróżnił się, opustoszał.
Stało się zadość woli króla, nie przelała się ani jedna kropla krwi francuskiej, zginęło tylko trzech Niemców, a uciekający naród roznosił po mieście wieści alarmujące: Royal Allemamd morduje patryotów — czarni urządzają noc św. Bartłomieja — do broni; — zemsta — śmierć księciu de Lambesc, łotrowi, zbójowi!
Łotr, zbój, oczyściwszy plac Vendôme, wkraczał na czele swoich ludzi wolno do ogrodu Tuileryjskiego. Zaledwie ukazał się w ogrodzie, posypał się na niego i na jego żołnierzów z tarasu pałacu rzęsisty deszcz kamieni; butelek, krzeseł, strzałów.
W piersiach księcia, szlachcica, oficera zabiło serce żywiej, krew uderzyła mu do głowy. Spojrzał na żołnierzy. I oni marszczyli brwi, ruszali się niecierpliwie w siodle, błyskające oczy ich prosiły: rozkaż, a nauczymy tę hałastrę szanować mundur króla.
Książę milczał, tłumił w sobie siłą woli gniew. Niech nikt nie powie, że szlachcic, że rycerz strzelał do oszalałego] motłochu. Żołnierz bije się tylko z żołnierzem,.
Z terasy nadbiegła gromadka patryotów. Obskoczyli księcia, chwytali go za nogi, szarpali go za mundur, usiłując go ściągnąć z konia.
— Śmierć zbójowi, zdrajcy!
On, nie Chcąc użyć broni, manewrował koniem, stawał dęba, rzucał się w bok. Jakiś niemłody już człowiek, nauczyciel Chauvel, schwycił ogiera za uzdę. Wówczas uderzył zniecierpliwiony książę zuchwałego natręta płazem szabli w głowę, przeciął mu lekko skórę; ukazała się krew.
— Leje się krew francuska, płynie potokami — do broni, do broni! — ryczało kłamstwo agitacyi rewolucyjnej.
Strach przed zemstą znieważonego wojska niósł kłamstwo z ulicy na ulicę. Nagle rozbrzmiały wszystkie dzwony Paryża, wszystkie wieże kościelne jęczały; leje się krew niewinna, kaci czarnych mordują patryotów!
Gwardziści narodowi biegli na pomoc narodowi.
„Kaci czarnych“ cofali siei tymczasem bez strzału, bez dobycia szabli ku rogatkom wersalskimi. Książę de Lambesc, zmiarkowawszy, że nie powstrzyma dłużej gniewu swoich żołnierzy i własnego temperamentu, nakazał odwrót. Bez, rozkazu króla nie będzie zabijał.
Kiedy gwardziści francuscy przybyli na plac Ludwika XV, nie zastali już nikogo. Więc zwycięstwo, tryumf, okrzyki radości — kaci czarnych pierzchli sromotnie przed „żołnierzami ojczyzny“.
Późno w noc bawili się patryoci w rzęsiście oświetlonym ogrodzie „Palais Royal,“ oblewając obficie wódką i winem „pierwszą wygraną’bitwę“.
Patryoci bawili się, a spokojni mieszkańcy Paryża, nie biorący udziału w polityce, dygotali ze strachu. Nikt z dorosłych nie zmrużył tej nocy oka. Spały tylko dzieci; rodzice czuwali.
Jakże nie mieli czuwać, kiedy na ulicy rozlegały się bezustannie: krzyki, strzały łomotania do drzwi do bram domów. W imię Ojca i Syna... noc św. Bartłomieja... Mężczyźni zbroili się, kobiety płakały.
Nie noc św. Bartłomieja urządzili „czarni“, jeno kanalia przedmieść, cała czeladź szatana, rzuciła się na miasto, jak na gród zdobyty.
Policya pochowała się, wojsko wracało do Wersalu, nie było dziś w Paryżu nikogo, ktoby potrafił wziąć rozjuszonego byka anarchii na łańcuch. Teraz sobie żarłoczna, głodna hołota pohula. Czekała długo na tak świetna sposobność bezkarnego rabunku. Od czasu nieudatnego ataku na fabrykę Rèveillona zachowywała się spokojnie, przyczaiwszy się w zaułkach przedmieść. Okrutnie biły te juchy żołdaki.
Ale dziś się żołnierze, wierni koronie, zohydzonymi w narodzie katami, a oni, złodzieje, rabusie, mordercy, patryotami. Szli przecież w pochodzie za biustami Neckera i Filipa Orleańskiego, ryczeli razem z innymi: niech żyje stan trzeci, na pohybel czarnym! Za tak wyraźny, jawny patryotyzm, należy im się nagroda.
Całemi bandami ciągnęła kanalia z ulicy w ulice. Gdzie się świeciło: u piekarza, rzeźnika, w szynku, w sklepie kolonialnym, bławatnym, jubilerskim, tam rzucała się tłuszcza na łatwy łup. Gdzie się nie świeciło, gdzie były drzwi i okna zamknięte, tam druzgotały je, otwierały drągi żelazne. Oddawaj „nieprzyjacielu narodu“ patariyotom: chleb, wódkę, kiełbasę, przyodziewek, pieniądze, bo jeżeli będziesz się opierał... Wystawiona rusznica, podniesiona szabla, pika dopowiadały reszty.
Weselsi bandyci wpadali do domów prywatnych: prosimy o dobrą kolacyę! Jedli, pili, kazali sobie przygrywać na klawikordzie, na harfie i odchodzili, zabrawszy srebrne widelce, łyżki, noże i zegarki.
Przedmieścia nienawidziły rogatek. Cło pobierane na rogatkach podnosiło ceny chleba i wina. Cóżby to była za wolność, gdyby patryotom nie było wolno jeść taniego chleba i pić taniego wina?...Że miasto potrzebuje pieniędzy, cóż to obchodził patrotów?
— Na rogatki! — krzyknął jakiś domorosły ekonomista.
W godzinne później oblała krwawa łuna pożaru przerażony Paryż. Płonęły wszystkie komory celne dokoła miasta. Teraz będzie wino tanie — cieszył się lud, zadowolony ze swego dzieła.
— Niech żyje wolność!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.