>>> Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Bajki ucieszne
Wydawca Nakładem L. Chmielewskiego
Data wyd. 1910
Druk I. Jaegera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JERZY BANDROWSKI



BAJKI UCIESZNE






1910

NAKŁADEM L. CHMIELEWSKIEGO

we Lwowie.



Drukarnia I. Jaegera Lwów.




WSTĘP.

Bajki! Nie pora na nie chyba! Baśnie,
Gdy romantyzmu kwiat błękitny gaśnie,
Kiedy zdobyte przestworza, błękity, —
Gdy — mówią — biegun północny odkryty!

Bajki! Jest ich niemało dzisiaj właśnie...
Obywatelska cnota, cześć, uczucie,
Hehe! Kiwanie palcem w ciasnym bucie...
Ja wierzyć już nie mogę w stare baśnie...

Pierrotów stado pstre iskrzące hasła
Jak szklanne kule miota ponad głowy —
Ta świeci, skrzy się ta, a ta już zgasła —
Żongler i kuglarz — ludu prorok nowy!

Widowisk żądna ogłupiała tłuszcza
Ubóstwia race, które szalbierz puszcza;
W szynkowniach wieszcze — niczem nędzne grajki,
Dusza, prostota serca — bajki, bajki!...


O PRAWDZIE I JEJ RODZAJACH ROZLICZNYCH

W jednym barze człek pewien o pochmurnem czole
Siedział sobie w zadumie pogrążon przy stole.
I przyszedł doń przekupień jakiś, nędzny, stary,
Handlarz o niecnej twarzy, łotr bez czci i wiary,
Rufian, szuler i oszust w jedynej osobie,
Hultaj, który oszustem zostanie i w grobie.
Czaszka łysa, nos cienki, usta wykrzywione
Wciąż cynicznym uśmiechem w ową, to w tę stronę;
Latają oczki małe, przebiegłe, złośliwe;
Ręce długie, u dłoni palce cienkie, krzywe
I brudne; scyzoryki sprzedaje, kartki lub dziewczęta
Dzień i noc miastem błądzi, w wszednie dni i w święta.
Ten stanąwszy przed panem o pochmurnem czole
Podsuwał mu swój towar, skarżąc się na dolę.
Odpowie dziwak naraz: — Prawdy szukam, panie!
Możesz mi dać, to kupię! — Handlarz na pytanie
Usłużnie ku gościowi w net bliżej przyskoczy
I z szyderczym uśmiechem patrząc mu wciąż w oczy,
W woreczku jakimś brudną gmerze dłonią —
W woreczku liczmany dzwonią,
Jak błazeńskie dzwonki dzwonią,
A handlarz mówi z ironją:

— Prawd jest nieskończenie wiele!
Ta w piątek, ta na niedzielę.
Ilość ich wprost niepojęta!
Oto ma pan: Prawda święta!
Jeżeli panu zbrzydła ciągła blaga,
Jest tu przecież prawda naga!
Ja się tam przed nią nie płonię,
Lecz nie lubią jej w salonie.
Mniej sympatyczna także prawda szczera,
Wciąż się w błocie poniewiera,
Znajdzie się też prawda czysta,
Lub tak zwana oczywista,
Jeśli panu innej chce się,
To mu filozofja niesie
Względną lub bezwzględną; gwoli
Każda będzie! Co pan woli!
Prawdę sub specie aeterni?
Lub boską? — Tę znają wierni,
Ma ona czasem moc cudu.
Tu ma pan „prawdę dla ludu“...
Dość ona jaskrawo świeci,
Lecz śmieją się z niej dziś dzieci!
A ta? Tę znaleźć można najczęściej,
Wszechpotężną prawdę pięści!
A oto prawdy: historyczna, logiczna
Metafizyczna i matematyczna,

No, handlarz każdy panu tu wymienia
Postępowego „Prawdę“ zjednoczenia,
Choć mnie najbardziej imponuje śliczna,
Giętka, chytra, rozumna, prawda połowiczna.
Co pan chce! Sprzedam!
Liczmany dzwonią
W woreczku handlarz brudną gmerze dłonią,
Zjadliwie szepcąc: — O mój miły panie,
Na kupienie prawd wszystkich złota ci nie stanie!



PŁASZCZ KARDYNALSKI I GROSZE.

Stary płaszcz kardynalski, zamknięty gdzieś w skrzyni,
Że go zanadto cisną, skromne grosze wini:
— Hołoto, zapomniana przypadkiem w kieszeni!
I ten, który was zebrał, za nic sobie ceni!
Zdala odemnie, proszę! Groszom do mnie wara!
Wszak to arcykapłańska szata — chociaż stara!
Tak wciąż zrzędzi, narzeka, gderze bez ustanku.
Tu się jeden odezwie grosz: — Hola, mopanku!
Mamy wprawdzie szacunek dla twojej purpury,
Lecz gdyby nie my, liczne byłyby w niej dziury.

O DOBRYCH FORMACH

Raz wkradł się rzezimieszek w pewne ludzi grono.
Nikt go nie znał, a przeto nim się spostrzeżono
Kto on zacz, już w tem gronie zyskał stanowisko,
Choć nań ciągle sarkano, kłaniano się nisko:
Tytuł zyskał — rzecz pierwsza — więc go szanowano;
Że rzezimieszkiem został, było rzeczą znaną.
On sam krył się z tem mało, albo też nic wcale.
Śmiejąc się ludziom w oczy, łupił ich wytrwale.
Wnet równych sobie łotrów otoczył się szajką
I — chociażby to wszystkim zdało się być bajką —
Zabezpieczywszy sobie bezkarność, swobodnie
Ludzi grabił, ostatnie ściągając z nich spodnie.
Cześć niby dziewkę pędził na ulice,
Wierność potargał na nice,
Sprawiedliwość szyderczem wyśmiał urąganiem,
Rozsądnym za przestrogi odwdzięczał się plwaniem,
Czystość gwałcił i dłonią swą hańbił plugawą,
Znęcanie się nad słabszym było mu zabawą,
Nie uszanował dziecka ni siwego dziada —
Zwycięsko w jego norze chichotała Zdrada,
Widząc, jak splugawione i bezsilne Cnoty
Służkami powolnemi są jej złej lichoty.
Trwało to długo. Aż raz rzezimieszek
Twardy napotkał orzeszek,

Jakiś człek, zresztą cichy, łagodny, spokojny,
Z nikim nie pragnący wojny,
Widząc, jak łotrzyk uśmiecha się zdradnie,
Poznał, że wnet mu wypadnie
Wziąść się z niecnotą za bary:
A że był silny i jary,
Splunął w garść i na pięść swą zdał się w tej potrzebie.
Wkrótce łotrzyk pewny siebie
Natarł — człek się tylko broni,
Lecz widząc nóż w łotra dłoni,
Jak się naraz w sobie skrzepi,
Jak nie grzmotnie dobrze, lepiej!
W żebra, w zęby, między oczy —
Rzezimieszek wnet odskoczy
I na guzy lejąc wodę,
Kornie prosi go o — zgodę!
I oto co się dzieje? — Towarzystwo całe
Napadniętego gani za krzyki zuchwałe,
Głośny mu czyniąc zarzut, iż w swojej obronie
Nie myślał o torm dobrych i gładkich zakonie,
Że dźgany nożem — kopał, co jest nieprzystojnie,
Że szamotał się z łotrem nazbyt — niespokojnie,
Że się o łotra zbrodniach wszędzie dowiedziano,
Że skandalu tej sprawie nadano dziś miano,
A całą tego winę trza przypisać jemu,

Za to, że krzyczał głośno, nie chcąc się dać złemu.

Stąd: morał Cześć społeczną mając wciąż na względzie
Nie wołaj, że bandyta, choć łotr na pierś siędzie.
Chce cię okraść? — Nie wzbraniaj, w pokorę się odziej!
By go łotrem nie zwano, mów, że-ś sam jest złodziej.



BAJECZKA CODZIENNA.

Był sobie pewien chłoptaś. Bardzo go lubiano.
Sława jego zdolności wszystkim była znaną.
I choć chłopak był mały, za ósmy cud świata
Okrzyczały go: ciocia, babcia, mama, tata.
Wprawdzie rzeczy niezwykłych dopatrzeć się zgoła
Obcy nie mógł, lecz obcy czyż zrozumieć zdoła?
Czyż może odkryć te zdolności tajne,
Co z chłopczyka robiły dziecię nadzwyczajne?
Obcy widział, że malec darł buty, majteczki,
Mamusię okłamywał, i śmiał się z cioteczki,
Uwielbiała go jednak powszechnie rodzinka
Po nad wszystkich stawiając wyżej Benjaminka.
Owszem: chłopak był miły, obrotny i żwawy,
Skłonny tak do swawoli, jak i do zabawy,
Nie unikał też książek i czytał dość wiele,
Nad Robinsonem całe spędzając niedziele.

— Co z niego będzie? Biskup, jenerał, uczony?
Zwykł był wieczorem mawiać ojczulek do żony.
— Nie wiadomo; to pewne, obiecuje dużo,
I jeśli naszych planów złe losy nie zburzą,
Jestem pewną, że Bogu wyrośnie na chwałę.
Posłano go do szkoły — porteczki już całe
Miewał; a choć się pracy imał niezbyt chętnie,
To, że przynajmniej słuchać umiał dość pojętnie
I opowiadał żywo, a sprytnie i śmiało,
Z najcięższych tarapatów wychodził z pochwałą.
Profesorowie wprawdzie trochę się nań chmurzą —
— Próżniak — mówią— lecz zdolny, obiecuje dużo!
I tak, szczęśliwie zdawszy liczne egzamina,
Chłoptaś prawnicze studja gorliwie zaczyna;
Czasu wiele nie było, bo wieczorki, bale
Zajmowały go nadto, tak, że prawie wcale
Książek nawet nie tykał; że jednak był znany,
W świecie bardzo obyty, nadto wygadany,
Przeto łatwo szedł naprzód; przyjaciele mili
Tu i owdzie się za nim wstawili, prosili;
(Wszak przyjaciele swoim też chętnie usłużą).
Młodzieniec był tak zdolny, obiecywał dużo
Po ukończonych studjach, człowiek już skończony,
Zaczął szukać karjery, pieniędzy i żony.
Nic nie robił, zaś wszystko, zaczynał, więc z tego,
Każdy się dopatrywał w nim wprost niezwykłego

Człowieka, co góruje zdolnością nad tłumem,
Wyższy odeń i sercem, taktem i rozumem
Tak, że kto tylko nie był złą ślepotą kurzą
Dotknięty, twierdził o nim: — Obiecuje dużo,
I obiecywał dużo tak przez długie lata;
Wreszcie nadeszła chwila wzdarzenia bogata:
Oto obiecujący, świetny ludu Koryfeusz
Swych ogromnych obietnic sławił jubileusz.
Obietnic! Bo choć skronie zdobił mu wawrzynu
Wieniec — nie spełnił nigdy ni jednego czynu!

Cóż w tem nadzwyczajnego, mili przyjaciele?
U nas geniuszów takich jest aż nazbyt wiele.



BOGACZ I NĘDZARZ.

Było to późną nocą. Bogacz podchmielony
Przypadkiem gdzieś w przedmiejskie zabłąkał się strony.
Czy-to, że się zasiedział przy kartach, zdrętwiałe
Chciał wyprostować nogi, czy-to, że mu „białe“
Zbytnio szumiało w głowie i pragnął przechadzki
Szedł tam, gdzie nań rozliczne czyhały zasadzki.
Gdy się spostrzegł, ze zgrozą spojrzał na ulice
Długie, ciemne, ponure... Wielkie kamienice

Zniknęły, na ich miejsce malutkie, koszlawe
Wyrosły domki, krzywe — Budziły obawę
Przecznice mroczne, cieniów podejrzanych pełne.
I co tu długo obwijać w bawełnę!
Bogacza strach zdjął niezmierny!
Oto tajemne i brudne tawerny —
Lampki przed niemi płoną czerwone
A chociaż wrota zamknione
Przez okiennice słychać wrzawę, kłótnie...
W tych pieleszach występek głowę wznosi butnie;
Półnagi błądzi w zmroku
Z wściekłości żółtym blaskiem w oku,
Z nożem w zaciśniętej dłoni,
Nie lękając się pogoni
Bezwstydnie rozkłada się w błocie
I marząc o cudzem złocie,
Cyniczną piosnką skraca długie chwile
Oczekiwania. Jak nocne motyle
Wokół latarni, gdzie mglisto trzepoce
Żółtawy płomyk, w długie, ciemne noce
Drepcą dziewki, przechodniom w twarz na powitanie
Szepcąc ohydnych pokus haniebne litanje
Istny sabbat czarownic, gdy dmie zawierucha.
Lecz jeszcze gorsza senna, ciężka cisza głucha,
Martwa, pusta i czarna...
Bogacz zdrętwiał. — „Ach, chętnie dałbym jaki dar na

Biednych, czy-tam na kościół, byle stąd wyjść cało.
Broni nie mam, a złota, pieniędzy — niemało!“
Zawrócił więc czemprędzej i dalejże w nogi.
Pędził co tchu. Już ubiegł spory kawał drogi —
W tem widzi, że go jakiś cień wciąż prześladuje.
— „Oho! Już im nie umknę! Dostrzegli mnie, zbóje!
Nie umknę im, to darmo! Zapłacę sowicie!
Lecz bojąc się donosu wezmą mi i życie!
Wszystko im dam i przyślę, co zechcą, pieniędzy!
Niż wcale nie żyć, lepiej żyć chociażby w nędzy“.
Wtem upadł! — Prześladowca z błota go podnosi
I pokornie z łzą w oku o grosz na chleb prosi;
Szarpnął się bogacz dziko nakształt raka w saku:
— Prosisz? — rzecze szczęśliwy — Prosisz? A łajdaku“!
Odetchnął z ulgą, sapnął, pot starł i z wdzięczności
Kazał go aresztować za napaść w ciemności.

Jaki stąd morał? — Wszyscy domyślić się możem:
Łatwiej niż dobrem słowem trafić w serce nożem!

EPIKUREJCZYK.

Widząc, jak mąż łapczywie majonez zajada,
Rzecze żona strofując: — Dość już, moja rada!
Dość, bo to odchorujesz! — Mąż odrzecze wzajem:
— Chorować będę jutro! Ale dziś się najem.


ROZMOWA.

Przysłowie mówi niegłupie,
Że gdzie dwóch Polaków w kupie,
Tam zawsze, jak to sami zresztą dobrze wiecie,
Mowa zwykle o kobiecie.
Cóż dopiero, gdy zejdzie się ich gdzie dziesięciu!
Tam każdy o miłosnem tylko przedsięwzięciu
Opowiada a zwykle chełpliwymi słowy,
Jakto on całe życie wciąż zawracał głowy
Mężatkom, pannom, ciotkom, kuzynkom, dziewczętom,
Słowem ręcząc za wszystko, jak za prawdę świętą,
Choć nie jeden z zdumieniem patrząc w Don Juana,
Pojąć nie może, jak taka narwana
Pokraka, biedna, oblazła i ckliwa,
Miłosne zebrać mogłaby gdzie żniwa.
Otóż raz w towarzystwie, gdy tak ktoś amory
Swoje pysznie wyliczał, wybuchnęły spory,
Czy kobiety uczciwe są w świecie, czy niema!
Prawdę mówiąc, drażliwe to i śliskie thema,
Bowiem, że cnota kruchą, to już pismo święte
Bajeczki opowiada o tem niepojęte,
Choć z drugiej strony śpiewają poeci,
Że cnota niewiast niczem gwiazda świeci
Na firmamencie ducha ludzkiego i grzeje

Jak to słońce, zachwyty rodząc i nadzieje.
Dysputowano długo, rzecz prosta, daremnie.
Tu pan jeden powstanie: Panowie, zaś we mnie
Kobieta ma do śmierci zawziętego wroga.
Tę prawdę głoszę, gdzie tylko ma noga
Stąpnie i twierdzę, że o zrozumieniu
Swych obowiązków my temu stworzeniu
Napróźno wiecznie prawdy kładziem w uszy.
Już ona głowy ni chwili nie suszy
Nad tem, co zrobić trzeba, co wypada.
Grzech jej ponętnym, zaś najsłodszą zdrada.
Miałem ich dosyć! Dziś już się nie trudzę!
Miałem kochanki jak i żony cudze,
Brałem i panny niewinne w objęcia
I prawdę mówiąc nabrałem pojęcia
Należytego o miłości, cnocie —
Fałszywe, zdradne pokolenie kocie,
Tak kokota, jak dama, panna, czy mężatka...
Tu ktoś przerwał: — Przepraszam a jak pańska matka?


POETA I LAMPA.

Młody pewien poeta, gdy w nocy do domu
Wracał, z swych młodych tęsknot nie mając się komu
Zwierzyć, na oknie stawiał lampę zapaloną,

A sam, w pościel wgrążywszy głowę rozmarzoną
W zadumie bezustanku palił papierosy,
Z wierną lampą gawędząc długo na dwa głosy.
Raz rzekł patrząc na lekko falujące dymy:
— Ja i ty — myśmy bracia! W ciemnościach świecimy!
Na to lampa odpowie z lekką złością w głosie:
— Prawda, ja w nocy świecę — ty kopcisz, młokosie.


UCZCIWI.

W pewnej wiosce spór o grunt dwaj wiedli sąsiedzi,
Ten uczciwy, ów zaś łotr; więc, jak zwykle bywa,
Gdy go gnębi sąsiada potwarz albo krzywa
Przysięga, ten uczciwy daremnie się biedzi.
Człek dobry wobec złego bezbronnym jest zawsze,
Ile-że ludzkie prawo — a to najciekawsze
Nie na to, aby wzbronić mogło krzywdzie jakiej!
Lecz wartość ma dopiero, gdy skrzywdzą łajdaki
A choć za zbrodnię karze, przeszkadza jej rzadko,
I tu więc łotr, chcąc skrzywdzić, drogę znalazł gładką.
Więc ogołocił z czego mógł sąsiada
Nie zważając na żonę ani głodne dzieci.
Wciąż oszczerstwami napada —
Jak może niesnaski nieci,

A co mu wydarł — nie chce wydać wcale.
Daremne dobrego żale
I próżno pomocy wzywa;
Choć sprawa jego uczciwa,
Każdy mówi: — Żal mi bracie,
Łotrowi rady nie dacie.
Idźcież dalej w swoją drogę,
Ja wam dopomódz nie mogę! —
Nie zawsze siła górą. W rzecz wdały się sądy
I oto naraz złego skończyły się rządy.
Lecz gdy dział swój otrzymał gospodarz uczciwy
Z gratulacjami śpieszy doń zaraz, kto żywy!
Cieszą się, że zgnębiono łotra, postrach wioski,
W przebiegu całej sprawy widzą palec boski,
— Było pewnem, że wygrasz! — Tak wszyscy wołają,
Tu gospodarz zdziwiony,
Widząc się otoczonym taką liczną zgrają
Życzliwych — Nie wiedziałem — rzecze do swej żony,
Że ci wszyscy sąsiedzi tak trzymają z nami.
Czyż, gdy najgorzej było, nie byliśmy sami?
Że łotrem mój przeciwnik — nieznanem nikomu?
Lecz gdym was zwał na pomoc — nie było was w domu!
Jako-żem sprawę wygrał, nie żywię urazy,
A czemużeście twardzi wpierw byli jak głazy?
Tu sąsiedzi zmięszani pochylili głowy.

Aż wreszcie jeden rzecze: — Jak tu z twojej mowy
Domyślam się, nieszczerość zarzucić nam chcecie
Żeśmy temu niewinni — spostrzeże i dziecię.
Tyś uczciwy, zaś łotrem twój sąsiad, rzecz znana
Sprawiedliwość zupełnie chyba ci już dana,
Jakże nam było można wpierw z nim zrywać, druhu
Kiedyśmy o wyroku nie mieli ni słuchu.
A choć prawdzie sprzyjamy, i w tem mądrość męża
Nam prawda tylko wówczas święta, gdy zwycięża!


BAJKA O BYKU.

By wielkiego udać zucha,
Byk, urwawszy się z łańcucha,
Po dziedzińcu uganiał co siły.
Zwierzęta, jakie gdzie były,
Rozumie się, wszystkie w nogi —
Byk był nadzwyczajnie srogi!
Z podwórza — już po ogrodzie
Ugania, to drzewka bodzie,
To znów depce kwiaty, grzędy,
Pędzi tędy, to tamtędy
Nadzwyczaj zadowolony,
Że zwierzęta na wsze strony
Rozpierzchły się z przerażeniem.

W dumę wzbity tem wrażeniem,
Zadarł ogon, zniżył rogi
I nie wybierając drogi
Poprzez klomby i trawniki
Popędził buhaj jak dziki.
Rozgdakały się przerażone kury,
Kaczki powłaziły w dziury
Gęsi, jak gęgający obłok podwórzem
Przeleciały w przerażeniu dużem,
Źrebięta grudy sypiąc z pod kopyt w tabunie
Pomknęły, tętent czyniąc, jako kiedy runie
Wielkie drzewo na ziemię. Jednem słowem hałas
Stał się taki, że wreszcie kot spłoszony, Białas,
Jednym susem się znalazł na słomianej strzesze
I stamtąd ku swej wielkiej uciesze.
Siedząc sobie spokojnie na stodole
Przyglądał się tej byczej brewerji na dole.
Zaś nasz buhaj ogromnie szczęśliwy,
Że takie sprawił dziwy,
Okropny spuścił ryk:
— Ja jestem buhaj, byyyk!
Tuż pod domem charcica pokojowa spała;
Jakoś się byka nie bała,
Lecz patrząc nań spokojnie, nawet ironicznie.
Tak rzecze: Byczku! To ślicznie!
Ale poco taki krzyk?

Wszak wiadomo, żeś ty byk,
Byczek piękny, rosły, duży,
Na pochwałę byk zasłuży.
Nawet te okropne wrzaski
Zjednają mu wiele łaski
Lecz niech pamięta — u krów!
Nie jest to taki wielki zaszczyt znów!


KOMIN I DZWON.

Gdzieś przy wiejskim kościółku, na dachu plebanji
Tkwił komin i pomimo, że zwalany sadzą,
Chełpił się, iż mu tak kadzą;
Pyszny, dzwon kościelny gani,
Co na wieży nie dalekiej,
Pochylonej już przez wieki.
Rano, wieczór, huczne głosy
Śpiewając rzucał w niebiosy.
— Znana rzecz! — tak komin powie —
Komu tylko wróble w głowie,
Ten z słowami się nie liczy,
I gdy tylko może — krzyczy!
Że od lat wisi na wieży,
Inną siebie miarą mierzy,
Na bliźnich patrzy z ukosa

I dumnie zadziera nosa,
Choć Krasicki złotousty
Rzekł: „Dzwon głośny, bowiem pusty“.
— Proszę! — rzekł dzwon do komina —
Gdzież tu tylko moja wina?
Kto wysoko, patrzy z góry,
W chmurach orły, w dziurach szczury!
Choć poetę sobie ważę,
Mylą się bajko-pisarze,
Co dowiodę w tej rosterce:
Śpiewam głośno bo mam serce!


DYJAMENTY PODCZAS GŁODU.

Na pewien kraj nadeszły okropne dni głodu.
Nie trzeba wcale dowodu,
Że to możliwem było w owym czasie,
Bowiem i u nas łatwo dostrzec da się,
Że gdy ta chwila nadejdzie nań licha
I najbujniejszy człek też z głodu zdycha.
Więc naród tego kraju ogłupiały z nędzy,
Szukał sposobów, jakby tu coprędzej
Zginąć, bo samobójstwo nietylko człowieka
Jednego przywilejem. Prawda to od wieka,
Że ludy, niczem stada bawołów bezradne,

Na łeb w otchłanie zguby same skaczą zdradne,
Gdy oszalałe z frasunku
Znikąd nie widzą ratunku.
Tak ów naród, przekląwszy zbawienia nadzieję,
Marnieć począł. Prym wiedli bandyci, złodzieje,
Kryminaliści do sądów usiedli,
A zaś kretyni sąd publiczny wiedli,
Gdy kobiety uczciwe domowej samoty
Nie opuszczały, śmiało i wszędzie kokoty
Wdzierały się, zgorszenie tu budząc, tam zamęt -
Na opisanie klęsk tych nie starczy atrament.
Dość powiedzieć, że każdy, poniekąd uczciwszy,
Dawno w kąt wszelkie staranie rzuciwszy,
By jakoś spłoszyć pełen troski humor,
Rozpijał się na umor,
I wówczas to powstało zdanie nie wiem czyje:
— Szuja, kto dzisiaj nie pije.
Wraz ktoś z pomocą famy stugębnej obwieszcza,
Że jego idea wieszcza
Znalazła środek cudowny, zbawienny,
Prawie bezcenny,
I że, jak wszystko przypuszczać pozwoli,
Koniec już nieszczęsnej doli.
Każdy bieży co płuca mu starczą i nogi,
Bogaty, młody, stary i ubogi,
Aż gdy się wreszcie zgromadziły rzesze,

Wystąpi zbawca: Wnet was tu pocieszę:
Oto trud twórczy i dar ducha święty
Wskazał mi drogę, jakby dyjamenty
Wytwarzać sztuczne, dyjamenty duże,
Ot, wprost, niczem jaja kurze —
Nikt tego nie wynalazł, myśmy jedni górą
Fałszywemi brylanty i naszą kulturą...
Tłum milczy. Tu wieszcz w tłumie wzrok utkwiwszy bystry:
Myślałem, żeście ludzie — rzecze — wy, filistry!
Ani krztyny w was niema proroczego żaru!
Twórczego ducha jeszcze nie godniście żaru.
Wtem ktoś rzecze: Zapewne, żeśmy go niegodni!
Wszak chodzimy bez spodni!
Chcesz żaru? Nam żar głodu głośno w brzuchu burczy!
Jak chleb wyrabiać sztucznie, powiedz, duchu twórczy!


PROSIAK W WAWRZYNIE.

Wśród barwinku i lauru na wielkim półmisku
Pyszni się tuczny prosiak z głąbiem chrzanu w pysku.
Kogóż to wieńczą laurem, o nikczemny losie!
Bez trzewików poeta a w wawrzynie prosię!
Czyż nie słusznie, mieszczuchu, o niskość cię winią?
By twój aplauz uzyskać, trzebaż dziś być — świnią?



GOSPODARZ I BYDEŁKO.

Wstał gospodarz; wyszedł rano na podwórze.
Bryś go zoczył i poskoczył ku niemu w te pędy,
Mówiąc; — Byłem dziś już wszędy,
Pan wie, że mu wiernie służę,
Obiegłem obejście, stajnie —
Wszystko ładnie, jak zwyczajnie —
I przy podoju byłem z dziewkami w oborze,
I pilnowałem, jak karmiono konie —
Całą noc stróżowałem i mojej obronie
Mój pan zaufać może.
Do śpichrza dobierali się chłopi — jak dęby!
Wiedzą dobrze ich łydki, że mocne mam zęby!
I Bartka odegnałem od Kasi! —
Tak się Bryś panu przymila i łasi.
A widząc, że pan go pieści,
Aby zyskać odznaczenie
I uróść coś niecoś w cenie,
Rzecze: — Nowe niosę wieści!
Każde słowo prawda święta!
Bunt w obejściu i powstanie!
A to — przeciw tobie, panie,
Zbuntowały się bydlęta!
Wół ryczy, woła, że jarzmo nazbyt go uciska,
Dziwne na ciebie wymyśla przezwiska,
Krowy półgębkiem sprośne powtarzają plotki,

Konie rżą i wierzgają ze złości,
Świnki pobiegły za płotki
I na znak nielojalności
Wlazłszy po ryje w błoto,
Łotrem cię zwą i niecnotą.
Wszędzie bunt, szemrania, drwiny.
Nawet drób, ta głupia trzoda,
Przybrawszy poważne miny
I uciekłszy do ogroda,
Depce grzędy, grządki, kwiatki,
I od tej czarnej czubatki
Począwszy, a na kogucie
Skończywszy, wliczając kaczki
I gęsi, głupie łajdaczki,
Wszystko drwi, że ty w surducie
Chodzisz, w butach — wreszcie,
Kto-by tam to wszystko zliczył!
Pomyślałem: Wy się cieszcie,
Mnie Bóg rozumu użyczył
I wiem, przy kim siła, władza!
Twój Bryś cię, panie, nie zdradza!
Wydaj wyrok, ukarz tę głupią gromadę
Uczcij zasadę! —
Pan przeciąga się i ziewnie:
— Tak jest, Brysiu, pewnie, pewnie,
Ale powiedz mi, czy krowy,

Dały dzisiaj nabiał zdrowy? —
— O tak! — Dobrze, a czy konie
Chodzą w pługu, w wozach, w bronie?
— Chodzą! — Kury zniosły jaja?
— Zniosły! — Dobrze, a buhaja
Krowy rano usłuchały?
— Tak! — osypkę świnki miały?
— Zjadły! — Więc gdy dały szyję
W jarzmo woły, wieprz gdy tyje,
Gdy na miejscu byk w oborze,
Bydlę myśleć — co chce może!


NOWOCZEŚNI GIEŁDZIARZE.

Młody człowiek z prowincji, siedząc raz przy kawie
Rozmowy dwuch sąsiadów swych słuchał ciekawie:
— Nie rób tego, bo stracisz! Moda w tym sezonie
Na rzeczy całkiem inne! — Mody nie dogonię! —
Zdaje ci się! To głupstwo! Oblicz-że sam, proszę
Wszak taka kombinacja ładne ci da grosze!
To się robi, co trzeba, na co popyt właśnie!
Wszystko inne, to bzdura, brednie, głupstwa, baśnie!
Trzeba raz być realnym! Czyż to nasza wina,
Że dziś się społeczeństwo o to dopomina,
Jutro o co innego? Na słońce z motyką

Nie rwij się, ja tę sprawę na własne ryzyko
Wziąłbym, bo pocóż słone wypłacać procenty?
Nie wstydź się, gdy zarobisz! Wszakże nie masz renty!
Te rzeczy dziś nie w modzie! Przepyszna taktura
Solidna praca, technika — ot, bzdura!
Nie chcą? Pocóż się męczyć? Masz trzymać na składzie?
Zastanów się a pieniądz znajdziesz w mojej radzie.
Zastanów się! — I wziąwszy ołówek, na stole
Cyfry kreśli, oblicza! — Reklama? Pozwolę
Choćby trzecią część kosztów. Pośrednictwo? Tyle
Proszę, ze mną się nie kłóć, już ja się nie mylę!
A wreszcie masz już w marcu pierwsze obliczenie!
Proszę-że cię, kochanie, zechciej mieć sumienie!
Towar dobry! Wszak mówię: Dziś poszukiwany!
Tobie się nie podoba! Cóż z tego? na rany
Boskie, a któryż kupiec to ma dziś na względzie
Wszak gustu kupujących trzymają się wszędzie,
Od tego kurs! Jak wolisz! Co z tego wynika!
Że zawsze mniej jest zysku, gdzie mniej jest ryzyka!
Zresztą, jak chcesz, cnotliwy mój Aristydesie,
Ta tylko z tego widzę, że na interesie
Nie znasz się! Drugi na to: — Tak się zdaje tobie
Co znasz rynek tutejszy! Ja na eksport robię!
Specjalizacja dla mnie niepotrzebna, raczej
Już chyba co innego, bo sam wiesz, co znaczy

Raz wyrobiona firma! Rzecz nie murowana,
Ale już że tak powiem, wprost cementowana!
A tego ja nie myślę ani tracić, ani
Ryzykować! Więc dla mnie twa rada do bani! —
Tedy rób, jak sam zechcesz! Tak zrobię i kwita! —
Tu ten, co siedział obok, przyjaciela spyta:
Ty znasz tak wielu ludzi! Powiedz! Ci dwaj, myślę,
Pracują niby — w handlu? W tutejszym przemyśle?
Co? Giełdziarze? Zaś drugi: Twój sąd się nie ziści!
To powieściopisarze dwaj! Idealiści!


FILISTER I KWIATKI.

Pewien pan z ogromnym brzuchem,
Złotym opasanym łańcuchem,
Zszedłszy się z znajomymi przy kieliszku wina,
Taki wszczął dyskurs: — Mam ja, panie, syna
I córkę — Za mych czasów całe wykształcenie
Było: — Czcij tych, co mają znaczenie,
Nie zadawaj się z podlejszym od siebie,
A o codziennym myśl chlebie,
Dziś, panie, wszystko inaczej!
Stara mądrość nic nie znaczy!
Bo spytam o co dzieci, wraz mi zgodnie jękną:
Literatura, sztuka, piękno!

Poezyja! Powiedzcie mi, panowie, sami:
Najadł się kto z was wierszami?
Książki? — Druk, nic innego! I kto-by tam wierzył,
Lub książkową mądrością życie dzisiaj mierzył?
Sztuka! Ładne są kwiatki, prawda, ale w sali,
I gdybyśmy, panowie, kwiatuszki zjadali,
Wyglądać-byśmy mogli nie na żarty blado!
Ziarno! To grunt, panowie, to moją zasadą!
Nie prawda-ż? — Potwierdzili zebrani sąsiedzi,
Jako że każdy umiał rozróżnić od miedzi
Złoto. — Lecz jeden rzeknie — (a miał w okolicy
Wieś): — Gdyby nie zakwitły me łany pszenicy...
Ziarno! To grunt i prawda najświętsza nibyto,
Lecz skąd chleb, gdy na wiosnę nie zakwitnie żyto?
Zważywszy to, panowie, klnę się tu mą duszą:
Gdzie ma chleb być lub ziarno — i kwiaty być muszą!


MIŁOSIERNY.

Pewien bankier, po dobrym obiedzie, nad losem
Swych podwładnych dumając, mamrotał pod nosem
— Dziwni ludzie! Ja-m pojąć doprawdy nie w stanie,
Jak im ta pensya starczy na życie, ubranie,
Utrzymanie rodziny, dzieci wykształcenie...
Wszakże i ja pieniądze należycie cenię,

A przecie, powiem prawdę, za taką zapłatę
Wolałbym nie pracować! To dusze rogate!
Owszem, pojmuję pracę lecz i niezłe życie...
Pracować lecz i użyć należy sowicie...
A ci tu bez przestanku orzą niby woły,
I jeszcze jaki taki dość kontent, wesoły...
Wytrwałość ludzka zda się nie mieć prawie końca —
Westchnął i wnet im płacę zmniejszył od miesiąca.


PIJAK I ŚWINIA.

Chwytając się wciąż płotu szedł do dom pijany.
Krok chwiejny, oko mętne, usta pełne piany;
Szedł i bełkocząc z trudem klął na się siarczyście:
— Otoś się znowu upił, jak ta świnia iście!
Tu świnia, co się obok paprała w kałuży,
Spojrzy nań, jedno oko nieco drwiąco zmruży
I rzecze: Człecze luby, niesłuszna przygana!
Żadna świnia, tak, jak ty, nie była pijana!


PAN STWORZENIA.

„Dirigeable’m“ pofrunął pewien pan pod chmury,
Niepomny niebezpieczeństw, zaufany w zwoje

Jedwabiu pełnionego gazem i w motory swoje,
Szybował po przestworzu na świat patrząc zgóry.
Witały go radośnie miasta zdobne w krasne
Sztandary, place, rynki, były tłumom ciasne,
Wieńcami ozdobione wieże, kędy grały
Orkiestry miejskie witalne hejnały;
Świat, zda się, cały kwitnie radością i szałem,
Zwycięstwem wiedzy odurzon wspaniałem.
Oto tryjumfu nadeszła pora!
Zaroiły się parowcami jeziora,
Pomknęły przez gościńce z rykiem samochody,
I kto żywy, stary, młody,
Zajęcie swoje rzuca i bieży bez zwłoki
Lot „Dirigeabl’a“ podziwiać wysoki.
A ten, który nim wzleciał, patrząc nie bez dumy
Na witające go radośnie tłumy,
Na gór grzbiety pod sobą pokornie poddane,
Turnie wichrem stargane,
Na rzeki niby wstęgi, na miasta i sioła,
W zachwyceniu zawoła:
— Proch ziemski — człowiek — a niezwyciężony!
W powietrze wzniósł już swe trony
I króluje bezspornie nawet wśród przestworza! —
Podległy mu lądy, morza,
Z wichrów drwi, z burz się śmieje i północne lody
Przełamał! Już żywioły nie sprawią mu szkody:

Synu Ziemi, zwycięstwa na twem czole znamię,
Twa moc wszystko przełamie!
W zamyśleniu swem wzniosłem pogrążony, na dół
Patrzy, na ziemi cichy, senny padół,
I widzi tam swą willę za miastem w zieleni —
A w tem chmura mu jakaś oblicze zacieni.
Żonę wspomniał i wspomniał, że kobietka płocha,
Choć go całem sercem kocha,
Na wszelkie jego napomnienia głucha,
Poleceń ni rad nie słucha,
Do wojny zawsze skora, kłótliwa, uparta,
Godzinami go dręczy, nieraz gorzej czarta,
O kapelusz lada jaki
Tak mu się dając we znaki,
Że mu brzydnie i sława i tryjumf uczony.
Ten, co wichry poskromił, swojej własnej żony
Nie podbił i nie trwożny wśród najsroższej burzy
W przestworzu — przed swą żoną w własnym domu tchórzy.


O TRUCIZNACH.

Zeszli się w pewnem gronie dobranem chemicy.
O truciznach mówiono. Ten akwę tofanę
Zachwala, wielbiąc siły jej powszechnie znane,

O niej, jako o wszystkich intryg złych krynicy
Odrodzenia wspomina, ten sublimat wini,
Jako to czynił także Benwenut Cellini,
Ten morfinę, ów opium, inny jady stare,
Używane w orjencie, więc sławną kurarę,
Jeszcze inny z trucizną obeznany nową,
Za działalność „coninu“ własną ręczy głową,
Inny gorzkie migdały, ten arszenik chwali,
Znów inny ponad wszystko sławi cyjankali.
Jeden siedział w milczeniu, słuchając gawędy.
Wreszcie rzekł: — Środki owe zabronione wszędy,
A przecie bezwątpienia każdy chętnie przyzna,
Że wszędzie dozwoloną jest jedna trucizna,
Chociaż działa niechybnie i straszne jej skutki;
A mimo to znajdziecie wszędzie dość tej trutki. —
Darmo chemicy mądrzy wszystkie zgadywali
Trucizny. W reszcie widząc, że każdego pali
Ciekawość, ów co pytał, w ten sposób im rzecze:
Wiadomo, że na świecie są złośliwe ciecze,
Lecz jedna ponad wszystkie gorszy budzi zamęt.
Chcecie, bym ją wam nazwał, koledzy? — Atrament.


DOSKONAŁOŚĆ STWORZENIA I UŁOMNY.

Raz w niedzielę,
W jakimś wiejskim kościele,

Proboszcz z ambony
Pouczał lud zgromadzony.
Jako że wszystko w świecie
Stworzenie, dzieło boże
Tak doskonałem jest, iż nie znajdziecie
Nigdzie lepszego, bo lepszem nic już być nie może,
I że tylko głupota
Wciąż w kaprysach się miota,
Szukając, coby zganić wypadło,
Gdy tymczasem świat cały
Pełen blasku i chwały,
Jak wielkie abecadło,
Z którego człowiek bez trudu wyczyta,
Że w każdem dziele bożem doskonałość skryta!
Stoją wierni spoceni
W dusznej, ciasnej przestrzeni,
Słuchają,
Co jegomość gadają.
I ksiądz proboszcz spocony,
Czerwoną chustą
Ocierając twarz tłustą
I pot z łysego czoła,
Grzmi na kościół z ambony:
— I ani człowiek zdoła
Pojąć potęgi bożej niezmierzoną chwałę!
Co stworzył — jest doskonałe —

Ledwie tych słów domówił — skrzypną wrota stare;
W progu stanęło jakieś widmo szare.
Karykatura człowieka!
Twarz blada, czaszka łysa i spuchła powieka,
Na grzbiecie garb potężny jak kościelna wieża.
Niezmięszany kaleka pod ambonę zmierza —
Zdziwił się ksiądz na widok ułomności takiej,
A oto któryś z wiernych już mu daje znaki,
Jakby chciał rzecz: — A tego
Któż spartaczył ułomnego? —
Zrozumiał ksiądz, więc w poręcz uderzywszy dłonią
Zawołał: — Wiem, gdzie myśli wasze niskie gonią!
Nic tu nie ma do rzeczy,
I mym słowom nie przeczy
Ten garb, wielki jak twierdza,
On je tylko potwierdza!
Garb ten wielki, potężny, przedziwnie wypukły
Wyście przy nim jak kukły!
Spojrzyjcie, doskonalszy garb wymyśleć trudno
Ja go nazwę rzeczą cudną!
Jako garb nie ma sobie równych, jest wzorowy,
Najlepsze potwierdzenie mej do was przemowy.


SYSTEM.

Było raz dwuch przyjaciół uczciwych — stąd jasno:
Że im między lichymi ludźmi było ciasno.

Oczywiście, że obu przyszło z złą czeladką
Potykać się nierzadko
I jak to zwykle bywa,
Kiedy horda złośliwa
Nie szczędzi swego wroga i środków nie szuka,
Aby go tylko posłać do Kaduka,
Tak i naszych przyjaciół obrzucano kałem.
Z godnych spraw lepszych zapałem.
Cóż było czynić? Widząc, że się nie obroni
Inaczej, pierwszy zaczął nie oszczędzać dłoni
I przy najbłahszej sprawie rznął w pape co siły.
Straszne się z tego brewerje zrobiły.
Widząc, że trudna rada, jął ów konsekwentnie
Grzmocić wcale umiejętnie
Tęgiej używając pięści;
Tak bił w papę coraz częściej.
No, i co z tego wynikło?
Otóż rzeczą było zwykłą,
Że od czasu do czasu jego łapa chłapie
Po cudzej papie.
Krzyk straszny podniesiono, że on brutal dziki
Ówże, słysząc te krzyki
Przestał bić, lecz ujrzawszy się w ostateczności
Znów komuś przetrzepał kości.
Ba, jakie? Bić ma ciągle? Ono i nie trudne, —
Ale koniec końców nudne.

Tedy po radę poszedł do drugiego
I tak mu mówi: Kolego,
Kochany przyjacielu mój, zacny i drogi,
Słyszycie, jak krzyczą wrogi?
Już im się nie obronię, chociaż biję mocno.
Dajcież mi radę pomocną.
A wówczas rzecze drugi: Miły przyjacielu
Doprawdy, stłukliście wielu,
Ja jednak biciu twojemu
Zarzucę tu brak systemu.
Tu bijesz, gdy ci nogę podstawi złośliwy,
A to mi żadne dziwy!
I żadna także sztuka zbyt wielka — albowiem
I to ci otwarcie powiem:
Bić trzeba naprzód, zanim wrogom chętka
Przyjdzie cię skrzywdzić; taka kara prędka
Powszechne budzi zawsze poważanie:
Jeśli się bowiem dostanie
Każdemu z twoich wrogów po kolei
Powiedzą, że ty bijesz głównie dla idei,
A idea — to grunt jest zawsze! I na stronę
Rozprawy osobiste miałbyś odłożone,
Chcesz tedy aby ci się powodziło lepiej:
Bij w papę zawsze mocno — lecz nim kto zaczepi.



NARÓD LITERATÓW.

Był naród, który słynął z tego, że do pracy
Nie chciał się zabrać nigdy. Więc jego śpiewacy
Włożyli w pieśń swą siłę, wiedzę, całą duszę —
Zdejmowano przed nimi wszędzie kapelusze.

Wystarczało, by czego nie było. Jak grzyby
Wyrastały wnet pieśni o tem. Więc choć w dyby
Śpiewaków brano srogie, na męki, katusze —
Lud zdejmował przed nimi wszędzie kapelusze.

Lecz pieśni się mnożyły. Tedy zbudowano
Bibljoteki, gdzie skrzętnie i pilnie składano
Każdy zadrukowany świstek. Tych nie ruszę,
Bo z pewnością swe nowe ubranie zaprószę.

Śpiewacy z głodu marli. Jakże poetycznie!
Za ich trumnami naród cały zwykł iść licznie.
Kwiaty leciały z okien, grzmiały hymny, tusze!
Zdejmowano na widok trumien kapelusze!

Zapytacie mnie wszyscy: Więc co było dalej?
Śpiewacy życie ludu swego wyśpiewali,
W kilku książkach zamknęli całą jego duszę,
Tak pogrzebawszy — poszli, zdjąwszy kapelusze...




KTÓŻBY MÓWIŁ, JEŚLI NIE ON!

Raz burza okręt rzuciła na skały.
Wyjące wichry żagle potargały,
Ster ułamany poniosła gdzieś fala —
Lądu ni łodzi nie widać ni zdala!
Bałwan z pokładu porwał kapitana,
A majtków dzika tłuszcza zbuntowana
Na łódź jedyną wsiadłszy, na przestworza
Rozburzonego poleciała morza.
Na porzuconym, tonącym okręcie
Zostało kilku podróżnych; ci święcie
O niezawodnej przeświadczeni zgubie
To stojąc długo na statku kadłubie,
Na fal biegnących patrzyli igrzysko,
To znowu, głowy opuściwszy nisko,
Przemyśliwali o tak przykrym skonie.
Aż noc zapadła. Alić morskie tonie,
Jakby nie głodne i ofiar nie chciwe,
Zrównały nieco swych fal dziką grzywę
I choć dokoła głąb strasznie hucząca,
Ni wiatr, ni bałwan okrętu nie strąca.
Podróżni znowu nabrali nadziej.
Może ucichnie burza, gdy zadnieje?
Byle wytrzymał statek! Więc co żywo
Pracy się jęli z ochotą prawdziwą —

Anglik fajeczkę krótką wsadził w zęby
I jął pompować wodę, ani pary z gęby
Nie wypuszczając; Francuz na maszt gładki
Wylazłszy, pstre doń poprzyczepiał szmatki
Na znak przejezdnym statkom, ani Niemiec marnie
Nie siedząc, poszedł oglądać spiżarnie,
I dumny Hiszpan, co o skarbach marzy
W ziemi ukrytych, wnet stanął na straży,
By mieć na morze wzburzone baczenie.
I sprawnie praca szła — nad pomyślenie!
Jeden jedyny nie dotknął niczego,
Lecz napominał i ganił każdego;
Jak pompą ruszać, nauczał Anglika,
Choć sam roboty troskliwie unika,
Narobił wrzawy pustej gwałtu, krzyku!
Znam ja cię dobrze, miły podróżniku!
Tyś swojej ziemi syn wierny i prawy!
Polakiem jesteś — najpewniej z Warszawy!


ZNACHOR STARY I MŁODY.

W pewnej wsi znachor sławny ze swych cudów siedział.
Każdy we wsi o nim wiedział,
A że przesądnych dużo,

Więc ci losy odległe z dłoni sobie wróżą,
Ci znów, ciekawi na jego wywody,
Każą mu zgadywać z wody,
Zabobonne kumoszki
Kupują proszki,
Zdrowi, kaleki
Biegają do niego po leki,
Bogate znosząc ofiary
I dary
On brał, co mógł i przywykł żywić się z jałmużny,
Więc zawsze chętny, usłużny,
Radził, gdy go pytano i leczył, jak umiał
I jak najlepiej rozumiał.
O jedno się starał przynajmniej,
By ludziom szkodzić jak najmniej.
Więc, jak umiał, leczył, radził,
A sam pieniążki gromadził.
Lecz przyszedł młody znachor. Ten słysząc, że ludzie
O starym mówią, jak o jakimś cudzie,
Spostrzegł, że grunt-by tutaj znalazł dla swej sztuki.
Spostrzegłszy w wykształceniu czarodzieja luki,
Powyciągał przed ludzi wszystkie jego błędy,
Złośliwy język puścił w te pędy.
Stronników zjednał, spokój zamątał,
Zdania przebiegle poplątał,
A spostrzegłszy, że większość ludzi miała we łbie

Przeważnie kiełbie,
Tak wszystko zbałamucił, że gdy tego kupił.
Tamtego zgłupił,
Szacunek zdołał sobie zyskać tak głęboki,
Iż zaliczono go między proroki.
Cóż się stało? Staremu masło, jaja, bułki
Zanoszono za pigułki,
Młodemu chleb i kokoszki
Za proszki.
Obaj znachorzy żyli w nienawiści,
Aliści,
Gdy się jednego razu samotni spotkali,
Bardzo się grzecznie obaj przywitali
I rzekli: — My niby wrogi,
A jedne nas żywią bogi!
Ja gdy „tak" mówię, a ty „nie“ gdy wołasz,
Natury ludzkiej zmienić nie zdołasz.
Jeden kłamie jak drugi, obaj mamy złoto.
Święć się, ludzka głupoto!


TAKŻE LITERAT.

Pewien pan, ciekawością chwalebną wiedziony,
Z za Kaspijskiego morza w nasze przybył strony.
Idealizm niezwykły, ale ideały
Szacunku tylko godne, jakteż i pochwały.

Dłoń pomocną, jak umiał, niósł wszystkim w ofierze,
I w życiu emigrantów czuły udział bierze,
I wnet literackiego ich prezesem kółka
Pozostał i jak czynna, nieznużona pszczółka
Pył z kwiatów — on wrażenia zbiera, pamiętniki
Spisując, tak niewinne, jak moje wierszyki.
O nic nie dba, a tylko duchową się karmi
Strawą. Wtem na nieszczęście przychodzą żandarmi!
Nie wierzą, że on tylko o społecznej pracy
Myślał, szpiegiem go robią, ordynarni tacy!
I do więzienia biorą jego, który kółka
Emigrantów prezesem był i co jak pszczółka —
I jakaż ci się krzywda stała, luby królu,
Kiedyś pszczółka — siedź-że w ulu.


TOAST.

Na literackiej uczcie jubileuszowej
Gdy się już dobrze zakurzyły głowy,
Wstał pan we fraku i wzniósłszy kieliszek,
Tak zawołał z głębi kiszek:
(Rzekłbym z płuc, leczby mi to rytm zepsuło, tedy
Tym sposobem ratuję się z tej małej biedy).
Ów mówca był literat i to nawet znany.
Więc natchniony zawołał: — Drogi, ukochany

Jubilacie! Włos srebrny wieńczy twoje skronie,
Na dźwięk twego imienia same klaszczą dłonie,
Z szacunkiem je wymawia dziecko, mąż i dziewa,
Cały świat wykształcony twą chwałę opiewa.
Niechże mi tedy będzie dozwolone, aby
I mój tu się przyczynił język, chociaż słaby,
Do uczczenia tej chwili. — Wspomnij, jubilacie,
W jednej z książek panowie, ciszej, przeszkadzacie! —
Napisałeś bajeczkę o ośle. Nie pierwszy
Na ten temat skreśliłeś tych dowcipnych wierszy
Kilkoro; czas mi krótki tutaj nie pozwala
Wymienić wszystkich wieszczów sławnych zbliska zdala,
Dzisiejszych czasów, przeszłych, pogrążonych w złocie
Choćby antycznej chwały, co o tym przedmiocie
Spore pisali księgi. Wymienię Ezopa.
Którego o tym ośle, zda się, wierszy kopa,
Wymienię Buridana, La Fontaine’a — mnóstwo
Innych, tych małych, tamtych — niczem bóstwo!
U nas byli: Krasicki, Mickiewicz i spora
Garstka innych, lecz tu ich wymieniać nie pora!
Powiedzcie mi panowie, coby się też stało,
Gdyby osłów było mało?
Skąd wziąć temat na bajki i skąd honorarja?
Świat byłby wówczas smutny, niczem ta Kalwarja!
Nie byłoby ni śmiechu, ni gniewu, ni bajki...

Bajkopisarze, te wesołe grajki,
Łgać-by chyba musieli wierutnie,
Albo też porzucić lutnie.
Zaś w bajce prawda święta —
Ludu mądrość zamknięta.
I komużby się pięknie prawiło morały,
Zdolne, aby świat zbawiały,
I kogóżby się za długie ogony
Ciągnęło na wszystkie strony,
Czyjeżby się tu uszy długie wyśmiewało
I z kogóż drwiło tak śmiało?
A wreszcie was zapyta sługa uniżony,
Któżby nam złotem płacił za nasze androny?
Stąd wniosek, że im większa gdzie jest osłów fura,
Tem wyżej stoi kultura!
Więc gdy tu wszyscy siedzimy przy winie,
Niech do nastroju chwili i ja się przyczynię,
I zawołam — a toast mój iście podniosły: —
Niech że nam długo żyją te kochane osły!


NA DOBRE FORMY.

Mówił panek do syna, gdy go w świat wyprawiał:
— Powiem ci tylko tyle, co i dziad mój mawiał,
A czego przestrzegałem wiernie do tej pory:
Możesz nawet być łotrem — lecz szanuj pozory,



NA OSŁY POLSKIE.

Ktoś bredził, że klasyczne ziemie w każdym względzie
Prym przed innymi mają jak zawsze, tak wszędzie.
Pozwólcie, że tu wściubię ja swoje trzy grosze:
Że nasze ziemie pierwsze — jawnie wam ogłoszę.
Inaczej mi głosować uczciwe sumienie
Broni. Pomyślcie, jakie równouprawnienie
W tych ziemiach polskich tak źle ocenianych!
Ja na przykładach poprzestanę znanych:
W Grecji, we Włoszech, w Konstantynopolu,
Gdzie tylko osła zoczycie w polu,
Zawsze ma uszy długie, długi chwost, nóg czworo —
Prawda, że za to osłów wszędzie sporo,
Lecz mimo wszystko osłów na urzędzie
Ani w Grecji, we Włoszech, ni w Turcyi nie będzie
Co innego oślisko, co innego człowiek.
Aby to módz rozeznać, nie potrzeba z powiek
Wcale oczu wytrzeszczać, jak świadczą podróżni.
A zaś u nas, czy osioł od człeka się różni?
Ni ogona, ni uszu — wprost, nie ma różnicy!
Stądto nasi uczeni, wieszcze, urzędnicy,
Nasze posły i inni nasi dygnitarze
Z dawien dawna z osłami zwykli chodzić w parze.




AEROPLAN i ORZEŁ.

Aeronauta pewien, zbyt rozzuchwalony
Szczęściem, które w równinach stale mu sprzyjało,
Puścił swój aeroplan kędyś w górskie strony —
Z wichrem mu się w zawody iść naraz zachciało.
To w błękitach się kołysze,
To, niby ptak olbrzymi, świecąc w śmiesznej pysze
Białemi skrzydły,
Bujał sobie, lot wiodąc, ponad górskie szczyty.
Spostrzegł go orzeł, gdzieś w skalistej skryty
Szczelinie. Rzecze: — Owóż mi obrzydły
Widok! Już człek się w przestworzach panoszy,
Co drobniejsze ptactwo płoszy
I ani nie drgnie przedemną zuchwały.
Co to za huki, stuki, niepokoje —
Doprawdy, sam się go boję —
Z pewnością uległbym w walce!
O, bodaj piorun spalił te zuchwalce! —
Tak się pan przestworza żali
I patrzy, co będzie dalej.
Aeroplan zuchwały to się wzbija w chmury,
Okrąża góry,
To go za turnią ujrzycie,
To znowu ginie w błękicie.
— Piękny lot! — duma orzeł, patrząc nań krytycznie —

Jak to fruwa prześlicznie!
Wprawdzie nie wiem, po co człowiek pcha się
W przestworze,
Pewnem za to, że w dzisiejszym czasie
Już ani orzeł bujać lepiej od niego nie może,
Lot, pewność, siłę, szybkość, posiada w tej mierze,
Że nawet mnie zazdrość bierze! —
A w tem, latawiec świetny, jak rażony gromem
Spada, po zboczu stacza się stromem,
Aż wreszcie w czarnej kosodrzewinie,
Jak wichrem motyl rzucony ginie.
Patrzy nań orzeł zdziwiony zdala.
Los go latawca smutny rozżala.
— Przed chwilą jeszcze gonił obłoki,
Spadł — i leży, jak długi cały i szeroki.
Wzbić się w skrzydeł dumnych szumie
W przestworza — to dobrze umie.
Lecz teraz widzę, jaka jego wada:
Oto nie jak orzeł spada.
Wzbić się wysoko nie jednym udało,
Lecz orla sztuka: — i z niebios spaść cało!


ZNANA HISTORJA.

Litowała się panna na widok młodego,
Co sam lampę nalewał. Jak zbawić od złego?
Jak pomódz, aby ówże, (a zwał się artystą)

Nie zajmował się nigdy tą pracą nieczystą?
Więc po krótkim namyśle, zważywszy rzecz całą,
Najmądrzejszem się pannie szlachetnej wydało,
Wyjść za mąż za młodego i zbawić go trudu.
By plan taki wykonać, nie potrzeba cudu.
Młody był, więc i głupi! Dziewczyna nań woła -
Wziął frak, czystą koszulę, ruszył do kościoła.
Zbawiony! Sam się swemu wciąż dziwował szczęściu!
Aliści jakże mu się wiedzie w tem zamężciu?
Dawniej miał jedną lampę; tę, gdy czyścił — śpiewał,
Teraz cicho i milcząc trzy lampy nalewał,
A żona wciąż kaprysi i srodze się złości,
Że mąż się nie poczuwa wcale — do wdzięczności!


FILANTROPI.

Raz wracając do domu, na ulicy skręcie
Ujrzałem, jak trzech ludzi jednego zawzięcie
Katowało, po głowie bijąc go laskami.
— Dajcie-ż spokój, panowie! — zawołam — Bóg z wami!
Wierzę, żeście uczciwi, że pobity złodziej,
W każdym razie tak pastwić wcale się nie godzi
Dać spokój! — rzecze jeden kręcąc laską młyńca
Nie wiesz pan kogo bronisz; wszak to barbarzyńca!
O zasadę kłóciliśmy się długo w barze,
Bo on za karą chłosty — a my przeciw karze.




FILOZOF.

Raz w jednem towarzystwie widziałem, jak pewien
Filozof, w gronie siedząc dam pięknych, królewien
Tak z ruchów jak i z sukien, z postaci, z wejrzenia,
Mimo, że syt był sławy, która opromienia
Najpiękniej i szacunek ludzi mądrych jedna,
Pokornie słuchał bzdurek, które niewybredna
Kobietek wyobraźnia wciąż mu trąbi w uszy;
Nawet nietajna drwina wcale go nie wzruszy.
— Nie widzisz? — rzekę później — że się z ciebie śmiały?
Tu filozof, na ubiór wskazując niedbały,
Odpowie napół z śmiechem, lecz dumnie i godnie:
— Wszak im więcej, niż głowa, piękne znaczą spodnie!


MASKARADA.

Tańcowała Pycha z Nędzą
A Niechlujność z Swarem pstrym
A choć wszyscy na to zrzędzą,
Lekkomyślność wiedzie prym.

Lekkomyślność malowana,
Na jej licach blansz i róż,
Do swego się śmieje pana,
Bowiem Nieład przy niej tuż.

Tak ta para salą leci,
Wszakże taniec, to nie grzech!
Lecą z sukien pierze, śmieci,
I szyderczy dzwoni śmiech.

Tuż milutkie Ambicyjki —
Tańca je tu przywiódł głód —
Czyste szatki, czyste szyjki,
Ale w sercach złość i brud.

A z Zawiścią Zazdrość w parze
Wzajem słodko mizdrzą się,
Plotka, stojąc przy kotarze,
Wbiła w nie swe oczy psie.

Strojna Blaga jakieś cuda
Rozpowiada ludziom w głos,
W ciemnym kącie stara Nuda
Chudy palec wgłębia w nos.

Jako skrzypki Żądze kwilą,
Głupstwo w bęben bije wraz,
O takt Gniew się z Butą silą,
Próżność międli kontrabas,

Hipokryzja jako Cnota
Z Fałszem gracko sunie w pląs,

Arogancja też się miota,
Choć jej lica skrywa dąs.

Lecą pary w kotyljonie,
Nikt tu nie oszczędza nóg,
Splótł Mięsopust wszystkie dłonie.
Nie wiesz, kto tu druh, kto wróg.

W sieniach, niczem wierne sługi,
Eleganckich strojnych pań,
Już czekają srogie długi,
By odebrać krwawą dań...

Zedrą one z ramion szaty,
Z rąk pierścienie, z włosów kwiat,
Pójdzie ten i ów za kraty —
Grzechy nagie fruną w świat.


STRAPIENIA LUDZKIE I PCHŁY.

Zeszło się dwuch przyjaciół gdzieś w jakiejś kawiarni.
Jak się masz? Było marnie, a dziś jeszcze marniej!
Kłopotów nadto dużo, sił mi już nie starczy —

Nie wytrzymam! Ej! zdrów-eś! Chyba uwiąd starczy,
Ten cię złamie, bo zresztą — zdróweś, jako ryba.
Zbyt kłopotów do głowy nie przybierasz chyba —
Tak się zdaje! odpowie pierwszy — Wie, kto płacze,
Co go boli, a cóż stąd, że inni inaczej
O tem myślą. Zdrów jestem, prawda, lecz kłopoty
Od niedzieli wieczorem do przyszłej soboty
I od soboty wieczór do przyszłej niedzieli
Żrą, gryzą... Ot, siwizną włos mój już się bieli
I nigdy odpoczynku! Strapienia jak osy
Nad głową wciąż mi brzęczą! Takie moje losy!
— Jak osy! powiedziałeś — ten drugi zawoła —
Moja pszczółko! Miód zbieraj, w braku miodu piwo,
A ja ci o strapieniach historyę prawdziwą
Dla rozrywki opowiem. Zacznę od początku:
Miałem do pcheł nieszczęście; gdzie jakiemu pchlątku
Przywidziało się tylko poszukać potrawy.
Jak bym pomiędzy niemi jakiejś głośnej sławy
Zażywał, wszyściusieńkie zbiegały się do mnie,
Przekazując pamiątkę mą, zda się, potomnie,
I, że ma krew im była dość dobra i słodka
Zawsze do mnie zbiegała się czarna hołotka.
Drapałem się, broniłem, jak mogłem — napróżno:
Niejednej wymyśliłem nawet męką różną,
By widokiem odstraszyć zmiażdżonego trupa.
Ja swoje — one swoje! gadaj do biskupa!

Tak poddać się musiałem. Tu zauważyłem,
Że me ciało najbardziej tym pchłom było miłem,
Które zmorzone głodem, całkiem wycieńczone
Przypadkiem los szczęśliwy zawiódł w moją stronę
Pchełki zjadliwe strasznie. Przeważnie z salonów
Wielkopańskich, gdzie nudą dławione bontonów
Nie mogły się nasycić krwią zimną, wodnistą
Jak się orzeł nie naje mokrą ziemną glistą.
Obieżyświaty również, schwytane w wagonie,
Były nazbyt żarłoczne i na dobrym tonie
Mało się rozumiały. Mniej już teatralne —
Te, nieźle odżywiane, miały idealne
Zachcianki i szukały miejsc czulszych, drażliwych,
Takto przy spostrzeżeniach uważnych, prawdziwych;
Łatwo zrozumieć mogłem, że i w pchlim narodzie
Tli przecież jakiś honor, że i z pchłami w zgodzie
Żyć się da. Gryzły chciwie i kąsały z głodu,
Lecz gdy do dzikiej walki nie miały powodu,
Kryły się gdzieś, znikały. Gdyś walczył, z powrotem
Wracały, choćbyś wszystkie położył pokotem,
Bo, bracie, pchły się rodzą wciąż, to trudna rada
Tej klęski nie usuniesz, jak siedmiu głów gada,
Co ciągle odrastają. I darmo dłoń szuka!
Jedną znajdziesz — dwie przyjdą. Stąd moja nauka;
Karmij pchły, ale karmij też dobrze i siebie,
A tak i razem z pchłami będzie ci jak w niebie.




KOGUT I ZIARNKO.

Pewien pan czytał sobie bajki Lafontain’a.
Nadzwyczaj mu się spodobała ta dowcipna scena,
Gdy kogut perłę znalazłszy wśród słomy,
Wcale na nią nie łakomy,
Rzekł, iżby wolał ziarnko pełne od niej.
Tę myśl też w czyn wprowadzić postanowił godnie
Ów uważny czytelnik. Tedy gdy mu dano
Dzieło poety, które z perłą porównano,
Rzekł pysznie: — Ta historya dla mnie zbyt głęboka!
Wolałbym Holmsa Sherloka!


KOT ŻYWY I WYPCHANY.

W profesora jednego kancelarji zwierząt
Wypchanych stało dużo, a że straszny nierząd
I jak zwykle w gabinecie
Uczonego, kurz był wszędzie i śmiecie,
Więc się mysia hołota
Rozmnożyła nieznośnie i w krótce tak śmiało
Niszczyła wszystko, co zniszczyć się dało,
Że do pracowni wpuścić trzeba było kota,
Zwinny, czujny, bystrooki

Mruczek bez zwłoki —
Wyprawił się do koła szaf, szafek i stołów
Na połów.
W tem, gdy się tak po izbie po cichu wałęsa,
Mysiego chciwy mięsa.
Spostrzegł w kącie kocura wypchanego pięknie
Długo Mruczek zdziwiony szeptał swe pacierze.
Aż wreszcie jęknie:
— Doprawdy zazdrość mnie bierze!
Że mi też los niełaskawy
Takiej nie użyczył sławy!
Wszak-ci jam kot, jak i on,
Kto wie, czy nie z jednych stron,
Lecz on wieczny, piękny, w chwale,
Pyszni się tu okazale,
Taki wielki, pomnikowy —
Gdy ja na mysie połowy
Chodzić muszę, skórę targam,
Nieraz i opinję szargam,
I choć wciąż nadstawiam łba,
Mało kto tu o mnie dba!
Cóż mi życie! Wieczne trudy,
Pasmo nieprzerwanej nudy,
Same głupstwa, drobiazgi,
Trochę tej mysiej miazgi,
Jakiś duet na strychu,

Lub skradziony po cichu
Kawał ścierwa, wędliny —
Oto mi wielkie czyny!
Wielkości i sławo! Swą wzgardą
Zraniłyście duszę hardą!
Gwizdżę na ciebie, podły, głupi świecie!
Mruczek skona! Hej, myszy! Hulać teraz możecie!
Zniechęcony legł w kącie i zasnął, litanję
Mrucząc. Wtem późną nocą, budzi go bieganie
Ciche i szmery jakieś, drobne, przenikliwe.
Wstał Mruczek, grzbiet przeciągnął, zjeżył wąsy siwe
I oto słyszy,
Jak kota wypchanego gryzą, szarpią myszy.
Cóż za sromota!
Aby myszy jadły kota!
Drwiąc z wielkości i sławy,
Skoczył Mruczek i myszom chrzest wyprawił krwawy
Niechże się Mruczki pocieszą tą wiedzą:
Wypchane koty zwykle myszy jedzą.


MAŁPKA I BRUTAL.

Na stalowym łańcuszku do okiennej ramy
Przykutym, mała małpka biegała ochoczo.
Czako miała z papieru, czerwone majteczki,
Więc nieraz przechodzące koło okna damy,

Śmieją się z małej małpeczki
W admiralskim mundurze i paluszkiem droczą.
Za swoje szprynce, figliki
Małpka cukierki zbierała, pierniki,
I już nie zliczę,
Jakie przeróźne słodycze.
Przyszła jesień, z nią pluta, deszcz i zimna srogie,
Drżało zwierzę ubogie,
Gdy służka, o piszczącej nie pomnąc biedocie,
Zostawiała zwierzątko na słocie.
Aż raz jakieś pijaczysko,
Podszedłszy do małpeczki drżącej z zimna blisko.
Śmiać się zaczął i drażnić zabłoconą pałką
Z głupią przechwałką.
Skoczyła doń małpeczka, obrażona srodze,
Zapomniawszy łańcuszka, co dzwonił na nodze.
Roześmiał się ów brutal, zoczywszy ją w gniewie
I coraz więcej drażni. W złości, biedna, nie wie
Co począć! Skacze, piszczy i śmiesznie się miota,
Tem zawzięciej ją draźni swym kijem niecnota,
Pijane złością zwierzę skacze, łamie kości,
A ów się brutal pokłada z radości —
Darmo zwierzątko szarpie się i krwawi,
Brutala to tylko bawi —
Jeśli się obrazowi uważniej przyjrzycie,
W małpce siebie, w brutalu zobaczycie życie.




RĘKAWICZKI GLACE I HONOR.

Raz w towarzystwie wesołem i młodem
Po dobrym i smacznym obiedzie
Wyszliśmy za miasto, orzeźwić się chłodem,
Co ciągnął od stawów mokrych i łąk.
Ja szedłem z panią jedną na przedzie.
Cicho już było. Spać się kładły ptaki,
Sennie nad wodą szumiały krzaki,
I czasem tylko spóźniony bąk
Zahuczał, lecąc nad ziemią nisko
W swoje skryte rojowisko.
Spotkaliśmy karczmę pod lasem
A że tymczasem
Panie męczyć zaczęło pragnienie,
A nigdzie czystej nie było wody
Wstąpiliśmy do gospody.
Brudne, niechlujne były proste stoły —
Wiadomo, że czystość u nas w małej cenie —
Ale orszak wesoły
Uważał na to mało
I gwarzył, pijąc piwo, mleko i co się tam dało
Dostać. W tem towarzyszka z grymasem twarzyczki
Ściąga z rączek drobniutkich białe rękawiczki.
— Tu brudno, pani! — uwagę jej robię.
— A właśnie! — mówi — Tedy myślę sobie

Że rękawiczek moich białych szkoda.
— A rączki? — Rączki łatwo zmyje woda,
Ot, — pomyślałem — Taki honor ludzi!
Co umyć łatwo — to i chętniej brudzi.
Więc się nie dziwię tej młodej panience
Że bardziej niźli swoje własne ręce,
Swe rękawiczki szanowała białe.
Stąd nic dziwnego, że inne są dbałe
Więcej o suknie, niż o własne dusze,
O pantofelki i o kapelusze.
A stąd i morał dla mądrej dziewiczki:
Niechaj nad wszystko dba — o rękawiczki.


SAMOCHÓD I GNOJARKA.

Na szerokim gościńcu, za miejską rogatką,
Mknął w kurzawy tumanie samochód. Tu stadko
Spłoszył krów, tam przejechał kaczkę, owdzie kurę,
To przelęknione dzieci spędził w rów, to baby
Zagadane rozegnał, głośno rycząc, aby
Ostrzedz — Lecz bliżej miasta coraz było trudniej,
Bo to dziewki z konwiami wracają od studni,
To dzieci tłum lekkomyślny, wesoły,
Biegnie ze szkoły,

To znowu bydło z rykiem drogi do obory
Szuka i do ucieczki nieskory,
Staje buhaj na środku gościńca rogaty.
Samochód ryczy, aż się trzęsą chaty,
Ale, jak zwykle bywa w południowej porze.
Ledwo przez tłum ruszyć może.
Tu naraz z niechlujnego obejścia podwórza,
Okropny się wóz wynurza,
Pełen nawozu, co na drogę kapie.
Podróżne w samochodzie podniosły chusteczki
Do nosków i chauffera pędzą do ucieczki;
Drgnął motor — i ten gnojarz potężny nos w łapie
Kryje i nawet w wozie zaprzągnięte konie
Chrapią, samochodowe, ostre wietrząc wonie.
Tu pochylony wiekiem chłop, co w progu chaty
W swą sukmanę wszywał łaty,
Widząc tę scenę, dłonią naraz machnie,
Mówiąc: — Ot, człowiek! Gnojarz nosem furka
Na nich — zaś oni na gnojarza — Jurka —
A ani jedno ni drugie — nie pachnie!


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.