Bunt Napierskiego/Akt pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bunt Napierskiego |
Pochodzenie | Dzieła poetyckie Tom 2 |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż. i A. Turkuł) |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom 2 |
Indeks stron |
AKT PIERWSZY.
Zwykłe urządzenie izb góralskich: ściany z heblowanych belek; naokoło ścian półki ozdobne w stylu zakopiańskim, na nich misy, talerze itd. Pod półkami na belkach dzbanki, roztruchany, pomiędzy tymi niektóre bardzo kosztowne, pochodzące widocznie z wypraw zbójnickich, prócz tego obrazy świętych, oraz przedstawiające sceny z życia legendowego Janosika. Na jednej ze ścian bogaty pas bacowski, noże zbójnickie, ciupagi, kilka strzelb etc. — W środku świetlicy duży stół, stołki, w kątach skrzynie.
HANUSIA, dziewiętnastoletnia piękna dziewczyna, siedzi przy stole i szyje. Podnosząc głowę ku matce: Ze dwa miesiące, jak się żegnał ze mną, mówił, że wróci z Miśkiem i Gajdosiem i z naszym Wojtkiem, z Hornym i z Jarząbkiem jeszcze nim śnieżek na reglach stopnieje. Białe-ć są jeszcze granie i upłazy, ale ze smreczyn płachta już opadła, zielony meszek widać już na grapie, a jego niema. Boję się w swej duszy... Może go skuli, może jest w ciemnicy. ŁĘTOWSKA, lat około czterdziestu, zajęta sprzątaniem. Tego nie wiedzieć, ino, że Wawrytko, co do Orawy chodził na prześpiegi, aby wybadać, czy nie powiesili jego chłopaczka, zawitał już z drogi i opowiada, że tam husarowie schwycili jakichś górali i wszystkich, niby ten kierdel, przygnali na zamek. Pytałam go się, czy pomiędzy nimi nie doźrzał czasem Wojtka i Janosza i resztę naszych, ale on nikogo tamok nie poznał, bo, peda, to byli hań! — od Jurgowa lebo też od Białki, lebo Spiżacy. HANUSIA uspokojona, później z rosnącym zapałem. Kamień spadł mi z serca, cięższy, niż owy na czubie Świnnicy!... Wiedzą, matulu: jużbyk nie patrzała temi oczyma, inobyk je w ślozach gorzkich straciła, gdyby tak mój orzeł marnie zaginon... Lecz on nie zaginie! On-ci, gdy zechce, to, by ptak na skrzydłach, tak się uniesie popod samo niebo, że nasze hory to mu się tam widzą nijak kamyczki, a szumny Dunajec jak srebrna nitka, albo włosik siwy... Wiedzą, matulu, on znalazł szabliczkę, którą Janosik w wielkiej tajemnicy zaciął w jaworze i zasię ją zaklon, aby czekała, aż-ci przyjdzie po nią taki sam junak, jak i on, i weźmie do twardej ręki, by nas biednych ludzi wyrwać z nieszczęścia, z niedoli... A wiedzą: ma-ci on taką strzelbiczkę przy sobie, że, jak się zmierzy, to za jednym strzałem legnie na grani całe stado kozic... A oko, wiedzą, ma jak szczery jastrząb: na tysiąc kroków szelążek dostrzeże i zaraz trafi... A niechby husary chcieli go ścigać, już on im dogodzi... Ja się nie boję... ŁĘTOWSKA.
Nie dufaj! nie dufaj! Mówią: Janosik nad wszystkie był chłopy, za kudły chwytał każdego niedźwiedzia, łeb mu ozbijał, po wirchach chodzował, niby czerwony rogacz, a po halach kiej głos rozpuścieł, tak się siklawice rozpryskiwały, mówią, by dżdże mgławe; jak jaworowe cienkie gałązeczki tak się turniczki trzęsły, a jak piasek rozpadowały się orawskie mury, kiej ów zahuczał, ten Janosik godny, a przecież znalazł swoją śmierć niegodną na szubienicy... Nie dufaj! Wchodzi Wasyl Czepiec. Przyszedłeś... Już się dziewczyna stęskniła za tobą. CZEPIEC, ponury, młody junak.
Gdyby to wasze słowo było prawdą, na przywitanie rękę by podała. Siada na ławie w kącie izby. HANUSIA, na której twarzy podczas opowiadania matki malował się niepokój i zwątpienie, tak, że z rąk dziewczyny wypadła materya, szyta przez nią, do Czepca: Może się obejść bez tego. ŁĘTOWSKA z niezadowoleniem do Hanusi. Weź putnię i bież do doju... A ino już słychnąć, kiej ojciec wróci z Pcimia od rektora — rad się napije świeżutkiego mleka. HANUSIA.
Gąsienicowa użyczyła sobie naszej putniczki. Do Czepca. Możebyś haw, Czepiec,
nie wysiadował!... Hipnij po ten statek! Do matki z spokojem i pewnością. Prawdę gadają... ten godny Janosik
na szubienicy znalazł śmierć niegodną przez to, że, widzą, krew niewinną przelał... A skazowała mu jedna babinka: »Do tela będziesz chodził po tym świecie, pokiel niewinnej krwie nie puścisz...« Do Czepca. Widzą: harnasia własna zdradziła frajerka i za korale wydała Luptakom — lecz mój Janosik, widzą, nie przeleje niewinnej kropli i ja go nie zdradzę!... Ja go nie wydam!... przezemnie nie zginie!... CZEPIEC. Jeszcze nie było takiego zbójnika, coby na ręku nie miał krwawej plamy, jeszcze nie było takiej frajereczki, coby swojego chłopca nie wieszała... HANUSIA. Mówię ci, Czepiec, idź po putnię!... Chybaj! W kąt się wtuliłeś, bo cię jasność gryzie... Złyś, tak i kraczesz, niby hawrań czarny. Może żałujesz, żeś na zbój nie poszedł — o tam! za Tatry!... Piękny z ciebie zbójnik! Niewinne baby i dzieci katować, a starościńskim dał się wziąść jak baran... Kozy ci doić i żentycę kwasić, w doliny pędzić szkapska z obońkami, żydom zanosić ser, szachraić z nimi cztery godziny o jednego dutka, nie odmierzować czerwone dukaty w koszyckich kasach... Chybaj! CZEPIEC gniewnie. A idź sama! Na szałasisku życia nie pędziłek, nikt mnie nie uczył brać się do puciery — jeszczebym dzieżkę ozbił o twą głowę... HANUSIA drwiąco. Na szałasisku życia nie pędziłeś, inoś siadował w grybowskiej dzwonnicy, panom i łyczkom dzwoniłeś na chrzciny i na wesela... Masz przyzwyczajenie, widzisz, do sznura... CZEPIEC. Mówią, w samą porę będzie i tobie potrzebny sznureczek — mocny sznureczek! Trza się przepasować, bo cię rozsadzi... Hospody, pomyłuj! Na chrzciny tobie nie długo zadzwonią a na wesele to jeszcze poczekasz. HANUSIA. Cicho!... Umilknij!... ŁĘTOWSKA podczas tej sceny zajęta sprzątaniem, nie wiele zważała na rozmawiających, teraz, posłyszawszy ostatnie wyrazy Czepca: Czepiec! coś powiedział o jakimś sznurze? o chrzcinach? CZEPIEC. Nic. HANUSIA zagadująco. Wiedzą: pod szubienicą stał już wielki junak, no i ten sznurek, zdjęty mu ze szyi, wpakował sobie do mózgu, tak, widzą, żal mu go było zostawiać katowi... ŁĘTOWSKA.
Głupia dziewucha, głupia... Nic dobrego tak nie ugwarzysz... Zakrzątnij się w izbie, zamieć świetlicę... będą goście u nas — pójdę ja sama do Gąsienicowej. Do Czepca. Dziewucha głupia: wpadło jej w te oczy bielutkie lico i ten wąsik ciemny u Janosika... Ja na to nie baczę, bo myślę sobie: niech ma radość swoją! Śnieg spadł na smreki i stopniał; wiatr halny przeczesał trochę buczynę i przewiał... Tak jak haw przyszedł, tak i pójdzie sobie suchaj-pędziwiatr... Z jakiej on dziedziny, nawet nie wiedzieć... Czarnodunajecki jużci on nie jest, ani zakopiański. Z pod Klikuszowej byli u nas ludzie i nikt go nie zna... Siedział z sześć miesięcy w naszej dziedzinie, mówił, że z imienia jest mu Janosik i tyla, że w halach na koziem mleku tak-ci wyhodował tę swoją białość i tyla... Do Szaflar poszedł na odpust w jakowąś niedzielę i tam się zaraz spiknął z harnasiami i ku Orawie pognał... Powiedali, że niby sokół leciał poprzez hory. CZEPIEC wstając. Podetnę ja mu skrzydełka — jej bohu! HANUSIA. Ciupagą łeb ci ozwali. CZEPIEC siadając. Tfu! ŁĘTOWSKA. Hanka! Mówię raz jeszcze — słuchaj, nic dobrego tak nie ugwarzysz: Czepiec jest dla ciebie! HANUSIA. Dla mnie jest hora, a nie kopczyk. ŁĘTOWSKA.
Hora — abo nie hora... Zwrócona ku Czepcowi. Ino to jest prawda, że on tu wszystkim zadał jakby ziela, które odurza... A toć i mój stary uwidział sobie cuda w tym junaku; — mówi, że z takim dobrze iść na pany, bo ma odwagę, mówi, jak nikt w świecie. Opowiadali, że jak brał te perły z żydowskiej skrzyni, to-ci mu we włosach uwisło pięciu hajduków. HANUSIA. Nie! siedmiu, mamiczko, siedmiu! ŁĘTOWSKA. Podchodzi do skrzyni, wydobywa kilka sznurów pereł i pokazuje Czepcowi.
Niech będzie. — On wszystkich swoją ciupagą roztrzaskał od razu i perły przyniósł Hanusi. »Na szyję« — mówił — »królowej perły te przyniosłek«. Uważaj: piękne!... Mówił, że w Warszawie
niema piękniejszych... Zawiesza perły na szyi Hanusi. »A zasię« — powiedział —
»wam ja zebrałek, sołtysie Łętowski, krztynę czerwieńców...« Zawiesiwszy perły, prezentuje Hanusię Czepcowi. Widzisz, jak jej swarnie —
istna królowa! Opowiadając dalej. I, widzisz, mój stary, jako, że w młodych leciech na zbój chadzał, uweselił się i rzecze: »Ej! z tobą, chociażem siwy, poszedłbym na lachy!« CZEPIEC.
I ja z nim pójdę na lachy, jak trzeba. Ale kiej wrócim zdrowo z pohulanki, chciwie tak mu się sprawię: »widzisz, perły moje i Hanka moja, widzisz!« — tak mu powiem. HANUSIA lekceważąco, wpół do siebie.
Siedział dudek na dzwonnicy, w deszczu sobie piórka moczył, słoneczka się nie doczekał, jak nie pyszny w dziurę skoczył. Do matki. Wiedzą, matulu! wiedzą, ojciec wróci, a dój nie gotów... Mają iść po putnię, to niechże idą, albo ja polecę. ŁĘTOWSKA.
Sama udoję, a ty skończ to szycie — ino mi nie bądź z Czepcem jako burek z misiem — ten zawsze mocniejszy. Wychodzi. HANUSIA. Ej! złotem jabym kazała wybić szubienicę, kabyś ty wisiał — uważaj: z uciechy! Głupi pułkownik! CZEPIEC. Mądry, bo przykazał w Czarnym Dunajcu siedzieć mi przy tobie, póki na wojnę listu mi nie przyśle. Przysiągłek czekać — ot i czekam... Hanka! Hanka! HANUSIA nachylona nad szyciem. A słyszę. CZEPIEC. Ciężkie moje życie! HANUSIA odwracając się ku niemu. Pułkownikowi podziękuj serdecznie, że ci ten ciężar zostawił — z przyjaźni. CZEPIEC prawie błagalnie. Nie drwij-że! HANUSIA na pół żartobliwie, na pół seryo. Nie drwię! Mówię tak, jak myślę: Wiesz — ciężki kamień skocznie polatuje w przepaść z turniczki... Bież hań! w Kościeliską, wleź na Kończystą i hip! a zobaczysz, jak ci to ulży. CZEPIEC gniewnie. Słuchaj! HANUSIA. Ano słyszę... CZEPIEC urągliwie. Szumnie ci zagrał Janosz na gajdoskach — potańcowałaś, aż ci dech zaparło. Dziś nie utańczysz. HANUSIA stanąwszy przed Czepcem — w kilku taktach góralskiego tańca, na pół wyzywająco:
Ej-że! patrz! drobniuśko, w bok się ująwszy... Drepcą, drepcą nóżki, a przebierają, aż ci cno się robi, aż ci się oczka palą, jak u wilka. Podśpiewując. Ej-że! gajdy, gajdoski! już ja w sercu bez troski: słodkie nocki, słodkie dnie, kiej Janosik zagra mnie! Poszedł luby junak mój na wojenkę, czy na zbój, tak się strzepnon, kiejby ptak, i pofrunon w horny ślak! o haj!... A widzisz, Czepiec, jeszcze utańcujem! Tak się na wietrze limba nie kołysze, jak ja w tym tańcu... CZEPIEC roznamiętniony, wstaje nagle z ławy i rzucając się ku Hanusi, chce ją objąć wpół. Tyś moja! HANUSIA odpycha go energicznie. Nie twoja! CZEPIEC usiłując ją pochwycić. Moja! tyś moja! HANUSIA odtrąca go i poskoczywszy ku ścianie, gwałtownym ruchem zdejmuje ciupagę i staje w groźnej naprzeciw niego postawie. Precz, ty! CZEPIEC zwolna się mitygując.
Nie pierwszyzna jest to dla ciebie... Ja w przepaść z Kończystej, a ty na ulgę rzuć się do Dunajca, bo wnet za ciężko będzie ci — we dwoje. Huczno ci woda zagra na gajdoskach, razem z rybkami zatańcujesz sobie, aż z tego tańca cała posiniejesz, a oczy będą, by kawały lodu, choć haw się jarzą, jak jedliczne szyszki, rzucone w ogień!... Z uczuciem. Hanka! żyć nie mogę, takeś mi wlazła w moją duszę... Hanka! kiej w Nowym Targu wiedli mnie pod słupy, tak zakutego w żelazne łańcuchy, że z nóg i rąk tych aż mi krew bryzgała, myślałem sobie — nie, że już nie pójdę, tam na swobodę spijać słodkie wina w uherskich lochach, albo zdzierać skórę z fryśnych Luptaków, albo na kubińskim rynku barany rzezać ukradzione, albo czerwieńce praskać na uciechę grybowskich żaków, a inom żorował, inom se lice ocierał ze ślozów, że nie zobaczę już ciebie!... Hej!... Hanka! tyś mnie zdradziła... HANUSIA. Nie byłam frajerką
żadnych Wasylów... dzwonników... Po haściach ani leszczynach z tobą nie chodziłam — niecierpliwie jakie masz prawo? Gadaj! CZEPIEC. Jakie prawo? takie mam prawo, że mi się chce ciebie. HANUSIA, która tymczasem założyła ciupagę na swojem miejscu — drwiąco. I! raz się owsa zachciało koniowi, ale po ziarnku wróble go rozniosły. Wiesz: takie prawo każdy ma na świecie, tylko, że ja tu nie dla wszystkich jestem. CZEPIEC. Ja cię miłuję... Samaś mi przed rokiem obiecowała, że pójdziesz na życie ze mną, z Wasylem, a teper mnie zwiedłaś! Zdradę przebaczam... Czarnodunajeccy i Chochołowscy wiedzą, że w me gniazdo cudzy zaleciał ptak — a niech on zdechnie! — przecież to pisklę, które się wykluje... HANUSIA. Ty mu chrobaczków zbierać haw nie będziesz. Mówię: umilknij! CZEPIEC pokornie. Mołoduszko moja! Jak moje własne u mnie się wypierzy. HANUSIA śmieje się. Hahaha! ha, ha! CZEPIEC zimno, z stanowczością. To jest człek ze świata! HANUSIA. Niech sobie będzie. CZEPIEC j. w. We świat precz uleci. HANUSIA. A kto cię uczył, Czepiec, prorokować? CZEPIEC. Nikt!... To ci mówię: on cię tak zahabił, jako świstaka, co go zarzynają, widzisz, na sadło... Odwróć się od niego! HANUSIA wesoło.
Zahabił mnie przy młynie, przy zielonej wierbinie... Poważnie. Nie mogę, Czepiec, nie mogę!... Nad wszystkich Jest mój Janosik... CZEPIEC z ironią.
Hładki, białolicy!... Po chwili, stanowczo. Krew się poleje! HANUSIA. Twoja! CZEPIEC rozpaczliwie.
Boh to znaje! Nagle. Hanka! uważaj: a kiej ten przybłęda zdradzi twą wiarę? kiej się precz poniesie, niby ten sokół, co pożarł jagniątko? kto weń umierzy? Czepiec? HANUSIA.
Nie! ja sama! Alboś nie widział, jakem utrefiła onegoć orła, wiesz, hań! popod Bystrą, kiej się na halę spuścił i do strągi z dziobem i szponem?... Zamyśla się... Po chwili.
Oreł mój Janosik, ino jagniątka nie tyka... E! głupiś!... Zamyśla się... po chwili, podśpiewując.
Uleciał se oreł, ku słońcu się rzucił, A potem w swój pielesz, do swej żenki wrócił... I pieści samiczkę i pisklątko tuli — luli, złotohlawku, luli, luli, luli!... Czepiec! śpiewałeś kiedy nad kolebką?... W zamyśleniu — podśpiewuje.
luli! luli! o haj, luli! luli! luli! Wybucha wesołym śmiechem. Hahahahaha! CZEPIEC z desperacyą.
Hanka! Hanka! Hanka! Ale... naj bude! Chce wyjść — zatrzymuje się jednak z ciekawością na widok wchodzącej do izby Salki Nieznanej. SALKA NIEZNANA, kobieta stara z śladami piękna na twarzy. Ehej! starej babie warto zawitać, gdzie takie wesele! Śpiewasz, Hanusiu!? Śpiewaj, śpiewaj sobie, jak skowroneczek! Na starość gardziółko
wyschnie, by potok — śpiewaj, pókiś młoda. Zwracając się ku Czepcowi. Ale, co widzę! junak tak spochmurniał, niby te czarne świerki w waszych górach! Ej, czarny świerku! A toć cię siekiera nie utrafiła, choć się zamierzali... Zaraz ja ciebie rozraduję... HANUSIA. Salka! Stara Salucha! a haw my ich z roczek już nie doźrzeli... Witają! a skąd to? SALKA. Skądby? ze świata. HANUSIA.
O, prawda! ze świata! Mówią, że taka jesteście jak pyłek — z miejsca na miejsce wietrzyk was zanosi; Dziś, mówią, tutaj, a jutro już będzie ze sto mil dalej... Taką macie władzę, że ja się stracham, kiej sobie pomyślę o owym cudzie — z wyrzutem i z lękiem zwłaszcza, że też Boga nie pochwalicie, wszedłszy do świetlice. CZEPIEC żegnając się. Złe... W imię otca i syna i ducha... SALKA do Czepca.
Głupiś, junaku... Zwrócona ku Hanusi. Ano, pochwalony niechże nam będzie Pan nasz, Jezus Chrystus. HANUSIA swobodnie.
Na wieki wieków... Witają... Zapewne pogłodowali... Zaraz wam przyniosę krztynę owsiaczka i sera... My tutaj, widzą, płonimy, ale już dla gości to się znalezie przykąsek. Wychodzi. SALKA. U! Czepiec! CZEPIEC. A skądże wiecie, żem Czepiec? SALKA.
Po drodze każdziutki kwiatek poznam, każdą trawkę: wiem, gdzie mam szukać znacząco
jaskru, gdzie dziewanny, gdzie gorzka rośnie rzeżucha, gdzie szalej, gdzie na kochanie znalezę słodyczki, a na tęsknicę cudownej paproci. Cynicznie. Wiem, gdzie się kryje czarnuszka, wiem dobrze, gdzie jest bodziaszek, znam ja dobrze, widzisz, i przytulijkę i łączeń i pokrzyk — jeśli go trzeba, znajdę go pociemku, a ludzi znaćbym nie miała? U! Czepiec! Chciałbyś lekarstwa? Widzę, żeć dolega. — CZEPIEC. Może dolega, ale wam jest wara! wasze lekarstwa... SALKA. Wara i nie wara! Ano popukał dzięciół po buczynie! Ano jedliczkę smukłą czerw roztoczył, ano w kierdelek zalazł wilk, a juhas gdzieś tam w dolinie stroił się w pętlicę... Od dolin idę, od dolin... mam oko, co z Obidowej dojrzy przez mgły sine na nowotarskim rynku każdy kamyk, śpilkę uwidzę, choćby i najmniejszą, a nie słup taki, jak chojar. — CZEPIEC gwałtownie. Czort z tobą! SALKA. Takie mam ucho, że czorta usłyszę, choćby się schował do wnętrzności twoich i tam w ukryciu zgrzytał, jak gdzieś w puszczy, gdzieś w zdechłem miejscu ów ryś pręgowaty, zasadzający się na tego strzelca, co mu ustrzelił samicę... Od dolin — od dolin idę, słyszę, jak się roją osy i trzmiele, jak się na wrzosisku męczą i brzęczą o wosk i o miodek... A wiesz: przyleciał trzmiel do starej pszczoły, trzmiel złotoskrzydły, i tak jej powiedział: Weź-że te listy, pszczółko, weź i poleć poza doliny hej! do braci trzmielów, niech na wrzosisko ku nam się zaroją — na wosk i miodek... Widzisz, Czepcze-trzmielu, od dolin idę, od dolin... CZEPIEC. Sobaka chyba rozumie, co ta baba gwarzy o tem wrzosisku i trzmielach... Wchodzi Hanusia z chlebem i serem i kociołkiem w ręku, stawia to wszystko na stole i zaprasza Salkę do jedzenia. HANUSIA do Salki. Niech sobie teraz podjedzą... bo głodni... Na Czepca niech nie zważają... siedzi haw, jak zmokły dudek na wieży... Czeka na słoneczko, a słonko w chmurach. A cóż tam w dolinach? SALKA. U! dreszcz mną trzęsie! HANUSIA.
Ano, nastawiłam kotliczek dla nich... rozgrzeją się trochę. Do Czepca.
Może ty, Czepiec, jesteś głodny... zjedzże... Czepiec macha ręką na znak zaprzeczający.
Hanusia do Salki. U nas jest luto i tęskno... SALKA. A, widzisz, w dolinach wiosna... Tutaj jeszcze zimno, szaro i mglisto i pusto i głucho, a tam już czajka śmiga nad bagnami, czajkuje: luli! luli! W sitowisku — aż się rozlega — wrzeszczą dzikie kaczki, jaskółki lepią gniazdka pod pułapem, po siodłach stodół klekocą bociany, albo nad wodą chodzą para w parę. Czapla na jednej wystawuje nodze, pastuchy grają na grubych puzonach... ino, że czasem krowa poprzez miedzę wyciągnie kark swój po trawkę dziedzica: bat starościński wtedy jest w robocie,
aż się kobiecko rozpłacze nad synem, a krowa idzie do pańskiej obory... .............. Worał się trochę Kuba Cierpinędza w ugorny zagon pana Drzyjskórskiego: szkapina poszła na skórę do hycla, a on korzonki gryzie pod krwawnikiem i myśli sobie, że życie jest krótkie, krótsze, niż pora, by dzieci wyrosły... Niech sobie myśli, póki mu robactwo nie zje i mózgu, jak mu zjadło oczy... U was szaruga — ledwie uleźć mogłam, tak mi się kiecka koło nóg zwijała od tego wiatru, a tam ciepły powiew strąca z topoli czerwonawe bazie... Po ścieżkach leżą sprzągnięte chrabąszcze, a gęś z gęsiorem wiedzie na murawę żółte pielaczki... Wieprz się tarza w błocie, a ja pod wonnym spoczywam rzepikiem — tak mi w te kości wlazła wiosna świeża, że na starego zerknęłam ciemięgę — Śmieje się. Hihihihihi! było mi gorąco, a teraz zimno... CZEPIEC spluwa. Tfu! SALKA z uśmiechem — cynicznie.
Masz prawdę, Czepiec! Z próżnej butelki nikt nic nie naleje... Kożuch zleniały grzbietu nie ogrzeje; dąb, który spróchniał, widzisz, od korzenia, w zielone drzewo już się nie przemienia. — Patrząc na Hanusię, w tonie zmienionym, znacząco. Choć się już takie cuda wypełniły,
że i... umarli powstają z mogiły... Nagle, w tonie obojętnym. O czem tak myślisz, Hanuś? HANUSIA przebudzona z zadumy. O czem myślę? o tem, że kiej już wiosna po dolinach, to i upłazy wnet się zazielenią na naszych horach... Myślę o tej krowie i o tym Kubie, co legł pod krwawnikiem, i o tych czajkach, co śpiewają: luli... SALKA. O niczem więcej? HANUSIA nieśmiało. O niczem... Słuchają: A na Uherskie nie chodzili teraz? SALKA. Nie... Znacząco. Lecz i inni także nie chodzili. Mówią, że idą na węgierską stronę, a zasię lecą do Polski... CZEPIEC. Czort z Polszczą! Hań kiej się junak, widzą, zatumani, tak mu się żegnać z szyją i hlawiczką. W Krakowie rzędem stoją szubienice, a tyle bywa tych katowskich mieczy, że łuna bije od nich, jak od zorzy. SALKA. Musisz to wiedzieć!... Jednak ja ci powiem, że łuna bije nietylko od mieczy, ale się niebo czerwieni od ogni,
które zapala Chmiel, twój rodak... Iskry aż się pod wasze sypią Tatry... Łuna, łuna się leje, a w niej, jak we złocie, pochodzi sobie Janosik... Wstaje od stołu; zapalając się.
Z mogiły powstał Janosik... Do Hanusi. Czy słyszysz, dziewczyno? Ten wasz Janosik, ten wasz junak wartki, co przelatywał w jeden mig te góry, jak sęp, jak jastrząb, jak orzeł, co z turni skakał na turnię, jak cap i po szczytach, niby ten wicher, powiewał, a potem zginął w Orawie przez to, że niewinną krew, widzisz, przelał, — ten Janosik powstał z ciemnego grobu!... HANUSIA w rozmarzeniu. Janosik, co uciokł — niby duch jaki we mgłę się rozpłynon, kiej sto huzarów chciało go pochwycić w swoje żelazne oklepce!... O wierzę! Opowiedali, że on się przebudzi w swojej ciemnicy, gdy największe będzie uciemiężenie nas biednych... SALKA. Tak mówią... A inni mówią, że nigdy Janosik nie zszedł do dołu czarnego, że wtedy, gdy go chwytali orawscy husarze, to on w swej mocy dał im tylko pozór swojej postaci i tę powieszono. On sam, żyw dalej, wspiął się na wysoką, śnieżystą górę i tu się tak zaśmiał ze swoich wrogów, że od tego śmiechu czuby wirchowe leciały w potoki, że woda w stawach słupem trysła w niebo i potem z hukiem spadła w swe łożysko, że całe bory legły, z korzeniami wyrwane z ziemi, a owce po halach tak się ze strachu zgarnęły w gromadę, jak jeden wielki kłąb szarawej wełny — chciały w kolibach skryć się i szałasach, ale szałasy zmiótł ten śmiech, jak kupę zeschłych gałęzi, albo puch mleczowy... Takem słyszała, że się gęste chmury, jak czarna smoła, rozlały po niebie, że śmiech się z niemi starł i, jak z olbrzymich jakichś krzemieni, sypnęły się iskry... I zadudniły grzmoty i pioruny poczęły walić w granity i skały szarpać na strzępy... Słyszałam, że tutaj, w tych waszych Tatrach, są dwie straszne turnie, które się zowią Szatanem i Basztą — turnie, zębate, jak piekielne widły: ryk Janosika tak je zdarł, że śmiały urągać jego potędze... CZEPIEC. Słysz, babo! Powiedz, kim jesteś... Nigdym się nie strachał, a teper słucham, co mówisz i skóra drży na mem ciele... SALKA.
Nie drżyj, Czepcze-trzmielu! Trzeba-ć odwagi... Mam tu list do ciebie — od pułkownika, co cię oswobodził z pod szubienicy, żeś ino powąchał trochę siareczki... Masz go... Podaje mu list, wydobyty z zanadrza. Jakeś przysiągł tak też uczynisz... Lichy to jest junak, który się trwoży na wieść o harnasiu, o Janosiku... Pytasz się, kim jestem? Hahahahaha! Śmieje się. To jedno ci powiem: Każdy na świecie ma swe przeznaczenie... HANUSIA zamyślona. Mówią: nie umarł?! SALKA.
Nie umarł, a tylko za krwi niewinnej przelanie ten rycerz taką pokutę przyjął na swą duszę, że szablę zaciął w jawor, a strzelbicę między dwa głazy schował popod turnię, mówiąc: poczekaj, ty szabliczko moja, poczekaj, strzelbo, aż ja w lepszej chwili przyjdę po ciebie, kiedy w naszych górach i na Podhalu lud nasz nie wytrzyma od wielkiej biedy... I szedł między naród, bacował gazdom długie, długie lata, robił żentycę, woził ser do miasta albo też woły poganiał na targi, a nadsłuchiwał wszędzie, a poglądał, czyli się z chłopskich pleców krew nie leje i z czego robią starościńskie baty i jak ściągają czynsze i szarwarki... I tak poglądał długie, długie lata, aż mu się w duszy skończyła cierpliwość, i mówił sobie: dosyć już pokuty! i po szablicę poszedł i po strzelbę i z harnasiami ganiał do Orawy, a teraz w Polsce w jasnej świeci łunie!... Mówią, niedawno siedział w Chochołowie, w Czarnym Dunajcu także biesiadował — znacząco patrząc na Czepca a przed miesiącem był i w Nowym Targu. CZEPIEC. Babo! SALKA.
Co, Czepiec? Do Hanusi. A widzisz, Hanusiu, temi oczyma patrzałam na niego: jak on wygląda z białem, gładkiem licem! jak mu się błyszczą miękkie, czarne włosy, jak mu się palą błękitne źrenice...! Co ci się stało? HANUSIA z niepokojem. Nie wiem... Tak mi w duszy, kiejby przedemną stanął w tej świetlicy szumny Janosik i chciał mnie zabijać... Tak mi jest w duszy, jak kiejby nieszczęście było w tej izbie i ja pochwyciła ono nieszczęście za rękę, za ramię, — nito człowieka, za szyję!... O Boże! i jakaś radość w duszy mi się zrywa... SALKA lekceważąco. Każdy ma swoje przeznaczenie. CZEPIEC. Babo! Uroki rzucasz ma moją dziewczynę! Ten twój Janosik... niech go piekło... SALKA patrząc w oczy Czepcowi, jakby go chciała zahypnotyzować.
Czepiec! Cicho! przysiągłeś!... Do Hanusi, w tonie udającym obojętność. Hanuś! podaj rękę —
jeszczem ci wcale nie wróżyła... Hanusia podaje machinalnie rękę.
Salka, przyglądając się dłoni. Idzie...
idzie... do okna... puka... puść, dziewczyno! Ciemne włosy, liczko blade... Idzie... idzie... czy na zdradę? Jako smerek w halnym lesie, tak on niesie szumnie, dumnie głowę swoją... Patrząc jej w oczy.
Hanuś! odpowiedz: czy patrzałaś kiedy w błękitne oczy? czy gładziłaś kiedy bieluchne liczko i czarniutkie włosy? miękkie, błyszczące?... Wróży dalej, śledząc linie na dłoni.
Ta kreseczka, co tak przecina tę drugą?... Śmierć... Boże! To być nie może!... Wróży dalej. Idzie... idzie... już się tuli... jest śpiewanie: luli! luli! radość... szczęście... i zamęście?... Nie!... śmierć i zdrada?... Nie! coś się nie klei dzisiejsza wróżba... HANUSIA odciąga rękę. Dajcie spokój!... patrzcie, bardzo się boję... Jeszcze ja w tem życiu takiego lęku nie miewałam... SALKA. Hanuś! Każdy ma swoje przeznaczenie... Czekaj. Próba jest próba... Nie zawsze się wiedzie. Spotkałam dzisiaj w drodze psa czarnego, który miał w ślepiach ogień... Myślę sobie: Nie bardzo dobra to wróżba, bo, widzisz, łeb swój odwrócił i choć go wołałam: brachu! tu do mnie, do swej lubieśnicy! zakręcił tylko ogonem i uciekł... CZEPIEC, który przez cały ten czas, wtuliwszy się w kąt izby, śledził, jak zahypnotyzowany, postępowanie Salki z Hanusią, jakby do siebie:
Bude neszczastje. SALKA odwracając się nagle ku niemu.
Ano spluń! Do Hanki, biorąc ją znowu za rękę.
Poczekaj: Wróży dalej.
Łuna świeci, krew się leje, a w zamieci, a w zawieję junak leci... Złoto, srebro, aksamity, a na hełmie białe kity... A tu na szyi... krew?... czerwone znamię, jakby od miecza!... Wróżba dzisiaj kłamie... Patrząc jej w oczy. Hanuś! na dłoni junak ci tu stoi, niby królewski pułkownik!... E! głupia dzisiejsza wróżba... Przyniosłam Czepcowi od pułkownika królewskiego listy, więc on mi w głowie i wróżbie. HANUSIA. Pułkownik!... Nie miałam jeszcze nigdy takich lęków, jak dziś... CZEPIEC wstaje gwałtownie z miejsca.
Królewski pułkownik?... Któż, babo, przyniósł cię tutaj?... W tonie napół dzikim, napół przedrzeźniającym. A ten zmartwychwstały, mówisz, Janosik, śmierdział w Chochołowie, w Czarnym Dunajcu siedział, a zaś z miesiąc będzie, jak przyszedł do Nowego Targu? Tyś go widziała? babo!... SALKA nie spuszczając go z oczu. Jak ci mówię, żem go widziała, to widziała... CZEPIEC.
Babo! Tumanisz wnętrze, jak to złe... Nie ruszę z tego się miejsca... A ty list ten zabierz. Chce jej oddać list, który przez cały czas trzymał w ręku. Czuję, że we mnie siedzi coś takiego, że gdy się spotkam z owym pułkownikiem, to go... SALKA. Przysiągłeś... i pójdziesz... CZEPIEC chowając powoli list — jakby uległ magicznej sile jej wzroku.
Przysiągłem... Ale coś w duszy szczuje mnie na niego. SALKA.
Złe, widzisz, w tobie... trzeba je zażegnać. Czyni odpowiednie znaki. CZEPIEC. Ano, coś, widzę, mocniejsze jest licho od waszych znaków... SALKA.
Posłuchaj tej gadki: Raz przeznaczenie, u siebie samego będąc za sługę, pędziło woły na rzeź... Co się nie dzieje? Ot, żal uczuło, chciało zawrócić z swej drogi, ale nie mogło. Wraca Łętowska z szkopcem świeżo udojonego mleka. ŁĘTOWSKA do Salki. O, jak się mają?... Zdaleka? SALKA. Dyć, z Polski. ŁĘTOWSKA. A cóż tam słychać? SALKA. Hanuś wam opowie. ŁĘTOWSKA. Hanka! a bez co takaś smutna?... Powiedz: czy może z Czepcem jaki swar? HANUSIA. Nie. ŁĘTOW5KA do Czepca. Czepiec, a co jest tobie... CZEPIEC. Nic. ŁĘTOWSKA.
Kiej nic, to trudno. Do Salki. Widzą: coś krowy mało dają mleka — może kto urzekł?... Niech je zażegnają... O, jakie ździebłko... ledwie z ćwierć dzieżeczki. SALKA.
Nie mam dziś władzy... Chciałabym zażegnać niejedno licho, a nie mogę... Patrzcie: złe wlazło w Czepca... musi iść... ma liścik od pułkownika... wasza Hanuś smutna... Po małej chwili.
Ale czas w drogę... Boję się brodacza — spoglądając przez okno:
siwka się boję, co po siwem błocie tak-ci się toczy, jak pękata beczka... Naburczy pszczółkę, że się też nie spieszy na rój, na wrzosy, a jeszcze dziedzinę musi niejedną oblecieć... Ha! z Bogiem. Odchodzi. ŁĘTOWSKA za odchodzącą. Z Bogiem, kiej zostać już nie chcą. HANUSIA smutnie. Mamiczko! Wiedzą: wróżyła mi Salka. ŁĘTOWSKA. A godnie? HANUSIA jak wyżej. Ej! nic godnego... O śmierci... o zdradzie — i o czerwonej plamie, jak od miecza... Strach mnie. ŁĘTOWSKA.
Bóg wiara a nie wróżba. Mała przerwa, w izbie atmosfera przygnębienia. Wchodzą: Stanisław Łętowski, Marcin Radocki, rektor pcimski, i gromada gazdów. RADOCKI, lat około sześćdziesięciu; twarz ascetyczna: pół ksiądz, pół klecha.
Pokój Chrystusów waszemu domowi — i niech też będzie jedność między wami: bo już na chmurach idzie »On« i wszelkie ujrzy go oko i upadną przed nim ci, co przebili Baranka, i wszystkie cieszyć się będą ludzkie pokolenia i będą wszyscy braćmi. Amen. ŁĘTOWSKA.
Amen. Radocki i gazdowie witają się z kobietami i Czepcem. ŁĘTOWSKI.
I ja też powiem »Amen« — kiej tak chcecie... Choć mi się widzi, że jest tu dokument, jako żydowie i szlachta... Zwraca się do gazdów. Niech siędą, jako tam mogą: na ławie, na skrzyni... Do żony.
Stara! a podaj krzesło dla rektora — do Hanusi
albo ty, Hanuś... Widzę, osowiałaś... Do żony.
Matko! co dziewce? Gazdowie podczas tego zabierają miejsca. ŁĘTOWSKA. Nie wiem... Pewnie luta, że Salka listek przyniosła Czepcowi od królewskiego, widzą, pułkownika, który mu każe iść!... Dziewucha, widzą, niby do Czepca tyłem się obraca, ale kiej przyszło żegnać się, tak, widzą, odrazu serce mięknie, jak na deszczu grzyb pod jedliczką... HANUSIA. Tatusiu! nie wierzą: Czepiec jest Czepiec i niech sobie idzie. ŁĘTOWSKI. A niechże idzie... Wiem ja, że Janosik tak zajrzał tobie do serca, jak zbójnik do onej jamy, gdzie jest skarb ukryty. Dziwno mi nie jest: wartki z niego chłopak. Na Czepca, widzę, ani patrzeć nie chcesz... Idź razem z matką: nie dla waszych uszu te nasze sprawy. HANUSIA.
Idę... Wychodzą obie. ŁĘTOWSKI za odchodzącemi. Przy chudobie czyście tam dobrze chodziły? HANUSIA odwracając się we drzwiach.
Ja sama dałam im siana i wody naniesłam. Znika. ŁĘTOWSKI do Czepca. Czepiec! masz listy, toż ci jest wiadomo, co masz uczynić... Obejdź wszystkich gazdów: do Kościeliska bież i ku Szaflarom i potem dalej... Teraz nie jest pora myśleć o Hance... Zresztą sameś słyszał, kto u niej sokół, a kto kiep... JEDEN Z GAZDÓW. Hahaha! Harnie to radzą! Owsianem powrósłem chciałby za rogi przytrzymać jałówkę, a tu postronek za słaby. CZEPIEC pogardliwie.
Bądź cicho, zwiędły szafranie!... Do Łętowskiego. Tak, dla was, Łętowski, widzę, że jestem jak zgniłe powrósło. Precz je rzucacie, snopka nie związawszy. Snop się rozleci. ŁĘTOWSKI. Kiep ten, co po pazdur na dach się drapie, kiej się w izbie pali cały dobytek! — Weźże moją laskę, owiń choiną i powiedz: gazdowie, sołtys Łętowski, co wam marszałkował, kiej żywieckiego biliście starostę, i tej chudoby waszej śmiało bronił, obwieszcza wokół, abyście smreczyną stroili chaty na znak, że zaświtał ranek swobody chłopskiej. Dokumenty przyszły od króla, że już czas na lachy za nasze owce i za nasze krowy, za nasze ryby, za nasze jelenie, za nasze lasy, za nasze pastwiska... RADOCKI przerywając. Nie! — tak im powiedz: ze wszystkich stron świata chodźcie gromadą na wieczerzę Boga jeść ciała królów i ciała mocarzy i niewolników i wolnych i wszystkich, wielkich i małych... Zwycięstwo nadchodzi, więc kto ma uszy, ten, powiedz, niech słucha! A kto zwycięży, ten w kościele pańskim będzie filarem i Pan imię Swoje wyryje na nim... Nowe Jeruzalem zbliża się, powiedz, śpiewaj: Aleluja — tak każe, powiedz, Alfa i Omega. CZEPIEC.
Idę, bo idę... Do Łętowskiego.
Ale to wam mówię, panie marszałku... Wychodzi. ŁĘTOWSKI do gazdów. Pogwarzcie tu krztynę... Zaraz powrócę. Zajrzę do obory — obejdę statek, bo jużci na baby
któżby się spuszczał... Zabiera się do wyjścia. RADOCKI. Nie myślcie o statku w chwili, gdy Pan Bóg czyni nas sługami Swego zakonu. ŁĘTOWSKI.
A kto stworzył statek, jak nie sam Pan Bóg? Temu, co jest z Boga, mówicie, służyć potrzeba... Ja służę, dbam o stworzenie boże. Wychodzi. JEDEN Z GAZDÓW do rektora. Wiemy wszyscy, jako wasz szwagier, co jest organistą w samym Krakowie, blizko jest biskupa, i wy też, panie Radocki, o mało nie zostaliście księdzem: tak jest wielka we was uczoność... Znacie się na piśmie lepiej od księdza Miętusa — to prawda —, albo od księdza Bytomskiego — prawda! lecz nam nie wiada, co niby oznacza ta wasza mowa — to są ino słuchy, że pan Napierski... RADOCKI. Alfa i Omega — tak stoi w Piśmie: Pierwszy i Ostatni, Ten, który umarł i ożył i teraz na wielki bój nas powiedzie... I będą gwiazdy padały, jak drzewa figowe — i aniołowie, stojący na czterech węgłach tej ziemi, trzymający w ręku cztery jej wiatry, powioną nad nami i szum się stanie ogromny i wszystko, co dotąd rosło i żyło na ziemi, zwieje, bo grzechem skażone... A zasię, Ten, który umarł i ożył, Ten pierwszy i Ten Ostatni nanowo je wskrzesi: i trawy wstaną soczystsze i większe, i smreki będą smuklejsze i grubsze, i wasze owce okryją się wełną dłuższą i miększą, i te krowy wasze będą mleczniejsze i tłustsze — JEDEN Z GAZDÓW, którzy skupili się około rektora. Na moich skóra a kości. Wymiona im wyschły, jak puste worki tak wiszą — RADOCKI. A w ludziach nie będzie panów ani sług — DRUGI GAZDA przerywając. A dzisiaj chcieliby wszystkich zamienić na sługi — tak ino baczą, w jakim chodzisz pasie: są w nim goździczki śrybelne, w te tropy prawią, żeś panem, i huzia. — RADOCKI. Nie będzie, że jeden łaknie, a drugi pijany, że jeden zwozi pszenicę furami, a drugi ledwo garść owsa wymłóci. — INNY GAZDA. A co ja miałem tego roku? szkapskom nie wystarczyło na lichą podsypkę. — RADOCKI. Wszyscy po równi będą mieli ziemi i wszystkiem złotem, które jest na świecie, wszyscy się ludzie po równi podzielą i będzie wspólność — INNY GAZDA. O haj! jak najprędzej niech wiatr ten zadmie! — RADOCKI. I słońce inaczej będzie świeciło... Tak jest napisano pod tą pieczęcią, którą dzisiaj łamie Ten, który umarł i ożył!... JEDEN Z GAZDÓW. Niech żyje junak Napierski! RADOCKI solennie. Niech żyje na wieki Ten, który w nim się objawił. Ten Pierwszy i Ten Ostatni, co umarł i ożył. INNY GAZDA. Janosik, mówią, ożył z swej mogiły! TRZECI GAZDA. Na okolicę chodzą takie wieści. REKTOR jak wyżej.
Umarł i ożył Pierwszy i Ostatni. Łętowski wraca. ŁĘTOWSKI. Gazdowie rada! przyszły do nas listy od pułkownika, byśmy się zebrali wielką gromadą i szli popod Czorsztyn. Ma nas wybawić od uciemiężenia i ma królowi dopomódz, bo szlachta oraz żydowie idą na majestat. I u nas miarka złego się przebrała — gorsze są czasy, niż kiej Baranowski hań starostował na czorsztyńskim zamku, albo Cikowski, co to chłopskie skóry kazał naciągać na bębny... JEDEN Z GAZDÓW, siwy góral, podchodząc ku Łętowskiemu. Pamiętam — byłem-ci młody jeszcze, nie jak dzisiaj, kiedy te włosy bielsze od bród siwych, co się zwieszają z umarłych gałęzi w Ciemnych Smreczynach, albo we Wirchcichej. Bębnił Cikowski na chłopskiej skórzycy, że aż jęczały Tatry od bębnienia, a naokoło żal był i żorota i krew się lała, a ty, chłopie, widzisz, płać jeszcze za to, że cię nie uśmiercił... A mógł uśmiercić, bo takie miał prawo — tak sobie dufał... INNY GAZDA. A dzisiaj, gazdowie, nie jest tak samo? brata ustrzelili, mnie, Gałyszowi... A za co?... Hej! za to, że upolował kozę pod Krywaniem, a połowiny do dworu nie zaniósł. ŁĘTOWSKI. Tak jest... gadają: polować nie wolno, bo — kozy pańskie... A przecie my mamy stare papiery od królów — te mówią: co jest w powietrzu i co jest we wodzie i co we wirchach, to jest wspólność wszystkich! Miej tylko strzelbę i wędkę, miej sieci, a co ułowisz, a co upolujesz, to wszystko twoje, nikomu daniny z tego nie płacisz. GAZDA Z RODU KALATÓW przerywając. Sołtysie Łętowski! Ja jestem z rodu Kalatów... GAZDA Z RODU GUTÓW j. w. Ja, widzą, idę od Gutów... GAZDA Z RODU BACHLEDÓW j. w. A ja od Bachledów... GAZDA Z RODU GĄSIENICÓW j. w. Jeszcze-ć Gutowie, lebo i Bachledy nie mieli pierza, kiej my, Gąsienice, tako krakali w wirchowych pieleszach, że się Luptaki kryli w suśle jamy, a Miszkołackim z strachu oczy gasły... GAZDA Z RODU KALATÓW. Cicho!... GAZDA Z RODU TATARÓW. E! co tam! nad nas, polowaców, nad nas Tatarów niema i godniejszych! na niedźwiedzinie siły my nabrali, — nasz ród najstarszy, a wolny jak kozy na krzesanicach Furkotnych... ŁĘTOWSKI. Zapewne wcale nie starszy, niż mój, Łętowskiego, pana z Łętowni... GAZDA Z RODU TATARÓW draźliwie.
Hihi! Łętki-prętki — małym je palcem połamię! Cała ta scena odbywa się w tempie bardzo pośpiesznem. Duma rodowa z całym góralskim ujawnia się temperamentem. Zatarg, grożący wybuchem czynnym, u górali z powodu obrazy tej dumy nie rzadkim, uśmierza RADOCKI z wyrzutem — poważnie. Gazdowie, nie miarkujecie, że dzisiaj nie idzie o czerpak wody, ino o dunaje, w których się dusza wykąpie... Nad wszystkich starszy jest Adam, a zaś najmocniejszy Ten, co was zwołał, sam Pan Bóg. GAZDA Z RODU KALATÓW. Niech będzie — starszy, nie starszy! Ino, że za belką w naszej świetlicy — to chciałem powiedzieć — jest-ci dokument, a w tym pergaminie pisał król Kaźmirz jeszcze przed wiekami, jako do końca świata mamy prawo łowić i strzelać, gdzie chcemy; użytek z lasów i łąki też mamy, bo lasów i łąk nie stworzył żaden pan, lecz drzewa i wszystkie trawy z bożego posiewu rosną, widzicie... RADOCKI. A co posiejecie, owocu z tego zbierać wam nie wolno, choć napisano: kto sadzi winnicę, ten z gron niech wino dla siebie wyciska — kto trzodę pasie, ten niechaj spożywa mleko z tej trzody. JEDEN Z GAZDÓW. Tak jest, niech spożywa ten, który pasie... A dziś krowę zająć, grunta zaorać, niby swoje własne, to chleb powszedni... A jak wam potrzeba belki na przycieś, chróstu na podpałkę abo i siana wiązeczkę dla konia, tak zaraz pozew do grodu, w robocie zaraz batogi lebo i tortury... Gniją górale po lochach. INNY GAZDA. Drą pasy — o mało ludzi nie wędzą w kominach... W mamki do dworu wzięli moją córkę: zachorowało rarytne paniątko — mówili: »z mleka, dziewka ze zatrutym przyszła pokarmem« — i pierś jej kleszczami kazali wyrwać! REKTOR załamując ręce i chodząc po izbie. Katy! katy! katy! TEN SAM GAZDA. Do króla-m pisał: święty majestacie! taka się krzywda stała mnie biednemu, że ino konać, albo swych junaków zebrać i dalej na lachy! na katy!... Zrób sprawiedliwość! REKTOR. Ale król nieboże — władzy już nie ma... Przysłał swe wyroki i kata skazał na grzywnę — cóż z tego? Panek się uśmiał — mówił: król daleko, a ze sądami już sobie poradzę... Wiemy to, wiemy... Ach! miłości niema, a od Chrystusa wszakże na tej ziemi wszyscy są braćmi... wszyscy być powinni braćmi... ŁĘTOWSKI.
Rektorze! Na chłopskie braterstwo mają w dolinach harap albo turmy — sam powiedziałeś, że ten świat trza zmienić: Zwrócony do gazdów. My go zmienimy, my — bracia! Ciupagi, kosy i widły, strzelby i kłonice — oto lekarstwo na tych, co z nas, ludzi, chcieliby zrobić nędznych, podłych rabów wbrew woli Boga i wbrew woli króla... Sam król, nie mogąc poskromić pyszałków, przysyła do nas pana Napierskiego, aby nas powiódł ku jego obronie, ku warowaniu naszych praw i swobód... Kto żyw, na lachy! na pany! pod Czorsztyn, gdzie ma swe leże groźny Lew z Sternberku, junak Napierski... Idziemy?!... JEDEN Z GAZDÓW. Junaków wszystkich zwołamy, a zbój nasz nie chybi — bo chodzą wieści, że Janosik powstał z swojej mogiły i że z nami razem walczyć tam będzie, a gdzie on, tam życie pewniejsze, widzą, od śmierci... Z nim, widzą, świat wywrócimy... INNY GAZDA. O haj! pójdziem! pójdziem. Inak nie możem... Janosik nam każe! On wieczną władzę ma nad nami... INNY GAZDA.
Pójdziem — potańcujemy sobie od raniuśka poprzez połednie aże do wieczora w czerwonej zorzy... Schwytają, powieszą! Alboż to jeden wisiał harny zbójnik? Intonując. Od buczka do buczka, zasię do jawora, będzie z pieniążkami niejedna komora! CHÓR. Dobra nasza sprawa! Krew ciecze z rękawa — Krew ciecze z główeczki Za srebra dwie beczki... Ma zbójnik ochotę Na dukaty złote — Od buczka do buczka, zasię do jawora, Będzie z pieniążkami niejedna komora!... ŁĘTOWSKI. Pieniążków będzie w szlacheckich komorach, że nie udźwigniem — białe talarzyki, godne czerwieńce, że to haj! RADOCKI. Nie o to, nie o to idzie, sołtysie Łętowski — o sprawiedliwość idzie i o równość. JEDEN Z GAZDÓW. Nie o pieniążki tu idzie — tak, prawda! KILKU Z GAZDÓW. O sprawiedliwość, tak! o sprawiedliwość! RADOCKI. O pokój boży, który został wygnan z tej grzesznej ziemi; idzie o otwarcie bramy do Raju, który rodzaj ludzki utracił, widzą, przez nieprawość swoją... Złe się na świecie rozsiadło, szatani dzierżą tu berło, występek zawładnął w Sardziech i Smyrnie i Laodycei, Pan głos swój podniósł, a nikt go nie słucha! KILKU Z GAZDÓW.
My go słyszymy, a ty nam błogosław! W chwili, gdy Radocki podnosi ręce do błogosławieństwa, wpada do świetlicy Biczyński na czele hajduków. BICZYŃSKI wpadając do izby.
Bunt gotujecie! Do hajduków.
Wiązać ich! Hej! bierzcie wskazując na Łętowskiego
siwego zbója!... Zwracając się do Radockiego. Witam, mości klecho! A cóż tam w Piśmie? ŁĘTOWSKI. Do ciupag! BICZYŃSKI.
Dać ognia jeśli się ruszą! Powstaje zamęt, hajducy usiłują wiązać górali, którzy się bronią ciupagami. REKTOR w natchnieniu — równocześnie z wezwaniem Łętowskiego do ciupag.
W Piśmie napisano: Nie będziesz kusił Pana Boga swego. A dalej — dalej — tak jest napisano: nim czas upłynie, wielka będzie wojna z Amalekity... i lęk na nich padnie i jako kamień zamilkną książęta w Moabie, Tyrze, w Edom i Chanaan — lud na nie idzie!... BICZYŃSKI śród panującego wciąż zamętu.
Zatkać mu tę gębę! Zbóje! rabusie! Wchodzi Łętowska i Hanusia. HANUSIA rzucając się na Biczyńskiego. Tyś jest zbój! ty rabuś! ŁĘTOWSKA wstrzymując córkę. O Boże! Boże! BICZYŃSKI wskazując na Hanusię, do hajduków.
Precz z tą panieneczką! Pod straż ją weźcie!... potem do Wiercina, na mój folwarczek — gospodarzyć będzie — sprawię wesele, dam jej gorzałeczki, tylko jej druchny rzędem nie otoczą. Zwrócony do Łętowskiego, który się szamoce z hajdukami: Ładny kwasiłeś ogórek, Łętowski. ŁĘTOWSKI. Nie do twojego mięsa, pacholiku! BICZYŃSKI. Czas ci do klatki, niedźwiedziu! Do rektora. A tobie, mości rektorze, na dzwonniczną belkę — będziesz wydzwaniał ewangelię swoją z takiej wyżyny... Wpada CZEPIEC z chmarą młodych górali, w progu izby spotyka Hanusię, uprowadzaną przez hajduka. Wydziera mu ją z rąk.
Puść ją, drabie!
Hanusia i Łętowska która szła za nią zrozpaczona, znikają za sceną.
Czepiec, spostrzegłszy Biczyńskiego, rzuca się na niego, równocześnie hajducy ulegają góralom. Hospody Boże! kłaniam, kornie kłaniam,
powala go o ziemię, nim ten się spostrzegł
panie Biczyński. Wyście mnie łapali ot, tam w Jangrodzie — wyście zaciągali pod szubienicę! Za taką przysługę trzeba być wdzięcznym... Dobijając go.
Macie, Boh was ratuj!... Do swoich górali. Mołodcy strzelać! wybić ich do nogi! RADOCKI. Krew się polała... Czepiec, nie mordować... Na bój otwarty, mówi Pan, wyruszym. CZEPIEC. To krew szlachecka!... Czort ją... RADOCKI. Rab i szlachcic jedną krew mają! ŁĘTOWSKI. Ano, dajcie spokój! Żywych zawiedziem panu Napierskiemu — on sam niech dla nich wybierze gałęzie... CZEPIEC machając ręką.
Naj-że tak bude!... Ino szkoda ścierwa — nasze hawranie głodne... Wskazując na powiązanych hajduków.
Spokornieli! Ano pójdziemy razem popod Czorsztyn — tak was popędzim, jak kupę baranów... Do swoich górali, wskazując na hajduków.
Teper z tą wełną na deszcz! niech pomoknie. Wyprowadzają jeńców. RADOCKI. Bóg jest nad nami. CZEPIEC. Tak! Boh! albo — Czepiec! ŁĘTOWSKI do Czepca. Jakeś tu sfrunął? wartkie miałeś skrzydła. CZEPIEC. Ledwiem się ruszył hań! ku Kościeliskom, takem zobaczył zdala starościńskich. — Źle, myślę sobie, i dłoń zaraz zwinę, do warg przyłożę i huknę, że chyba słychać mnie było aż tam w Poroninie. Wszystkie junaki zlecą się odrazu i tak nas macie, widzą, w samą porę... Ino mi żal jest, żem więcej nie wylał tej juszki wrażej... RADOCKI. Nie o krwi przelanie, tu idzie o to, ażeby na ziemi zawładnął Chrystus... CZEPIEC. Naj bude!... JEDEN Z GAZDÓW. Czas w drogę. Wy marszałkujcie, sołtysie Łętowski — jako najstarszy — wy razem z Wasylem. ŁĘTOWSKI. Przyjmuję godność... O wasze niewiasty — o wasze córki i o wasze żony, o wasze krowy, i o wasze owce, o wasze ryby, o wasze kozice, o wasze lasy, o wasze pastwiska, o waszą wolność do boju idziecie! RADOCKI podnosząc ręce jak do błogosławieństwa. O to, by Chrystus zawładnął na świecie! |