Bunt Napierskiego/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Bunt Napierskiego
Pochodzenie Dzieła poetyckie Tom 2
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż. i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 2
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.


Izba w domu Łętowskiego.

Zwykłe urządzenie izb góralskich: ściany z heblowanych belek; naokoło ścian półki ozdobne w stylu zakopiańskim, na nich misy, talerze itd. Pod półkami na belkach dzbanki, roztruchany, pomiędzy tymi niektóre bardzo kosztowne, pochodzące widocznie z wypraw zbójnickich, prócz tego obrazy świętych, oraz przedstawiające sceny z życia legendowego Janosika. Na jednej ze ścian bogaty pas bacowski, noże zbójnickie, ciupagi, kilka strzelb etc. — W środku świetlicy duży stół, stołki, w kątach skrzynie.


HANUSIA, dziewiętnastoletnia piękna dziewczyna, siedzi przy stole i szyje. Podnosząc głowę ku matce:
Ze dwa miesiące, jak się żegnał ze mną,
mówił, że wróci z Miśkiem i Gajdosiem
i z naszym Wojtkiem, z Hornym i z Jarząbkiem
jeszcze nim śnieżek na reglach stopnieje.
Białe-ć są jeszcze granie i upłazy,
ale ze smreczyn płachta już opadła,
zielony meszek widać już na grapie,
a jego niema. Boję się w swej duszy...
Może go skuli, może jest w ciemnicy.

ŁĘTOWSKA, lat około czterdziestu, zajęta sprzątaniem.
Tego nie wiedzieć, ino, że Wawrytko,
co do Orawy chodził na prześpiegi,
aby wybadać, czy nie powiesili
jego chłopaczka, zawitał już z drogi
i opowiada, że tam husarowie
schwycili jakichś górali i wszystkich,
niby ten kierdel, przygnali na zamek.
Pytałam go się, czy pomiędzy nimi
nie doźrzał czasem Wojtka i Janosza
i resztę naszych, ale on nikogo
tamok nie poznał, bo, peda, to byli
hań! — od Jurgowa lebo też od Białki,
lebo Spiżacy.

HANUSIA uspokojona, później z rosnącym zapałem.
Kamień spadł mi z serca,
cięższy, niż owy na czubie Świnnicy!...
Wiedzą, matulu: jużbyk nie patrzała
temi oczyma, inobyk je w ślozach
gorzkich straciła, gdyby tak mój orzeł
marnie zaginon... Lecz on nie zaginie!
On-ci, gdy zechce, to, by ptak na skrzydłach,
tak się uniesie popod samo niebo,
że nasze hory to mu się tam widzą
nijak kamyczki, a szumny Dunajec
jak srebrna nitka, albo włosik siwy...
Wiedzą, matulu, on znalazł szabliczkę,
którą Janosik w wielkiej tajemnicy
zaciął w jaworze i zasię ją zaklon,
aby czekała, aż-ci przyjdzie po nią
taki sam junak, jak i on, i weźmie
do twardej ręki, by nas biednych ludzi
wyrwać z nieszczęścia, z niedoli... A wiedzą:
ma-ci on taką strzelbiczkę przy sobie,
że, jak się zmierzy, to za jednym strzałem
legnie na grani całe stado kozic...
A oko, wiedzą, ma jak szczery jastrząb:
na tysiąc kroków szelążek dostrzeże
i zaraz trafi... A niechby husary
chcieli go ścigać, już on im dogodzi...
Ja się nie boję...

ŁĘTOWSKA.
Nie dufaj! nie dufaj!
Mówią: Janosik nad wszystkie był chłopy,
za kudły chwytał każdego niedźwiedzia,
łeb mu ozbijał, po wirchach chodzował,
niby czerwony rogacz, a po halach
kiej głos rozpuścieł, tak się siklawice
rozpryskiwały, mówią, by dżdże mgławe;
jak jaworowe cienkie gałązeczki
tak się turniczki trzęsły, a jak piasek
rozpadowały się orawskie mury,
kiej ów zahuczał, ten Janosik godny,
a przecież znalazł swoją śmierć niegodną
na szubienicy... Nie dufaj!

Wchodzi Wasyl Czepiec.
Do Czepca.

Przyszedłeś...
Już się dziewczyna stęskniła za tobą.

CZEPIEC, ponury, młody junak.
Gdyby to wasze słowo było prawdą,
na przywitanie rękę by podała.

Siada na ławie w kącie izby.

HANUSIA, na której twarzy podczas opowiadania matki malował się niepokój i zwątpienie, tak, że z rąk dziewczyny wypadła materya, szyta przez nią, do Czepca:
Może się obejść bez tego.

ŁĘTOWSKA z niezadowoleniem do Hanusi.
Weź putnię
i bież do doju... A ino już słychnąć,
kiej ojciec wróci z Pcimia od rektora —
rad się napije świeżutkiego mleka.

HANUSIA.
Gąsienicowa użyczyła sobie
naszej putniczki.

Do Czepca.

Możebyś haw, Czepiec,
nie wysiadował!... Hipnij po ten statek!

Do matki z spokojem i pewnością.

Prawdę gadają... ten godny Janosik
na szubienicy znalazł śmierć niegodną
przez to, że, widzą, krew niewinną przelał...
A skazowała mu jedna babinka:
»Do tela będziesz chodził po tym świecie,
pokiel niewinnej krwie nie puścisz...«

Do Czepca.

Widzą:
harnasia własna zdradziła frajerka
i za korale wydała Luptakom —
lecz mój Janosik, widzą, nie przeleje
niewinnej kropli i ja go nie zdradzę!...
Ja go nie wydam!... przezemnie nie zginie!...

CZEPIEC.
Jeszcze nie było takiego zbójnika,
coby na ręku nie miał krwawej plamy,
jeszcze nie było takiej frajereczki,
coby swojego chłopca nie wieszała...

HANUSIA.
Mówię ci, Czepiec, idź po putnię!... Chybaj!
W kąt się wtuliłeś, bo cię jasność gryzie...
Złyś, tak i kraczesz, niby hawrań czarny.
Może żałujesz, żeś na zbój nie poszedł —
o tam! za Tatry!... Piękny z ciebie zbójnik!
Niewinne baby i dzieci katować,
a starościńskim dał się wziąść jak baran...
Kozy ci doić i żentycę kwasić,
w doliny pędzić szkapska z obońkami,
żydom zanosić ser, szachraić z nimi
cztery godziny o jednego dutka,
nie odmierzować czerwone dukaty
w koszyckich kasach... Chybaj!

CZEPIEC gniewnie.
A idź sama!
Na szałasisku życia nie pędziłek,
nikt mnie nie uczył brać się do puciery —
jeszczebym dzieżkę ozbił o twą głowę...

HANUSIA drwiąco.
Na szałasisku życia nie pędziłeś,
inoś siadował w grybowskiej dzwonnicy,
panom i łyczkom dzwoniłeś na chrzciny
i na wesela... Masz przyzwyczajenie,
widzisz, do sznura...

CZEPIEC.
Mówią, w samą porę
będzie i tobie potrzebny sznureczek —
mocny sznureczek! Trza się przepasować,
bo cię rozsadzi... Hospody, pomyłuj!
Na chrzciny tobie nie długo zadzwonią
a na wesele to jeszcze poczekasz.

HANUSIA.
Cicho!... Umilknij!...

ŁĘTOWSKA podczas tej sceny zajęta sprzątaniem, nie wiele zważała na rozmawiających, teraz, posłyszawszy ostatnie wyrazy Czepca:
Czepiec! coś powiedział
o jakimś sznurze? o chrzcinach?

CZEPIEC.Nic.

HANUSIA zagadująco.
Wiedzą:
pod szubienicą stał już wielki junak,
no i ten sznurek, zdjęty mu ze szyi,
wpakował sobie do mózgu, tak, widzą,
żal mu go było zostawiać katowi...

ŁĘTOWSKA.
Głupia dziewucha, głupia... Nic dobrego
tak nie ugwarzysz... Zakrzątnij się w izbie,
zamieć świetlicę... będą goście u nas —
pójdę ja sama do Gąsienicowej.

Do Czepca.

Dziewucha głupia: wpadło jej w te oczy
bielutkie lico i ten wąsik ciemny
u Janosika... Ja na to nie baczę,
bo myślę sobie: niech ma radość swoją!
Śnieg spadł na smreki i stopniał; wiatr halny
przeczesał trochę buczynę i przewiał...
Tak jak haw przyszedł, tak i pójdzie sobie
suchaj-pędziwiatr... Z jakiej on dziedziny,
nawet nie wiedzieć... Czarnodunajecki
jużci on nie jest, ani zakopiański.
Z pod Klikuszowej byli u nas ludzie
i nikt go nie zna... Siedział z sześć miesięcy
w naszej dziedzinie, mówił, że z imienia
jest mu Janosik i tyla, że w halach
na koziem mleku tak-ci wyhodował
tę swoją białość i tyla... Do Szaflar
poszedł na odpust w jakowąś niedzielę
i tam się zaraz spiknął z harnasiami
i ku Orawie pognał... Powiedali,
że niby sokół leciał poprzez hory.

CZEPIEC wstając.
Podetnę ja mu skrzydełka — jej bohu!

HANUSIA.
Ciupagą łeb ci ozwali.

CZEPIEC siadając.
Tfu!

ŁĘTOWSKA.
Hanka!
Mówię raz jeszcze — słuchaj, nic dobrego
tak nie ugwarzysz: Czepiec jest dla ciebie!

HANUSIA.
Dla mnie jest hora, a nie kopczyk.

ŁĘTOWSKA.
Hora —
abo nie hora...

Zwrócona ku Czepcowi.

Ino to jest prawda,
że on tu wszystkim zadał jakby ziela,
które odurza... A toć i mój stary
uwidział sobie cuda w tym junaku; —
mówi, że z takim dobrze iść na pany,
bo ma odwagę, mówi, jak nikt w świecie.
Opowiadali, że jak brał te perły
z żydowskiej skrzyni, to-ci mu we włosach
uwisło pięciu hajduków.

HANUSIA.
Nie! siedmiu,
mamiczko, siedmiu!

ŁĘTOWSKA.
Niech będzie. — On wszystkich
swoją ciupagą roztrzaskał od razu
i perły przyniósł Hanusi. »Na szyję« —
mówił — »królowej perły te przyniosłek«.
Podchodzi do skrzyni, wydobywa kilka sznurów pereł i pokazuje Czepcowi.
Uważaj: piękne!... Mówił, że w Warszawie
niema piękniejszych...

Zawiesza perły na szyi Hanusi.

»A zasię« — powiedział —
»wam ja zebrałek, sołtysie Łętowski,
krztynę czerwieńców...«

Zawiesiwszy perły, prezentuje Hanusię Czepcowi.

Widzisz, jak jej swarnie —
istna królowa!

Opowiadając dalej.

I, widzisz, mój stary,
jako, że w młodych leciech na zbój chadzał,
uweselił się i rzecze: »Ej! z tobą,
chociażem siwy, poszedłbym na lachy!«

CZEPIEC.
I ja z nim pójdę na lachy, jak trzeba.
Ale kiej wrócim zdrowo z pohulanki,

chciwie

tak mu się sprawię: »widzisz, perły moje
i Hanka moja, widzisz!« — tak mu powiem.

HANUSIA lekceważąco, wpół do siebie.
Siedział dudek na dzwonnicy,
w deszczu sobie piórka moczył,
słoneczka się nie doczekał,
jak nie pyszny w dziurę skoczył.

Do matki.

Wiedzą, matulu! wiedzą, ojciec wróci,
a dój nie gotów... Mają iść po putnię,
to niechże idą, albo ja polecę.


ŁĘTOWSKA.
Sama udoję, a ty skończ to szycie —
ino mi nie bądź z Czepcem jako burek
z misiem — ten zawsze mocniejszy.

Wychodzi.

HANUSIA.
Ej! złotem
jabym kazała wybić szubienicę,
kabyś ty wisiał — uważaj: z uciechy!
Głupi pułkownik!

CZEPIEC.
Mądry, bo przykazał
w Czarnym Dunajcu siedzieć mi przy tobie,
póki na wojnę listu mi nie przyśle.
Przysiągłek czekać — ot i czekam... Hanka!
Hanka!

HANUSIA nachylona nad szyciem.
A słyszę.

CZEPIEC.
Ciężkie moje życie!

HANUSIA odwracając się ku niemu.
Pułkownikowi podziękuj serdecznie,
że ci ten ciężar zostawił — z przyjaźni.

CZEPIEC prawie błagalnie.
Nie drwij-że!

HANUSIA na pół żartobliwie, na pół seryo.
Nie drwię! Mówię tak, jak myślę:
Wiesz — ciężki kamień skocznie polatuje
w przepaść z turniczki... Bież hań! w Kościeliską,
wleź na Kończystą i hip! a zobaczysz,
jak ci to ulży.

CZEPIEC gniewnie.
Słuchaj!

HANUSIA.
Ano słyszę...

CZEPIEC urągliwie.
Szumnie ci zagrał Janosz na gajdoskach —
potańcowałaś, aż ci dech zaparło.
Dziś nie utańczysz.

HANUSIA stanąwszy przed Czepcem — w kilku taktach góralskiego tańca, na pół wyzywająco:
Ej-że! patrz! drobniuśko,
w bok się ująwszy... Drepcą, drepcą nóżki,
a przebierają, aż ci cno się robi,
aż ci się oczka palą, jak u wilka.

Podśpiewując.

Ej-że! gajdy, gajdoski!
już ja w sercu bez troski:
słodkie nocki, słodkie dnie,
kiej Janosik zagra mnie!
Poszedł luby junak mój
na wojenkę, czy na zbój,
tak się strzepnon, kiejby ptak,
i pofrunon w horny ślak! o haj!...

A widzisz, Czepiec, jeszcze utańcujem!
Tak się na wietrze limba nie kołysze,
jak ja w tym tańcu...

CZEPIEC roznamiętniony, wstaje nagle z ławy i rzucając się ku Hanusi, chce ją objąć wpół.
Tyś moja!

HANUSIA odpycha go energicznie.
Nie twoja!

CZEPIEC usiłując ją pochwycić.
Moja! tyś moja!

HANUSIA odtrąca go i poskoczywszy ku ścianie, gwałtownym ruchem zdejmuje ciupagę i staje w groźnej naprzeciw niego postawie.
Precz, ty!

CZEPIEC zwolna się mitygując.
Nie pierwszyzna
jest to dla ciebie... Ja w przepaść z Kończystej,
a ty na ulgę rzuć się do Dunajca,
bo wnet za ciężko będzie ci — we dwoje.
Huczno ci woda zagra na gajdoskach,
razem z rybkami zatańcujesz sobie,
aż z tego tańca cała posiniejesz,
a oczy będą, by kawały lodu,
choć haw się jarzą, jak jedliczne szyszki,
rzucone w ogień!...

Z uczuciem.

Hanka! żyć nie mogę,
takeś mi wlazła w moją duszę... Hanka!
kiej w Nowym Targu wiedli mnie pod słupy,
tak zakutego w żelazne łańcuchy,
że z nóg i rąk tych aż mi krew bryzgała,
myślałem sobie — nie, że już nie pójdę,
tam na swobodę spijać słodkie wina
w uherskich lochach, albo zdzierać skórę
z fryśnych Luptaków, albo na kubińskim
rynku barany rzezać ukradzione,
albo czerwieńce praskać na uciechę
grybowskich żaków, a inom żorował,
inom se lice ocierał ze ślozów,
że nie zobaczę już ciebie!... Hej!... Hanka!
tyś mnie zdradziła...

HANUSIA. Nie byłam frajerką
żadnych Wasylów... dzwonników... Po haściach
ani leszczynach z tobą nie chodziłam —

niecierpliwie

jakie masz prawo? Gadaj!

CZEPIEC.Jakie prawo?
takie mam prawo, że mi się chce ciebie.

HANUSIA, która tymczasem założyła ciupagę na swojem miejscu — drwiąco.
I! raz się owsa zachciało koniowi,
ale po ziarnku wróble go rozniosły.
Wiesz: takie prawo każdy ma na świecie,
tylko, że ja tu nie dla wszystkich jestem.

CZEPIEC.
Ja cię miłuję... Samaś mi przed rokiem
obiecowała, że pójdziesz na życie
ze mną, z Wasylem, a teper mnie zwiedłaś!
Zdradę przebaczam... Czarnodunajeccy
i Chochołowscy wiedzą, że w me gniazdo
cudzy zaleciał ptak — a niech on zdechnie! —
przecież to pisklę, które się wykluje...

HANUSIA.
Ty mu chrobaczków zbierać haw nie będziesz.
Mówię: umilknij!

CZEPIEC pokornie.
Mołoduszko moja!
Jak moje własne u mnie się wypierzy.

HANUSIA śmieje się.
Hahaha! ha, ha!

CZEPIEC zimno, z stanowczością.
To jest człek ze świata!

HANUSIA.
Niech sobie będzie.

CZEPIEC j. w.
We świat precz uleci.

HANUSIA.
A kto cię uczył, Czepiec, prorokować?

CZEPIEC.
Nikt!... To ci mówię: on cię tak zahabił,
jako świstaka, co go zarzynają,
widzisz, na sadło... Odwróć się od niego!

HANUSIA wesoło.
Zahabił mnie przy młynie,
przy zielonej wierbinie...

Poważnie.

Nie mogę, Czepiec, nie mogę!... Nad wszystkich
Jest mój Janosik...

CZEPIEC z ironią.
Hładki, białolicy!...

Po chwili, stanowczo.

Krew się poleje!

HANUSIA.
Twoja!

CZEPIEC rozpaczliwie.
Boh to znaje!

Nagle.

Hanka! uważaj: a kiej ten przybłęda
zdradzi twą wiarę? kiej się precz poniesie,
niby ten sokół, co pożarł jagniątko?
kto weń umierzy? Czepiec?

HANUSIA.
Nie! ja sama!
Alboś nie widział, jakem utrefiła
onegoć orła, wiesz, hań! popod Bystrą,
kiej się na halę spuścił i do strągi
z dziobem i szponem?...
Zamyśla się... Po chwili.
Oreł mój Janosik,
ino jagniątka nie tyka... E! głupiś!...
Zamyśla się... po chwili, podśpiewując.
Uleciał se oreł, ku słońcu się rzucił,
A potem w swój pielesz, do swej żenki wrócił...
I pieści samiczkę i pisklątko tuli —
luli, złotohlawku, luli, luli, luli!...
Czepiec! śpiewałeś kiedy nad kolebką?...
W zamyśleniu — podśpiewuje.
luli! luli! o haj,
luli! luli! luli!
Wybucha wesołym śmiechem.
Hahahahaha!

CZEPIEC z desperacyą.
Hanka! Hanka! Hanka!
Ale... naj bude!
Chce wyjść — zatrzymuje się jednak z ciekawością na widok wchodzącej do izby Salki Nieznanej.

SALKA NIEZNANA, kobieta stara z śladami piękna na twarzy.
Ehej! starej babie
warto zawitać, gdzie takie wesele!
Śpiewasz, Hanusiu!? Śpiewaj, śpiewaj sobie,
jak skowroneczek! Na starość gardziółko
wyschnie, by potok — śpiewaj, pókiś młoda.
Zwracając się ku Czepcowi.
Ale, co widzę! junak tak spochmurniał,
niby te czarne świerki w waszych górach!
Ej, czarny świerku! A toć cię siekiera
nie utrafiła, choć się zamierzali...
Zaraz ja ciebie rozraduję...

HANUSIA.
Salka!
Stara Salucha! a haw my ich z roczek
już nie doźrzeli... Witają! a skąd to?

SALKA.
Skądby? ze świata.

HANUSIA.
O, prawda! ze świata!
Mówią, że taka jesteście jak pyłek —
z miejsca na miejsce wietrzyk was zanosi;
Dziś, mówią, tutaj, a jutro już będzie
ze sto mil dalej... Taką macie władzę,
że ja się stracham, kiej sobie pomyślę
o owym cudzie —
z wyrzutem i z lękiem
zwłaszcza, że też Boga
nie pochwalicie, wszedłszy do świetlice.

CZEPIEC żegnając się.
Złe... W imię otca i syna i ducha...

SALKA do Czepca.
Głupiś, junaku...
Zwrócona ku Hanusi.
Ano, pochwalony
niechże nam będzie Pan nasz, Jezus Chrystus.

HANUSIA swobodnie.
Na wieki wieków... Witają... Zapewne
pogłodowali... Zaraz wam przyniosę
krztynę owsiaczka i sera... My tutaj,
widzą, płonimy, ale już dla gości
to się znalezie przykąsek.
Wychodzi.

SALKA.
U! Czepiec!

CZEPIEC.
A skądże wiecie, żem Czepiec?

SALKA.
Po drodze
każdziutki kwiatek poznam, każdą trawkę:
wiem, gdzie mam szukać
znacząco
jaskru, gdzie dziewanny,
gdzie gorzka rośnie rzeżucha, gdzie szalej,
gdzie na kochanie znalezę słodyczki,
a na tęsknicę cudownej paproci.
Cynicznie.
Wiem, gdzie się kryje czarnuszka, wiem dobrze,
gdzie jest bodziaszek, znam ja dobrze, widzisz,
i przytulijkę i łączeń i pokrzyk —
jeśli go trzeba, znajdę go pociemku,
a ludzi znaćbym nie miała? U! Czepiec!
Chciałbyś lekarstwa? Widzę, żeć dolega. —

CZEPIEC.
Może dolega, ale wam jest wara!
wasze lekarstwa...

SALKA.
Wara i nie wara!
Ano popukał dzięciół po buczynie!
Ano jedliczkę smukłą czerw roztoczył,
ano w kierdelek zalazł wilk, a juhas
gdzieś tam w dolinie stroił się w pętlicę...
Od dolin idę, od dolin... mam oko,
co z Obidowej dojrzy przez mgły sine
na nowotarskim rynku każdy kamyk,
śpilkę uwidzę, choćby i najmniejszą,
a nie słup taki, jak chojar. —

CZEPIEC gwałtownie.
Czort z tobą!

SALKA.
Takie mam ucho, że czorta usłyszę,
choćby się schował do wnętrzności twoich
i tam w ukryciu zgrzytał, jak gdzieś w puszczy,
gdzieś w zdechłem miejscu ów ryś pręgowaty,
zasadzający się na tego strzelca,
co mu ustrzelił samicę... Od dolin —
od dolin idę, słyszę, jak się roją
osy i trzmiele, jak się na wrzosisku
męczą i brzęczą o wosk i o miodek...
A wiesz: przyleciał trzmiel do starej pszczoły,
trzmiel złotoskrzydły, i tak jej powiedział:
Weź-że te listy, pszczółko, weź i poleć
poza doliny hej! do braci trzmielów,
niech na wrzosisko ku nam się zaroją —
na wosk i miodek... Widzisz, Czepcze-trzmielu,
od dolin idę, od dolin...

CZEPIEC.
Sobaka
chyba rozumie, co ta baba gwarzy
o tem wrzosisku i trzmielach...

Wchodzi Hanusia z chlebem i serem i kociołkiem w ręku, stawia to wszystko na stole i zaprasza Salkę do jedzenia.

HANUSIA do Salki.
Niech sobie
teraz podjedzą... bo głodni... Na Czepca
niech nie zważają... siedzi haw, jak zmokły
dudek na wieży... Czeka na słoneczko,
a słonko w chmurach. A cóż tam w dolinach?

SALKA.
U! dreszcz mną trzęsie!

HANUSIA.
Ano, nastawiłam
kotliczek dla nich... rozgrzeją się trochę.
Do Czepca.
Może ty, Czepiec, jesteś głodny... zjedzże...
Czepiec macha ręką na znak zaprzeczający.
Hanusia do Salki.
U nas jest luto i tęskno...

SALKA.
A, widzisz,
w dolinach wiosna... Tutaj jeszcze zimno,
szaro i mglisto i pusto i głucho,
a tam już czajka śmiga nad bagnami,
czajkuje: luli! luli! W sitowisku —
aż się rozlega — wrzeszczą dzikie kaczki,
jaskółki lepią gniazdka pod pułapem,
po siodłach stodół klekocą bociany,
albo nad wodą chodzą para w parę.
Czapla na jednej wystawuje nodze,
pastuchy grają na grubych puzonach...
ino, że czasem krowa poprzez miedzę
wyciągnie kark swój po trawkę dziedzica:
bat starościński wtedy jest w robocie,
aż się kobiecko rozpłacze nad synem,
a krowa idzie do pańskiej obory...
..............
Worał się trochę Kuba Cierpinędza
w ugorny zagon pana Drzyjskórskiego:
szkapina poszła na skórę do hycla,
a on korzonki gryzie pod krwawnikiem
i myśli sobie, że życie jest krótkie,
krótsze, niż pora, by dzieci wyrosły...
Niech sobie myśli, póki mu robactwo
nie zje i mózgu, jak mu zjadło oczy...
U was szaruga — ledwie uleźć mogłam,
tak mi się kiecka koło nóg zwijała
od tego wiatru, a tam ciepły powiew
strąca z topoli czerwonawe bazie...
Po ścieżkach leżą sprzągnięte chrabąszcze,
a gęś z gęsiorem wiedzie na murawę
żółte pielaczki... Wieprz się tarza w błocie,
a ja pod wonnym spoczywam rzepikiem —
tak mi w te kości wlazła wiosna świeża,
że na starego zerknęłam ciemięgę —
Śmieje się.
Hihihihihi! było mi gorąco,
a teraz zimno...

CZEPIEC spluwa.
Tfu!

SALKA z uśmiechem — cynicznie.
Masz prawdę, Czepiec!
Z próżnej butelki nikt nic nie naleje...
Kożuch zleniały grzbietu nie ogrzeje;
dąb, który spróchniał, widzisz, od korzenia,
w zielone drzewo już się nie przemienia. —
Patrząc na Hanusię, w tonie zmienionym, znacząco.
Choć się już takie cuda wypełniły,
że i... umarli powstają z mogiły...
Nagle, w tonie obojętnym.
O czem tak myślisz, Hanuś?

HANUSIA przebudzona z zadumy.
O czem myślę?
o tem, że kiej już wiosna po dolinach,
to i upłazy wnet się zazielenią
na naszych horach... Myślę o tej krowie
i o tym Kubie, co legł pod krwawnikiem,
i o tych czajkach, co śpiewają: luli...

SALKA.
O niczem więcej?

HANUSIA nieśmiało.
O niczem... Słuchają:
A na Uherskie nie chodzili teraz?

SALKA.
Nie... Znacząco. Lecz i inni także nie chodzili.
Mówią, że idą na węgierską stronę,
a zasię lecą do Polski...

CZEPIEC.
Czort z Polszczą!
Hań kiej się junak, widzą, zatumani,
tak mu się żegnać z szyją i hlawiczką.
W Krakowie rzędem stoją szubienice,
a tyle bywa tych katowskich mieczy,
że łuna bije od nich, jak od zorzy.

SALKA.
Musisz to wiedzieć!... Jednak ja ci powiem,
że łuna bije nietylko od mieczy,
ale się niebo czerwieni od ogni,
które zapala Chmiel, twój rodak... Iskry
aż się pod wasze sypią Tatry... Łuna,
łuna się leje, a w niej, jak we złocie,
pochodzi sobie Janosik...
Wstaje od stołu; zapalając się.
Z mogiły
powstał Janosik...
Do Hanusi.Czy słyszysz, dziewczyno?
Ten wasz Janosik, ten wasz junak wartki,
co przelatywał w jeden mig te góry,
jak sęp, jak jastrząb, jak orzeł, co z turni
skakał na turnię, jak cap i po szczytach,
niby ten wicher, powiewał, a potem
zginął w Orawie przez to, że niewinną
krew, widzisz, przelał, — ten Janosik powstał
z ciemnego grobu!...

HANUSIA w rozmarzeniu.
Janosik, co uciokł —
niby duch jaki we mgłę się rozpłynon,
kiej sto huzarów chciało go pochwycić
w swoje żelazne oklepce!... O wierzę!
Opowiedali, że on się przebudzi
w swojej ciemnicy, gdy największe będzie
uciemiężenie nas biednych...

SALKA.
Tak mówią...
A inni mówią, że nigdy Janosik
nie zszedł do dołu czarnego, że wtedy,
gdy go chwytali orawscy husarze,
to on w swej mocy dał im tylko pozór
swojej postaci i tę powieszono.
On sam, żyw dalej, wspiął się na wysoką,
śnieżystą górę i tu się tak zaśmiał
ze swoich wrogów, że od tego śmiechu
czuby wirchowe leciały w potoki,
że woda w stawach słupem trysła w niebo
i potem z hukiem spadła w swe łożysko,
że całe bory legły, z korzeniami
wyrwane z ziemi, a owce po halach
tak się ze strachu zgarnęły w gromadę,
jak jeden wielki kłąb szarawej wełny —
chciały w kolibach skryć się i szałasach,
ale szałasy zmiótł ten śmiech, jak kupę
zeschłych gałęzi, albo puch mleczowy...
Takem słyszała, że się gęste chmury,
jak czarna smoła, rozlały po niebie,
że śmiech się z niemi starł i, jak z olbrzymich
jakichś krzemieni, sypnęły się iskry...
I zadudniły grzmoty i pioruny
poczęły walić w granity i skały
szarpać na strzępy... Słyszałam, że tutaj,
w tych waszych Tatrach, są dwie straszne turnie,
które się zowią Szatanem i Basztą —
turnie, zębate, jak piekielne widły:
ryk Janosika tak je zdarł, że śmiały
urągać jego potędze...

CZEPIEC.
Słysz, babo!
Powiedz, kim jesteś... Nigdym się nie strachał,
a teper słucham, co mówisz i skóra
drży na mem ciele...

SALKA.
Nie drżyj, Czepcze-trzmielu!
Trzeba-ć odwagi... Mam tu list do ciebie —
od pułkownika, co cię oswobodził
z pod szubienicy, żeś ino powąchał
trochę siareczki... Masz go...
Podaje mu list, wydobyty z zanadrza.
Jakeś przysiągł
tak też uczynisz... Lichy to jest junak,
który się trwoży na wieść o harnasiu,
o Janosiku... Pytasz się, kim jestem?
Hahahahaha! Śmieje się. To jedno ci powiem:
Każdy na świecie ma swe przeznaczenie...

HANUSIA zamyślona.
Mówią: nie umarł?!

SALKA.
Nie umarł, a tylko
za krwi niewinnej przelanie ten rycerz
taką pokutę przyjął na swą duszę,
że szablę zaciął w jawor, a strzelbicę
między dwa głazy schował popod turnię,
mówiąc: poczekaj, ty szabliczko moja,
poczekaj, strzelbo, aż ja w lepszej chwili
przyjdę po ciebie, kiedy w naszych górach
i na Podhalu lud nasz nie wytrzyma
od wielkiej biedy... I szedł między naród,
bacował gazdom długie, długie lata,
robił żentycę, woził ser do miasta
albo też woły poganiał na targi,
a nadsłuchiwał wszędzie, a poglądał,
czyli się z chłopskich pleców krew nie leje
i z czego robią starościńskie baty
i jak ściągają czynsze i szarwarki...
I tak poglądał długie, długie lata,
aż mu się w duszy skończyła cierpliwość,
i mówił sobie: dosyć już pokuty!
i po szablicę poszedł i po strzelbę
i z harnasiami ganiał do Orawy,
a teraz w Polsce w jasnej świeci łunie!...
Mówią, niedawno siedział w Chochołowie,
w Czarnym Dunajcu także biesiadował —
znacząco patrząc na Czepca
a przed miesiącem był i w Nowym Targu.

CZEPIEC.
Babo!

SALKA.
Co, Czepiec?
Do Hanusi.A widzisz, Hanusiu,
temi oczyma patrzałam na niego:
jak on wygląda z białem, gładkiem licem!
jak mu się błyszczą miękkie, czarne włosy,
jak mu się palą błękitne źrenice...!
Co ci się stało?

HANUSIA z niepokojem.
Nie wiem... Tak mi w duszy,
kiejby przedemną stanął w tej świetlicy
szumny Janosik i chciał mnie zabijać...
Tak mi jest w duszy, jak kiejby nieszczęście
było w tej izbie i ja pochwyciła
ono nieszczęście za rękę, za ramię, —
nito człowieka, za szyję!... O Boże!
i jakaś radość w duszy mi się zrywa...

SALKA lekceważąco.
Każdy ma swoje przeznaczenie.

CZEPIEC.
Babo!
Uroki rzucasz ma moją dziewczynę!
Ten twój Janosik... niech go piekło...

SALKA patrząc w oczy Czepcowi, jakby go chciała zahypnotyzować.
Czepiec!
Cicho! przysiągłeś!...
Do Hanusi, w tonie udającym obojętność.
Hanuś! podaj rękę —
jeszczem ci wcale nie wróżyła...
Hanusia podaje machinalnie rękę.
Salka, przyglądając się dłoni.Idzie...
idzie... do okna... puka... puść, dziewczyno!
Ciemne włosy, liczko blade...
Idzie... idzie... czy na zdradę?
Jako smerek w halnym lesie,
tak on niesie
szumnie, dumnie
głowę swoją...
Patrząc jej w oczy.
Hanuś! odpowiedz: czy patrzałaś kiedy
w błękitne oczy? czy gładziłaś kiedy
bieluchne liczko i czarniutkie włosy?
miękkie, błyszczące?...
Wróży dalej, śledząc linie na dłoni.
Ta kreseczka,
co tak przecina tę drugą?... Śmierć... Boże!
To być nie może!...
Wróży dalej.
Idzie... idzie... już się tuli...
jest śpiewanie: luli! luli!
radość... szczęście...
i zamęście?...
Nie!... śmierć i zdrada?... Nie! coś się nie klei
dzisiejsza wróżba...

HANUSIA odciąga rękę.
Dajcie spokój!... patrzcie,
bardzo się boję... Jeszcze ja w tem życiu
takiego lęku nie miewałam...

SALKA.
Hanuś!
Każdy ma swoje przeznaczenie... Czekaj.
Próba jest próba... Nie zawsze się wiedzie.
Spotkałam dzisiaj w drodze psa czarnego,
który miał w ślepiach ogień... Myślę sobie:
Nie bardzo dobra to wróżba, bo, widzisz,
łeb swój odwrócił i choć go wołałam:
brachu! tu do mnie, do swej lubieśnicy!
zakręcił tylko ogonem i uciekł...

CZEPIEC, który przez cały ten czas, wtuliwszy się w kąt izby, śledził, jak zahypnotyzowany, postępowanie Salki z Hanusią, jakby do siebie:
Bude neszczastje.

SALKA odwracając się nagle ku niemu.
Ano spluń!
Do Hanki, biorąc ją znowu za rękę.
Poczekaj:
Wróży dalej.
Łuna świeci,
krew się leje,
a w zamieci,
a w zawieję
junak leci...
Złoto, srebro, aksamity,
a na hełmie białe kity...
A tu na szyi... krew?... czerwone znamię,
jakby od miecza!... Wróżba dzisiaj kłamie...
Patrząc jej w oczy.
Hanuś! na dłoni junak ci tu stoi,
niby królewski pułkownik!... E! głupia
dzisiejsza wróżba... Przyniosłam Czepcowi
od pułkownika królewskiego listy,
więc on mi w głowie i wróżbie.

HANUSIA.
Pułkownik!...
Nie miałam jeszcze nigdy takich lęków,
jak dziś...

CZEPIEC wstaje gwałtownie z miejsca.
Królewski pułkownik?... Któż, babo,
przyniósł cię tutaj?...
W tonie napół dzikim, napół przedrzeźniającym.
A ten zmartwychwstały,
mówisz, Janosik, śmierdział w Chochołowie,
w Czarnym Dunajcu siedział, a zaś z miesiąc
będzie, jak przyszedł do Nowego Targu?
Tyś go widziała? babo!...

SALKA nie spuszczając go z oczu.
Jak ci mówię,
żem go widziała, to widziała...

CZEPIEC.
Babo!
Tumanisz wnętrze, jak to złe... Nie ruszę
z tego się miejsca... A ty list ten zabierz.
Chce jej oddać list, który przez cały czas trzymał w ręku.
Czuję, że we mnie siedzi coś takiego,
że gdy się spotkam z owym pułkownikiem,
to go...

SALKA.
Przysiągłeś... i pójdziesz...

CZEPIEC chowając powoli list — jakby uległ magicznej sile jej wzroku.
Przysiągłem...
Ale coś w duszy szczuje mnie na niego.

SALKA.
Złe, widzisz, w tobie... trzeba je zażegnać.
Czyni odpowiednie znaki.

CZEPIEC.
Ano, coś, widzę, mocniejsze jest licho
od waszych znaków...

SALKA.
Posłuchaj tej gadki:
Raz przeznaczenie, u siebie samego
będąc za sługę, pędziło
woły na rzeź...
Co się nie dzieje? Ot, żal uczuło,
chciało zawrócić z swej drogi,
ale nie mogło.
Wraca Łętowska z szkopcem świeżo udojonego mleka.

ŁĘTOWSKA do Salki.
O, jak się mają?... Zdaleka?

SALKA.
Dyć, z Polski.

ŁĘTOWSKA.
A cóż tam słychać?

SALKA.
Hanuś wam opowie.

ŁĘTOWSKA.
Hanka! a bez co takaś smutna?... Powiedz:
czy może z Czepcem jaki swar?

HANUSIA.
Nie.

ŁĘTOW5KA do Czepca.
Czepiec,
a co jest tobie...

CZEPIEC.
Nic.

ŁĘTOWSKA.
Kiej nic, to trudno.
Do Salki.
Widzą: coś krowy mało dają mleka —
może kto urzekł?... Niech je zażegnają...
O, jakie ździebłko... ledwie z ćwierć dzieżeczki.

SALKA.
Nie mam dziś władzy... Chciałabym zażegnać
niejedno licho, a nie mogę... Patrzcie:
złe wlazło w Czepca... musi iść... ma liścik
od pułkownika... wasza Hanuś smutna...
Po małej chwili.
Ale czas w drogę... Boję się brodacza —
spoglądając przez okno:
siwka się boję, co po siwem błocie
tak-ci się toczy, jak pękata beczka...
Naburczy pszczółkę, że się też nie spieszy
na rój, na wrzosy, a jeszcze dziedzinę
musi niejedną oblecieć... Ha! z Bogiem.
Odchodzi.

ŁĘTOWSKA za odchodzącą.
Z Bogiem, kiej zostać już nie chcą.

HANUSIA smutnie.
Mamiczko!
Wiedzą: wróżyła mi Salka.

ŁĘTOWSKA.
A godnie?

HANUSIA jak wyżej.
Ej! nic godnego... O śmierci... o zdradzie —
i o czerwonej plamie, jak od miecza...
Strach mnie.

ŁĘTOWSKA.
Bóg wiara a nie wróżba.
Mała przerwa, w izbie atmosfera przygnębienia.
Wchodzą: Stanisław Łętowski, Marcin Radocki, rektor pcimski, i gromada gazdów.

RADOCKI, lat około sześćdziesięciu; twarz ascetyczna: pół ksiądz, pół klecha.
Pokój Chrystusów waszemu domowi —
i niech też będzie jedność między wami:
bo już na chmurach idzie »On« i wszelkie
ujrzy go oko i upadną przed nim
ci, co przebili Baranka, i wszystkie
cieszyć się będą ludzkie pokolenia
i będą wszyscy braćmi. Amen.

ŁĘTOWSKA.
Amen.
Radocki i gazdowie witają się z kobietami i Czepcem.

ŁĘTOWSKI.
I ja też powiem »Amen« — kiej tak chcecie...
Choć mi się widzi, że jest tu dokument,
jako żydowie i szlachta...
Zwraca się do gazdów.
Niech siędą,
jako tam mogą: na ławie, na skrzyni...
Do żony.
Stara! a podaj krzesło dla rektora —
do Hanusi
albo ty, Hanuś... Widzę, osowiałaś...
Do żony.
Matko! co dziewce?
Gazdowie podczas tego zabierają miejsca.

ŁĘTOWSKA.
Nie wiem... Pewnie luta,
że Salka listek przyniosła Czepcowi
od królewskiego, widzą, pułkownika,
który mu każe iść!... Dziewucha, widzą,
niby do Czepca tyłem się obraca,
ale kiej przyszło żegnać się, tak, widzą,
odrazu serce mięknie, jak na deszczu
grzyb pod jedliczką...

HANUSIA.
Tatusiu! nie wierzą:
Czepiec jest Czepiec i niech sobie idzie.

ŁĘTOWSKI.
A niechże idzie... Wiem ja, że Janosik
tak zajrzał tobie do serca, jak zbójnik
do onej jamy, gdzie jest skarb ukryty.
Dziwno mi nie jest: wartki z niego chłopak.
Na Czepca, widzę, ani patrzeć nie chcesz...
Idź razem z matką: nie dla waszych uszu
te nasze sprawy.

HANUSIA.
Idę...
Wychodzą obie.

ŁĘTOWSKI za odchodzącemi.
Przy chudobie
czyście tam dobrze chodziły?

HANUSIA odwracając się we drzwiach.
Ja sama
dałam im siana i wody naniesłam.
Znika.

ŁĘTOWSKI do Czepca.
Czepiec! masz listy, toż ci jest wiadomo,
co masz uczynić... Obejdź wszystkich gazdów:
do Kościeliska bież i ku Szaflarom
i potem dalej... Teraz nie jest pora
myśleć o Hance... Zresztą sameś słyszał,
kto u niej sokół, a kto kiep...

JEDEN Z GAZDÓW.
Hahaha!
Harnie to radzą! Owsianem powrósłem
chciałby za rogi przytrzymać jałówkę,
a tu postronek za słaby.

CZEPIEC pogardliwie.
Bądź cicho,
zwiędły szafranie!...
Do Łętowskiego.
Tak, dla was, Łętowski,
widzę, że jestem jak zgniłe powrósło.
Precz je rzucacie, snopka nie związawszy.
Snop się rozleci.

ŁĘTOWSKI.
Kiep ten, co po pazdur
na dach się drapie, kiej się w izbie pali
cały dobytek! — Weźże moją laskę,
owiń choiną i powiedz: gazdowie,
sołtys Łętowski, co wam marszałkował,
kiej żywieckiego biliście starostę,
i tej chudoby waszej śmiało bronił,
obwieszcza wokół, abyście smreczyną
stroili chaty na znak, że zaświtał
ranek swobody chłopskiej. Dokumenty
przyszły od króla, że już czas na lachy
za nasze owce i za nasze krowy,
za nasze ryby, za nasze jelenie,
za nasze lasy, za nasze pastwiska...

RADOCKI przerywając.
Nie! — tak im powiedz: ze wszystkich stron świata
chodźcie gromadą na wieczerzę Boga
jeść ciała królów i ciała mocarzy
i niewolników i wolnych i wszystkich,
wielkich i małych... Zwycięstwo nadchodzi,
więc kto ma uszy, ten, powiedz, niech słucha!
A kto zwycięży, ten w kościele pańskim
będzie filarem i Pan imię Swoje
wyryje na nim... Nowe Jeruzalem
zbliża się, powiedz, śpiewaj: Aleluja —
tak każe, powiedz, Alfa i Omega.

CZEPIEC.
Idę, bo idę...
Do Łętowskiego.
Ale to wam mówię,
panie marszałku...
Wychodzi.

ŁĘTOWSKI do gazdów.
Pogwarzcie tu krztynę...
Zaraz powrócę. Zajrzę do obory —
obejdę statek, bo jużci na baby
któżby się spuszczał...
Zabiera się do wyjścia.

RADOCKI.
Nie myślcie o statku
w chwili, gdy Pan Bóg czyni nas sługami
Swego zakonu.

ŁĘTOWSKI.
A kto stworzył statek,
jak nie sam Pan Bóg? Temu, co jest z Boga,
mówicie, służyć potrzeba... Ja służę,
dbam o stworzenie boże.
Wychodzi.

JEDEN Z GAZDÓW do rektora.
Wiemy wszyscy,
jako wasz szwagier, co jest organistą
w samym Krakowie, blizko jest biskupa,
i wy też, panie Radocki, o mało
nie zostaliście księdzem: tak jest wielka
we was uczoność... Znacie się na piśmie
lepiej od księdza Miętusa — to prawda —,
albo od księdza Bytomskiego — prawda!
lecz nam nie wiada, co niby oznacza
ta wasza mowa — to są ino słuchy,
że pan Napierski...

RADOCKI.
Alfa i Omega —
tak stoi w Piśmie: Pierwszy i Ostatni,
Ten, który umarł i ożył i teraz
na wielki bój nas powiedzie... I będą
gwiazdy padały, jak drzewa figowe —
i aniołowie, stojący na czterech
węgłach tej ziemi, trzymający w ręku
cztery jej wiatry, powioną nad nami
i szum się stanie ogromny i wszystko,
co dotąd rosło i żyło na ziemi,
zwieje, bo grzechem skażone... A zasię,
Ten, który umarł i ożył, Ten pierwszy
i Ten Ostatni nanowo je wskrzesi:
i trawy wstaną soczystsze i większe,
i smreki będą smuklejsze i grubsze,
i wasze owce okryją się wełną
dłuższą i miększą, i te krowy wasze
będą mleczniejsze i tłustsze —

JEDEN Z GAZDÓW, którzy skupili się około rektora.
Na moich
skóra a kości. Wymiona im wyschły,
jak puste worki tak wiszą —

RADOCKI.
A w ludziach
nie będzie panów ani sług —

DRUGI GAZDA przerywając.
A dzisiaj
chcieliby wszystkich zamienić na sługi —
tak ino baczą, w jakim chodzisz pasie:
są w nim goździczki śrybelne, w te tropy
prawią, żeś panem, i huzia. —

RADOCKI.
Nie będzie,
że jeden łaknie, a drugi pijany,
że jeden zwozi pszenicę furami,
a drugi ledwo garść owsa wymłóci. —

INNY GAZDA.
A co ja miałem tego roku? szkapskom
nie wystarczyło na lichą podsypkę. —

RADOCKI.
Wszyscy po równi będą mieli ziemi
i wszystkiem złotem, które jest na świecie,
wszyscy się ludzie po równi podzielą
i będzie wspólność —

INNY GAZDA.
O haj! jak najprędzej
niech wiatr ten zadmie! —

RADOCKI.
I słońce inaczej
będzie świeciło... Tak jest napisano
pod tą pieczęcią, którą dzisiaj łamie
Ten, który umarł i ożył!...

JEDEN Z GAZDÓW.
Niech żyje
junak Napierski!

RADOCKI solennie.
Niech żyje na wieki
Ten, który w nim się objawił. Ten Pierwszy
i Ten Ostatni, co umarł i ożył.

INNY GAZDA.
Janosik, mówią, ożył z swej mogiły!

TRZECI GAZDA.
Na okolicę chodzą takie wieści.

REKTOR jak wyżej.
Umarł i ożył Pierwszy i Ostatni.
Łętowski wraca.

ŁĘTOWSKI.
Gazdowie rada! przyszły do nas listy
od pułkownika, byśmy się zebrali
wielką gromadą i szli popod Czorsztyn.
Ma nas wybawić od uciemiężenia
i ma królowi dopomódz, bo szlachta
oraz żydowie idą na majestat.
I u nas miarka złego się przebrała —
gorsze są czasy, niż kiej Baranowski
hań starostował na czorsztyńskim zamku,
albo Cikowski, co to chłopskie skóry
kazał naciągać na bębny...

JEDEN Z GAZDÓW, siwy góral, podchodząc ku Łętowskiemu.
Pamiętam —
byłem-ci młody jeszcze, nie jak dzisiaj,
kiedy te włosy bielsze od bród siwych,
co się zwieszają z umarłych gałęzi
w Ciemnych Smreczynach, albo we Wirchcichej.
Bębnił Cikowski na chłopskiej skórzycy,
że aż jęczały Tatry od bębnienia,
a naokoło żal był i żorota
i krew się lała, a ty, chłopie, widzisz,
płać jeszcze za to, że cię nie uśmiercił...
A mógł uśmiercić, bo takie miał prawo —
tak sobie dufał...

INNY GAZDA.
A dzisiaj, gazdowie,
nie jest tak samo? brata ustrzelili,
mnie, Gałyszowi... A za co?... Hej! za to,
że upolował kozę pod Krywaniem,
a połowiny do dworu nie zaniósł.

ŁĘTOWSKI.
Tak jest... gadają: polować nie wolno,
bo — kozy pańskie... A przecie my mamy
stare papiery od królów — te mówią:
co jest w powietrzu i co jest we wodzie
i co we wirchach, to jest wspólność wszystkich!
Miej tylko strzelbę i wędkę, miej sieci,
a co ułowisz, a co upolujesz,
to wszystko twoje, nikomu daniny
z tego nie płacisz.

GAZDA Z RODU KALATÓW przerywając.
Sołtysie Łętowski!
Ja jestem z rodu Kalatów...

GAZDA Z RODU GUTÓW j. w.
Ja, widzą,
idę od Gutów...

GAZDA Z RODU BACHLEDÓW j. w.
A ja od Bachledów...

GAZDA Z RODU GĄSIENICÓW j. w.
Jeszcze-ć Gutowie, lebo i Bachledy
nie mieli pierza, kiej my, Gąsienice,
tako krakali w wirchowych pieleszach,
że się Luptaki kryli w suśle jamy,
a Miszkołackim z strachu oczy gasły...

GAZDA Z RODU KALATÓW.
Cicho!...

GAZDA Z RODU TATARÓW.
E! co tam! nad nas, polowaców,
nad nas Tatarów niema i godniejszych!
na niedźwiedzinie siły my nabrali, —
nasz ród najstarszy, a wolny jak kozy
na krzesanicach Furkotnych...

ŁĘTOWSKI.
Zapewne
wcale nie starszy, niż mój, Łętowskiego,
pana z Łętowni...

GAZDA Z RODU TATARÓW draźliwie.
Hihi! Łętki-prętki —
małym je palcem połamię!
Cała ta scena odbywa się w tempie bardzo pośpiesznem.
Duma rodowa z całym góralskim ujawnia się temperamentem. Zatarg, grożący wybuchem czynnym, u górali z powodu obrazy tej dumy nie rzadkim, uśmierza

RADOCKI z wyrzutem — poważnie.
Gazdowie,
nie miarkujecie, że dzisiaj nie idzie
o czerpak wody, ino o dunaje,
w których się dusza wykąpie... Nad wszystkich
starszy jest Adam, a zaś najmocniejszy
Ten, co was zwołał, sam Pan Bóg.

GAZDA Z RODU KALATÓW.
Niech będzie —
starszy, nie starszy! Ino, że za belką
w naszej świetlicy — to chciałem powiedzieć —
jest-ci dokument, a w tym pergaminie
pisał król Kaźmirz jeszcze przed wiekami,
jako do końca świata mamy prawo
łowić i strzelać, gdzie chcemy; użytek
z lasów i łąki też mamy, bo lasów
i łąk nie stworzył żaden pan, lecz drzewa
i wszystkie trawy z bożego posiewu
rosną, widzicie...

RADOCKI.
A co posiejecie,
owocu z tego zbierać wam nie wolno,
choć napisano: kto sadzi winnicę,
ten z gron niech wino dla siebie wyciska —
kto trzodę pasie, ten niechaj spożywa
mleko z tej trzody.

JEDEN Z GAZDÓW.
Tak jest, niech spożywa
ten, który pasie... A dziś krowę zająć,
grunta zaorać, niby swoje własne,
to chleb powszedni... A jak wam potrzeba
belki na przycieś, chróstu na podpałkę
abo i siana wiązeczkę dla konia,
tak zaraz pozew do grodu, w robocie
zaraz batogi lebo i tortury...
Gniją górale po lochach.

INNY GAZDA.
Drą pasy —
o mało ludzi nie wędzą w kominach...
W mamki do dworu wzięli moją córkę:
zachorowało rarytne paniątko —
mówili: »z mleka, dziewka ze zatrutym
przyszła pokarmem« — i pierś jej kleszczami
kazali wyrwać!

REKTOR załamując ręce i chodząc po izbie.
Katy! katy! katy!

TEN SAM GAZDA.
Do króla-m pisał: święty majestacie!
taka się krzywda stała mnie biednemu,
że ino konać, albo swych junaków
zebrać i dalej na lachy! na katy!...
Zrób sprawiedliwość!

REKTOR.
Ale król nieboże —
władzy już nie ma... Przysłał swe wyroki
i kata skazał na grzywnę — cóż z tego?
Panek się uśmiał — mówił: król daleko,
a ze sądami już sobie poradzę...
Wiemy to, wiemy... Ach! miłości niema,
a od Chrystusa wszakże na tej ziemi
wszyscy są braćmi... wszyscy być powinni
braćmi...

ŁĘTOWSKI.
Rektorze! Na chłopskie braterstwo
mają w dolinach harap albo turmy —
sam powiedziałeś, że ten świat trza zmienić:
Zwrócony do gazdów.
My go zmienimy, my — bracia! Ciupagi,
kosy i widły, strzelby i kłonice —
oto lekarstwo na tych, co z nas, ludzi,
chcieliby zrobić nędznych, podłych rabów
wbrew woli Boga i wbrew woli króla...
Sam król, nie mogąc poskromić pyszałków,
przysyła do nas pana Napierskiego,
aby nas powiódł ku jego obronie,
ku warowaniu naszych praw i swobód...
Kto żyw, na lachy! na pany! pod Czorsztyn,
gdzie ma swe leże groźny Lew z Sternberku,
junak Napierski... Idziemy?!...

JEDEN Z GAZDÓW.
Junaków
wszystkich zwołamy, a zbój nasz nie chybi —
bo chodzą wieści, że Janosik powstał
z swojej mogiły i że z nami razem
walczyć tam będzie, a gdzie on, tam życie
pewniejsze, widzą, od śmierci... Z nim, widzą,
świat wywrócimy...

INNY GAZDA.
O haj! pójdziem! pójdziem.
Inak nie możem... Janosik nam każe!
On wieczną władzę ma nad nami...

INNY GAZDA.
Pójdziem —
potańcujemy sobie od raniuśka
poprzez połednie aże do wieczora
w czerwonej zorzy... Schwytają, powieszą!
Alboż to jeden wisiał harny zbójnik?
Intonując.
Od buczka do buczka, zasię do jawora,
będzie z pieniążkami niejedna komora!

CHÓR.
Dobra nasza sprawa!
Krew ciecze z rękawa —
Krew ciecze z główeczki
Za srebra dwie beczki...
Ma zbójnik ochotę
Na dukaty złote —
Od buczka do buczka, zasię do jawora,
Będzie z pieniążkami niejedna komora!...

ŁĘTOWSKI.
Pieniążków będzie w szlacheckich komorach,
że nie udźwigniem — białe talarzyki,
godne czerwieńce, że to haj!

RADOCKI.
Nie o to,
nie o to idzie, sołtysie Łętowski —
o sprawiedliwość idzie i o równość.

JEDEN Z GAZDÓW.
Nie o pieniążki tu idzie — tak, prawda!

KILKU Z GAZDÓW.
O sprawiedliwość, tak! o sprawiedliwość!

RADOCKI.
O pokój boży, który został wygnan
z tej grzesznej ziemi; idzie o otwarcie
bramy do Raju, który rodzaj ludzki
utracił, widzą, przez nieprawość swoją...
Złe się na świecie rozsiadło, szatani
dzierżą tu berło, występek zawładnął
w Sardziech i Smyrnie i Laodycei,
Pan głos swój podniósł, a nikt go nie słucha!

KILKU Z GAZDÓW.
My go słyszymy, a ty nam błogosław!
W chwili, gdy Radocki podnosi ręce do błogosławieństwa, wpada do świetlicy Biczyński na czele hajduków.

BICZYŃSKI wpadając do izby.
Bunt gotujecie!
Do hajduków.
Wiązać ich!
Hej! bierzcie
wskazując na Łętowskiego
siwego zbója!...
Zwracając się do Radockiego.
Witam, mości klecho!
A cóż tam w Piśmie?

ŁĘTOWSKI.
Do ciupag!

BICZYŃSKI.
Dać ognia
jeśli się ruszą!
Powstaje zamęt, hajducy usiłują wiązać górali, którzy się bronią ciupagami.

REKTOR w natchnieniu — równocześnie z wezwaniem Łętowskiego do ciupag.
W Piśmie napisano:
Nie będziesz kusił Pana Boga swego.
A dalej — dalej — tak jest napisano:
nim czas upłynie, wielka będzie wojna
z Amalekity... i lęk na nich padnie
i jako kamień zamilkną książęta
w Moabie, Tyrze, w Edom i Chanaan —
lud na nie idzie!...

BICZYŃSKI śród panującego wciąż zamętu.
Zatkać mu tę gębę!
Zbóje! rabusie!
Wchodzi Łętowska i Hanusia.

HANUSIA rzucając się na Biczyńskiego.
Tyś jest zbój! ty rabuś!

ŁĘTOWSKA wstrzymując córkę.
O Boże! Boże!

BICZYŃSKI wskazując na Hanusię, do hajduków.
Precz z tą panieneczką!
Pod straż ją weźcie!... potem do Wiercina,
na mój folwarczek — gospodarzyć będzie —
sprawię wesele, dam jej gorzałeczki,
tylko jej druchny rzędem nie otoczą.
Zwrócony do Łętowskiego, który się szamoce z hajdukami:
Ładny kwasiłeś ogórek, Łętowski.

ŁĘTOWSKI.
Nie do twojego mięsa, pacholiku!

BICZYŃSKI.
Czas ci do klatki, niedźwiedziu!
Do rektora.
A tobie,
mości rektorze, na dzwonniczną belkę —
będziesz wydzwaniał ewangelię swoją
z takiej wyżyny...

Wpada CZEPIEC z chmarą młodych górali, w progu izby spotyka Hanusię, uprowadzaną przez hajduka. Wydziera mu ją z rąk.
Puść ją, drabie!
Hanusia i Łętowska która szła za nią zrozpaczona, znikają za sceną.
Czepiec, spostrzegłszy Biczyńskiego, rzuca się na niego, równocześnie hajducy ulegają góralom.
Hospody Boże! kłaniam, kornie kłaniam,
powala go o ziemię, nim ten się spostrzegł
panie Biczyński. Wyście mnie łapali
ot, tam w Jangrodzie — wyście zaciągali
pod szubienicę! Za taką przysługę
trzeba być wdzięcznym...
Dobijając go.
Macie, Boh was ratuj!...
Do swoich górali.
Mołodcy strzelać! wybić ich do nogi!

RADOCKI.
Krew się polała... Czepiec, nie mordować...
Na bój otwarty, mówi Pan, wyruszym.

CZEPIEC.
To krew szlachecka!... Czort ją...

RADOCKI.
Rab i szlachcic
jedną krew mają!

ŁĘTOWSKI.
Ano, dajcie spokój!
Żywych zawiedziem panu Napierskiemu —
on sam niech dla nich wybierze gałęzie...

CZEPIEC machając ręką.
Naj-że tak bude!... Ino szkoda ścierwa —
nasze hawranie głodne...
Wskazując na powiązanych hajduków.
Spokornieli!
Ano pójdziemy razem popod Czorsztyn —
tak was popędzim, jak kupę baranów...
Do swoich górali, wskazując na hajduków.
Teper z tą wełną na deszcz! niech pomoknie.
Wyprowadzają jeńców.

RADOCKI.
Bóg jest nad nami.

CZEPIEC.
Tak! Boh! albo — Czepiec!

ŁĘTOWSKI do Czepca.
Jakeś tu sfrunął? wartkie miałeś skrzydła.

CZEPIEC.
Ledwiem się ruszył hań! ku Kościeliskom,
takem zobaczył zdala starościńskich. —
Źle, myślę sobie, i dłoń zaraz zwinę,
do warg przyłożę i huknę, że chyba
słychać mnie było aż tam w Poroninie.
Wszystkie junaki zlecą się odrazu
i tak nas macie, widzą, w samą porę...
Ino mi żal jest, żem więcej nie wylał
tej juszki wrażej...

RADOCKI.
Nie o krwi przelanie,
tu idzie o to, ażeby na ziemi
zawładnął Chrystus...

CZEPIEC.
Naj bude!...

JEDEN Z GAZDÓW.
Czas w drogę.
Wy marszałkujcie, sołtysie Łętowski —
jako najstarszy — wy razem z Wasylem.

ŁĘTOWSKI.
Przyjmuję godność... O wasze niewiasty —
o wasze córki i o wasze żony,
o wasze krowy, i o wasze owce,
o wasze ryby, o wasze kozice,
o wasze lasy, o wasze pastwiska,
o waszą wolność do boju idziecie!

RADOCKI podnosząc ręce jak do błogosławieństwa.
O to, by Chrystus zawładnął na świecie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.