Chłopi (Balzac)/Część pierwsza/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
KARCZMA.

Brama Blangy, dzieło Boureta, składała się z dwóch grubych wydętych filarów; na każdym wznosił się pies stojący na tylnych łapach i trzymający w przednich tarczę herbową. Bliskość domu, w którym mieszkał rządca, uwolniła finansistę od konieczności stawiania domku odźwiernego. Między temi dwoma filarami, bogata krata, w rodzaju tej, jaką wykuł Buffon dla Ogrodu Botanicznego, otwierała się na brukowaną ulicę, wiodącą do powiatowej drogi, niegdyś starannie utrzymywanej przez Aigues i przez dwór w Soulanges. Droga ta łączy Couches, Cerneux, Blangy, Soulanges, z La-Ville-aux-Fayes niby girlandą, tak cała jest usiana dworkami otoczonemi żywopłotem i domkami tonącemi w różach.
Tam, pod ozdobnym murem, ciągnącym się aż do fosy, która otwiera widok het na dolinę aż za Soulanges, znajdował się spróchniały słup, stary kołowrotek, oraz tyczki, stanowiące warsztat wiejskiego powroźnika.
Około wpół do pierwszej, w chwili gdy Blondet siadał do stołu naprzeciw księdza Brochette i słuchał pieszczotliwych wyrzutów hrabiny, stary Fourchon i Mucha wracali do domu. Stamtąd stary Fourchon, pod pozorem fabryczki powrozów, miał oko na Aigues i mógł śledzić każde poruszenie państwa. Tak więc otwarta żaluzja, przechadzki we dwoje, najmniejsze wydarzenie pałacowego życia, nie uchodziły szpiegostwa starego, który stał się powroźnikiem dopiero od trzech lat: ani straż w Aigues, ani służba, ani sami państwo nie zauważyli tej drobnej okoliczności.
— Obejdź bramą Alejową, gdy ja będę chował powrozy, rzekł stary Fourchon; kiedy im wygarniesz całą rzecz, przyślą z pewnością po mnie Pod Wiechę. Idę się trochę pokrzepić; sakramencko pić się chce od takiego siedzenia w wodzie! Jeżeli się zakręcisz tak jak ci powiadam, załapiesz dobre śniadanie; staraj się mówić z hrabiną, i pyskuj na mnie co wlezie, tak żeby im przyszła ochota wypalić mi kazanie!... Czuję w powietrzu parę szklaneczek dobrego wina.
Po tych ostatnich przestrogach, które drwiąca mina chłopaka czyniła czemś dość zbytecznem, stary powroźnik, trzymając wydrę pod pachą, znikł na drodze.
Na pół drogi pomiędzy tą ładną bramą i wsią, w dobie gdy Emil Blondet przybył do Aigues, znajdował się jeden z owych domków, które widuje się tylko we Francji, wszędzie gdzie trudno o kamień, Kawałki cegły pozbierane zewsząd, duże kamienie oprawne jak djamenty w glinę, tworzyły ściany mocne mimo iż zjedzone czasem. Wszystko podtrzymywały duże dyle; pokrycie było z trzciny i ze słomy. Pospolite okienice, drzwi, wszystko w tej chałupie było szczęśliwie znalezione albo też wyżebrane.
Chłop buduje swoje mieszkanie z tym samym instynktem, jakim zwierzę wije gniazdo lub sporządza jamę; instynkt ten objawiał się we wszystkich szczegółach tej chaty. Po pierwsze, drzwi i okna zwrócone były na zachód. Dom, postawiony na małym wzgórku, w najbardziej kamienistem miejscu winnicy, musiał być zdrowy. Wchodziło się tam po trzech schodach, przemyślnie sporządzonych z kołków i desek i wypełnionych kamieniami: woda spływała tedy szybko. Ponieważ w Burgundji deszcz rzadko idzie z północy, żadna wilgoć nie groziła fundamentom, mimo iż bardzo lekkim. Poniżej, wzdłuż ścieżki, biegł prosty płot z palików, tonący w tarninie i głogu. Winna latorośl, pod którą znajdowały się nędzne stoliki i proste ławy, zapraszała przechodniów do spoczynku, osłaniając swym cieniem przestrzeń, dzielącą chałupę od drogi. W ogródku róże, lewkonje, fiołki, same kwiaty które nic nie kosztują. Przewierścień i jaśmin czepiały się swemi pędami dachu, już omszałego mimo że nie miał lat potemu.
Na prawo od domu, właściciel umieścił oborę na dwie krowy. Przed tym budynkiem z cienkich desek ubita ziemia służyła za dziedziniec: w kącie widać było olbrzymią kupę gnoju, Z drugiej strony domu i altany, wznosiła się słomiana szopa, wsparta na dwóch pniakach, pod którą składało się narzędzia winiarzy, puste beczki, wiązki drew nagromadzone dokoła pieca, którego otwór znajdował się, jak zwykle w chłopskich chałupach, pod okapem.
Do domu przylegał niecały mórg ziemi okolony żywopłotem i zasadzony winem, pielęgnowanem tak, jak pielęgnuje się wino u chłopów, zawsze tak starannie nawiezionym, rozpiętem i okopanem, że te szczepy zieleniły się pierwsze na trzy mile wokoło. Kilka drzew, migdały, śliwy i brzoskwinie, wznosiły tu i ówdzie swoje chude główki. Między winem uprawiało się najczęściej ziemniaki albo fasolę. Od strony wsi, za dziedzińcem, należał jeszcze do tej zagrody kawałek gruntu wilgotny i nisko położony, sprzyjający hodowli kapusty, cebuli, czosnku, ulubionych jarzyn klasy robotniczej, i zamknięty furtką, przez którą przechodziły krowy depcąc grunt i zostawiając na nim swoje plastry.
Dom ten, składający się z dwóch izb na parterze, miał drzwi od strony winnicy. Drewniane schody, przylegające do muru i pokryte słomianym dachem, biegły aż na strych, oświetlony małem okienkiem. Pod temi sielskiemi schodami, piwnica, cała z burgundzkiej cegły, mieściła parę beczek wina.
Mimo iż sprzęt kuchenny chłopów składa się zazwyczaj z dwóch narzędzi, któremi robi się wszystko, z pieca i żelaznego kociołka, tu, w tej chałupie, znajdowały się wyjątkowo dwa olbrzymie rondle zawieszone u okapu kominka ponad przenośnym piecykiem. Mimo tej oznaki zamożności, sprzęt był w harmonji z zewnętrznym wyglądem domu. Tak więc, na przechowanie wody, garnek; jako „srebro“, drewniane lub cynowe łyżki; ciemne gliniane talerze bielone wewnątrz, ale poszczerbione i drutowane; wreszcie, dokoła mocnego stołu, białe drewniane stołki, a jako podłoga ubita ziemia. Co pięć lat ściany bieliło się wapnem, zarówno jak chude belki pułapu, gdzie wisi słonina, pęczki cebuli, paczki świec oraz worki w których chłop przechowuje ziarno; koło dzieży starożytna szafa orzechowa mieści nieco bielizny, odzież na zmianę, oraz odświętny strój dla całej rodziny.
Nad kominem błyszczała prawdziwa strzelba kłusownika; nie dalibyście za nią ani pięciu franków, drzewo jest jakby spalone, niepokaźna lufa wydaje się nieoczyszczona. Myślicie sobie, że obrona chałupy zamkniętej na skobel, gdzie bramy w parkanie nigdy się nie zamyka, nie wymaga więcej; pytacie niemal, do czego może służyć podobna broń? Przedewszystkiem, o ile drzewo jest bardzo pospolite, lufa, starannie wybrana, pochodzi z kosztownej fuzji, darowanej zapewne jakiemuś leśniczemu. Toteż, właściciel tej fuzji nie chybia nigdy, istnieje między jego bronią a nim ścisła zażyłość, taka jaka łączy robotnika i jego narzędzie, Jeśli trzeba opuścić lufę o milimetr poniżej celu lub też podnieść ją wyżej, bo strzelba góruje lub dołuje, kłusownik wie o tem, i przestrzega tego prawa bez omyłki. Sam oficer artylerji znalazłby zasadnicze części broni w dobrym stanie: nic za dużo, nic za mało. We wszystkiem co sobie przyswaja, we wszystkiem co mu ma służyć, chłop rozwija siłę odpowiednią do celu: tyle co trzeba, nic ponadto. Doskonałości zewnętrznej nie zrozumie nigdy. Nieomylny sędzia wszelkiej potrzeby, zna wszystkie stopnie siły, i umie, pracując dla ciaracha, dać najmniej, biorąc jak najwięcej. Fakt jest, że ta nędzna strzelba odgrywa wielką rolę w wyżywieniu rodziny, a zaraz dowiecie się jak.
Czyście dobrze ogarnęli tysiąc szczegółów tej chaty, usadowionej o pięćset kroków od najładniejszej bramy Aigues? Czy widzicie ją przycupniętą, niby żebrak pod pałacem? Wiedzcie tedy, że ten dach pokryty aksamitnym mchem, te gdaczące kury, wałęsająca się świnia, cała ta sielska idylla miała swój okrutny sens. U wrót ogrodzenia, na pewnej wysokości, wznosił się na żerdzi zwiędły bukiet złożony z trzech gałęzi sosny i z liści dębowych, związanych szmatą. Nad drzwiami wiejski malarz namalował, za cenę śniadania, takiż bukiet, poniżej zaś napis nie wymagający komentarza: „Pod wiechą“. Na lewo od drzwi błyszczał jaskrawemi kolorami ów pospolity szyld: Dobre piwo marcowe, gdzie, po dwu stronach dzbanka tryskającego strumieniem piany, stoi kobieta w głęboko wyciętej sukni i huzar; oboje namalowani jaskrawemi farbami. To też, mimo kwiatów i wiejskiego powietrza, dobywał się z tej chałupy silny i mdły zapach wina i jadła, jaki was uderza w Paryżu gdy przechodzicie koło szynku na przedmieściu.
Znacie tedy miejsce. A oto ludzie i ich dzieje, kryjące niejedną naukę dla filantropów.
Właściciel szynku „Pod Wiechą“, mianem Franciszek Tonsard, godzien jest uwagi filozofów przez sposób w jaki rozwiązał problem próżniactwa i zatrudnienia, tak aby uczynić próżniactwo zyskownem, a zajęcie żadnem.
Majster-klepka, znający się na wszystkiem, umiał uprawiać ziemię, ale tylko dla siebie. Dla innych kopał rowy, wiązał chrust, odzierał drzewa z kory albo je ścinał. W tych robotach mieszczuch wydany jest na łup robotnika. Tonsard zawdzięczał swój kawałek ziemi hojności panny Laguerre. Od dziecka niemal odrabiał Tonsard robotę za ogrodnika pałacowego, bo nie miał sobie równego w strzyżeniu drzew, szpalerów, żywopłotu, kasztanów indyjskich. Nazwisko jego dostatecznie świadczy o dziedzicznym talencie. Na wsi istnieją przywileje, zdobyte i utrzymywane z taką samą sztuką, jaką rozwijają kupcy w zdobywaniu swoich zysków. Jednego dnia, w czasie przechadzki, pani dziedziczka usłyszała Tonsarda, chłopca na schwał, jak mówił: „Wystarczyłby mi jeden mórg ziemi, aby żyć i być szczęśliwym“. Poczciwa dziewczyna, nawykła do uszczęśliwiania, dała mu ten mórg wina, tuż koło bramy Blangy wzamian za sto dni roboczych (delikatność, która pozostała niezrozumiana!}, pozwalając mu zostać w Aigues, gdzie zżył się z ludźmi, uchodząc za najlepszego chłopca w całej Burgundji.
Poczciwy Tonsard (tak o nim mówili wszyscy), odrobił jakieś trzydzieści dni ze stu, które był winien: resztę baraszkował z dworkami pani, a zwłaszcza z panną Cochet, pokojówką, mimo że była brzydka jak wszystkie pokojówki ładnych aktorek. Baraszkować z panną Cochet oznaczało tyle rzeczy, że Soudry, szczęśliwy żandarm, o którym była mowa w liście Blondeta, jeszcze dziś po dwudziestu pięciu latach, koso patrzał na Tonsarda. Orzechowa szafa i łóżko z kolumienkami były z pewnością owocem tego baraszkowania.
Raz wszedłszy w posiadanie swego pola, pierwszemu który wspomniał że pani mu je dała, Tonsard odpowiedział: „Kupiłem je, do kroćset, i dobrze zapłaciłem. Alboż ciarachy dają nam kiedy coś? Sto dni roboczych, czy to nic? Kosztuje mnie to trzysta franków, a dostałem same kamienie!“. Oświadczenie to nie wyszło poza koła ludowe.
Wówczas Tonsard zbudował sobie sam ten dom, biorąc materjały to tu, to ówdzie, prosząc o pomoc tego i owego, ściągając z pałacu odpadki albo też prosząc o nie i dostając zawsze. Jakaś nędzna brama zburzona celem przesunięcia dalej, stała się bramą obory. Okno pochodziło ze starej zburzonej cieplarni. Szczątki zamku posłużyły tedy do wzniesienia tej nieszczęsnej chałupy.
Ocalony od branki przez Gaubertina, rządcę Aigues, którego ojciec był oskarżycielem publicznym departamentu i który zresztą nie mógł niczego odmówić pannie Cochet, Tonsard ożenił się skoro dom był gotów, a winnica zaczęła się rentować. Ten dwudziestotrzechletni chłopak, zadomowiony w pałacu, hultaj któremu pani darowała mórg ziemi i który wydawał się pracowity, umiał wyszrubować wszystkie swoje negatywne wartości i dostał za żonę córkę dzierżawcy z Ronquerolles, majątku położonego za lasem Aigues.
Dzierżawca ten trzymał „do połowy“ kawał ziemi, który marniał w jego rękach z braku gospodyni. Niepocieszony wdowiec próbował, modą angielską, utopić zgryzoty w winie: ale kiedy wreszcie zapomniał o swej drogiej nieboszczce, był już zaślubiony, wedle wiejskiego żarciku, z butelką. W krótkim czasie, z gospodarza teść stał się z powrotem wyrobnikiem, ale wyrobnikiem pijakiem i leniem, złym i kłótliwym, zdolnym do wszystkiego, jak każdy prosty człowiek który z niejakiego dobrobytu osunie się w nędzę. Człowiek ten, który przez swoje wiadomości praktyczne, przez swoją lekturę oraz umiejętność pisania stał wyżej od innych wyrobników, ale który przez swoje przywary, osunął się na poziom żebraków, zmierzył się, jak to widzieliśmy nad brzegiem Awony, z jednym z najinteligentniejszych ludzi w Paryżu. To była właśnie owa sielanka zapomniana przez Wergilego.
Stary Fourchon, niegdyś nauczyciel ludowy w Blangy, stracił miejsce z powodu swego prowadzenia i swoich pojęć o obowiązkach nauczyciela. Więcej pomagał chłopcom sporządzać okręciki i latawce z elementarza niż uczył ich czytać: tak oryginalnie ich łajał kiedy ściągali owoce, że jego kazania mogły się wydać lekcją przełażenia przez mury. Cytują jeszcze w Soulanges jego odpowiedź małemu chłopcu, który się spóźnił i który tak się tłómaczył: „Musiałem kunie napoić, proszę pana! — Mówi się konie, kuniu jeden!“.
Z nauczyciela zrobiono go listonoszem. Na tem stanowisku, które bywa emeryturą dla tylu starych żołnierzy, ojciec Fourchon otrzymywał codziennie reprymendy. To zapominał listów w karczmie, to zatrzymywał je przy sobie. Kiedy był pijany, oddawał pakiet z jednej gminy w drugiej, a kiedy był trzeźwy czytał listy. Rychło tedy złożono go z posady. Nie mogąc być funkcjonarjuszem państwowym, stary Fourchon puścił się na przemysł. Na wsi, biedacy uprawiają jakieś rzemiosła, wszyscy mają pozór uczciwego zajęcia. Mając sześćdziesiąt ośm lat, starzec założył domową fabryczkę powrozów, przemysł który wymaga najmniej kapitału. Pracownię stanowi, jak to widzieliśmy, pierwszy lepszy mur, „maszyny“ kosztują ledwie dziesięć franków, uczeń sypia wraz z majstrem w szopie i żyje z tego co znajdzie. Zachłanność podatku od drzwi i okien kończy się sub dio. Wypożycza się surowiec, aby oddać gotowy wyrób. Ale główny dochód starego Fourchon i jego ucznia Muchy, naturalnego syna jednej z jego naturalnych córek, pochodził z polowania na wydry; następnie ze śniadań i obiadów, na jakie go zapraszali ludzie, którzy, nie umiejąc czytać ani pisać, posługiwali się talentami starego Fourchon do listów lub rachunków. Wreszcie umiał grać na klarnecie i dotrzymywał kompanji przyjacielowi swojemu nazwiskiem Vermichel, skrzypkowi z Soulanges, na weselach wiejskich albo też w dniu wielkiego balu w miejscowem Tivoli.
Vermichel nazywał się Michel Vert, ale kalambur zrobiony z jego prawdziwego nazwiska stał się tak popularny, że w aktach swoich Brunet, woźny przy sądzie pokoju w Soulanges, pisał Michał Jan Hieronim Vert, zwany Vermichel, praktyk. Vermichel, wielce uzdolniony skrzypek dawnego pułku burgundzkiego, w odpłatę usług jakie mu oddawał stary Fourchon, wyrobił mu miejsce praktyka, dawane na wsi tym, którzy umieją się podpisać. Stary Fourchon służył tedy za świadka czy za praktyka do czynności sądowych, kiedy pan Brunet sporządzał protokuły w gminach Cerneux, Couches i Blangy. Vermichel i Fourchon, związani przyjaźnią liczącą dwadzieścia lat butelki, stanowili niemal urzędową spółkę.
Mucha i Fourchon, zespoleni grzechem, jak niegdyś Mentor i Telemak byli zespołem cnotą, wędrowali1 jak oni za chlebem, Panis angelorum, jedyne wyrazy łacińskie, które przetrwały w pamięci starego wiejskiego Figara. Żyli resztkami z karczmy Pod Wiechą, resztkami z pałacu, bo we dwóch razem, w najpracowitszych, najpomyślniejszych latach, nie mogli sporządzić ani trzystu sześćdziesięciu sążni sznurka. Zresztą, żaden kupiec w promieniu dwudziestu mil nie powierzyłby paczesiu ani Fourchonowi ani chłopcu. Wyprzedzając cuda nowoczesnej chemji, stary umiał zanadto dobrze zamienić pacześ na błogosławiony sok winny. Przytem jego potrójne funkcje publicznego pisarza w trzech gminach, praktyka sądu pokoju i klarnecisty szkodziły, jak powiadał, rozwojowi jego przemysłu.
Tak więc, Tonsard rychło się zawiódł w dość tkliwie pieszczonej nadzieji dojścia do dobrobytu przez zaokrąglenie swej posiadłości. Zięć próżniak trafił, dość pospolitym przypadkiem, na teścia nieroba. Interesy szły nietęgo, zwłaszcza że Tonsardowa, typ wiejskiej piękności, rosła i dobrze zbudowana, nie lubiła pracować w polu. Tonsard żywił pretensję do żony za ojcowskie bankructwo i znęcał się nad nią z ową chłopską mściwością, tak częstą u ludu, którego wzrok, wyłącznie zaprzątnięty skutkiem, rzadko troszczy się o dochodzenie przyczyn.
Czując ciężar swego łańcucha, kobieta ta zapragnęła go uczynić lżejszym. Posłużyła się przywarami Tonsarda, aby nad nim zapanować. Sama łakoma i leniwa, podsycała lenistwo i łakomstwo męża. Przedewszystkiem umiała sobie zaskarbić łaski służby pałacowej, a Tonsard, widząc rezultaty, nie pytał się jej o środki. Bardzo niewiele troszczył się co robi żona, byleby robiła to co on chciał. Jest to tajny kompromis połowy małżeństw. Tonsardowa stworzyła tedy szynk Pod Wiechą, którego pierwszymi kundmanami była służba z Aigues, gajowi i leśniczowie.
Gaubertin, intendent panny Laguerre, jeden z pierwszych klijentów pięknej Tonsardowej, dał jej kilka beczułek wybornego wina, dla zwabienia gości. Powab tych darów, perjodycznych dopóki rządca był kawalerem, oraz sława niesrogiej piękności jaką pani Tonsard zyskała u wiejskich don Juanów, zapewniły sukces karczemce. Dzięki swemu łakomstwu, Tonsardowa stała się wyborną kucharką, mimo że jej talenty wyrażały się jedynie w daniach mających odbyt na wsi, jak królik, potrawka z zająca, sos z dziczyzny, omlet. Uchodziła w okolicy za osobę, znakomicie umiejącą przyrządzać owe zakąski, które się je prawie stojący, mocno zaprawne korzeniami, pobudzające do picia. W ten sposób, w ciągu dwóch lat, opanowała Tonsarda i pchnęła go na złą drogę, na którą zresztą wszedł bardzo chętnie.
Hultaj ten uprawiał stale kłusownictwo, zupełnie bezkarnie. Stosunki jego żony z rządcą, z leśniczymi pałacowymi i z władzami gminnemi, jak również rozluźnienie praw w owej epoce zapewniły mu bezkarność. Skoro dzieci podrosły, uczynił z nich narzędzia swego dobrobytu, równie mało okazując skrupułów wobec nich co wobec żony. Miał dwie córki i dwóch chłopców. Tonsard, który żył, zarówno jak jego żona, z dnia na dzień, rychło ujrzałby koniec tego wesołego życia, gdyby nie przestrzegał w domu drakońskiego niejako prawa, mocą którego wszyscy musieli pracować dla jego dobrobytu, w którym zresztą rodzina miała udział. Skoro wychował rodzinę na koszt tych z których żona jego umiała wyłudzać podarki, oto jak się ukształtowały konstytucja i budżet gospody Pod Wiechą.
Stara matka Tonsarda i jego dwie córki, Katarzyna i Marja, udawały się stale do lasu i wracały dwa razy dziennie obładowane chrustem, który sięgał im aż po pięty i wyrastał o dwie stopy nad głowę. Mimo iż na wierzchu było suche drzewo, wnętrze składało się z zielonych gałęzi, wyciętych często z młodych drzew. Dosłownie Tonsard zaopatrywał się w drzewo na zimę w lesie Aigues. Ojciec i dwaj synowie polowali ciągle. Od września do marca, zające, króliki, kuropatwy, drozdy, rogacze, wszystką zwierzynę której nie spożyli w domu, sprzedawało się w Blangy, w stolicy powiatowej Soulanges, dokąd córki Tonsarda dostarczały mleka, i skąd przynosiły codzień nowiny, zanosząc tam plotki z Aigues, Cerneux i Couches. Kiedy nie było już można polować, trzej Tonsardowie zastawiali paści. Jeżeli paści dawały zbyt obfity połów, Tonsardowa sporządzała pasztety, które wysyłała do La-Ville-aux-Fayes. W czasie żniw, siedmioro Tonsardów, stara matka, dwóch chłopców póki nie mieli siedemnastu lat, dwie córki, stary Fourchon i Mucha chodzili „na kłoski“ zbierali blisko szesnaście półćwiartek dziennie, łasując żyto, jęczmień, pszenicę, wszelakie ziarno.
Dwie krowy, pasane zrazu przez młodszą z dziewcząt przy drodze, wymykały się przeważnie na łąki dworskie; że jednak, za najmniejszem przekroczeniem zbyt jawnem aby strażnik mógł nań przymknąć oczy, dzieci bito lub pozbawiano łakoci, nabyły one osobliwej zręczności w nadsłuchiwaniu kroków nieprzyjaciela. Prawie nigdy połowy ani też strażnik gminny nie zeszli ich na gorącym uczynku. Zresztą stosunki tych godnych funkcjonarjuszy z Tonsardem i jego żoną sprawiały iż mieli bielmo na oczach. Bydlątka, prowadzone na długich sznurach, były posłuszne pierwszemu wołaniu, specjalnemu krzykowi który sprowadzał je na wspólny teren, świadome iż, skoro minie niebezpieczeństwo, będą mogły dokończyć uczty u sąsiada. Stara Tonsard, coraz słabsza, objęła funkcje Muchy od czasu jak Fourchon trzymał naturalnego wnuka przy sobie, pod pozorem czuwania nad jego wychowaniem. Marja i Katarzyna zbierały trawę w lesie. Wypatrzyły tam miejsca, gdzie rośnie owa leśna trawa, delikatna, świeża, którą żęły, suszyły, wiązały i chowały do spichrza; czerpały stamtąd w zimie dwie trzecie pożywienia krów, które zresztą w ładne dnie prowadzono na paszę w dobrze znane miejsce, gdzie trawa była zielona. Istnieją, w pewnych okolicach doliny Aigues, jak we wszystkich miejscowościach okolonych górami, miejsca, które, jak w Piemoncie i w Lombardji, dają trawę w zimie. Te łąki, zwane we Włoszech marciti, mają wielką wartość, ale we Francji nie znoszą ani zbyt wiele lodu ani zbyt wiele śniegu. Zjawisko to wynika zapewne ze szczególnego położenia, z infiltracji wód które utrzymują ciepło.
Para cieląt dawała około ośmdziesięciu franków. Mleko, skoro się odciągnie czas w którym krowy karmiły albo cieliły się, przynosiło około stu sześćdziesięciu franków, po zaopatrzeniu domu w nabiał. Tonsard zarabiał jakieś pięćdziesiąt talarów na robociznach. Kuchnia i sprzedaż wina dawały, po pokryciu wszystkich kosztów, jakieś sto talarów, gdyż biesiady te, bardzo nieregularne, zdarzały się w pewnych porach i w pewnych sezonach; zresztą przygodni goście uprzedzali Tonsardową i jej męża, którzy brali wówczas w mieście trochę mięsa i potrzebnych zapasów. Wino Tonsarda sprzedawało się w zwykły rok po dwadzieścia franków beczka (bez beczki) karczmarzowi w Soulanges, z którym Tonsard był w stosunkach. W pomyślne lata, Tonsard zbierał dwanaście beczek ze swego morga: ale przeciętnie było ośm beczek, a Tonsard zachowywał połowę dla swej gospody. W okolicach gdzie się uprawia wino, też istnieją „kłoski“ winne: dzięki temu Tonsardowie zbierali blisko trzy beczułki wina. Ale, pod ochroną zwyczaju, nie robili sobie skrupułów, włazili w winnice nim zbierający wino je opuścili, tak samo jak rzucali! się na pola, kiedy zebrane snopki czekały na wozy. Tak więc, siedm do ośmiu beczułek wina, zarówno zebranego jak złasowanego, sprzedawało się po niezłej cenie. Ale z tej sumy trzeba potrącić to co wypili Tonsard i jego żona, nawykli zjadać najlepsze kąski, pić wino lepsze niż to które sprzedawali. Wina tego dostarczał kupiec z Soulanges, na rachunek wymienny. Suma, jaką zarabiała ta rodzina, sięgała tedy dziewięciuset franków rocznie; tuczyli bowiem co roku dwie świnie, jedną dla siebie, drugą na sprzedaż.
Robotnicy, nicponie z całej okolicy, upodobali sobie zczasem szynk Pod Wiechą, zarówno dla talentów Tonsardowej, jak dla zażyłości, jaka istniała między tą rodziną a ludkiem okolicznym. Dwie córki, obie wybitnej urody, przejęły obyczaje matki. Starożytność wreszcie gospody Pod Wiechą, istniejącej od r. 1795, czyniła z niej rzecz uświęconą w okolicy. Od Couches do La-Ville-aux-Fayes, robotnicy przychodzili tam dobijać targu, dowiadywać się nowin upolowanych przez młode Tonsardki, przez Muchę, przez starego Fourchon, przynoszonych przez Vermichela, przez Bruneta, najbardziej renomowanego woźnego w Soulanges, kiedy zachodził po swego praktyka. Tem stanowiło się ceny siana, wina, cenę dniówki i robót na akord. Tonsard, wytrawny sędzia w tej materji, udzielał rad trącając się z pijącymi. Soulanges, wedle miejscowego określenia, uchodziło jedynie za miejsce rozrywek, życia towarzyskiego, Blangy zaś było miasteczkiem handlowem, zasuniętem wszakże w cień przez La-Ville-aux-Fayes, które, w ciągu dwudziestupięciu lat, stało się stolicą tej wspaniałej doliny. Targ na bydło, na zboże, odbywał się na rynku w Blangy, a tamtejsze ceny były miarą dla powiatu.
Przesiadując w domu, Tonsardowa pozostała świeża, biała, pulchna, co jest wyjątkiem u wiejskich kobiet, które więdną równie szybko jak kwiaty, stare już w trzydziestym roku. To też Tonsardowa lubiła się ładnie ubierać. Była tylko schludna, ale na wsi schludność to zbytek. Córki, odziane nad swój stan, szły w tem za przykładem matki. Pod sukniami, niemal wykwintnemi, nosiły bieliznę cieńszą niż u najbogatszych wieśniaczek. W święto paradowały w ładnych tualetach, zdobytych sam Bóg wie jak! Służba z Aigues sprzedawała im, za cenę łatwą do uiszczenia, paryskie suknie pokojówek, które przerabiały dla siebie. Te dwie córki, istne wioskowe cyganki, nie dostawały ani szeląga od rodziców, którzy dawali im jedynie życie i nocleg na ohydnych tapczanach gdzie spały wraz z babką na strychu. Bracia sypiali tam również, wtuleni w siano jak bydlęta. Ani ojciec, ani matka nie troszczyli się o tę wspólnotę.
Wiek żelazny i wiek złoty podobniejsze są do siebie niżby kto myślał. W jednym nie zważa się na nic; w drugim zważa się na wszystko; dla społeczeństwa rezultat jest może ten sam. Obecność starej Tonsard, która bardziej była koniecznością niż rękojmią, była jedną niemoralnością więcej.
To też ksiądz Brossette, przejrzawszy obyczaje swoich parafjan, rzucił w rozmowie z biskupem tę głęboką uwagę: „Ekscelencjo, kiedy się widzi jak oni sobie czynią broń ze swej nędzy, pojmuje się że ci chłopi drżą aby nie stracili pozoru do swego nierządu“.
Mimo że wszyscy wiedzieli jak mało ta rodzina ma zasad i skrupułów, nikt nie gorszył się obyczajami z Pod Wiechy. Na początku tego opowiadania, trzeba wytłómaczyć raz na zawsze ludziom przywykłym do moralności mieszczańskiej, że chłopi, w zakresie domowych obyczajów, nie mają żadnej delikatności. Gdy im kto uwiedzie córkę, krzyczą o moralności jedynie wtedy gdy uwodziciel jest bogaty a łatwy do zastraszenia. Dzieci, aż do chwili w której państwo je wydrze, są kapitałem, narzędziem dobrobytu. Interes stał się, zwłaszcza od r, 1789, jedyną sprężyną ich postępków; nie chodzi im nigdy o to czy uczynek jest prawy lub niemoralny, ale czy jest zyskowny. Moralność, której nie trzeba mięszać z religją, zaczyna się z dobrobytem; tak jak, w wyższej sferze, widzimy iż subtelność zakwita w duszy, skoro fortuna pozłociła meble. Człowiek bezwarunkowo uczciwy i moralny jest wśród chłopów wyjątkiem. Ciekawi spytają czemu? Ze wszystkich przyczyn, jakie możnaby przytoczyć w tej mierze, oto główne: z racji swoich funkcji społecznych, chłopi żyją życiem czysto materjalnem, zbliżonem do stanu dzikości, w jakim utrzymuje ich ciągła styczność z naturą. Praca wyczerpująca ciało odejmuje myśli, zwłaszcza u ludzi ciemnych, jej oczyszczające działanie. Słowem, dla chłopów nędza ich jest ich racją stanu, jak powiadał ksiądz Brossette.
Wmięszany we wszystkie interesy, Tonsard słuchał skarg każdego i kierował oszustwami korzystnemi dla biedaków. Żona, kobieta dobra napozór, objawiała sympatję okolicznym drabom, nie odmawiając nigdy uznania, ani nawet czynnej pomocy swoim klijentom, cobądźby czynili przeciw ciarachom. W tej karczmie, istnem gnieździe os, hodowała się tedy, żywa i jadowita, ciepła i czynna, nienawiść proletarjusza i chłopa do pana i bogacza.
Szczęśliwe życie Tonsardów stało się bardzo złym przykładem. Każdy pytał, czemu nie brać jak Tonsardowie, z pańskiego lasu drzewa na opał, do kuchni i na zimę? czemu nie mieć paszy dla krów, i nie zdobywać, jak oni, zwierzyny dla siebie lub na sprzedaż? Czemu, jak oni, nie zbierać, nie siejąc, zboża i wina? Tak więc, tajemna kradzież, która pustoszy lasy, dziesiątkuje łany, pola i winnice, stawszy się w tej dolinie czemś powszechnem, wyrodziła się rychło w prawo w gminach Blangy, Couches i Cerneux, na których rozciąga się obszar dworski Aigues. Rana ta, z przyczyn które wyjaśnimy w swoim czasie i miejscu, dotknęła o wiele bardziej Aigues niż dobra Ronquerolles’ów i Soulanges’ów.
Nie sądźcie zresztą, aby kiedykolwiek Tonsard, jego żona, dzieci i stara matka powiedzieli sobie wręcz: będziemy żyli z kradzieży i wyćwiczymy się w jej praktykach. Nałogi te wzrosły zwolna. Do chrustu, rodzina domięszała nieco świeżego drzewa; następnie, ośmielona nawykiem i rozmyślną bezkarnością potrzebną do planów które poznamy w dalszym ciągu opowiadania, w ciągu dwudziestu lat doszła do zbierania swojego drzewa, do kradzieży obejmującej niemal wszystkie potrzeby życia! Pasza dla krów, nadużycie „kłosków“ i grabieże winnic utrwaliły się także stopniowo. Skoro raz rodzina Tonsard i okoliczni próżniacy zakosztowali dobrodziejstw tych czterech praw zdobytych przez wiejskich nędzarzy i dochodzących do łupiestwa, można pojąć, iż chłopi nie mogli się ich wyrzec, chyba zmuszeni siłą większą od ich zuchwalstwa.
W chwili gdy się zaczyna to opowiadanie, Tonsard był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni, duży i silny, raczej zażywny; włosy czarne i kędzierzawe, cera krwista, z fioletowemi centkami, oko żółtawe, uszy odstające i silnie powyginane. Był nibyto muskularny, ale w gruncie ciało to było wiotkie; czoło płaskie, dolna warga obwisła. Ukrywał on swój prawdziwy charakter pod tępotą, przeplataną błyskami, które tem podobniejsze były do inteligencji, ile że w towarzystwie teścia Tonsard przejął jego kpiący sposób mówienia. Nos, spłaszczony na końcu, jakgdyby palec boży chciał go naznaczyć, sprawił iż głos wychodził niby z podniebienia, jak u wszystkich których zniekształciła choroba zatykając komunikację dróg nosowych. Górne zęby, skrzyżowane, ujawniały tem lepiej tę skazę, straszliwą zdaniem Lawatera; zęby te były białe jak u psa. Gdyby nie fałszywa dobroduszność nieroba i beztroska wiejskiego kłusownika, człowiek ten przeraziłby ludzi nawet najmniej przenikliwych.
Jeżeli portret Tonsarda, jeżeli opis jego szynku i jego teścia występują na pierwszy plan, wierzcie że ten człowiek, ten szynk i ta rodzina zasługują na to. Po pierwsze, życie to, tak drobiazgowo odmalowane, jest typem egzystencji jaką prowadzało sto innych rodzin w dolinie Aigues. Następnie, Tonsard, nie będąc niczem innem jak tylko narzędziem czynnych i głębokich nienawiści, miał olbrzymi wpływ w bitwie która miała się rozegrać; był bowiem doradcą wszystkich niezadowolonych z niższej klasy. Karczma jego służyła stale, jak się to okaże, za punkt zborny napastnikom, tak samo jak on stał się ich wodzem, mocą grozy jaką budził w tej dolinie, nietyle przez swoje uczynki, ile przez to czego spodziewano się wciąż po nim. Groźba tego kłusownika budziła zawsze tyleż lęku co sam czyn, nie potrzebował nigdy jej wykonać.
Wszelki bunt, jawny czy ukryty, ma swój sztandar. Sztandarem włóczęgów, nierobów, gadułów, była tedy straszliwa żerdź z Pod Wiechy. Bawiono się tam! rzecz równie poszukiwana i rzadka na wsi jak w mieście. Nie było zresztą karczem na przestrzeni czterech mil drogi powiatowej, które naładowany wóz robił z łatwością w trzy godziny: toteż każdy kto jechał z Couches do La-Ville-aux-Fayes, zatrzymywał się Pod Wiechą, bodaj poto aby się pokrzepić. Wreszcie młynarz z Aigues, zastępca mera, oraz jego parobcy zachodzili tam. Nawet służba generała nie gardziła tą norą, której córki Tonsarda dodawały powabu, tak iż Wiecha miała podziemną komunikację z pałacem przez służbę, i mogła o nim wiedzieć wszystko co służba wiedziała. Ani dobrodziejstwami, ani interesem niepodobna zerwać wiekuistej łączności między służbą a ludem. Liberja wychodzi z ludu, sympatyzuje z nim. To nieszczęsne koleżeństwo samo już tłumaczy oględność ostatnich słów, jakie Karol wyrzekł na ganku do Blondeta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.