Chłopi (Reymont)/Jesień/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Tłocznia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Nazajutrz, dzień był tak samo zadeszczony i posępny.
Co chwila ktoś wychodził z jakiejś chałupy i długo a frasobliwie poglądał w omglony świat, czy się gdzie nie przejaśnia — ale nic kromię burych chmur, płynących tak nisko, że darły się o drzewa, widać nie było; deszcz mżył bezustannie, tyle, że jakoś zaraz z południa przeszedł w ulewę, jakoby kto upusty niebieskie otworzył, że ino dudniło po dachach.
Ludzie się kwasili po chałupach; jaki taki lazł po tem błocie i deszczu do sąsiadów na wyrzekanie, że to czas taki, co i psa na dwór wygonić trudno, a tu niejeden ściółkę miał jeszcze w lesie, kto znów drew nie zwiózł, a inszy, bezmała wszystkie prawie, nie docięli w polu kapusty, po którą i nie wyjechać dzisiaj, bo ano staw tak przybrał w nocy, że musieli dodnia wywrzeć stawidła i puścić wodę do rzeki, która i przez to rozlała się szeroko, aż łąki stanęły pod wodą, a kapuśniska jako te wyspy czerniały się grzbietami zagonów z pośród siwej, spienionej topieli.
U Dominikowej też nie zwieźli tej reszty, jaka w polu ostała.
Jagna już od rana nie mogła dać sobie rady, chodziła ino z kąta w kąt, to patrzyła przez okna na krzę georginji, powaloną przez falę, w ten świat zadeszczony i wzdychała żałośnie.
— Cni mi się, że laboga! — szeptała, z niecierpliwością oczekując zmroku i pójścia do Borynów, na to obieranie kapusty, a tu dzień wlókł się tak wolno, kiej ten dziadek po błocie, tak nudnie i tak jakoś smutnie, że już wydzierżyć było niesposób. Rozdrażniona też była, że cięgiem krzyczała na chłopaków i potrącała, co się jej tylko pod ręce nawinęło, a do tego głowa ją poboliwała, aż se owsem rozprażonym i octem skropionym obłożyła ciemię — dopiero przeszło. Mimo to miejsca sobie znaleźć nie mogła i robota leciała z rąk, a ona zapatrzała się w staw rozchlustany, któren, niby ptak jaki, rozwijał ciężkie skrzydła, bił niemi, podrywał się z szumem, aż woda wypryskiwała na drogi, a ulecieć nie mógł, jakby nogami wrośnięty w ziemię, a za wodą stał dom Boryny, dobrze było widać zielony ze starości dach i ganek świeżo pokryty gontami, bo się jeszcze żółciły, i zabudowania za sadem, ale całkiem nie wiedziała, na co patrzy...
Dominikowej nie było od samego rana, bo ją wezwali do rodzącej kobiety na drugi koniec wsi, jako że lekująca była i znająca się na różnych chorobach.
A Jagnę aż podrywało, żeby gdzie bieżyć we świat, do ludzi, ale co się przyodziała na głowę w zapaskę i wyjrzała za próg na błoto i pluchę – to się jej odechciewało wszystkiego... że wkońcu aż się jej płakać chciało z tej jakiejś dziwnej tęskności... to nie mogąc sobie poradzić, otworzyła swoją skrzynkę i jęła z niej wyjmować, a rozkładać po łóżkach przyodziewek świąteczny, aż poczerwieniało w izbie od wełniaków pasiastych, zapasek, kaftanów, ale nie cieszyło ją to dzisiaj, nie... patrzyła obojętnym, znudzonym wzrokiem na dobro swoje, tylko wyciągnęła z pod spodu chustkę Borynową i wstążkę, ustroiła się w nią i długo przeglądała się w lusterku.
— Niezgorzej... trza się na wieczór w to przyodziać — pomyślała i zdjęła zaraz, bo ktoś szedł opłotkami do chałupy.
Wszedł Mateusz... Jagna aż krzyknęła ze zdziwienia, bo ten ci to był, o którego najwięcej pomawiano ją, że z nim w sadzie nocami się schodzi, a często i gdzie indziej puszcza... Parobek był starszy, bo mu już dobrze było po trzydziestce, kawaler jeszcze, ale żenić się nie chciał, że to siostry miał nie powydawane, a jak Jagustynka plotkowała, że mu to dzieuchy, albo i cudze żony lepiej smakowały... Chłop był rozrosły jak dąb, mocny, dufający w siebie i przez to tak hardy i nieustępliwy, że mało kto się go nie bojał. A sposobna jucha była do wszystkiego; na fleciku grywał, że aż do duszy szło, wóz zrobić zrobił, chałupy stawiał, piece wylepiał, wszystko robił tak sprawnie, że ino mu się robota w garściach paliła; grosz go się ino nie trzymał całkiem, choć zarabiał sporo, bo wszystko zaraz przepił i przefundował, albo i rozpożyczył... Gołąb było mu za przezwisko, choć i do jastrzębia prędzej był podobien z twarzy i z onej zapalczywości...
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki... Mateusz!
— Jam-ci, Jaguś, ja...
Ścisnął ją za rękę i tak gorąco patrzył w oczy, aż się dziewczyna zarumieniła i niespokojnie na drzwi poglądała.
— A to z pół roku byłeś we świecie... — szepnęła zmieszana.
— Całe pół roku i dwadzieścia i trzy dni... dobrzem liczył... — a rąk jej nie puszczał.
— Zapalę światło! — zawołała, że to się już mroczyło na dobre i żeby mu się wyrwać.
— Przywitajże mnie, Jaguś — prosił cicho i chciał ją objąć, ale wysunęła się prędko i szła do komina zapalić światło, bojała się, żeby ich tak pociemku matka nie zeszła, albo i kto drugi, ale nie zdążyła, bo Mateusz chycił ją wpół, przycisnął mocno do siebie i jął zapamiętale całować...
Zatrzepotała się kiej ptak, ale nie jej moc wyrwać się takiemu głodnemu smokowi, któren ściskał, aż żebra trzeszczały, i tak całował, że całkiem zesłabła, oczy jej zaszły mgłą, tchu złapać nie mogła, że ino ostatkiem skamlała:
— Puść... Mateusz... Matula...
— Jeszcze ździebko, Jaguś, jeszcze raz, bo się całkiem wścieknę... — I tak całował, że mu dziewczyna całkiem zmiękła i leciała przez ręce, kiej woda, ale puścił ją, bo posłyszał w sieniach kroki, sam zapalił nad okapem lampkę i skręcał papierosa, a roziskrzonemi uciechą oczami spoglądał na Jaguś, że to jeszcze przyjść do siebie nie przyszła, bo się mocno dzierżyła ściany i dyszała ciężko.
Jędrzych wszedł i ogień na trzonie rozdmuchiwał, nastawiał garnki z wodą i cięgiem się po izbie kręcił, że już mało wiele ze sobą mówili, a ino poglądali na się iskrzącemi, głodnemi oczami, jakoby się zjeść chcieli...
Wnetki, bo jakoś w pacierzy parę, nadeszła Dominikowa, musi być zła była, bo już w sieniach wywarła gębę na Szymka, a ujrzawszy Mateusza, popatrzyła nań srogo, na przywitanie nie zważała i poszła do komory przeoblec się.
— Idź se, bo cię matka zeklną jeszcze... — prosiła cicho.
— Wyjdziesz to do mnie, Jaguś, co? — prosił.
— Wróciłeś to już ze świata? — rzekła stara, jakby go dopiero spostrzegając.
— Wróciłem matko... — mówił łagodnie i chciał ją w rękę pocałować.
— Ale, suka ci była matką, nie ja! — warknęła, wyrywając rękę ze złością. — Pocoś tu przyszedł? Mówiłam ci już, że tutaj nic po tobie...
— Do Jagusi przyszedłem, nie do was — hardo zawołał, bo go już złość brała.
— Wara ci od Jagusi, słyszysz! Wara ci, żeby ją potem bez ciebie na ozorach obnosili po wsi, jak tę jaką ostatnią... ani mi się pokazuj na oczy!... — wrzasnęła.
— Krzyczycie, kiej wrona, że wieś cała usłyszy...
— Niech usłyszą, niech się zlecą, niech wiedzą, żeś się Jagny przyczepił, kiej rzep psiego ogona, że i ożogiem trudno cię odegnać...
— Żebyście nie kobieta, tobym wam a ździebko żebra zmacał za powiedanie takie...
— Spróbuj, zbóju jeden, spróbuj, psie... — pochwyciła za żelazny pogrzebacz.
Ale i na tym skończyła, bo Mateusz splunął, trzasnął drzwiami i wyszedł prędko, bo jakże, z babą się to miał bić i pośmiewisko z siebie dla wsi czynić?
A stara, że to już jego nie stało, wsiadła na Jagnę i hajże jazgotać, a wypominać wszystko, co miała na wątpiach... Jaguś siedziała cicho, aż zmartwiała ze strachu, ale kiedy słowa matki dojęły ją do żywego... przecknęła, schowała głowę w pierzynę i buchnęła płaczem i wyrzekaniami... rozżalona była srodze... bo przecież nic temu niewinna... nie zwoływała go do chałupy... sam przyszedł... a na zwiesnę, co matka wypominają... to... spotkał ją przy przełazie... mogła się to wyrwać takiemu smokowi?.. kiej ją tak ozebrało, że... a potem, mogła się to ognać przed nim?.. Zawsze się z nią tak dzieje, że niech kto a ostro spojrzy na nią, albo i ściśnie mocno... to się w niej wszystko trzęsie, moc ją odchodzi, i tak mdli w dołku, że już o niczem nie wie... co ona winowata?
Skarżyła się cicho przez łzy, aż stara się udobruchała i jęła troskliwie obcierać jej twarz i oczy, a głaskać po głowinie, a uspokajać.
— Cichoj, Jaguś, nie płacz... nie... a to oczy ci się zaczerwienią, kiej królikowi, i jak to pójdziesz do Borynów?
— Czas to już? — spytała po chwili, spokojniejsza nieco.
— Juści, że pora, a przybierz się pięknie, ludzie tam będą, a i sam Boryna uważa...
Podniesła się zaraz Jaguś i zaczęła się ubierać.
— Nie uwarzyć ci to mleka?
— Nie chce mi się całkiem jeść, matulu.
— Szymek, wygrzewasz się pokrako, a tam krowy o pusty żłób zębami dzwonią! — krzyknęła resztą złości, aż Szymek uciekł, żeby czego nie oberwać.
— Widzi mi się — mówiła ciszej, pomagając Jagnie się przyodziać — że kowal jest w zgodzie z Boryną. Spotkałam go, wiódł od starego sielnego ciołka... Szkoda... dobrze wart z piętnaście papierków... ale może to i dobrze, że są w zgodzie, bo kowal pyskacz i na prawie się zna... — odstąpiła parę kroków i z lubością przyglądała się córce. — Ale, tego złodzieja Kozła pono już wypuścili, trzeba znowu zamykać wszystko, a pilnować...
— Pójdę już!
— Idź, a siedź do północka i gzij się tam z parobkami — wybuchnęła resztą złości.
Jagna wyszła, ale jeszcze z drogi słyszała starą, jak krzyczała na Jędrka, że świnie nie wegnane do chlewów, a kury nocują po drzewach.
U Boryny już było sporo ludzi.
Ogień buzował się na kominie i rozświetlał ogromną izbę, aż lśniły się szkła od obrazów i kołysały się te światy, czynione z kolorowych opłatków i na nitkach wiszące u czarnych, okopconych belek; na środku izby leżała kupa czerwonej kapusty, a w półkole, szeroko zatoczone, twarzami do ognia, siedziały rzędem dziewczyny i kilka kobiet starszych — obierały z liści kapustę, a główki rzucały na rozesłaną pod oknem płachtę.
Jaguś ogrzała ręce przy kominie, ostawiła trepy pod oknem i siadła zaraz z kraju przy starej Jagustynce i jęła się roboty.
Gwar się też w miarę podnosił, bo przybywało jeszcze kobiet i parobków, którzy wraz z Kubą znosili kapustę ze stodoły, ale częściej kurzyli papierosy i szczerzyli zęby do dziewczyn, a prześmiewali się społecznie.
Józka, choć to i skrzat był jeszcze, a rej wodziła i w robocie i w śmiechach, bo starego nie było, a Hanka, jak to zwyczajnie, kiej ta ćma łaziła, abo mruk.
— Czerwono w izbie, jakby od makowych kwiatów! — zawołał Antek, bo był wtoczył do sieni beczki, a teraz ustawiał przed kominem, zboku nieco, szatkownice.
— Ba, zestroiły się, kiej na wesele! — ozwała się któraś starsza.
— A Jaguś, to kiejby ją kto w mleku wymył — zaczęła złośliwie Jagustynka.
— Poniechajcie — szepnęła, czerwieniąc się.
— Cieszta się dziewczyny, bo już Mateusz przywędrował ze świata, zaraz się tu zaczną muzyki, a tańce, a wystawanie po sadach... — ciągnęła stara.
— Całe lato go nie było.
— Jakże, dwór stawiał we Woli.
— Majster jucha, bańki nosem puszcza — rzekł któryś z parobków.
— A do dzieuch tak sposobny, że i trzech kwartałów czekać nie potrza...
— Jagustynka to nikomu dobrego słowa nie dadzą — zaczęła jakaś dziewczyna.
— Pilnuj się, bym o tobie nie chciała co rzec...
— Wiecie, pono ten stary wędrownik już przyszedł?
— Będzie dzisiaj u nas — zawołała Józia.
— Bez całe trzy roki bywał we świecie.
— We świecie?... Był ci u grobu Jezusowego!
— Hale! Widział go tam kto! Cygani jucha, a głupie wierzą; tak samo i kowal opowiada o zamorskich krajach, co ino w gazetach wyczyta...
— Nie gadajcie, Jagustynko, sam dobrodziej przytwierdzał do mojej matki.
— Prawda, że to Dominikowa jakby drugą chałupę ma na plebanji i zawżdy wiedzą, czy księdza brzuch boli — lekująca przeciech...
Jagna zmilkła, ale poczuła dziwną ochotę choćby tym nożem ją żgnąć, bo cała izba parsknęła śmiechem, tylko Ulisia Grzegorzowa nachyliła się do Kłębowej i spytała:
— Skąd on jest?
— Skąd? Ze świata szerokiego, a bo to kto wie! — Nachyliła się nieco, wzięła główkę na dłoń, obcinała liście i mówiła szybko, coraz głośniej, żeby i drugie słyszały: — Co trzecią zimę przychodzi do Lipiec i u Boryny zakłada kwaterę... Rochem kazał się przezywać, choć mu ta pewnie i nie Roch... Dziad jest i nie dziad, kto go tam wie... ale pobożny człowiek i dobry... ino mu tej obrączki nad głowę, a byłby rychtyk kiej te świątki na obrazach. Różańce ma na szyi obcierane o grób Jezusowy... obrazki dzieciom daje święte, a jak niektórym, to i takie z królami, co to z naszego narodu przódzi wychodziły... i książki pobożne ma i takie, w których stoi wszystko i historje różne o świecie... czytał je przecież mojemu Walkowi, to i ja i mój słuchalim, inom przepomniała, bo i wymiarkować ciężko... A nabożny taki, że z pół dnia przeklęczy, drugi raz pod krzyżem, albo i gdzie w polu, a do kościoła ino na mszę chodzi. Dobrodziej zapraszał go do siebie, na plebanję, to mu rzekł:
— Z narodem mi ostać, nie na pokojach moje miejsce...
— Miarkują też wszyscy, że nie musi być z chłopskiego stanu, choć mówi, jak wszystkie, i nauczny jest; jakże, z Żydem gadał po niemiecku, a we dworze w Drzazgowej — to z panienką, co była la zdrowia w ciepłych krajach, też rozmówił się po zagranicznemu... a od nikogo nic nie weźmie, tyle co tę kapkę mleka i kromkę chleba, a i zato jeszcze dzieci uczy... powiedają... — ale Kłębowa urwała znagła, bo dziewczyny buchnęły śmiechem i aż się pokładały.
Śmieli się z Kuby, któren niósł w płachcie kapustę i, pchnięty przez kogoś, przewrócił się na środku, jak długi, aż się kapusta rozleciała po izbie, a on wstawał z trudem i, co się już zebrał na czworaki, to padał znowu, bo go popychali.
Józia go obroniła i pomogła wstać, ale też pomstował, pomstował...
I z wolna rozmowa przeszła na co innego.
Wszystkie mówiły zcicha, a gwar się czynił, jakoby w ulu przed wyrojem, a śmiechy szły, a przekpiwania i uciecha taka, że ino oczy się iskrzyły i gęby śmiały, a robota szła chybcikiem, ino trzaskały noże o głąby, a główki, jako te kule raz wraz padały na płachtę i stożyły się w coraz większą kupę. Antek zaś szatkował nad wielkim cebrem przy kominie; rozdziany był, że ostał ino w koszuli i w portkach pasiastych z wełniakowego sukna, rozczerwienił się, łeb mu się rozwichrzył i pot gęsto pokrył mu czoło; tęgo robił, ale śmiał się cięgiem i przekpiwał, a taki był urodny, że Jagna, jak w obraz poglądała, a i nie ona jedna tylko... a on przystawał, żeby odetchnąć, i wesołym wzrokiem tak patrzał na nią, aż spuszczała oczy i czerwieniła się. Ale nikt tego nie widział prócz Jagustynki, a i ta udawała, że nie patrzy, jeno sobie w głowie układała, jak to opowiedzieć na wsi.
— Marcycha pono zległa, wiecie to? — zaczęła Kłębowa.
— Nie nowina to jej, co roku se to robi.
— Baba jak tur, to jej dzieciak krew odciąga od głowy — mruknęła Jagustynka i chciała dalej coś o tem rzec, ale ją zgromiły drugie, że to o takich rzeczach mówi przy dzieuchach.
— Wiedzą one i o lepszych, nie bójta się. Teraz nastał czas taki, że już i gęsiarce nie mówią o bocianie, bo się w oczy roześmieje... nie tak to przódzi bywało, nie...
— No, wyście ta już wszystko wiedzieli jeszcze za bydłem... — rzekła poważnie stara Wawrzonowa — a bo to nie baczę, coście wyprawiali na pastwiskach...
— Kiedy baczycie, to i ostawcie la siebie — zakrzyknęła ostro Jagustynka.
— Byłam już za chłopem... za Mateuszem widzi mi się... nie, za Michałem, tak, bo juści Wawrzon był trzeci... — mruczała, nie mogąc utrafić.
— Ale, siedzita i nie wiecie, co się stało! — zawołała, wpadając zadyszana, Nastusia Gołębianka, Mateusza siostra.
Podniosły się ciekawe zapytania ze wszystkich stron i wszystkie oczy spoczęły na niej.
— A to młynarzowi ukradli konie!
— Kiedy?
— Ze trzy pacierze temu. Dopiero co Jankiel umówił Mateuszowi.
— Jankiel ta wie wszystko zaraz, a może i nieco przódzi...
— Takie konie, kiej te hamany!
— Ze stajni wyprowadziły. Parobek poszedł do młyna po obrok, wraca, a tu już ni koni, ni uprzęży niema, a pies w budzie struty, no!
— Na zimę idzie, to się już różności zaczynają.
— A bo kary na złodziejów niema żadnej... Hale, dużo mu zrobią, wsadzą do kryminału, dadzą jeść, w cieple się wysiedzi, z kolegami wypraktykuje, że kiej go puszczą, to jeszcze lepszy jest złodziej, bo nauczny.
— Gdyby tak mnie konia wyprowadzili, a złapałbym, tobym ubił na miejscu, jak psa wściekłego — wykrzyknął jeden z parobków.
— A bo ino tegoby wartał taki człowiek, bo ino głupie szukają sprawiedliwości we świecie. Kużden ma prawo dochodzić swojej krzywdy.
— Złapać takiego i całą kupą choćby zabić, to i kary niema, bo wszystkich toby karali?
— Baczę... zrobili tak u nas... zaraz, za drugim chłopem już byłam... nie, widzi mi się, że jeszcze za Mateuszem...
Ale te wywody przerwał Boryna, wchodząc do izby.
— Tak se na ucho gadacie, aże po drugiej stronie stawu słychać! — zawołał wesoło, czapkę zdjął i witał się ze wszystkimi pokolei. Musiał mieć już w głowie, bo czerwony był, jak ćwik, kapotę rozpuścił i głośno a dużo gadał, czego zwyczajny nie był. Chciało mu się przysiąść do Jagusi, ale się wagował, że to tak na oczach wszystkich nijako, póki zmówiona z nim nie jest, to ino wesoło pogadywał i rad na nią patrzył, taka piękna dzisiaj była i wystrojona w chustkę od niego.
Zaraz też Witek z Kubą przynieśli długą ławę przed komin, Józia starła ją czystem płótnem i zaczęła ustawiać miski i łyżki do jedzenia.
A Boryna wyniósł z komory pękatą, dobrze półgarncową butlę okowitki i jął z nią obchodzić wszystkich pokolei i przepijać.
Dziewczyny się nieco wzdragały, aż któryś z parobków powiedział:
— Łakome na okowitkę, kiej kot na mleko, ino się prosić dają.
— Sam pijanica zatracony, cięgiem siedzi u Jankla, to myśli, że wszyscy!
I piły, odwracały się, przysłaniały twarz ręką, resztę chlustały na ziemię, krzywiły się, mówiły „mocna“ i oddawały kieliszek Borynie.
Tylko Jagna uparła się i nie piła, mimo próśb i namawiań.
— Nawet i smaku gorzałki nie znam i nie ciekawam — powiedziała.
— No, siadajcie, ludzie kochane, co jest, to zjemy! — zapraszał stary.
Obsiedli po ceregielach różnych, jak to obyczaj każe, ławę i zwolna jedli, a raz wraz pogadywali.
Z misek dymiło parą, że przysłoniła wszystkich, jak chmurą, z której tylko skrzybot łyżek, mlaskanie i to słowo niektóre słychać było.
Jadło zwarzyli wybrane, aż się dziwił niejeden, bo i ziemniaki z rosołem były, i mięso gotowane z prażoną jęczmienną kaszą, i kapusta z grochem — rzetelnie ugościli, po gospodarsku, a do tego Boryna cięgiem zapraszał, a przymuszał, a Józia ze swej strony i Hanka pilnowały, by zasię dolać i dołożyć...
Witek dorzucał suchych karpów na ogień, że ino trzaskał wesoło, a Kuba, przez ten czas, co jedli, znosił kapustę i zsypywał na kupę, a łakomie wciągał w siebie zapachy, oblizywał się i wzdychał.
— Pół wołubym zjadł z jedną, abo i dwiema miseczkami kaszy... a juchy tak żrą, jak te konice wygłodzone, jeszcze gotowe człowiekowi nie zostawić ni kosteczek — myślał z markotnością i przyciągał pasa, tak mu w kiszkach burczało z głodu.
Ale rychło skończyli i podnieśli się z Bóg zapłać gospodarstwu.
— Niech wam pójdzie na zdrowie.
Rumor się uczynił, kto wychodził przewietrzyć się i kości przeciągnąć, kto zaś spojrzeć w niebo, czy się nie przejaśnia, a jak parobki, to żeby na ganku pogzić się z dziewczynami.
A Kuba siadł na progu z miską na kolanach i jadł, aż mu się uszy trzęsły, nie zważając na Łapę, któren przypominał się różnie, a widząc, że nic nie wskóra, wysunął się na ganek do psów, co z ludźmi pościągały i gryzły się o kości, wyrzucone przez Józię.
Wzięli się akuratnie zpowrotem do roboty, kiedy Roch stanął we drzwiach z pochwaleniem.
— Na wieki — odrzekli chórem.
— Spiesz się flisie, póki jest na misie... Spóźniliście się, ale jeszcze dla was będzie... — zawołał Boryna, przysuwając mu stołek do komina.
— Mleka i chleba daj mi, Józiu, a wystarczy.
— Jest jeszcze i ździebko mięsa... — ozwała się nieśmiało Hanka.
— Nie, Bóg zapłać, mięsa nie jadam.
Przymilkli z początku i przypatrywali mu się z życzliwą ciekawością, ale gdy przysiadł do jadła, rozmowy i śmiechy podniesły się na nowo.
Tylko Jagna poglądała często na wędrownika ze zdumieniem, że to taki człowiek, jak wszystkie, a u grobu Jezusowego był, pół świata zeszedł i cudów tyla widział... Jak to tam może być w tym świecie? Gdzie to iść, żeby tam zajść?.. Naokół przeciech ino wsie, a pola, a bory, a za niemi też wsie i pola i lasy... Ze sto mil trza iść, abo i z tysiąc — myślała i miała dziwną ochotę się spytać, ale gdzieby to zaś mogła, wyśmiałby ją jeszcze...
Chłopak Rafałów, co to był z wojska powrócił, przyniósł skrzypce, nastroił i zaczął przegrywać pieśnie różne.
Cichość się uczyniła, deszcz tylko zacinał w szyby i psy jazgotały przed domem. A on grał wciąż i coraz to coś nowego, przebierał ino palcami i smykiem tak ciął po strunach, że nuta jakby sama wychodziła... pobożne pieśnie grał jakby la tego wędrownika, któren oczów z niego nie spuszczał, a potem znowu inne, światowe całkiem, tę o Jasiu, jadącym na wojenkę, co ją to często dziewczyny zawodziły po polach... a tak żałośliwie wyciągał nutę z owych drewulek, aż mróz szedł po kościach wszystkich, a Jagusi, że to czujna była na muzykę, jak mało kto, łzy ciurkiem pociekły po twarzy.
— A przestań, bo Jagusia płacze... — zawoła Nastka.
— Nie... to ino tak... ozbiera mnie zawdy granie... nie... — szeptała zawstydzona, kryjąc twarz w zapasce...
Nie pomogło to nic, bo choć nie chciała, a łzy same kapały z tej onej tęskliwości dziwnej, co jej była wstała w sercu, niewiadomo za czem...
Ale chłopak grać nie przestał, tyla, że teraz rznął od ucha siarczyste mazury, a obertasy takie, aż dziewczyny usiedzieć nie mogły, ino ściskały dygoczące z uciechy kolana, a rzucały ramionami, parobki przytupywali raz wraz i podśpiewywali wesoło — izba napełniła się wrzawą, a tupotem i śmiechami, aż się szyby trzęsły.
Naraz pies jął skowyczeć w sieni i tak przeraźliwie zawył, że umilkli wszyscy.
— Co się stało?
Roch rzucił się do sieni tak prędko, że o mało się nie przewrócił o szatkownice.
— I nic... chłopak któryś przyciął psu ogon drzwiami i bez to tak wył — zawołał Antek, wyjrzawszy do sieni.
— Pewnie to Witka robota — zauważył Boryna.
— Ale, Witekby ta psa krzywdził, któren zbiera po wsi wywłóki różne i lekuje... — broniła gorąco Józia.
Roch powrócił mocno wzburzony, oswobodzić musiał psa, bo skowyt było słychać już gdzieś w opłotkach.
— I pies stworzenie boskie i czuje krzywdę, jako i człowiek... Pan Jezus miał też swojego pieska i nie dał nikomu krzywdzić... — powiedział porywczo.
— Pan Jezusby tam miał pieska, jak wszyscy ludzie?... — wątpiła Jagustynka.
— A żebyście wiedzieli, to miał i Burkiem go przezywał...
— Hale... No! Cie... — odzywały się ciekawe głosy.
Roch milczał chwilę, a potem podniósł siwą głowę, okoloną długiemi, równo nad czołem uciętemi włosami, utkwił blade, jakby wypłakane oczy w ogniu i ozwał się cicho, przebierając palcami ziarna różańca...
. . . . . . W owy czas daleki...
Kiej Pan Jezus jeszcze po ziemi chadzał i rządy nad narodem sam sprawował, stało się to, coć wam rzeknę...
Szedł se Pan Jezus na odpust do Mstowa, a drogi nikaj nie było, ino piachy srogie a parzące, bo słońce przypiekało i gorąc był taki, jak kieby przed burzą...
A cienia nikaj, ni osłony.
Pan Jezus szedł z cierpliwością wielką, bo do lasu było jeszcze kawał drogi, ale że już tych świętych nóżków nie czuł z utrudzenia i pić mu się okrutnie chciało, to se raz wraz przysiadał na wydmach, chocia tam i barzej przygrzewało i rosły same ino koziebródki, a cienia było tyla, co od tych poschniętych badyli dziewan, że i ptaszekby się nie schronił...
Ale co przysiadł, to i nie odzipnął nawet rzetelnie, bo zaraz Zły, jako ten jastrząb paskudny, co bije zgóry w ustałego ptaszka, tak ci on zapowietrzony bił racicami w piach, a tarzał się, jako to bydlę, że taka kurzawa, taka ćma się podnosiła, co i świata widać nie było...
Pan Jezus, choć mu piersi zapierało i ledwie się już ruchał, to wstawał i szedł, a ino się pośmiewał z głupiego, bo przeciech wiedział, że Zły chciał mu zmylić drogę, coby nie szedł na odpust na zbawienie grzesznego narodu...
I szedł Pan Jezus... szedł... aż i przyszedł do lasu...
Odpoczął se w cieniu niezgorzej, ochłodził wodą i coś niecoś z torby przegryz, potem wyłamał niezgorszy kijaszek, przeżegnał się i wlazł w bór.
A bór był stary i gęsty, a błota nieprzebyte, a chrapy i oparzeliska takie, że musi sam Zły tam domował, a gąszcze, że i niektóremu ptakowi łacno przemknąć się nie było. Jeno Pan Jezus wszedł, a tu kiej Zły borem nie zatrzęsie, kiej nie zacznie wyć, kiej nie pocznie łamać chojarów — a wiater, jako że to jeno parob piekielny, pomagał w te pędy i rwał suszki, rwał dęby, rwał gałęzie i huczał i hurkotał po borze, jako ten głupi.
Ciemność się stała, że chocia oko wykol — a tu szum, a tu trzask... a tu zawierucha... a tu jakieś zwierzaki, pomioty diabelskie wyskakują i szczerzą kły... i warczą... i straszą... i świecą ślepiami, i... ino... ino chycić pazurami, ale juści, że nie śmiały, bo jakżeby... Pan ci Jezus był w swojej świętej osobie...
Ale i Panu Jezusowi dość było tego głupiego strachania i, że pilno na odpust, to przeżegnał bór i zaraz wszystkie Złe i ze swojemi kumami przepadli w oparzeliskach.
Ostał się ino taki dziki pies, bo w ony czas pieski nie były jeszcze z ludźmi pobratane.
Ten ci to pies ostał i leciał za Panem Jezusem, szczekał, to docierał do świętych nóżek jego, to udarł zębami za porteczki, to kapot mu ozdarł i za torby chytał i sielnie się dobierał do mięsa... ale Pan Jezus, jako że był litościwy i krzywdy nijakiemu stworzeniu zrobićby nie zrobił, a mógł go kijaszkiem przetrącić, abo i zasie samem pomyśleniem zabić, to ino powieda:
— Naści głupi chlebaszka, kiejś głodny — i rzucił mu z torby.
Ale pies się rozeźlił i zapamiętał, że nic ino kły szczerzy, warczy, ujada, a dociera i całkiem już psuje Jezusowe porteczki.
— Chlebam ci dał, nie ukrzywdził, a obleczenie mi rwiesz i szczekasz po próżnicy. Głupiś, mój piesku, boś pana swego nie poznał. Jeszcze ty zato człowiekowi odsłużysz i żyć bez niego nie poradzisz... — powiedział Pan Jezus mocno, aż pies siadł na zadzie, potem zawrócił, ogon wtulił między nogi, zawył i kiej ogłupiały pognał w cały świat.
A Pan Jezus przyszedł na odpust.
Na odpuście narodu, jak drzew w boru; abo tej trawy na łąkach — aże gęsto.
Ale w kościele było pusto, bo w karczmie grali, a przed kruchtą cały jarmark i pijaństwo, i rozpusta, i obraza boska, jako to i w te czasy bywa.
Wychodzi Pan Jezus po sumie i patrzy, aż tu naród, kiej to zboże pod wiatrem, to w tę, to w oną stronę się kolebie i ucieka, a niektóry z biczem bieży, kto żerdkę z płotu wyciąga, kto znów po kłonice sięga, a inszy zasię i kamienia szuka, a baby w krzyk i na płoty się drą, to na wozy, a dzieci w bek, a wszyscy krzyczą:
— Wściekły pies, wściekły pies!
A pies środkiem ludzi, kieby znagła rozstąpioną ulicą, gna z wywieszonym ozorem i wprost na Pana Jezusa.
Nie uląkł ci się Pan nasz, nie... poznał, że to ten sam piesek z boru, to ino rozpostarł tę swoją świętą kapotę i powieda do zwierza, któren znagła przystanął:
— Pójdź tu Burek, przespieczniejszyś ty przy mnie, niźli w borze.
Okrył go kapotą, ospostarł nad nim ręce i powiada:
— Nie zabijajcie go ludzie, bo to też stworzenie boskie, a biedne jest, głodne, zgonione i bezpańskie.
Ale chłopi jeli krzyczeć, jeli wydziwiać, a mamrotać i trzaskać kłonicami o ziemię: że to zwierz dziki i wściekły, że im już tyla gąsków i owieczek porwał, że cięgiem szkody czyni a i człowieka uszanować nie uszanuje, ino zaraz kłami... że nikt bez kija na pole nie wyjdzie, bo bez tego piekielnika przespieczności nijakiej niema... że zabić go trza koniecznie...
I chcieli przez moc psa z pod Pana Jezusowej kapoty wziąć, a zakatować.
Aż się Pan Jezus ozgniewał i krzyknął:
— Nie ruchaj jeden drugi! To się łajdusy i pijanice psa boita, a Pana Boga to się nie boita, co?..
Odstąpili, bo mocno rzekł, a Pan Jezus im dalej powieda — że są łajdusy... że przyszli na odpust, a piją ino po karczmach, a Boga obrażają, a pokuty nie czynią i przeklętniki są, a katy jedne la drugich, złodzieje, bezbożniki i kara boska ich nie minie.
Skończył Pan Jezus, podniósł kijaszek i chciał odejść...
Ale już go naród poznał i kiej nie rymnie przed nim na kolana, kiej nie rykną płaczem i kiej nie zaczną skomleć...
— Ostań z nami, Panie! Ostań, Panie Jezu Chryste! Ostań! A to ci wierne będziemy, kiej ten pies... pijanice my, bezbożniki my, złe my ludzie, ale ostań, ukarz, bij, ale ostań, sieroty my opuszczone, ludzie bezpańskie... — i tak płakali, tak żebrali, tak całowali go po rękach i po tych nogach świętych, że zmiękło serce pańskie, ostał z nimi przez parę pacierzów, nauczał, rozgrzeszał i błogosławił wszystkiemu.
A potem, kiedy już odchodził, to powiada:
— Krzywdę wam czynił pies? Odtąd wam odsługiwać będzie. I gąsków popilnuje i owieczki oganiał będzie i jak się jeden albo drugi schlasz — chudoby i dobytku stróżem będzie a przyjacielem.
Ino go szanujta i krzywdy mu nie czyńcie.
I odszedł Pan Jezus we świat tyli.
A obejrzy się — Burek siedzi tam, gdzie go obronił.
— Burek, a pódzi ze mną, cóżto, sam głupi ostaniesz?..
I pies poszedł i już szedł wszędy za Panem i taki cichy, taki czujny, taki wierny, kiej parobek najlepszy.
I poszli już wszędzie razem.
I bez bory szli i bez wody — całym światem.
A że nieraz i głód był, to piesek ptaszka jakiego wytropił, to gąskę albo baranka przyniósł i tak se społecznie żyli.
A często gęsto, kiedy Jezusiczek strudzony spoczywał, to Burek odganiał złych ludzi, abo i zwierza dzikiego i nie dał Pana naszego, nie...
Kiej przyszedł czas, że Żydy paskudne i one faryzeje srogie wiedły Pana na umęczenie — to Burek rzucił się na wszystkich i jął gryźć i bronić, jak tylko umiała biedota kochana.
A Jezus mu rzekł z pod drzewa, które dźwigał na mękę swoją świętą:
— Sumienie barzej ich gryźć będzie... a ty nie uredzisz...
I kiej umęczonego powiesili na krzyżu, to Burek siadł i wył...
...drugiego dnia, kiej wszystkie ludzie poodchodzili, że już ani Panienki Najświętszej, ni apostołów świętych nie było... to ostał ino Burek...
...lizał raz wraz te święte, przebite goździami, konające nóżki Panajezusowe i wył... wył... wył...
...a kiej już trzeci dzień nadszedł... przecknął Pan Jezus i patrzy, a tu nikogo wpodle krzyża... ino jeden Burek skamli żałośliwie i tuli się do jego nogów...
...to Pan nasz Jezus Chrystus przenajświętszy pojrzał miłościwie na niego w tej godzinie i rzekł ostatnim tchem:
— Pójdź Burek ze mną!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I piesek w to oczymgnienie puścił ostatnią parę i poszedł za Panem.
Amen.
— Tak było, jakom rzekł, ludzie kochane! — powiedział łagodnie, skończywszy, przeżegnał się i poszedł na drugą stronę, gdzie mu już Hanka spanie narządziła, że to wielce był utrudzon.
Głuche milczenie zaległo izbę. Rozważali se wszyscy tę dziwną historię, a dziewczyny niektóre, jak Jagusia, Józka i Nastka, to obcierały ukradkiem oczy, bo tak je rzewnością przejęła dola Pańska i ta Burkowa przygoda; a samo już to, że się taki pies znalazł we świecie, co lepszy był od ludzi i wierniejszy Panu, zastanowiło wszystkich niemało... i poczęli zwolna, pocichu jeszcze czynić uwagi różne i dziwować się nad tem zrządzeniem boskiem, aż Jagustynka, która była pilnie słuchała, podniesła głowę, zaśmiała się urągliwie i powiada:
— Baj baju, chłop śliwy rwie, a ino ich dwie! Ja waju lepszą powiem przypowiastkę, o tem, skąd się wół wziął człowiekowi:
Pan Bóg stworzył byka.
I byk był.
A chłop wziął kozika,
Urznął mu u dołu
I stworzył wołu —
. . . i wół jest!
Izba też cała gruchnęła śmiechem, i wnet posypały się żarty, to gadki, to przypowiastki różne.
— Jagustynka to wszystko wiedzą...
— Jakże, wdowa po trzech chłopach, to i nauczna.
— Juści, jeden ją uczył rano biczyskiem... drugi w połednie rzemieniem, a trzeci na odwieczerz często gęsto kłonicą poganiał... — wołał Rafałów.
— Poszłabym i za czwartego, ale nie za ciebie, boś za głupi i chodzisz usmarkany kiej żydziak.
— Jak temu psu Jezusowemu było przez pana, tak kobieta obyć się nie obędzie bez bicia... to i Jagustynce markotno... — rzucił któryś z parobków.
— Głupiś... bacz ino kiej niesiesz ojcowe ćwiartki do Jankla, by cię nikt nie widział, a wdowieństwu daj spokój, to nie na twój rozum — warknęła ostro, aż przymilkli, bo bali się, że w złości wszystko głośno wypowie, co tylko wie, a mogła wiedzieć sporo. Przekorna baba była, nieustępliwa i o wszystkiem mająca swoje powiedzenie, nieraz takie, że aż ludziom skóra cierpła i włosy wstawały na głowie, bo nic nie uszanowała, nawet księdza i kościoła, że już nieraz ją Dobrodziej napominał i do opamiętania przynaglał, nie pomogło, a potem ino po wsi mówiła:
— I bez księdza każden do Pana Boga trafi, niech jeno będzie poczciwy; gospodyni lepiej mu pilnować, bo z trzeciem chodzi i znowu gdzie zgubi...
Taka była Jagustynka...
Rozchodzić się już mieli, kiedy wszedł wójt z sołtysem, obchodzili chałupy, żeby jutro, podług rozkładu wychodzili na szarwark, na drogę za młyn, rozmytą przez deszcze...
Ale wójt przódzi, skoro jeno wszedł, rozłożył ręce i wykrzyknął:
— Same najpierwsze dziewczyny jucha stary se zwołał!
Jakoż prawdę rzekł, bo były same gospodarskie córki, rodowe — i z wianem.
Boryna gospodarz był przecież pierwszy na całą wieś, to jakże, dziewki służebne, komornice albo biedotę taką, co to w dziesięcioro wisi u krowiego ogona — zwoływałby do siebie i zapraszał!
Wójt pogadał ze starym na osobności, ale tak cicho, że nikt nie usłyszał, pośmiał się z dziewczynami i poszedł rychło, bo jeszcze całe pół wsi zwoływać miał na jutro. Wkrótce też i zaczęli się rozchodzić wszyscy, że to późno było a i kapusty prawie już zbrakło do obierania.
Boryna dziękował wszystkim a każdemu zosobna, i co starszym kobietom otwierał drzwi i wyprowadzał...
Jagustynka na odchodnem rzekła w głos:
— Bóg zapłać za ugoszczenie, ale dobrze całkiem nie było.
— Hale! no...
— Gospodyni brak wam, Macieju, a bez to nijakiego porządku nie może być...
— Co robić, moiściewy, co robić, zrządzenie już takie boskie, że pomarła...
— Mało to dziewczyn! A dyć w każden czwartek ino wypatrują po wsi, czy swaty od was nie idą do której... — mówiła chytrze, ciągając go za język, ale Boryna, choć i miał już odpowiedź, podrapał się tylko po głowie i uśmiechał a szukał bezwiednie oczami Jagusi, która zabierała się do wyjścia...
Na to i czekał Antek, przyodział się nieznacznie i wyszedł naprzód.
Jaguś sama szła do domu, bo inne mieszkały w drugiej stronie, ku młynowi.
— Jaguś! — szepnął, wychylając się z ciemności z pod płota jakiegoś.
Przystanęła, poznała głos jego i poczęła ździebko dygotać.
— Odprowadzę cię, Jaguś! — Obejrzał się — noc była ciemna, bez gwiazd, wiatr huczał górą i miotał drzewami.
Objął ją wpół mocno i tak przytuleni do siebie zginęli w ciemnościach.