Chrobry/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Chrobry | |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1919 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W nurtach Elby i Sali, wśród dnieprowych wód fali |
A gdy z wrogów pogromu wrócił wreszcie do domu |
Na Wawelu nad Wisłą gród prastary, odwieczny, niegdyś zamek królewski.
U stóp góry szeroko rozkłada się miasto i płynie ulicami we wszystkich kierunkach. Życie w niem tętni od samego świtu ciężkim turkotem wozów, dzwonkami tramwajów, gwizdkami fabryk, gwarem robotników, ruchem młodzieży szkolnej, wystawami sklepów. Miasto żyje, weseli się, płacze, zabiega, walczy, tryumfuje lub skarży się głośno, jaśnieje cnotą lub krwawi występkiem, — żyje.
A stary, stary zamek na wysokiej górze patrzy na to od wieków, poważny, milczący.
Czego on nie pamięta! Te wielkie komnaty, w których śpi echo tysiącznych odgłosów: chrzęstu rycerskiej zbroi, szczęku mieczów, pokrzyków groźnych, tryumfalnych pieśni, i rozpaczliwych żalów i cichego jęku. Wszystko to brzmiało w tych murach milczących, — a dzisiaj gdzie te głosy?
Obok zamku świątynia, niby skamieniała modlitwa całych wieków. Półmrok w niej zamyślony, poważny i cichy. Z grobowców i pomników patrzą marmurowe twarze wielkich synów ojczyzny, którzy oddali jej życie, — ich czyny opiewają milczące napisy. Na środku srebrna trumna, jak ołtarz ofiarny, który dźwigają czterej aniołowie, — to szczątki męczennika, patrona tej ziemi.
I wielka cisza.
Niekiedy uroczyście z katedralnej wieży ozwie się głos spiżowy starego Zygmunta, lecz i te dźwięki zda się przepojone tęsknotą jakąś, głęboką zadumą, nie tak, jak ongi kiedy »w przepaści błękitu wylał pierwszy hymn Bogu, jak chóry aniołów,
Głos leciał w górę w pełnych, brzmiących kołach,
I wstęgę dźwięków jak piorun rozwinął,
Rozbudził echa po gór chmurnych czołach
I do stóp Boga zapłynął!«
..................
(Wasilewski.)[3]
A pod Wawelem groby.
Milczące podziemia, gdzie nie przenika ani promień słońca, ni echo życia, które wre na ziemi. Tu wieczna ciemność i wieczne milczenie. Wtedy tylko zaświeci słaby blask pochodni i słychać ciche szepty i stąpania, gdy ktoś z żyjących pragnie spojrzeć na te szczątki wielkiej przeszłości i minionej chwały.
»Tutaj śpią króle-mocarze,
Poigrał czas z ich potęgą,
W proch chrobre rozsypał twarze
I pleśni opasał wstęgą;
A w ich zbutwiałej prawicy
Rdzewieje klinga szablicy.
(Wasilewski.)[4]
To ludzie widzieć mogą.
Ale głębiej pod ziemią, w pieczarach nieznanych, gdzie nie postała nigdy stopa śmiertelnika, jest inny zamek królewski, wspanialszy.
Nie budowała go ręka człowieka, nie ludzkie siły wzniosły olbrzymie sklepienia i potężne kolumny. Szereg komnat jaśnieje też nieziemskiem światłem, w którem igrają tęcze z purpury i złota, lśnią iskry stali i błyski żelaza.
Ściany tam zdobią tarcze i sztandary, prastare karabele, hełmy i pancerze; z kosztownych rękojeści bije blask drogich kamieni i tysiącem barw świetlnych mieni się w powietrzu.
Pośrodku stoły dębowe, złotogłowiem zasłane, na nich miód stary w kosztownych puharach.
Dokoła stołu zasiedli królowie, w godowych szatach, w płaszczach purpurowych, korony na ich czołach, wyraz powagi na licu, a berło władzy w dłoni.
Siedzi Lech stary, Krakus, Wanda, Piast kołodziej, Mieczysław z krzyżem, Chrobry ze Szczerbcem u boku, Krzywousty z Żórawiem, którym gromił wrogów w 47 bitwach, Łokietek, co 3 razy na tron wracał, Król chłopów i Jadwiga, Jagiełło, dwóch Zygmuntów, Stefan Batory, Sobieski, pogromca Turków i obrońca wiary, i wielu innych, o twarzach mniej jasnych, mniej królewskiem spojrzeniu.
Siedzą i gwarzą o tem, co słychać na ziemi; czasem łza błyśnie w zmartwiałej źrenicy, czasem rozświetli ją uśmiech radości, strzeli z niej promień dumy, lub ból ciężki, głuchy posępnym cieniem zasępi oblicze.
Cóż to za odgłos aż tu zbudził echa, aż królowie powstali z purpurowych tronów i zgodnym hymnem wtórzą ziemskiej pieśni? — To głos Zygmunta tak potężnym dźwiękiem wydzwonił — jak co roku — uroczystą chwilę Narodzenia Dzieciątka w Betleem.
Przebrzmiała pieśń z ostatniem uderzeniem dzwonu, echo w oddali milknie, — królowie znowu zasiedli u stołu, tylko Bolesław Chrobry, na Szczerbcu oparty, stoi i czeka.
Zatętniała ziemia, zachrzęściały pancerze, słychać głuche uderzenia: ktoś kołacze do wrót podziemnego zamku.
Wielki król ruszył z miejsca i dąży ku wyjściu: wszak to jego rycerze, jego nieśmiertelni towarzysze bojów i chwały.
Dotknięciem Szczerbca rozwarł potężne podwoje i stoi przed nimi w blasku nieśmiertelnym.
Tak patrzą na się chwilę.
Hufiec rycerzy w żelaznych zbroicach, na żelazem okutych koniach, w oznaczonej godzinie stanął przed swym wodzem, oczekuje rozkazu.
— Czy już czas, królu, panie nasz? — pytają.
— Nie wybiła jeszcze godzina, rycerze moi, wojownicy moi! — odpowiada Bolesław.
I zapadają się ciężkie zapory, odcięły znowu wodza od rycerzy, i hufiec zbrojny spieszy napowrót, skąd przybył.
Spieszy ku Tatrom śnieżnym i uśpionym. Tam w głębokiem podziemiu pod sennym Giewontem, a może w Kościeliskiej pod Pisaną (bo tego nikt nie zbada z żyjących na świecie), śpi rycerstwo Chrobrego. W zbroi i z mieczem w dłoni śpią tak od wieków, wsparci o grzywy swych koni.
I tylko raz do roku, kiedy dzwon Zygmunta uderzy godzinę Narodzenia Pana, a pierwsza gwiazda zabłyśnie na niebie, słychać w podziemiu głuchy chrzęst i łoskot. To rycerstwo dosiada żelaznych rumaków i spieszy do Krakowa, by w podziemnym zamku stanąć na chwilę przed obliczem wodza i z ust jego usłyszeć rozkaz.
Dotąd odsyła ich wódz ukochany na dalszy sen-spoczynek, — ale może już dzisiaj wybiła godzina, bo mówi przecież stara przepowiednia, że gdy na całym świecie wybuchnie wojna święta, wtedy Bolesław Chrobry zbudzi swych rycerzy. Wyjdą z tatrzańskich pieczar niezwyciężone zastępy, a Wielki Król nie schowa już Szczerbca do pochwy, dopóki na całej ziemi nie zapanuje pokój, miłość i szczęście.
Rycerze Chrobrego piękną zostawili pamięć, skoro lud oczekuje na ich przebudzenie, by sprawiedliwość zapanowała na ziemi, — w znacznej jednak mierze jest to zasługą ich wodza. Bolesław nagradzał męstwo, sile i odwadze dawał szlachetne pole walki w obronie kraju, ale zarazem wymagał karności, karcił nieposłuszeństwo, a dla występnych bardzo surowym był sędzią.
Jest naprzykład podanie, iż w czasie pokoju rozmieszczone po grodach królewskich rycerstwo przez swawolę czy chciwość zaczęło napadać podróżnych, wydzierając im własność, a nawet i życie.
W owych czasach było to rzeczą zwyczajną, w Niemczech rycerze bogacili się taką zdobyczą, ale Bolesław, mądry i sprawiedliwy monarcha, na wieść o tem uniósł się gniewem.
On kocha swych rycerzy, ale nie rozbójników, mordujących bezbronnego i słabszego. On chce, aby kraj jego był bezpieczny, gościnny dla swoich i dla obcych. Wszakże po to budował drogi, aby zachęcić do przyjazdu kupców, ułatwić tak potrzebny handel. Swawolna napaść odstraszy każdego, a ileż razy staje się przyczyną wojny, odwetu, klęski?
To też surowo skarcił te rozboje i na przyszłość zagroził śmiercią winowajcy.
Czy to nie wiedząc o tem, czy przez lekkomyślność dwaj bracia, młodzi rycerze, dopuścili się znowu rabunku. Sądzili pewno, że się to ukryje.
Nie ukryło się jednak. Król surowy i zapalczywy rozkazał obu natychmiast ściąć głowy. Niech ten przykład odstraszy innych.
W milczeniu wysłuchali groźnego wyroku. Nikt nie odważył się prosić za nimi, bo król w gniewie nie znosił żadnego oporu. Więc szli oddać głowy za chwilę swawoli, młodzi, zdrowi, odważni. Żaden z nich nie miał jeszcze lat 20.
Upłynęło lat parę.
Król ucztował z drużyną przed nową wyprawą. Ze wszystkich stron ściągali do niego rycerze, a wszyscy pełni męstwa i odwagi. Bolesław witał przybyłych gościnnie, spoglądał na nich z dumą i miłością: oto obrońcy kraju, towarzysze trudów, jego chwała i sława; za ojczyznę oddają krew i życie, weselą się dzisiaj, a iluż nie wróci do domu?
Przy stole gwar panował: liczono obecnych, mówiono o tych, którzy jeszcze nie przybyli, ktoś wspomniał o ukaranych młodzieńcach. Szkoda ich: byli młodzi i odważni, kochali kraj i króla, mogli być pożyteczni. Marnie zginęli.
Król westchnął głęboko i zasępił oblicze.
Spostrzegła to królowa i spytała:
— Czy radbyś, mężu, widzieć ich jeszcze przy życiu?
— Tak — rzekł Bolesław — szkoda krwi i sił młodych, niechby je oddali na służbę krajowi.
Wtedy królowa schyliła się do nóg mężowi, wyznając, że ocaliła młodzieńców, że dotąd żyją, ukryci w klasztorze, pokutując surowo za swe przewinienie.
— Chcesz im przebaczyć, panie? Wszystko w twojej mocy...
Król był rad i wzruszony; żonę uściskał, posłał gońca po uwięzionych, a gdy stanęli przed nim pełni skruchy, przebaczył winy, kazał dobijać się sławy, wiernie służąc ojczyźnie.
I pozyskał w nich dzielnych rycerzy, których dla tego dziwnego zdarzenia zwano powszechnie: bracia zmartwychwstańcy.
Gdy św. Wojciech zamordowany został przez Prusaków, którym niósł światło nauki Chrystusa, Bolesław Chrobry postanowił wykupić ciało męczennika i złożyć w Gnieźnie, w kosztownym grobowcu.
Tym sposobem pragnął oddać cześć świętemu i pozyskać jego błogosławieństwo dla kraju.
Posłał więc rycerzy z bogatymi dary w złocie, srebrze, tkaninach, broni. Złożono je na wadze, a na drugiej szali zwłoki świętego.
Ku zdumieniu jednak chrześcijan i pogan szala ze złotem i srebrem podniosła się w górę, jakby nic nie ważyła w porównaniu z ciałem męczennika.
Dorzucają na nią, co kto ma przy sobie, ale daremnie: to są tylko dary, ofiara przecież więcej u Boga ma znaczenia, więcej nieskończenie waży.
Jakże więc spełnią rozkaz swojego monarchy?
Wtem wysuwa się z tłumu uboga wdowa, chrześcijanka. Tak gorąco pragnęła, by ciało świętego wykupione zostało z rąk niewiernych i uczczone pogrzebem chrześcijańskim, — tak gorąco tego pragnęła! Gdyby miała skarby, oddałaby je za nie, oddałaby tak chętnie, — możeby przeważyły szalę? Ale nic nie ma. Oto dwa pieniążki, cały jej majątek; dwa pieniążki, w ciężkim trudzie zarobione, może na chleb dla dzieci, — niech je Bóg przyjmie, bo więcej nic nie ma; oddałaby przecież choćby życie własne, gdyby potrzebne było.
Rzuca małe pieniążki na szalę pełną złota, — niewielka to ofiara, ale prosto z serca, a Bóg serca nasze ocenia.
I oto cud!
Szala ze złotem opada, opada do samej ziemi. Zdejmują srebro, złoto, dwa pieniążki wdowy mają tę samą wagę, co ciało świętego, bo także są ofiarą.
Pielgrzymka cesarza Ottona III do Gniezna nie jest podaniem, ale faktem historycznym, mającym jednak wiele cech podania, ponieważ początkowo przechowały się o tem zdarzeniu tylko ustne opowieści.
Za panowania Bolesława Chrobrego przypadał rok 1000 od Nar. Chr. Ludzie wyobrazili sobie, że w tym właśnie roku nastąpi koniec świata, i starali się przygotować na straszliwy sąd ostateczny przez odpokutowanie tu na ziemi za popełnione grzechy. Każdy poczuwał się do jakiejś winy, więc by oczyścić dusze, sypano hojne jałmużny, fundowano klasztory i kościoły, odprawiano pielgrzymki do miejsc świętych.
Dowiedziawszy się o męczeństwie św. Wojciecha, cesarz niemiecki, Otto III, postanowił odbyć pielgrzymkę do jego grobu w Gnieźnie, aby wymodlić sobie odpuszczenie grzechów i błogosławieństwo. Ale przy tej sposobności chciał także poznać polskiego księcia Bolesława, o którego waleczności i rozumie wiele mu opowiadano.
Dowiedziawszy się o tem, Chrobry postanowił jak najświetniej przyjąć najpotężniejszego w Europie monarchę, ażeby mu okazać zarówno bogactwa swego kraju, jak siłę zbrojną i swoją powagę.
Już na granicy Polski oczekiwano gościa, i gdy ukazał się cesarz w licznym orszaku duchowieństwa i rycerzy, natychmiast przystąpili do niego przewodnicy, aby w nieznanym kraju wskazać mu najlepsze drogi lub przeprowadzić przez olbrzymie puszcze. Wkrótce pojawiły się poczty rycerskie.
Były to mniejsze i większe oddziały, prowadzone przez możnych panów i wodzów, złożone z ludzi rosłych, silnych i wytrwałych, w żelaznych zbrojach, lśniących w blasku słońca, w piórami zdobnych hełmach, przepysznych pancerzach, uzbrojeni w miecze, kopje, topory, z jaskrawo malowanemi tarczami.
Oddziały te towarzyszyły cesarzowi w dalszej podróży aż do Gniezna.
Przybywało ich coraz więcej, coraz inaczej zbrojnych. Po obu stronach drogi widział Otto te drużyny i podziwiać je musiał. Czuł się otoczonym dokoła wielką siłą doskonałego rycerstwa i rozumiał, jaką korzyść przynieść może podobny sprzymierzeniec, jak niebezpiecznym byłby wróg tak silny.
Gdy dano znać, że cesarz zbliża się do Gniezna, sam Bolesław z najokazalszą drużyną wyjechał naprzeciwko, aby powitać dostojnego gościa i wprowadzić go do stolicy.
U bram Gniezna cesarz zsiadł z konia, ponieważ pragnął pieszo odbyć resztę drogi. Podanie mówi, że z tego powodu Bolesław kazał suknem, a nawet czerwonem, wysłać ulice Gniezna, po których szedł pobożnie do świętego grobu ówczesny opiekun całego chrześcijaństwa.
W kościele pośród świateł zapalonych stała srebrna trumna kosztownej roboty ze szczątkami św. męczennika.
Cesarz padł na kolana i modlił się długo, ze skruchą i żarliwością.
Gdy opuścił świątynię, Bolesław, jako gościnny gospodarz, zaprosił gościa do zamku swojego na ucztę.
Zamek czy pałac, a właściwie dom obszerny, był drewniany, — komnaty duże, by pomieścić mogły zawsze liczne rycerstwo Bolesława. Teraz przybrano je bardzo odświętnie.
Na ścianach rozwieszono kosztowne kobierce, umajono je zielonością, a wśród gałęzi lśniły pozłociste zbroje, pancerze i kolczugi, czyli koszulki z drobnych żelaznych kółek, hełmy ze spuszczonemi przyłbicami, różnobarwne tarcze, miecze o rękojeściach wysadzanych drogimi kamieniami, włócznie z proporczykami barwnymi, kosztowne rzędy na konie.
Według wielkości komnat poustawiano w nich stoły dębowe, obrusami białemi lub kobiercami zasłane, a na nich umieszczono misy, półmiski, dzbany, puhary, kubki, najrozmaitszej wielkości i kształtów, wszystkie ze złota i srebra.
Na misach i półmiskach leżały pieczone i gotowane potrawy: wołowina, wieprzowina, baranina, drób domowy i ptactwo, zwierzyna leśna: sarny, jelenie, dziki, zające, kasza, chleb biały i razowy. W dzbanach i puharach złocił się miód i wino, piwo i kwasy rozmaite.
Pod ścianą stały beczki z napojami, a przy nich podczaszowie i mnóstwo pachołków do nalewania i roznoszenia dzbanów.
Inni trzymali olbrzymie pochodnie, które o zmroku błysną krwawym ogniem.
Spojrzał cesarz dokoła i zdumiał się znowu. Nielada to bogactwa były przed nim, nie lada kto posiadać mógł skarby podobne!
Rozpoczęła się uczta. Znikały stosy zwierzyny i ptactwa, dolewano miodu i wina, zabłysły weselem oczy, rozjaśniły się wszystkie twarze, a choć nie wszyscy mogli porozumiewać się z sobą z powodu różnicy języka, gwarno stawało się w izbach.
W najokazalszej komnacie, na purpurowem krześle siedział cesarz w koronie i cesarskim stroju. Obok Bolesław, dalej duchowieństwo, niemieccy goście, polscy dostojnicy, książęta.
Tłumacze pomagali do rozmowy, — najbieglejszy stał za krzesłami cesarza i Bolesława.
Cesarz dopytywał ciekawie o wszystko: o wielkość kraju, podbite ziemie, ich bogactwo, ludność, jej zajęcia, grody, liczbę rycerstwa. Bolesław odpowiadał chętnie: chciał, aby cesarz mógł ocenić jego siły.
Gdy skończyła się uczta, Chrobry rozkazał dworzanom zdjąć ze ścian kosztowne zbroje i kobierce, zebrać ze stołów złote i srebrne naczynia, i wszystko zanieść do komnat cesarskich w podarunku dla jego dworu.
Ale nazajutrz, gdy po nabożeństwie cesarz znowu przybył na ucztę, zastał dworzec przybrany niemniej świetnie, a po uczcie znów wszystko otrzymał w hojnym darze.
Cesarz opuszczał Gniezno dnia trzeciego. Przecie za takie przyjęcie odwdzięczyć się po cesarsku wypadało, — a przytem wiedział teraz, że Bolesław jest sąsiadem, którego pomoc bardzo może mu się przydać, to też zapragnął szczerze się z nim zaprzyjaźnić.
Więc za bogate dary złożył Bolesławowi w ofierze święte relikwie, — ustanowił w Gnieźnie arcybiskupa polskiego, a tym sposobem uwolnił polskie duchowieństwo od zależności względem arcybiskupa niemieckiego, — wreszcie na znak przyjaźni i braterstwa zdjął z głowy własną koronę i na głowę Chrobrego ją włożył, nazywając go imieniem króla.
— Nie godzi się tak potężnego władcę nazywać hrabią, jako swego sługę — powiedział — życzę ci pomyślności, królu Bolesławie.
Nie była to koronacja, gdyż ta odbywała się w kościele i stanowiła obrządek religijny, ale dar cesarski upoważniał Bolesława do uroczystej koronacji.
Bolesław musiał być zadowolony: przyjaźń z cesarzem i dla niego była pożądaną: zabezpieczony od Niemców, mógł teraz spokojnie rozszerzać swoje państwo, łącząc w jedną całość bratnie słowiańskie ludy.
Więc odwdzięczył się znowu wspaniałymi upominkami, szczerze okazywał Ottonowi przyjaźń i z licznym pocztem rycerstwa odprowadził go aż do granic swej ziemi.
Mieczysław I nie mógł wojować z Niemcami: wiedział doskonale, że ich nie pokona, że jest na to za słaby. Dlatego przyjął opiekę cesarza i udawał wiernego sługę, a uczył swoich sztuki wojowania.
I Bolesław nie miał ochoty do walki z tak potężnym nieprzyjacielem. Przyłączał sąsiednie słowiańskie plemiona, Pomorzan, Wiślan około Krakowa, zajął i Kraków, lecz z Niemcami starał się zawsze o zgodę.
Tymczasem kraj urządzał i powiększał zastępy rycerstwa: gromadził ludzi, zbroił, wynagradzał hojnie i uczył posłuszeństwa i karności. Miał rycerstwa wcale niemało, ale cesarz miał więcej, o, daleko więcej!
Więc rad był bardzo z przyjaźni Ottona, i szczerze go zmartwiła wieść o jego śmierci.
Bo następca Ottona był zupełnie inny. Dumny Niemiec nie chce przyjaźni z jakimś tam obcym władcą, wymaga od Bolesława posłuszeństwa, żąda hołdu, tembardziej, że polski książę chce zagarnąć Czechy, które go na tron zapraszają.
Cesarz Henryk II pozwoli Bolesławowi zasiąść i na czeskim tronie, ale pod warunkiem, że sam będzie jego zwierzchnikiem. Niech Bolesław go uzna swoim panem i przysięgnie mu wierność, — to właśnie znaczy: hołd złoży. Wtedy może panować i w Czechach i w Polsce jako cesarski sługa i poddany.
Bolesław odmówił hołdu: żadnego pana nie uzna nad sobą, jest królem niezależnym wszystkich słowiańskich plemion od Karpat aż do morza Baltyckiego, pod jego berłem połączonych.
Więc musiała zacząć się wojna. Chrobry jednakże umiał sobie radzić.
Nie zastępował wcale drogi cesarzowi, spieszącemu do Polski. Niech przyjdzie, niech go szuka. Niech przebrnie z swem rycerstwem nieprzejrzane puszcze, pełne srogiego zwierza, bagien, drzew zwalonych; niech sobie szuka drogi wśród pustkowia i tonie w nieprzebytych moczarach i błotach; niech pali wreszcie te liche osady, opuszczone przez ludność, gdzie nawet żywności nie znajdzie. Tu zaskoczy go zima, a mróz, głód i trudy lepiej od miecza zniszczą te zbrojne zastępy, uczynią łupem żarłocznego ptactwa.
Tutaj, dumny cesarzu, napróżno szukasz Bolesława. Obejrzyj się za siebie: on w twojem własnem państwie broi w twej nieobecności.
Rzeczywiście »lis chytry«, »gad obmierzły«, jak go nazywali Niemcy, przeszedł tymczasem Odrę i wzywa do powstania Słowian, zdawna tu zamieszkałych i w niemieckiej jęczących niewoli.
— Bracia! — woła — powstańcie. Przyszedłem wam na pomoc. Nauczę, jak się bronić i będziecie wolni.
Nie potrzebował tego dwa razy powtarzać, kiedyż może być dogodniejsza pora? Cesarza niema, wojsko zabrał z sobą, nigdy nie będzie łatwiej wypędzić tych ciemiężycieli.
Więc zabierają grody, powstaje Miśnia, Łużyce, Morawy, niby pożar kraj cały ogarnia powstanie, Niemców precz wypędzają aż za Łabę, Elbę.
Aż dowiedział się cesarz Henryk, gdzie szukać Bolesława. Wraca pospiesznie, ale już trochę zapóźno. Teraz dopiero zaczęła się wojna i trwała blisko lat 14. Różnie się tam zdarzało, naturalnie, ale cesarz wkońcu poprosił o pokój, bo nie mógł walczyć dalej.
Zjechali się z Bolesławem w Budziszynie i prawie wszystkie ziemie, które Bolesław zagarnął, przy Polsce pozostały. Na mapie naszego kraju za Chrobrego najlepiej to widać, jak daleko posunęła się tutaj granica. Ale nie zabraliśmy kraju niemieckiego, tylko słowiańskie ludy odzyskały wolność.
A prócz tego zdobyła Polska niepodległość. Już nie marzy cesarz o hołdzie, pragnie tylko spokoju, wypoczynku po długiej walce.
Pokój w Budziszynie zawarto 1018 r.
W nurtach Elby i Sali, wśród dnieprowych wód fali kto to słupy żelazne tam bije? To Bolesław, mąż chrobry, ludów swoich pan dobry.
Tak mówi stare podanie: po rozszerzeniu granic państwa swego po Elbę i Ossę w Niemczech, a po Dniepr na wschodzie, na znak swej władzy rozkazał Bolesław w dna tych rzek słupy żelazne powbijać.
Trudno odgadnąć, co oznaczać ma to podanie. Nie wydaje się prawdopodobnem, aby Bolesław rzeczywiście taki ślad panowania swego chciał zostawić. Nietrwały byłby i bezużyteczny. Prędzej może oznacza wiarę w trwałość jego czynów rycerskich i sławy wojownika.
O zdobyciu Kijowa mówi znów podanie, że wjeżdżając do miasta, na znak władzy król uderzył dobytym mieczem w t. zw. Złotą Bramę, skutkiem czego miecz się wyszczerbił.
Szczerbiec istniał rzeczywiście, — jako miecz pamiątkowy zwycięskiego wodza, używany był podczas koronacji królów polskich.
Wogóle rycerskich podań mamy z tych czasów wiele. Nietylko sam Bolesław zasłynął męstwem i odwagą, — wymagał tego od swych wojowników i słusznie był z nich dumny.
Opowiadają np., iż podczas wyprawy na Kijów zabito konia pod jednym z rycerzy. Koń padł, przygniatając jeźdźca, który nie mógł powstać tak prędko z powodu ciężkiej zbroi. A tymczasem obskoczyli go nieprzyjaciele. Widząc niebezpieczeństwo, rycerz odcina strzemię na długim rzemieniu i walczy niem tak skutecznie, że część wrogów pierzcha, a jednego z nich bierze jeńcem. Na pamiątkę tego czynu otrzymał na tarczy znak strzemienia (herb) i przezwisko Strzemieńczyka.
Inny rycerz uderzał znowu z taką siłą, że miecz pękł mu na dwoje. Król, walczący obok, podał mu natychmiast inny, i ten jednak pękł również, a mimo to rycerz wyszedł z walki zwycięzcą. Ten miał odtąd przezwisko Trzaska, a na tarczy dwa złamane miecze.
Te podania wskazują, w jaki sposób często powstawały t. zw. herby, t. j. znaki, którymi się rycerze odróżniali, jak my dziś nazwiskami, ponieważ były one dziedziczne i dzieciom przypominały chlubne czyny przodków.
Siła i waleczność wówczas były w wielkiej cenie, gdyż od nich zależało bezpieczeństwo kraju. Król potrzebował ciągle odważnych i silnych ludzi, bo jego wojownicy ginęli w nieskończonych bojach, w których krew przelewali, oddawali życie. Młode życie, pełne nadziei.
Lud kmiecy patrzał na tych obrońców z ufnością, czuł się pod ich strażą bezpieczny, a gdy którego zbrakło, układał legendy, gdyż łatwiej było wierzyć w sen wiekowy, niż w śmierć tych ludzi, w żelazo zakutych, potężnych, jak bogowie.
Dlatego wojsko Bolesława śpi dotąd w głębi Tatr.
Poranek, wiosna, dzień ciepły, słoneczny. Wszystko tchnie wonią, świeżością i szczęściem: poważne lasy gwarzą z cicha listeczkami, mienią się kwieciem łąki, zielenieją zboża, pluszczą rybki w błyszczącej, migotliwej fali, brzęczą owady, śpiewają ptaszęta — tysiące głosów, barw, blasków i woni, cała natura śpiewa cudowną pieśń wiosny: dzięki Ci, Panie, za życie, za nowe, piękne, jasne, słoneczne życie!
Pośród lasów na wzgórzu cichy klasztor.
Wysokie wieże strzelają ku niebu, dźwięczny głos dzwonu z wysokiej dzwonnicy płynie daleko na wioski i lasy, — w małym kościółku cisza, tylko przed ołtarzem migocze lampka drobna, tylko przez wysokie okna wpadają smugi złocistego światła, krzyżują się i łamią, i stubarwne tęcze rzucają na filary i ściany świątyni.
A za kościółkiem ogród, murami zamknięty, w murach okienka małe, na krzyż kratowane — to klasztor.
W ogródku kwitną drzewa owocowe, trochę kwiatów, warzywa i zioła lecznicze na starannie uprawnych grządkach. A zresztą pusto. Czasem po wązkiej ścieżce przesunie się w milczeniu cicha postać zakonnika; czasem usiądzie w cieniu rozłożystej lipy, — czasem zaroi się mały ogródek od tych postaci, schylonych na grzędach, pracujących zawsze w milczeniu, spokojnie, wytrwale.
W murach klasztoru także powaga i praca. Wzdłuż korytarza szereg małych celi, z których każda samotnem jest mieszkaniem mnicha. Tu twarde łoże, krzyż wielki na ścianie, niekiedy stolik — cały sprzęt stanowią. A dalej wielkie sale, także ciche i poważne: to miejsca wspólnej pracy warsztaty, uczelnie.
Tutaj z pobożną pieśnią wyrabiają sukna, szyją habity, przybory kościelne, — tam oprawiają księgi, tu robią koszyki, owdzie drewniane sprzęty.
W innej komnacie uczy się gromadka chłopiąt. Nie mają książek, tylko niewielkie tabliczki, woskiem pokryte, i cienkie pałeczki. Używają ich jednak rzadko, dla zapisania trudniejszego słowa, daty. Tylko nauczyciel książkę ma w ręku. Książkę łacińską. Czyta głośno zdanie, wyraźnie wymawiając każdy wyraz, — potem tłumaczy zwolna, objaśnia. Gromadka powtarza za nim każde słowo. Gdy zdanie zrozumieli, powtórzyli, powinni je już umieć, zapamiętać. Nauczyciel tłumaczy nowe.
Żaden z nich nie ma książki, a dlaczego?
Bo książka w owych czasach to rzecz bardzo droga.
Chodźmy na chwilę do bibljoteki klasztornej. Ogromne księgi stoją tu na półkach podobnych do szafy, osłoniętych z góry i z boków, leżą na wysokich drewnianych pulpitach, przykute do nich srebrnymi łańcuchy. Klasztor bogaty: jest ich więcej niż 20!
Ale jakie to książki! Wielkie, grube, ciężkie. Oprawa drewniana ze srebrnem okuciem, albo cała ze srebrnej blachy, — niekiedy pozłacana lub z kości słoniowej, wysadzana drogimi kamieniami, zamykana na srebrne klamry.
Cenne muszą być książki, gdy takiej sukienki uznano je godnemi? Bardzo cenne. Otwórzmy jedną. Nie z cienkiego papieru jej poważne karty, lecz z pięknego, grubego pargaminu, czyli gładko wyprawnej skóry. Taka kartka się nie rozedrze, jest mocna i trwała.
A litery? Niepodobne także do dzisiejszych: gotyckie, ozdobne, wielkie, rysowane ręką bardzo starannie i z niemałą sztuką.
Kaligrafia w owych czasach zaliczała się do nauk wyższych.
A koło liter jakież misterne rysunki, obrazki, malowidła. Widać, że ten, co pisał, kochał swoje dzieło, że nie żałował pracy, aby je uczynić pięknem, doskonałem, choć musiał wszystko stwarzać, zacząwszy od wzoru, a skończywszy na farbach, które sam wyrabiał z kwiatów, liści i soków roślin.
Oto widzimy kilku pracowników, zajętych przepisywaniem. Siedzą na nizkich ławkach, zwróconych do okna, skąd więcej światła wpada do komnaty, trochę mrocznej, pomimo że słońce na świecie. Przed każdym biała karta pargaminu, czarny inkaust[5], miseczki z farbami, pióra, pendzelki, nożyki, — a każdy zatopiony w swojej pracy, posuwa ręką zwolna, ze skupieniem myśli, z natężoną uwagą.
Upływają minuty i godziny, w sali milczenie, cisza, na każdej karcie coraz więcej znaczków, na bladych twarzach zapał lub zmęczenie, lecz pracują gorliwie dla dobra klasztoru, dla nauki, dla przyszłości.
Szczęśliwy ten, kto po długich latach takiej pracy doczeka radosnej chwili, że zbiorą jego kartki pargaminu, złączą je razem w kosztownej oprawie, i siwowłosy starzec ujrzy ukończone dzieło, nad którem przepracował całe życie.
A iluż to nie dokończy swojej pracy? Oczy odmówią posłuszeństwa, sił zabraknie. Wtedy nowy pracownik prowadzi ją dalej, a niezawsze do końca.
Więc myśląc o tem, pracują wytrwale w wielkiej klasztornej sali, gdzie ukradkiem przenika złoty promień słońca, choć tchnienie wiosny płynie przez kraty okienne i przynosi wieść o tem, co tam szumią drzewa, jak słońce złoci łany, jakie niebo piękne, jak cudny ten świat Boży.
Bolesława Chrobrego nazywają także Wielkim, zastanówmy się dlaczego, co wielkiego dla kraju zrobił.
1. Zobaczmy na mapie państwo Mieczysława I, a potem Bolesława. Chyba ze sześć razy większe. Jakim sposobem?
Połączył on w jedną całość sąsiednie państewka pokrewnych plemion słowiańskich, które były tak słabe, że niezawodnie wkrótce stałyby się łupem sąsiadów, a pod berłem polskiego króla bez żadnej krzywdy dla ludności, utworzyły wielkie i potężne państwo, mogące już obronić się od Niemców.
Pokrzywdzeni czuli się tylko kniaziowie tych ludów, bo im wydarto władzę. A nie mogli zrozumieć, że to było koniecznością, jedynym sposobem obrony. Bolesław w swojem państwie dał im najwyższe urzędy: wojewody, kasztelanów, podkomorzych i t. p. To późniejsi wielcy panowie, wielmoże, którzy się uważali za równych królowi.
2. Bolesław nietylko powiększył państwo polskie, lecz rozumiał, że dać mu trzeba granice naturalne, trudne do zdobycia dla sąsiadów, — dlatego kraj rozpostarł od gór aż do morza, od Karpat do Baltyku, a na zachodzie i wschodzie chciał oprzeć go o wielkie rzeki Dniestr i Łabę.
3. Przez zwycięskie walki z Niemcami uczynił Polskę państwem niezależnem, jakiem nie była dotąd.
4. Wewnątrz to państwo urządził rozumnie i zagospodarował. Ustanowił urzędników, pobudował grody, połączył je drogami, podniósł dobrobyt kraju, dbał o sprawiedliwość dla wszystkich, wymagał posłuszeństwa i porządku.
5. Szerzył w Polsce oświatę, sprowadzając uczonych mnichów i zakładając klasztory. Zakonnicy nietylko pisali pierwsze książki, ale uczyli ludność gospodarstwa, zakładali sady, wprowadzili znajomość różnych rzemiosł i dawali przykład pracy.
Tym sposobem z małego kraiku, jaki po ojcu odziedziczył, zrobił państwo wielkie, silne, niezależne, rządne i dążące do oświaty.
Czy więc zasługuje na to, aby go nazywać Wielkim?
Poeta Niemcewicz tak o nim pisze:
Był to król dobry, w boju tylko srogi,
Był sprawiedliwy i karał swawole,
Pod nim bezpiecznie i kmiotek ubogi
Orał swe pole.
Kilka lat upłynęło od śmierci Chrobrego, a już Polski poznać nie można. Gdzie ciche wioski i bogate drogi, kwitnące łany, spokojni mieszkańcy, wesołe śpiewy i zabawy?
Zamiast tego dokoła ruiny i zgliszcza: oto kościół spalony, krzyż połamany wśród gruzów, ślady chat, trupy, wycie wilków i stada wron, kraczących jak na pobojowisku. To Polska.
Co się stało? Zabrakło prawicy Chrobrego i jego mądrej woli.
Zaraz z tego zaczęli korzystać sąsiedzi, każdy pragnął odzyskać, co utracił, rozpoczęła się wojna. Syn Chrobrego, Mieczysław, stanął odważnie do walki, ale upokorzony, pokonany, z łaski cesarza wrócił na tron jako lennik, z rozpaczy wpadł w szaleństwo, umarł młodo. Więc kraj został bez pana, bo choć zostawił młodziutkiego syna, matka Niemka wywiozła go zaraz do Niemiec, oddała do klasztoru.
A w Polsce bezkrólewie. Niema władzy, niema porządku i każdy chce rządzić. A ukryci poganie szepczą, że winna temu nowa wiara. Obrazili się starzy bogowie i przez zemstę oddali nas w moc nieprzyjaciół.
Wyszli z odwiecznych lasów, gdzie się kryli dotąd, i wzywają lud na obronę starych bogów. Precz z krzyżem, co nam nieszczęście sprowadził!
I płoną wioski, grody i kościoły, giną chrześcijanie, bo nie mają wodza, a gdzie walczą, tam walka bratobójcza.
A poganie znaleźli wodza, który im obiecuje cześć dawnych bogów przywrócić.
To Masław. Osiadł w Płocku niby w stolicy, i garną się do niego ci, co chcą panować, co się lękają gwałtu i pragną bezpieczeństwa. Niechże starzy bogowie wrócą, jeżeli z nimi lepiej.
Trwało to lata całe, Masław czuł się coraz mocniejszy: lud go słucha, kto mu odbierze władzę?
Ciemny to musiał być człowiek, choć chytry: chrześcijan nienawidził lub udawał, że nienawidzi, żeby mieć za sobą pogan, i niewiadomo, czy mógł sobie wyobrażać, że stawi czoło Niemcom?
A tu właśnie od strony Niemiec jedzie drogą orszak rycerstwa, księża z krzyżem i młody, strojny pan na czele, o twarzy dobrej i łagodnej.
To Kazimierz, wnuk Chrobrego, powraca do kraju, ażeby go ratować od ostatniej zguby. Odnaleźli go polscy rycerze w klasztorze, błagali, by wrócił.
Niemcy dali mu pomoc, bo po matce to wnuk cesarski i hołdownik cesarza, inaczej być teraz nie może.
W każdym razie przynosi ład i spokój. Wieść o nim wiatr chyba roznosi po kraju, bo na drodze coraz liczniejsze witają go radośnie tłumy.
»A witaj nam, witaj, miły hospodynie!« — rozlega się pieśń, płynie, brzmi po całym kraju, a echo ją powtarza aż do dzisiaj.
Tylko Masław poddać się nie chce: łudzi się nadzieją, że stworzy sobie państwo na Mazowszu. Postanowił bronić się w Płocku, nie uznać księcia ani jego wiary.
Więc musiało wreszcie przyjść do krwawej bitwy. Masław zginął. Mazowsze wróciło do Polski, ale nie wróciły granice Chrobrego ani jego potęga.
Szczęściem narodu jest mądry i wielki monarcha.