Ciche wody/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ciche wody Tom II |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nie można sobie wyobrazić nic smutniejszego, nic silniéj do ziewania pobudzającego nad wieczory u księcia Ignacego. On sam na nich, jak wszędzie, bawił się doskonale, bo miał zawsze jakąś myśl, którą był niezmiernie zajęty, o któréj mówił wtajemniczonym i profanom, która go żywiła i rozgrzewała — lecz goście!!
Hrabina Laura niebywająca nigdzie prawie, szczególniéj wieczorami, dwa razy w tygodniu co najmniéj przyjeżdżała z synem do księcia i siadywała czasem do wpół do jedenastéj. Oprócz niéj, kilka poważnych dam z młodemi córkami, kilkunastu uczonych i literatów, kilku duchownych salon przyozdabiało. Honory jego robiła pani Szordyńska, niedająca się jeszcze zbyt emancypować księżniczce.
Ta zwykle zabawiała się z panienkami, a rzadko kto z mężczyzn miał odwagę do niéj przystąpić. Nieśmiała panienka była oprócz tego nieprzystępna i dumna.
Wyraz jéj twarzy, gdy milcząca sama siedziała na kanapie z założonemi rękami, był zwykle posępny i nadąsany. Szczególniéj na Lamberta spoglądała jakby z ukrytym gniewem jakimś. Lecz zmuszona codzień z nim się znajdować razem i prowadzić rozmowę, zbywała go krótkiemi, ucinanemi słowami.
Hrabia przez samą ciekawość radby był ją lepiéj poznać, lecz nie znalazł sposobu pozyskania jéj życzliwości. Uciekała od niego jak tylko mogła, zawsze starając się uniknąć niegrzeczności i w obec ojca zmuszając się trochę być uprzejmiejszą.
Szordyńska, którą badał o te symptomata niepokojące książę, składała je na młodość, nieśmiałość, na obawę pewną.
— Niech książę będzie spokojny, mówiła ze swą powagą i pewnością siebie pani Szordyńska — wszystko się spełni wedle życzeń jego.... To dziecię jest, a ja na siebie biorę, że.... powoli ośmielimy je i poprowadzimy gdzie zechcemy....
Książę, któremu bardzo o to chodziło, aby był spokojny, zdawał potém wszystko na Szordyńskę, i pisał dyssertacye uczone, któremi obsyłał akademje zagraniczne.
Między księżniczką a panią Szordyńską stosunek był chłodny, i wcale nie tak poufały, jak ona go przed ojcem malowała.
Zacna kobieta, pamiętając zawsze o swéj powadze, nie traciła jéj zbliżając się do wychowanicy, i nigdy ufności jéj pozyskać nie potrafiła. Panna Marta obawiała się jéj — i nienawidziła. Nigdy też Szordyńską w głąb tego serduszka tajemniczego zajrzeć nie mogła i nie znała go wcale.
Serce sieroty, nie mając się otworzyć dla kogo, napełniło się goryczą zawczasu. Chorobliwe jakieś usposobienie, pomimo na pozór słabo rozwiniętego organizmu, bardzo wcześnie rozbudziło zmysły, zaniepokoiło fantazyę....
Było to dziecię na pozór bojaźliwe, a w istocie istota chciwa już życia, skrycie namiętna, z wyobraźnią tém śmielszą, że mało znała rzeczywistość. Do karmienia tych skłonności potajemnych przyczyniała się serdeczna przyjaźń panny Marty, a raczéj jakieś rozmiłowanie namiętne w sierocie, która się z nią razem wychowywała, była jéj sługą i towarzyszką, powiernicą i przyjaciółką. Bez téj Józi panna Marta żyć nie mogła. Józia starsza o lat parę, była dziewczęciem bardzo ładniuchném, którego najpierwsza młodość upłynęła pod strzechą domku ekonomskiego, gdzie wszystkie tajemnice natury ludzkiéj nieosłonione miała przed oczyma. Józia była może najniebezpieczniejsza towarzyszka dla charakteru takiego jak panny Marty. Zepsuta, szczebiotliwa, chciwa życia, marząca, ciekawa, Józia gotowa była rzucić się przy najpierwszéj zręczności na fale żywota, które jéj z dala złotem i lazurem się uśmiechały; ale umiała razem udać taką pokorę, spokój, skromność, że pani Szordyńska miała ją za niewiniątko.... Rozmowy dwóch przyjaciołek w ciągu podróży po Włoszech, południowéj Francyi i różnych kątach, które zwiedzano — ciche szepty po całych wieczorach miały jeden jedyny przedmiot — miłość.
Księżniczka chciwa była się o niéj dowiedzieć, a dla Józi nie miała ona już tajemnic. W podróżach trafiały się książki różne, które Józia chwytała potajemnie i dzieliła się niemi z księżniczką.
Na podstawie niedorzeczności, jakie one przynosiły, budowały się marzenia o życiu najdziwaczniejsze, pełne dramatów rozkosznych i tragicznych.
Ostatniéj zimy w San-Remo, trafiło się tak, iż książę najął willę, obok któréj włoska mieszkała rodzina. Należeli do niéj dwaj chłopcy bardzo jeszcze młodzi i rozpuszczeni.... Z jednym z nich przez mur ogrodowy Józia zrobiła znajomość i zawiązała na prędce miłośne stosunki, drugi się zakochał w księżniczce, a Józia ta służyła za pośredniczkę. Zabawka ta niewinna, ale niebezpieczna, która uszła oka pani Szordyńskiéj, ciągnęła się przez cały czas pobytu w San-Remo i zostawiła po sobie niezatarte wspomnienia. Chłopcy wkradali się wieczorami do ogrodu, dwie pary zasiadały zawsze w cieniu dębów zielonych i odegrywały sceny miłośne, zazdrośne, kłótliwe.... serdeczne, czułe do zbytku i do zbytku poufałe.
Przysięgano sobie miłość wieczną, dawano pocałunki gorące, dziewczęta powracały do willi wieczorem wzburzone, niespokojne, rozmarzone, i gdyby nie wyjazd z San-Remo — któż wie jakieby to za sobą pociągnąć mogło następstwa!
Józia bardzo przebiegle i zręcznie urządziła potém korrespondencyę, którą pod pozorem przyjaciołki i pod adresem jakiéjś kobiety przesyłała....
Pierścioneczek dany przez markiza Paola C...anti’ego nosiła zaszyty w szkaplerzu księżniczka....
Józia mniéj wierna pierwszéj miłości, która podobno tylko dla księżniczki nazywała się pierwszą, szukała już sobie po drodze roztargnień innych. Dla niéj główném było, aby nie próżnować.... Pomimo téj żywości temperamentu, Józia jak Marta miała powierzchowności tak skromną i trwożliwą, iż nikłby jéj nie posądził o tak wczesną dojrzałość.
Szordyńska unosiła się nad jéj taktem i rozsądkiem, przez nią usiłowała wpływać na księżniczkę, a nawzajem Marta przez tę przyjaciółkę uzyskiwała czego zażądała u jejmości. Starsza pani, gdy nie zastępowała gospodyni w salonie, nie zabawiała gości i nie słuchała księcia opowiadań, lubiła odpoczywać nad książką, chętnie się spuszczając we wszystkiém na tę poczciwą Józię, która wszystkich aż do starego ojca umiała sobie pochlebstwem, potulnością, gotowością na usługi pozyskać. Służba tylko lepiéj ją znała, lecz korzystając z wpływu i zręczności dziewczyny, która się za dyskrecyę wypłacała różnemi przysługami, — milczała....
I księżniczka Marta i Józia wiedziały zawczasu po co jadą do Warszawy: że tam czeka narzeczony i wesele. Opierać się ojcu nie myślała ani mogła ukochana przez niego córka, boby mu była wyznać potrzebowała swe potajemnie zawiązane stosunki z margrabią Paolem; postanowiły więc dziewczęta poddać się srogiemu losowi, a gdy tylko nadarzy się zręczność, powołać Włocha, aby ratował ukochaną od przemocy. Włochowi, który miał wkrótce dojść do pełnoletności, i właśnie matkę stracił, księżniczki przywiązanie było i z tego względu na rękę, że Marta była bogata, a Włoch choć z tytułem i imieniem staréj rodziny, prawie ubogi.
Korrespendencyę ułatwiała Józia tak zręcznie, iż nikt się jéj nie domyślał. Własny romans był jéj już obojętny, bo na wsi zaraz znalazła sobie adoratora jednego, a drugiego miała już w parę dni po przybyciu do Warszawy, — księżniczka zaś stale trwała w swéj miłości gorącéj dla pięknego włoskiego chłopaka.
Z początku uważając księżniczkę prawie za dziecko, ani ojciec, ani Szordyńska otwarcie jéj nie mówili o projekcie. Chciano dać czas Lambertowi zapoznania się, zbliżenia, a hrabinie Laurze przyswojenia trochę dzikiéj panienki. Wszystkie usiłowania w tym kierunku dotąd na niczém pełzły, gdyż zimna, nieśmiała księżniczka, z wymuszonym uśmiechem, ledwie pół słówkami odpowiadała na pytania, a grzeczności, pieszczoty prawie natrętne hrabiny Laury żadnego na niéj nie czyniły wrażenia.
Staruszka po upływie pewnego czasu sama to postrzegła, i mówiąc z synem przyznawała, że księżniczka była trochę zimna. Przypisywano to krótkiemu pobytowi w klasztorze, który miał na nią tak wpłynąć. A że hrabina Laura uparcie stała przy projekcie ożenienia z nią syna, tłómaczyła mu, że lepszy jest daleko ten chłód i bojaźliwość, niż temperament zbyt żywy. Przywiązanie przyjść miało późniéj.
Ojciec księżniczki zagajał po kilkakroć o hr. Lambercie, chciał się od niéj czegoś dowiedzieć, odgadnąć usposobienie; panienka czerwieniła się, spuszczała oczy, i odpowiadała niejasno.
Z narady z tą poczciwą Józią wypadało, ażeby się ojcu nie sprzeciwiać, biernie znosić tyranię, a jak tylko będzie można, uwolnić się od niéj. Dwie panienki przymusowego ślubu nie biały wcale w rachunek, i połączenie z markizem miały za zupełnie możliwe. Przywiązany ojciec, musiał po wyzwoleniu córki zezwolić na wszystko. Awantura, bez któréj się obejść nie mogło, wcale nie zastraszała, owszem zdawała się nęcić i Martę, i jéj towarzyszkę. Józia wedle układów zawartych z panią swą, towarzyszyć jéj miała.
Obie zaledwie wiedziały nazwisko markiza, a o wszystko, co się go tyczyło, stosunki familijne, majątkowe i t. p. ani się myślały troszczyć. Wedle zasady Józi, wpojonéj księżniczce, miłość szła przedewszystkiém, a miłość z obu stron była młodzieńcza, gwałtowna i samą tajemnicą, do któréj zmuszoną była, spotęgowana.
Pewny przeciąg czasu upłynął był już od przybycia księcia do Warszawy, hr. Laura niezrażona chłodem księżniczki nalegała, aby się odbyły zaręczyny.
Książę Ignacy uwiedziony pozorną obojętnością córki, nic nie miał przeciwko temu; hrabina Laura napróżno czekając, aby syn sam w tym przedmiocie się odezwał, niecierpliwa, postanowiła przynaglić rozwiązanie.
Wpływało na to postanowienie i niespodzianie zapowiedziane oddalenie się wychodzącéj za mąż panny Anieli: hr. Laura chciała w jéj miejscu mieć do kochania i pielęgnowania synowę.
Jednego dnia powołała do siebie Lamberta; a zaledwie się ukazał na progu, powitała go pośpieszném:
— A cóż Lamciu! na Boga! kiedyż stanowczo rozmówimy się z księciem? Miałeś czas poznać z blizka swą przyszłą. Jest wprawdzie nierozbudzona, dziecinna, ale właśnie dla ciebie i dla mnie tego potrzeba było; zrobimy z niéj co zechcemy. Trzeba korzystać z czasu i oświadczyć się.
Lambert tak zmieszał się tą apostrofą, iż czas jakiś stał nie mogąc przemówić.
— Kochana mamo, rzekł — my jéj zupełnie nie znamy.... dziewczę jest dziwnym sposobem w sobie zamknięte.... Przez cały czas mojego odwiedzania tego domu, nie wiem czy sto słów od niéj posłyszałem....
— Tem lepiéj, że nie szafuje niemi — odparła hrabina. Czegoż chcesz? wiesz ty jak ja, że bierzemy dziecko prawie, mało rozwinięte.
— Ale dla mnie zagadką jest, czy się ona kiedy zbudzi do życia i rozwinie! zawołał Lambert....
— A! to nieszczęsny ten wpływ obrzydliwéj Elizy, czyni ci biedną Martę, przez porównanie, tak wstrętliwą.
— Zdaję się w tém na własny sąd mamy — rzekł zimno Lambert. Z największą sądząc pobłażliwością pannę Martę, niepodobna mi przypuścić nawet.... abym mógł być skazany na ożenienie z nią.
Matka pobladła, usłyszawszy to.
— Lambercie — zawołała — ja cię nie poznaję! Mówiliśmy z tobą nie raz, ale tysiąc razy o ożenieniu; znasz moje o niém przekonanie; zgadzałeś się na zasady. Dawałeś mi nieraz słowo, że ten ważny akt życia spełnisz umiejąc siebie dla rodziny poświęcić. Ja nie wymagam, abyś był rozkochany w księżniczce, chcę byś się z nią ożenił, bo małżeństwo jest stosowne, a dziewczę jak niezapisana karta.... białe, czyste, w rękach moich, przy tobie stanie się tém czém zechcemy....
— Przyznam się mamie — odezwał się Lambert, — że w zasadzie się na wszystko zgadzając, na ten raz proszę o miłosierdzie i zwłokę, bo nie będę mógł wymódz na sobie, abym się z nią ożenił. To nad siły moje.... Mama ją nazywa dzieckiem, ja nie wiem jak decydować. Dziecinną wcale nie jest — ale.... lękam się jéj.
Hr. Laura krzyknęła; zerwała się z kanapy, i w największém poruszeniu poczęła chodzić po salonie.
— A! ten wstręt twój, ten opór, to nielitościwe wahanie się, wiem komu jestem winna, odezwała się głosem płaczliwym.... W towarzystwie tych niegodziwych kobiet popsułeś się.
Hrabia odszedł nieco w bok, nie odpowiadając. Przy całém przywiązaniu jego i poszanowaniu dla matki, męzka duma się w nim budziła; przykro mu było być jak dziecko prowadzonym....
— Lambercie kochany, zaklinam cię — przystępując ku niemu, zawołała matka — zwycięż się i posłuchaj mnie; oświadcz się księciu. Zrobimy zaręczyny, nie będę śpieszyła ze ślubem, czas zyszczesz jakiego chcesz do lepszego poznania jéj. Zaręczyny nie są węzłem żelaznym..... one mnie uspokoją. Ja proszę, ja błagam cię!
Złożyła ręce — Lambert stał nieporuszony; przystąpił potém do matki, pocałował ją w rękę i odezwał się sucho:
— Mamo! nie mogę!
Nie spodziewała się tego hrabina Laura i krzyknęła z niecierpliwości.
— Nie mogę, bo — wstręt mam do niéj.
Nie poprzestając na tém, matka poczęła nalegać, prosić, rozpłakała się wreszcie; hrabia pocieszał ją tém jedném, że chciał odłożenia tylko — nie wyrokował o przyszłości.
Matka zwłoki właśnie zdawała się obawiać.
— Tak ufałam twojemu synowskiemu do mnie przywiązaniu — rzekła — że niejako za ciebie już oświadczyłam się księciu. Książę Ignacy potrzebuje wyjechać, i czeka tylko na to, abyś mu się oświadczył. Szordyńska z Martą pozostaną tu.... ja i ty będziemy z niemi ciągle....
Ja ułożyłam się o to — książę jest draźliwy i dumny, najmniejsza zmiana wzbudzi w nim podejrzenia, a tych dość będzie, aby zupełnie zerwał z nami. To mnie zabije!
— Mamo kochana, czyż jedna Marta jest dla mnie na ziemi?
— Wierzaj mi — jedna! odparła matka — w mojém przekonaniu drugiéj podobnéj w takich warunkach, nie znajdziesz....
— Nie mogę się przezwyciężyć — przerwał Lambert stanowczo — niech mama zlituje się nademną...
Rozmowa coraz żywsza, nalegania coraz gwałtowniejsze skończyły się tém, że na ostatnie już nie odpowiadając, hrabia nagle wyszedł z pokoju....
Sceny téj pomiędzy matką a synem świadkiem niepostrzeżonym była panna Aniela. Napawała się z rozkoszą cierpieniem znienawidzonego człowieka. Gdyby Marta mu się podobała, usiłowałaby pewnie szkodzić i rozrywać ten związek: wiedząc, że miał ku niéj wstręt i obawę, nalegała na hrabinę o pośpiech, a miała na nią wpływ wielki. Zaledwie hr. Laura usiadła smutna po wyjściu syna, rozkołysana aż do gniewu niemal oporem jego, wnet się wsunęła Aniela.
— A! cóż to pani mojéj drogiéj? — odezwała się podchodząc ku niéj. Znajduję ją tak pomieszaną.... czy co zaszło?
— Nic, nic, moje dziecko — odpowiedziała hr. Laura. Zaszło to, coś ty mi poniekąd przepowiadała — Lambert, który był dla mnie najlepszym z synów, Lambert obałamucony przez tę niegodziwą Elizę, opiera mi się.... nie chce Marty!
Panna Aniela z pozorném podziwieniem ręce załamała.
— Czyż to być może! wtrąciła — czy na świecie stosowniejszą partyę znaleźć dlań podobna!... Tego aniołka odtrąca....
— A! kto się raz do szatana zbliżył, ucieka od aniołów, przebąknęła hr. Laura.
— Ale hr. Lambert był zawsze tak dobrym, uległym synem — szepnęła Aniela....
— Był! zawołała hrabina — tak! był, dopóki téj kobiety nie poznał!
Aniela przypadła do staruszki pocieszać ją, radzić, a w rzeczy podbudzać ku temu, aby swą wolę objawiła stanowczo.
— Przychodzi mi na myśl — rzekła w końcu: że możnaby jeszcze jednego użyć środka....
— Jakiego? chciwie spytała Laura.
— Kasztelanicowa ma wpływ ogromny na hrabiego, cicho poczęła Aniela; do niéj się udać potrzeba. Niech ona napisze....
— O! pisanie się na nic nie zdało, żywo podchwyciła myśl tę przyjmując stara — list nie robi wrażenia. Masz słuszność, należy mi ją tu sprowadzić....
Prawda, że zimową porą wyjeżdża rzadko, lecz w sprawie takiéj wagi nie odmówi mi. Wiem jak kocha Lamberta! Musi tu przyjechać, a z jéj pomocą....
Mocno już poddaną radą tą, za którą kilkakroć uścisnęła Anielę, zajęta hrabina, natychmiast poszła do gabinetu wyprawiać listy do Zagórzan....
Układała to tak, aby sprowadzić kasztelanicowę niby z jéj własnego natchnienia. Rachowała na energię jéj i swoją, że muszą Lamberta skłonić do posłuszeństwa.
Tymczasem biedny hrabia, ażeby nie być co chwila napastowanym, uchodził z domu, i tego dnia zaledwie się rozstawszy z matką, pojechał na spacer, tylko aby uniknąć nowych nalegań. Nie powiodło mu się w tém, bo w alejach spotkał księcia, który już się z nim jak z synem, bez ceremonii obchodził, kazał stanąć, zaprosił do swojego powozu i zawiózł z sobą do domu. Tu, że znalazł oczekujące na siebie broszury, których był ciekawy, siadł zaraz w drugim pokoju, zatapiając się w ich czytaniu, a Lamberta porzucił z Szordyńską i księżniczką.
Pani Szordyńska miała zwyczaj (o to ją prosiła hr. Laura) o ile możności młodych ludzi — zostawiać z sobą sam na sam. A że teraz w drugim pokoju był ojciec, mogła się tém łatwiéj wymknąć pod jakimś pozorem.
Księżniczka Marta dnia tego była pod wrażeniem listu otrzymanego przez Józię od markiza; malowało się na jéj twarzyczce zwykle nieodbijającéj żadnego uczucia, doznane.... podraźnienie.
Lambert siadł blizko; rozmowa była nieuchronna. Pełném skrytego gniewu wejrzeniem zmierzyła nieprzyjaciela ukradkiem panna Marta.
— Kilka razy — odezwał się hrabia — zapytywałem pani, jak się jéj Warszawa podoba, po Paryżu i Włoszech? nie chciałaś mi pani odpowiedzieć, zapewne nie mając czasu jéj poznać. Teraz już, bądź co bądź, musi księżniczka mieć o niéj jakieś zdanie.
Żywo, prędko, sucho, nie patrząc na pytającego, panna Marta odparła stanowczo:
— Nie podoba mi się!
— Nie mogę spytać o przyczynę?
— Tak! ja nie wiem! ale mi się nie podoba — dodała tym samym tonem panienka.
— Miasto czy ludzie?
— I miasto, i ludzie! odezwała się księżniczka.
Lambert uśmiechnął się.
— Bez wyjątku? zapytał.
Panna Marta zarumieniła się; z pod rzęs białych, błysnęły jéj oczka blado-turkusowe....
— Byłoby niegrzecznie powiedzieć: bez wyjątku, — więc muszę dodać, że są wyjątki.
Zrobiła minkę nadąsaną.
Lambert nie wiedział już co mówić więcéj, tak go ta niegrzeczność zdziwiła.
— Mnie się zdaje, że do tego sądu tak surowego, rzekł, przyczynia się, iż księżniczka mało miała sposobności przekonać się, jak życzliwe serca tu znalazła. Nie mówię o sobie, ale moja matka tak ją kocha i uwielbia.
Z lekka zarumieniła się Marta, i poruszyła mechanicznie leżące przed sobą albumy.
— Bardzo jestem wdzięczna — odparła cicho.... ja wiem, że na to nie zasłużyłam....
Odwróciła główkę ku oknu i zapatrzyła się w nie.
— Księżniczce tęskno po Włoszech, rzekł Lambert.
— A! tak! bardzo mi tęskno.... zawołała rumieniąc się lekko. Włochy są daleko piękniejsze....
— Tak, ale i nasz kraj ma swój wdzięk.
— Nie widzę go! sucho zamknęła panna.
— Tu pani ma towarzystwo, na którém tam jéj podobno zbywało, mówił chcąc ją zmusić do otwartszego wypowiedzenia myśli Lambert.
— Ja nie lubię towarzystwa, prędko odrzuciła mu panna.
— Cóż pani lubi?
— Co? — zająknęła się trochę panna. Przyznam się hrabiemu, że nie miałam czasu obrachować się z tém co lubię, chociaż wiem doskonale czego nie znoszę.
Coś tak dziwacznie niechętnego, odstręczającego było w tych odpowiedziach, że obojętny hrabia Lambert uczuł się niemi podraźniony. Pierwszy to raz udało mu się dobyć coś więcéj z milczącéj księżniczki; rad był nawet najostrzejszéj odprawie, aby się nią złożyć przed matką. Ciągnął więc daléj.
— Przykro mi dowiedzieć się, iż w Warszawie tak pani nie dobrze — czyżby na to coś poradzić nie można?
— O! nic! nic! stanowczo zawołała panna.
— Książę, gdyby o tém wiedział, ciągnął daléj hrabia, pewnieby się postarał spełnić życzenia pani, którą tak kocha.
— Tak — odezwała się Marta — ale ja nie chcę, aby o tém wiedział ojciec; jemu tu zapewne dobrze....
— Ja sądzę, że nasz kochany książę umie wszędzie znaleźć sobie i zajęcie i przyjemność, mówił z wolna przypatrując się kręcącéj niecierpliwie na kanapie księżniczce Lambert....
Marta zdawała się roztargniona, nie odpowiedziała nic, spojrzała krótko, groźno mówiąc wzrokiem:
„Że też nie widzisz pan jak mnie męczysz i jak ja go nie cierpię....“
Ta nieżyczliwość panny Marty była na rękę Lambertowi, i ledwie jéj nie podziękował za wyraz oczu i za całą tę rozmowę, dla niego pełną znaczenia. Lecz — miała ona znaczenie dla kogoś więcéj, który jéj z uwagą słuchał. Od samego niemal początku, książę ciekaw bardzo jak się stosunki między dziećmi kojarzyły, wstał był i niepostrzeżony stanął za niemi we drzwiach. Nie stracił ani słowa, i poruszony był tak znalezieniem się córki, że się cofnął cały drżący....
Przy pożegnaniu z Lambertem zakłopotany był, lecz, że się mu to bardzo często trafiało, hrabia nie zwrócił na to uwagi. Natychmiast po odjeździe hrabiego, książę pobiegł do córki.
— Dziecko moje! co ci się stało? Słyszałem rozmowę twoją z Lambertem.... Byłaś niegrzeczna dla niego! Co to ma znaczyć? na Boga! mów mi otwarcie! Miałżeby ci się niepodobać!...
Na to pytanie rozpaczliwie i głośno wymówione, nadeszła Szordyńska, ujęta zupełnie na stronę hrabiny Laury i oddana jéj, — przestraszona wbiegła między ojca i córkę.
— Ale to nie może być, mości książę! to się tak księciu zdawało! zakrzyknęła z całą energią, do jakiéj była zdolna. Moja droga Marcia.... nigdyby w świecie nie dopuściła się tego.... Ja ją znam! Była pewnie zmieszana....
— Kochana sędzino! na własne uszy słyszałem rozmowę całą! przerwał książę.
Marta stała ze spuszczonemi oczyma, serce jéj biło; nie chciała się wydać ze swym sekretem, uznała potrzebę dyssymulowania. Znajomość świata miała tak małą, że wyzwolenie zdawało się jéj zawisłem od wyjścia za mąż. Nie chciała uciekać od ojca, aby uciec przyzwoiciéj — jak się jéj zdawało — od męża....
Zagrożona zachwianiem wszystkich swych projektów, poczęła się tłómaczyć.
— Ale, proszę papy — ja bo nic nie powiedziałam takiego.... Trochę mnie głowa boli — byłam w złym humorze, sama nie wiem co mu odpowiadałam!
Szordyńska chwyciła flakon z wódką kolońską, aby natrzeć skronie, złożono wszystko na ból głowy, ojciec się rozczulił, popieścił, a księżniczka wyprosiła się do swojego pokoju spocząć, to jest rozmówić się i naradzić z Józią.
Książę tymczasem naradzał się z sędziną, która usiłowała weń wmówić, że znaczenie rozmowy przywidzeniem było, że ona zna tak swą wychowankę, iż ręczy za jéj uczucia najlepsze dla hrabiego i jego matki.
— Dziecko, zwyczajnie, chciało sobie może pożartować, a książę z tego tak okropne wyciągnąłeś wnioski.
Książę Ignacy przekonany w ten sposób, że słuszności nie miał, poszedł do rozprawy porzuconéj, bardzo rad, iż się omylił.
U łóżka księżniczki siedziała Józia, szeptały z sobą.
— Wystawże sobie, ty — mówiła zupełnie tu zmienionym tonem i stylem panna Marta, gdyż do salonu i fizyognomię, i głos, i postawę miała inną — wystaw ty sobie, ten nieznośny hrabisko! o! jak ja go nienawidzę! Zaczyna mnie brać na tortury.... Porwała mnie złość, odpowiadałam mu, żeby się wściekał! Ale — co się stało! papa słuchał stojąc we drzwiach, a ja o tém nie wiedziałam.
— Ach! krzyknęła Józia, łamiąc dosyć ładne rączki, na których dużo pamiątkowych pierścioneczków połyskiwało. Ach! czyż może być?
— Jak cię kocham! mówiła Marta. Dopiero gdy ten hrabisko wyszedł, papa do mnie.... O małom się nie zdradziła.... Chciało mi się paść mu do nóg i wyznać wszystko!
Józia krzyknęła porywając się.
— A! to dopiero byłoby pięknie! a! to byłoby ślicznie! Chyba żeby wszystko w niwecz obrócić! Co panience w głowie! Czy to książęby pozwolił!! Wiele ja razy mówiłam, że innego sposobu nie ma.... trzeba za niego iść, zadać sobie gwałt. Słowo daje! szepnęła do ucha — chłopiec ładny! at! Jabym go wzięła aż miło! a księżniczka żeby z nim nie wytrwała kilka tygodni?
Dopiero po ślubie markiz przyleci i nas zabierze....
Zbliżyła się do ucha znowu....
— Wcale co innego, jak wykładnie po ślubie — mówiła żywo. Książę się nie tak zmartwi; powiesz panienka, że z nim żyć nie mogłaś; a uciec od ojca, to poczciwy książę będzie w rozpaczy.
— A po cóż mnie chce wydać za niego? — odezwała się Marta. Mówisz chłopiec ładny! Gdzież tam! Okropny! Kat! zimny. Coś takiego w nim, że mrozem przeszywa gdy spojrzy.... i w dodatku ta matka, co się nigdy nie uśmiechnie, co już teraz zapowiada, że mi nie da tchnąć, że nie puści od siebie.... Józiu — ja umrę....
— A chce panienka prędzéj być wolna? szeptała radczyni, przyklękając przy łóżka — otoż właśnie dla tego nie trzeba hrabiego zrażać, nie trzeba zwlekać, trzeba być grzeczną.... Każda tyrania fałsz rodzi, choćby panna kłamała i uśmiechnęła się, kiedy tego trzeba, aby się wyzwolić.... a tu księżniczka jakby naumyślnie takie figle dokazuje....
— A! ja! już z rozpaczy nie wiem co robić! westchnęła Marta.
Józia ironicznie na nią spojrzała.
— Bo znowu z miłości tak konać i umierać jak panienka, to do niczego! rzekła. Oni wszyscy do nogi bałamuty! jak Boga kocham!
— Tylko nie Paolo! wtrąciła księżniczka.
Józia się uśmiechnęła figlarnie.
— No, toć go panna będzie miała, a kiedy innego wyjścia nie ma, tylko przez to małżeństwo, i to jeszcze z człowiekiem ani starym, ani brzydkim, nie ma znów czego rozpaczać!.... Niech sobie księżniczka przypomni ten romans francuzki, co tośmy go czytały. Jak się to tam ta Celina w tym swoim Arturze kochała na zabój! a cóż? przez ilu to ona przeszła różnych mężów i nie mężów, póki nareszcie się jemu dostała!...
Wesoła Józia spojrzała w zwierciadełko i poprawiła kwiatek we włosach.
— Ja to tam tak na seryo nie biorę tych miłości, szeptała cicho. Lubię kiedy się we mnie kochają i sama się durzę, ale żeby jednemu na całe życie się poświęcić — o! toby było za wiele! Jak Boga kocham!
Księżniczka westchnęła.
— Nie, nie — całując ją po rękach dorzuciła Józia — niech panienka to naprawi i trochę się nauczy bałamucić, bo bez tego w życiu się nie obejdzie. Niech się mu zdaje, że panienka go trochę kocha.... Aby prędzéj do ślubu, a potém — wio! Markiz nas porwie.... i jesteśmy wolne.... żyjemy! Jak panienkę kocham! Tak! tak! Nie ma innéj rady.
Nauka ta zbawienna zdała się trafiać do przekonania księżniczki, bo gdy wieczorem przyjechała hr. Laura, gwałtem z sobą ciągnąc Lamberta, po raz podobno piérwszy panna Marta zaszczyciła go rozmową, którą on — niestety! wziął za podyktowaną reparacyę przedobiedniéj.