Cnotliwi/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cnotliwi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1871 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na jednej z mniejszych ulic miasta, w domku upiętrzonym przedpotopową facjatką i pomalowanym na zielono, było skromne bardzo mieszkańko o dwóch pokojach i ciemnej sionce służącej za przedpokój, wreszcie kuchence, z której kręte, ciasne i wiecznie zabłocone wschodki prowadziły na podwórze. Z sionki alias przedpokoju, do którego prowadziło kilka wschodów mających przyzwoitszą nieco powierzchowność, wchodziło się do stancji dość dużej, mającej dwa okna o szybach miejscami pokrytych pajęczyną, miejscami stłuczonych i pozaklejanych bibułą. Podłoga była z prostych desek, niepomalowana, brudna, z szerokiemi w kilku miejscach szczelinami. Sprzęty za to wcale nie ubogie, owszem świadczące o pewnym dostatku, lecz zarazem i o niezmiernem zapuszczeniu i niedbalstwie. W głębi stała dość piękna kanapa mahoniowa, obita wełnianym adamaszkiem podartym i opadającym w szmatach; z pod którego widać było grube szare płótno i połamane sprężyny. Cztery fotele, ustawione przy kanapie w podobnym znajdowały się stanie; zresztą każdemu z krzeseł ustawionych przy ścianach brakowało to poręczy, to nogi, to obicia, którego całkiem obdarte kawałki walały się w kącie. Pomiędzy oknami wisiało dość duże i kosztowne zwierciadło; ale tak opstrzone przez muchy, że nic się już w niem nie odbijało, a nad kanapą kilka za szkłem krajobrazów tak były kurzem pokryte, że niepodobna było poznać co przedstawiały. Oprócz tego wszystkie kąty i sprzęty zapełnione były i pokryte rozmaitego rodzaju przedmiotami: tam rzucone jakieś okrycie kobiece pomięte, tam sukienka dziecinna zakurzona, ówdzie wisiał zatłuszczony szlafrok męzki, to znów sterczał nadtłuczony garnek, obok którego parę łyżek srebrnych, lecz zaśniedziałych i pogiętych leżało. Ztamtąd wchodziło się do drugiej stancji mniejszej nieco, także o dwóch oknach i równie brudnej i bezładnej. Dwa łóżka stały niezasłane, z brudną pościelą; parę sofek u ścian piętrzyło się również zrzuconemi na nie poduszkami, piernatami i kołdrami bardzo wątpliwej czystości; po ścianach wisiały suknie kobiece i odzież męzka; na stole, przy jednem z łóżek, stał lichtarz mosiężny z kawałkiem łojowej świecy, która spływając zalała łojem stół i podłogę. Śród tego wszystkiego w jednem miejscu płonęło światełko. Była to lampa zapalona przed obrazem Najśw. Panny Częstochowskiej w złoconych ramach zawieszonym na ścianie. Obraz ten był przysłonięty różową krepową firanką, naszytą srebrnemi blaszkami, ozdobiony wieńcem z róż i lilij, święconemi palmami, kolorowemi paciorkami i pęczkami piór pawich; pod nim stał stolik, zasłany białą serwetą spuszczającą się aż do ziemi, na stoliku zaś mieściły się różnej wielkości krucyfiksy, książki do nabożeństwa w różnych oprawach, figurki i statuetki świętych, stoczki kolorowe, lichtarze srebrne z woskowemi świecami, zwiędłe bukiety kwiatów w kolorowych kubkach i t. d. Wszystko to razem stanowiło pewien rodzaj ołtarza, który dziwnie odbijał od panującego dokoła zaniedbania.
Z drugiej tej stancji wychodziło się już do kuchenki, w której płyta przeznaczona do sporządzania potraw wyglądała tak jak gdyby na niej nigdy nic nie sporządzano, a naczynia kuchenne nieschludne i porozrzucane, miały minę zupełnej nieużyteczności.
Wszystkie okna mieszkania tego wychodziły na ciasne i obstawione budynkami podwórko, wiecznie ciemne i niewypowiedzianie posępne. Wilgoć i pleśń rozpościerały się wszędzie; powietrze było zatęchłe i pełne niezdrowych wyziewów, jak zwykle w mieszkaniach, gdzie się wiele osób mieści, a wzorowa nie panuje czystość.
Ku temu to domostwu dążyła pewnego dnia letniego, wyszedłszy z kościoła p. Apolonja Kuderska. Już była na zakręcie ulicy, na której się ono znajdowało, gdy z bramy innego ubogiego domku wyszła stara żebraczka o kiju, i wyciągnęła do niej rękę z jękliwą prośbą o jałmużnę.
— Idź precz! ofuknęła ją Apolonja półgłosem, i już ją minąć miała, gdy nagle ujrzała naprzeciw siebie wytwornie ubranego i wytwornym krokiem zbliżającego się mężczyznę. Poznała w nim pana Edwarda Gaczyckiego; żywo więc obróciwszy się do żebraczki, wydobyła z sakiewki kilka groszy, i dała jej z prośbą o pacierz za dusze zmarłych. W tej samej chwili zbliżył się p. Gaczycki i uchylił kapelusza.
— Pani zawsze jesteś pełną miłości bliźniego i politowania nad nędzą! rzekł z wielką grzecznością, pod którą wprawne ucho dosłyszałoby jednak ironję.
— Niech mię Bóg strzeże i broni abym miała kiedy cierpiącego bliźniego minąć bez podania mu pomocy! odparła z pobożnem westchnieniem Apolonja! Co dacie jednemu z maluczkich braci moich, mnie dacie — powiedział Chrystus!
Pan Edward ukłonił się raz jeszcze i poszedł swoją drogą, a gdy odwrócił się od spotkanej kobiety, nieskrywany już wyraz ironji i lekceważenia osiadł na jego ustach. Pani Apolonja zaś postępowała dalej ulicą, aż wzrok jej zatrzymał się na oknach sklepu, w którym, jak zwykle po niewielkich miastach, sprzedawało się wszystko, co tylko do potrzeb życia codziennego służy. Pani Apolonja weszła do sklepu, a po niejakim czasie pokazała się znów na ulicy z mnóstwem w rękach i na rękach pakunków, któremi obładowana, weszła w bramę zielonego domku, gdzie było owo pełne nieporządku o dwóch pokoikach mieszkanie. Jeszcze nie zdołała otworzyć drzwi pierwszego, gdy dało się słyszeć silne uderzenie drzwiami od kuchni, a potem szybki bieg męzki po wązkich wschodach drugiego wyjścia, pośpieszne kroki przebiegły podwórze i bramę na ulicę wychodzącą.
Wszystko to nie zwróciło bynajmniej uwagi p. Apolonji; jakby coś codziennego, do czego była przyzwyczajoną. Z trudnością podtrzymując swe pakunki weszła do pierwszego pokoju.
Tu zastała gwar wielki; albowiem znajdowało się tam pięcioro dzieci różnego wieku i płci.
Najstarsza dwunastoletnia dziewczynka, o bladej i smutnej lubo ładnej twarzyczce, siedziała pod oknem z brodą opartą na dłoni, i z oczyma utkwionemi w trzewiki, które miała na nogach, spadające jej prawie ze stóp tak były stare i dziurawe. Jej włosy jasne i obfite były porządnie zaczesane w górę i splecione w warkocze, lecz za to szafirowa z kamlotu sukienka podarta, poplamiona, ze stanikiem z którego już wyrosła, i który ją czynił garbatą, ze spódniczką zbyt krótką, nie mogącą zasłonić brudnych i wycerowanych pończoszek. Kołnierzyka nie miała, tylko jakąś pąsową wełnianą tasiemkę na szyi, lekko ożywiającą blade i chude jej policzki, na których malował się dziwny, bo przedwczesny w tak młodem dziecku smutek. Na środku pokoju, dwaj chłopcy od lat 7miu do dziesięciu w podartem również obuwiu, z rozczochranemi głowami, w kurtkach z grubego materjału, brudnych i także już za krótkich, wydzierali sobie z rąk szarego kota. Kot wrzeszczał i drapał im twarze i ręce; starszy chłopak porywał młodszego za włosy, ten wywijał przeciw niemu jedną pięścią, a drugą z całej siły trzymał kota za ogon; obaj zaś krzyczeli wykrzywiając na się wzajem chude, blade i podrapane twarze. Na kanapie siedziała pięcioletnia dziewczynka w bluzce perkalowej, ze skulonemi pod siebie bosemi nóżkami; żółtawa jej cera wskazywała stan chorowitości; oczy wielkie i błękitne, lecz zapadłe, patrzyły smutno. Siedziała nieruchoma, zapuściwszy obie rączki w gęste, jasne włosy, zwijające się naturalnie, któremi czoło i policzki były w części zasłonięte. Około kanapy pełzało po brudnej podłodze trzyletnie dziecię, brudną też okryte koszulką, z rączętami czarnemi od kurzu, z twarzą podrapaną przez kota, i płacząc głośno ciągnęło za sukienkę chorą na kanapie siedzącą siostrzyczkę, która wszelako żadnej na to nie zdawała się zwracać uwagi.
Przykry i smutny widok przedstawiały te dzieci zaniedbane, nieschludne, samopas widocznie puszczone.
Pani Apolonja wszedłszy zamknęła drzwi z trzaskiem, nie ustępującym w sile owemu niedawno stuknięciu drzwi od kuchni.
Na widok jej najstarsza dziewczynka powstała zwolna przy oknie, chłopcy zaniechali bójki i puścili z rąk kota; chore dziecię nie zmieniło postawy, a najmłodszy chłopczyna przestał ciągnać siostrzyczkę za suknię, i wlazłszy pośpiesznie pod stół, przysiadł, i wytrzeszczył na wchodzącą przestraszone oczy:
— Gdzie ojciec, Michasiu? zawołała od progu p. Apolonja; a głos jej nie miał tutaj tego pokorno-nabożnego dźwięku z jakim mówiła między ludźmi; przeciwnie, brzmiał ostro i gniewliwie.
— Wyszedł kiedy mama wchodziła, — odparła zapytana najstarsza dziewczynka.
— Uciekł od mamy! zawołał starszy dziesięcioletni chłopak, i zaśmiał się na całe gardło, junacko ujmując się pod boki.
— Milcz błaźnie! krzyknęła przystępując do niego p. Apolonja.
— Ha, ha, ha, śmiał się coraz mocniej chłopak; dlaczego ja mam milczeć, kiedy to prawda! Jak mama w jedne drzwi, to papo w drugie! i to tak zawsze! Mama jednemi drzwiami: bach! a papo drugiemi drzwiami: bach! cha, cha, cha, cha!
— Będziesz ty milczał, rozpustniku jakiś! krzyknęła w coraz większą złość wpadając matka, i porwała chłopca za ucho.
— Aj aj aj! aj aj aj! wrzeszczał synek chwytając ją za rękę i tupiąc z całej siły nogami.
— Mamo! główka mię boli! jęknęło boleśnie chore dziecko, skurczone na kanapie; ale jęk ten zagłuszyły krzyki najmłodszego, które wylazło z pod stołu i wołało z płaczem.
— Jeść! jeść! Mamo! jeść!
— A to skaranie boże z temi przeklętemi dzieciakami! zawołała p. Apolonja, której nos rozkwitł najpiękniejszą purpurą, jak zwykle gdy była czemś silnie poruszoną. Michasiu! czemu nie nakarmiłaś dzieci kiedy mnie w domu nie było?
— Nie miałam im co dać na śniadanie, tłumaczyła się Michasia; mama wyszła z domu bardzo rano i nic nie zostawiła; Zośka także poszła sobie na miasto, i dotąd nie wróciła. Dziś nic nie jedliśmy wszyscy, i papo nic nie jadł...
— Papo dziś był pijany! zachichotał młodszy chłopiec; ale wnet umilkł, bo mu starsza siostra pogroziła nieznacznie paluszkiem.
— Nie jedliśmy! nie jedliśmy! wołała p. Apolonja, już to wy zawsze takie żarłoki przebrzydłe! Powyjadacie wszystko co tylko jest w domu, a potem krzyczycie znowu — jeść! jeść! A co ja wam dam jeść! Czy nie widzicie że jesteśmy biedni! Ojciec całą pensję przepija!
— Ojciec pijak! ojciec głupiec! zachichotał znowu młodszy chłopak; ale chora siostrzyczka skurczona na kanapie zawołała nagle:
— Olesiu! nie wymawiaj takich słów na ojca! Ojciec dobry! ojciec biedny!
W błękitnych wielkich oczach jej zakręciła się łza; ale wnet pochwyciła się za główkę obu rączkami, i jęknęła:
— Główka mię boli! boli! boli!
Po twarzy Michasi rozlał się wielki, przejmujący smutek. Pogroziła raz jeszcze paluszkiem braciszkowi, który łajał ojca, i rzekła do matki:
— Mamo! Andzia bardzo chora! głowa ją boli ciągle; w nocy miała gorączkę!
— A co ja jej poradzę? ofuknęła p. Apolonja; na doktora pieniędzy niema! wiecie dobrze że ojciec wszystkie przepija!
Z temi słowami weszła do drugiej stancji, i drzwi za sobą zamknęła. Po jej wyjściu gwar dzieci wzmógł się na nowo; kot znowu zaczął miauczyć w rękach dwóch malców, Michasia napominała braci, chora dziewczynka jęczała, a najmłodsze dziecko wrzeszczało siedząc pod stołem.
Tymczasem p. Apolonja wszedłszy do sypialni, pokładła na stole pakunki, któremi była obciążona; potem przyklękła przed ołtarzem, przeżegnała się parę razy i zmówiła pacierz. Skończywszy modlitwę rozwinęła z papierów butelkę wina, ser, wędlinę i parę białych bułek, i poszukawszy noża w szafeczce stojącej przy ścianie, szybko i łakomie poczęła pożywać bułkę z szynką.
Gwar dzieci nie ustawał; krzyk dwóch chłopców i jęk chorej dziewczynki przemagany był płaczliwem wołaniem najmłodszego dziecka.
— Jeść! jeść! jeść!
Pani Apolonja przestała na chwilę poruszać ustami, z nożem w jednem ręku, a kawałem sera holenderskiego w drugiem zamyśliła się.
— Dać może kawałek bułki temu dzieciakowi? szepnęła do siebie.
Myślała jeszcze chwilę; potem położyła na stole nóż i jedzenie, i zaczęła liczyć na palcach, mówiąc do siebie półgłosem.
— Pierwsze pycha, drugie łakomstwo, trzecie gniew, czwarte nieczystość, piąte obżarstwo.
Zatrzymała się, i podniosła w górę wskazujący palec.
— Otóż to, rzekła, obżarstwo! jeden z grzechów głównych! jak będę dzieciom dawała łakocie, to je przyuczę do obżarstwa! Nie potrzeba! Przyjdzie Zośka i zgotuje im krupniku, albo zacierki! Niech trochę poczekają!
Włożyła w usta jeszcze jeden kęs sera i bułki, wyjęła korek z butelki, wychyliła parę haustów wina; poczem zawinąwszy starannie wszystkie prowizje w papier, schowała je pomiędzy piernat i poduszki swego łóżka.
— No, rzekła, teraz czas iść na nieszpory! Wolałabym wprawdzie zasnąć trochę, bo jakoś zmęczoną się czuję! Ale cóżby to powiedzieli ludzie, gdyby mnie na nieszporach nie ujrzeli! mnie! Nie mogę przecie psuć sobie reputacji!
Mówiąc to, kładła na głowę kapelusz zdjęty przy wejściu, i zawiązywała pod brodą fijoletowe wstążki.
— Potem pójdę do tego Pawła, mówiła znowu do siebie, i tej różowej trzpiotce, co to takie piękne bajki o starych czaplach układa, postawię dobrego stołeczka! Potem na herbacie będę u Rokowiczów...
W tej chwili dały się słyszeć zdala dzwony kościelne.
— Ot masz tobie! już dzwonią! mogę się jeszcze spóźnić!
Porwała Złoty Ołtarzyk, wsunęła go do kieszeni czarnej sukni, okręciła na rękę różaniec, który była zdjęła przed jedzeniem, i wyszła z sypialni do pierwszego pokoju.
Znalazła tam Michasię siedzącą pod oknem jak wprzódy, z brodą opartą na dłoni; tylko że przed nią leżała tym razem podarta jakaś książczyna, po której wierszach zwolna przesuwały się smutne oczy dziewczęcia. Chłopcy przestali nareszcie bić się i męczyć kota; przykucnęli na krzesłach pod drugiem oknem, bezmyślnie patrząc przed siebie; chore dziecko jęczało ciągle, a najmłodsze wołało z pod stołu: jeść!
— Michasiu! rzekła p. Apolonja przechodząc przez pokój, pilnuj dzieci, a jak Zośka przyjdzie z miasta, powiedz żeby wam zgotowała krupniku albo zacierki; krupy i mąka są u niej!
To mówiąc wyszła, a jeszcze drzwi nie zamknęły się za nią, gdy starszy chłopak porwał się z miejsca, przyłożył wielki palec do swego nosa, drwiącym gestem rozstawił resztę palców, i w całej długości wywiesił jej za plecami język.
Michasia nie widziała tego gestu brata, powstała od okna, zbliżyła się do chorej siostrzyczki, i uklękła przed nią na podłodze.
— Andziu! wyrzekła pieszczotliwie, przyciągając ją do siebie; czy bardzo cię główka boli?
— Bardzo, Michasiu, bardzo! jęknęło dziecko tuląc się do siostry.
Oczy dziewczęcia były łez pełne.
— Biedna siostrzyczka moja! biedna dziecina! mówiła zcicha; główkę Andzi położyła na swej piersi, i pocałowała ją w czoło i w oczy.
— Michasiu, mówiło dziecię słabym i przerywanym głosem; czy wszystkie dzieci takie nieszczęśliwe jak my? Ojciec dobry, ale na krótko przychodzi do domu, i jak tylko mama idzie, ucieka od nas! A mama nigdy nie pocałuje nas! Rzadko ją widzimy! Zośka nas szturcha i łaje! Jeść nam nigdy zgotować nie chce! Michasiu, czy wszystkie dzieci takie nieszczęśliwe? Jeżeli tak to ja nie chcę być dzieckiem! Niech mię Bozia do siebie zabierze!
Umilkła i jęknęła. Michasia nic nie odpowiadała tylko płakała pocichu, a łzy jej rzęsiście płynęły pomiędzy kędziory małej siostry.
Tymczasem dwaj chłopcy skradali się pocichu do sypialni.
— Ona tam gdzieś schowała to co przyniosła z miasta — mówił najstarszy.
— Aha! przerwał młodszy, widziałem że ser wyglądał z papieru...
— A ja widziałem bułkę...
— Chodźmy, poszukajmy! ona to gdzieś tam schowała...
I oba malcy weszli do przyległej izby. Po chwili dał się słyszeć krzyk.
— To moje! to moje! ja znalazłem!
— Dawaj mi ser! bierz sobie szynkę!
— Bułka moja!
— Otóż moja!
— Podzielmy się?
— Nie chcę! wezmę sobie całą!
I wrzawa powstała wielka, słychać było tupanie nogami i szamotanie się dwóch chłopców.
Michasia ostróżnie usunęła od siebie siostrzyczkę, pobiegła do przyległego pokoju, i ujrzała braciszków wodzących się za łby obok matczynego łóżka. Wyrywali sobie wzajem bułkę i ser. Butelka leżała obok nich na ziemi, a wino się rozlało, i szynka pokrajana rozleciała się po podłodze.
— Olesiu! Stasiu! wstydźcie się, co robicie! wołała Michasia rozłączając dwóch zapaśników i odbierając im ser i bułki.
— To moja bułka! Jeść mi się chce! wołał Oleś.
— Ja też głodny! wtórował Staś; to mój ser!
— Gdzieżeście to znaleźli? pytała Michasia strojąc poważną i surową minkę, choć i sama nie mogła oderwać zgłodniałych oczu od smacznego jadła, które trzymała w ręku.
— Mama schowała między poduszkami, a my znaleźliśmy i będziemy jedli! Dla czego ona ma tylko jeść!
— Nie będziecie tego jedli, wymówiła Michasia, owijając w papier prowizje, i chowając je znowu między poduszki; nie będziecie tego jedli, bo to nie wasze; bo wam tego nie dano. A kto bierze to co do niego nie należy, ten nazywa się złodziej. Czy chcecie być złodziejami?
— Złodziejami? powtórzyli oba chłopcy razem, i wpół przelęknione, wpół gniewne oczy wlepili w siostrę.
— Tak, złodziejami! powtórzyła, to jest takimi, którymi wszyscy gardzą, których biorą do więzienia, a potem wieszają na szubienicy... Idźcie ztąd! Wzięła za ręce obu malców, wyprowadziła ich z sypialni, i drzwi za sobą zamknęła. Potem usiadła znowu pod oknem, postawiła obu braci przed sobą, i gładząc ich z kolei po twarzach mówiła:
— Trzeba być cierpliwymi, moi drodzy; trzeba być cierpliwymi! Zośka przyjdzie zaraz, to wam zgotuje jedzenie, a tymczasem usiądźcie tu przy mnie, i poczytamy trochę razem...
Starszy chłopak nadąsaną miał minę; wyraźnie jednak siostra posiadała nad nim wpływ wielki, bo usiadł naprzeciw niej na krześle, i markotnie podparł brodę pięścią. Młodszemu zaś kręciły się łzy w oczach. Objął szyję siostry i rzekł żałośliwie:
— Ależ Michasiu, mnie się jeść strasznie chce!
— Zaczekaj póki Zośka nie przyjdzie, pocieszała Michasia; a tymczasem poczytaj zemną, to zapomnisz trochę o głodzie...
Otworzyła książczynę podartą, i głośno czytać zaczęła jakąś tłumaczoną na polski bajkę Lafontena. Młodszy chłopak nie spuszczał z niej oka; wyraźnie zajęła go bajka o lisie i wronie, może dla tego, że była w niej mowa o serze; ale starszy marszczył czoło, nadymał usta, czochrał ręką włosy, nakoniec gwizdać zaczął.
— Olesiu! ty nie słuchasz tej ładnej bajeczki? rzekła Michasia podnosząc na brata poważne oczy.
— Co mi tam bajeczka! zawołał Oleś tupiąc nogą i pięścią uderzając o okno. Ja głodny jak pies, a ty mi tam bajeczki czytasz, i chcesz żebym słuchał! wolę już iść na ulicę i bawić się z tymi chłopcami co po ulicach się włóczą! to weselej! A jak będzie jaki pan przechodził, to go o kilka groszy poproszę, i bułkę sobie kupię!
To mówiąc zerwał się rezolutnie, i miał się ku wyjściu.
Michasia zalała się rumieńcem; przestrach odmalował się na jej twarzy.
— Olesiu! zawołała, to ty chcesz zostać ulicznikiem i żebrakiem! Wstydź się!
— Co mi tam! ofuknął chłopak; albo to ja nie taki chłopiec bez rodziców jak ulicznicy, albo nie taki głodny jak żebrak? Ojca nigdy niema w domu, i mamy nigdy niema w domu! A mama kiedy i przyjdzie to tylko za ucho pokręci albo szturchnie, i sama zajada w swoim pokoju różne dobre rzeczy, a nam nic nie daje, i znowu sobie idzie od nas! Co mi tam! będę ulicznikiem, i będę żebrakiem!
Michasi znowu łzy popłynęły po twarzy. Chwyciła brata za rękę i chciała mu coś powiedzieć, ale w tej samej chwili najmłodsze dziecko z pod stołu wypełzło, i czołgając się do niej na czworakach zawołało płaczliwie:
— Michasiu! daj jeść!
A mała Andzia schwyciła się za główkę obiema rączkami, i przechylając się z jednej strony na drugą jęczała.
— Aj! jak mnie główka boli! Michasiu! daj mi co, żeby mię tak główka nie bolała, albo niech mię już Bozia do siebie zabierze!
Michasia załamała ręce.
— Boże mój, Boże! zawołała z płaczem; co ja im zrobię? Jak ja im wszystkim poradzę?
Na ten jej wykrzyk bolesny Oleś zatrzymał się u drzwi, i spuścił głowę, a Staś skoczył do siostry, objął ją i zawołał:
— Nie płacz, siostrzyczko, nie płacz! Już będziem bardzo grzeczni, tylko ty nie płacz!
Michasia stała na miejscu jak skamieniała; jasnowłosa jej głowa opadła na piersi, a po twarzy migotały różne myśli. Znać w dziecinnej jej główce coś działo się, i przerabiało.
— A, wiem co zrobię, wyrzekła po chwili, z determinacją podnosząc głowę; pójdę do tej pięknej pani w różowej sukni, którą kilka dni temu, pamiętacie, spotkaliśmy na ulicy, i która pytała mnie kto ja jestem, czemu mam taką bladą twarz i smutne oczy, a potem całowała mię i pieściła? Pójdę do niej, bo wiem gdzie ona mieszka, i poproszę ją dla Andzi o lekarstwo, a dla was o jedzenie! Czy dobrze?
— Dobrze, dobrze! Michasiu, zawołali chłopcy.
— Ale trzeba abyście byli bardzo grzeczni gdy mnie nie będzie. Ty Olesiu, jako starszy, powinieneś pilnować resztę dzieci, żeby sobie co złego nie zrobiły. Widzisz, ja jestem najstarszą z was, i dla tego was wszystkich doglądam.
— Dobrze Michasiu, odpowiedział Oleś, który nagle spoważniał; tylko nam jeść przynieś!
Michasia poszła do drugiego pokoju, i po chwili wyszła ztamtąd w zniszczonem ciemnem okryciu, i zmiętym słomianym kapelusiku.
Pocałowawszy Andzię w czoło, pogłaskawszy najmłodsze dziecko, i raz jeszcze poleciwszy Olesiowi aby był grzeczny i resztę dzieci doglądał, szybko wybiegła na ulicę.