<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.


Piękna pani w różowej sukni, o której mówiła najstarsza córka pani Apolonji, byłato Stasia Rumiańska. Szła ona przed kilku dniami ulicą, a za nią dreptało w podartem obuwiu dwoje dzieci: dziewczynka dwunastoletnia, i dziesięcioletni chłopczyk. Wypadkiem obejrzała się, i uderzyła ją blada i ładna, a nad wiek swój smutna i zamyślona twarzyczka dziewczynki. Obejrzała się więc drugi raz, trzeci i czwarty, i żywe zajęcie dzieckiem odmalowało się na jej twarzy, tembardziej że dwunastoletnia dziewczynka z trudnością i zmęczeniem zdawała się postępować po nierównym chodniku, i półgłosem ale z wielką powagą napominała swawolnego brata, który idąc obok niej nadymał usta, marszczył czoło, pogwizdywał, — a rozswawoliwszy się probował nastąpić nogą na ogon długiej różowej sukni idącej przed nimi Stasi. Z żywością cechującą ją zwykle, odwróciła się Stasia, i powstrzymawszy kroku, poszła tuż obok dwojga dzieci.
— Dokąd idziecie moje dzieci? spytała z zajęciem patrząc na ubogą odzież, i bladą twarzyczkę dziewczynki.
— Do apteki, po lekarstwo dla chorej siostrzyczki, odpowiedziało z nieśmiałością dziecko.
— Cóż jest waszej siostrzyczce? ponowiła pytanie Stasia z litością w głosie.
— Nie wiem, pani.
Stasia pomyślała: biedne jakieś dzieci; rodzice ich pewno w nędzy! i głośno spytała:
— Czy doktor odwiedza waszą chorą siostrę?
— Nie pani, odparła ośmielając się dziewczynka, mama mówi że na doktora pieniędzy niema.
— Bo papo je przepija wszystkie, dodał swawolny chłopak.
— Cicho, Olesiu, nie mów tego; napominała go siostra półgłosem.
— Jakże się nazywają wasi rodzice? spytała raz jeszcze Stasia, której litość i zajęcie wzrastały.
— Kuderscy, odpowiedziały dzieci jednogłośnie.
Stasia stanęła jakby piorunem rażona.
— Kuderscy! szepnęła do siebie; mój Boże, ależ oni wcale biedni nie są! Jak można tak zaniedbywać własne dzieci!
Poszła dalej ze smutkiem i oburzeniem na twarzy; dzieci szły obok przypatrując się jej ciekawie.
— Więc po jakież lekarstwo idziecie do apteki, skoro doktor nie widział waszej chorej siostry? spytała znowu Stasia po chwili.
— Żona stróża który pilnuje domu poradziła ziółka, i idziemy ich kupić w aptece za dwa złote cośmy dziś od ojca dostali, odpowiedziała dziewczynka.
W tej chwili doszli do bramy jednej z większych kamienic; Stasia uprzejmie skinęła głową dzieciom, i już wejść miała w bramę, gdy nagle zwróciła się raz jeszcze do dziewczynki.
— Jak ci na imię mała? wyrzekła miękkim głosem, i pogłaskała ją po twarzy.
— Michasia, odparło dziecię.
Dostała z kieszeni parę karmelków, i wcisnęła je w rękę dziewczynki. Chciała znowu odejść, i znowu nie odchodziła, tylko oczami łzą litości zaszłemi patrzała na Michasię. Nagle objęła ją za szyję, przycisnęła głowę jej do piersi, i schyliwszy się pocałowała ją parę razy w blade czoło. Potem odwróciła się żywo, i zniknęła w bramie.
Michasia stała na chodniku, i długo patrzała w bramę do której weszła piękna pani w różowej sukni. Dwie łzy płynęły po jej chudych policzkach; karmelki wypadły jej z ręki; czuła tylko na czole słodki i litościwy pocałunek nieznajomej. Dzieciństwo jej ubiegało bez rodzicielskiej miłości i pieszczot; łagodne obejście się z nią pięknej pani poruszyło ją do głębi, obudziło w jej sercu mnóstwo żalu i tęsknoty, ale zarazem i wdzięczności.
I byłaby Bóg wie jak długo stała tak przed bramą kamienicy, ze łzami płynącemi po policzkach, ze wzrokiem utkwionym w miejsce gdzie zniknęła różowa suknia nieznajomej pani, gdyby ją był brat nie pociągnął za sukienkę, przypominając że pilno im do apteki.
Odeszła; ale odtąd ile razy wychodziła na ulicę, oglądała się czy nie zobaczy pani w różowej sukni; tęskno jej było do jej słodkiego pocałunku, i zatrzymywała się niekiedy przed bramą domu gdzie ją była z oczu straciła, i podnosiła głowę ku dwom oknom pierwszego piętra ozdobionym różową firanką; bo zdawało się jej koniecznie, że tam musi mieszkać pani w różowej sukni. Raz nawet dojrzała chwilowo białą jej twarz, i złociste włosy za szybami okna.
Stasia mieszkała w istocie w kamienicy, do której weszła po spotkaniu się z dziećmi pani Apolonji, a okna ozdobione różowemi firankami należały do jej bawialnego saloniku.
Salonik ten oryginalny był i wesoły, jak ona sama. Obicie na ścianach miał białe z malowanemi wieńcami róż i zieleni; w trzech rogach pokoju stały zgrabne mahoniowe kanapki; nad niemi, na wysokich podstawach, wznosiły się marmurowe popiersia sławnych poetów krajowych, a u stóp ich rozściełały się na gładko wywoskowanej posadzce kwieciste dywany. Przed każdą z kanapek stały zgrabne stoliczki poprzykrywane pięknemi serwetami domowej roboty; na każdym ze stoliczków było po jednej lampie osłoniętej ażurowem nakryciem z wycinanego delikatnie różowego papieru, a wkoło lamp leżały rozrzucone książki, albumy, dzienniki krajowe i zagraniczne, oraz stały plecione leciuchne koszyczki z pelą, jedwabiami, i tym podobnemi materjałami do robót kobiecych. W czwartym rogu pokoju był kominek żelazny, i obok niego ekran z wyszytym na kanwie bukietem róż. Naprzeciw okna stał fortepjan, i etażerka pełna nut, a nad fortepianem wisiał w szerokich ramach wielki obraz dobrego pędzla, przedstawiający jakąś wojenną scenę z dziejów ojczystych. Pomiędzy oknami źwierciadło górowało nad bronzowym zegarem, postawionym na konsoli między dwoma wielkiemi bukietami świeżych kwiatów w dużych kubkach porcelanowych. Na oknach, między fałdami firanek z różowego adamaszku, kwitło kilkanaście roślin w wazonach. Pod ścianami zgrabne fotele i krzesła mahoniowe, różowym adamaszkiem także pokryte, ustawione były z symetrją i wdziękiem.
Salonik ten miał troje drzwi, z których jedne prowadziły do przedpokoju, przez drugie widać było pokój jadalny, czyściutki, z wielkim stołem jesionowym pośrodku, trzecie otwierały się do sypialni zacienionej zielonemi żaluzjami.
Śliczne to było mieszkanko, nie zbyt bogate i obszerne ale czyściuchne, pełne ładu i gustu; salonik mianowicie tchnął wesołością, i zalany był cały bladoróżową barwą, jaka spływała z firanek i pokrycia na meblach. Nawet białe popiersia poetów różowiały lekko, zdawały się uśmiechać i drgać życiem, a kwiaty obicia wyglądały jakby tylko co zerwane z ogrodu lub pola, i w świeżych wieńcach po ścianach rozwieszone.
Śród tej różowej atmosfery, na jednej z kanapek siedziała Stasia, i pilnie szyła malutką dziecinną sukienkę z białego żagnotu, ozdabiając ją delikatnemi koronkami. Ubrana była w białą suknię z różowemi ozdobami; gęste złociste loki osłaniały pochyloną jej nad robotą twarz; śród nich barwiło się kilka niedbale zatkniętych bławatków, gwoździków, i zielonych gałązek. Policzki młodej kobiety jaśniały świeżym i zdrowym rumieńcem, koralowe usta uśmiechały się na jakąś wesołą myśl, która niby promień przebiegała po białem gładkiem czole. Przed nią na stoliku leżała książka otwarta, za nią wznosiło się białe popiersie sławnego poety, i zdawało się z przyjemnością spozierać na jej złotowłosą głowę.
Fortepjan był otwarty, a klawisze jakby drgały jeszcze niedawno wygrywaną na nich melodją; z jadalnej sali dochodził kiedy niekiedy świergot dwóch kanarków, skaczących w klatce zawieszonej między zielenią mirtu i bluszczu.
Zegar bronzowy wskazywał szóstą poobiednią godzinę. Stasia podniosła głowę, spojrzała na zegar, i szepnęła do siebie.
— Zaraz Polcio przyjdzie!
Potem zaczęła układać w koszyczku koronki, nici, igły i inne materjały któremi się posługiwała w robocie, a przytem zanuciła sobie półgłosem: „Rosła kalina w gaju zielonym...“
Dzwonek rozległ się w przedpokoju, Stasia poskoczyła, i w mgnieniu oka ze śmiechem i wykrzykami zawisła na szyi pana Pawła, który stanął w progu.
Ktoby widując przedtem pana Rumiańskiego tylko w towarzystwach, i między obcymi ludźmi, ujrzał go wchodzącego do siebie, do swego miłego domu, byłby mocno zdziwiony. Nie był to ten pan Paweł, suchy, milczący i apatyczny, jakim się zwykle przedstawiał za domem. Oczy jego jaśniały zadowoleniem, blada twarz drgała życiem, wązkie usta zdobiły się uśmiechem niewymownej czułości. Czy ożywił go w podobny sposób różowy blask, zapełniający salonik Stasi? Czy z jej dobrej, wesołej twarzy spłynął mu w serce i na twarz potok dobroci i młodego życia? Czy domowe bogi powiały nań tchnieniem szczęścia i rodzinnych radości? A może należał on do rzędu ludzi, którzy przeważnie żyją sercem i uczuciem; dla których świat cały to dom i rodzina; którzy między obcymi sobie wydając się ograniczonymi i tępymi, śród istot ukochanych rozjaśniają się miłością, rozgrzewają zapałem uczuć głębokich a rzewnych?
Pan Paweł przycisnął Stasię do piersi, i z niewypowiedzianą czułością ucałował jej ręce. Usiedli obok siebie na tej samej kanapie, gdzie przed chwilą sama jedna Stasia siedziała.
— Późno dziś przyszedłeś do domu, Polciu! zaszczebiotała młoda kobieta przesuwając białą dłoń po czole męża.
— Naczelnik zatrzymał mię dziś dłużej niż zwykle dla ważnej pracy, odpowiedział pan Paweł; inaczej pewniebym się nie spóźnił z powrotem do ciebie, mój śliczny aniele!
I poprawił jej we włosach parę zsuwających się na czoło bławatków.
— A ja tu tymczasem, mówiła Stasia, skończyłam sukienkę dla naszego Władysia. Patrz jaka ładna! Uszyłam ją sama caluteńką!
Wyjęła z koszyczka bluzkę dziecinną, istne arcydzieło wprawnych rąk kobiecych, i rozkładając ją pokazywała mężowi delikatny haft i misterne ozdoby roboty.
— Zobaczysz jak się to nasz Władek ustroi w przyszłą Niedzielę; a zrobiłam mu oprócz tego śliczniuchny czepeczek z różowemi wstążeczkami. Każę go piastunce nieść za nami, gdy pójdziemy na przechadzkę! Toż dopiero będę dumna z mojego syna!
Zaśmiała się srebrzysto i oczy jej płonęły szczęściem. Oczy pana Pawła śmiały się także szczęściem i miłością; objął ramieniem giętką kibić żony, i patrząc w jej twarz rozradowaną zapytał:
— I cóż więcej robiłaś w mojej nieobecności?
— Grałam, odrzekła Stasia; nauczyłam się już wybornie na pamięć tej pieśni Szuberta, którą ty tak lubisz; zagram ci ją wieczorem... Czytałam też trochę. Wskazała na książkę otwartą.
— Przeglądałam oto tę książkę, ale zobaczywszy że jest piękną i zajmującą, nie chciałam jej czytać sama: — postanowiłam sobie, że przeczytamy ją razem... Czy dobrze, Polciu?
— Dobrze mój aniele; będziemy nawet mogli czytać ją dziś wieczorem; bo całą resztę dnia dzisiejszego mam zupełnie swobodną.
— Doprawdy! O jakże to dobrze! zawołała Stasia; nie pójdziesz już nigdzie na miasto! Czy i do pisania w domu nic nie masz?
— Nic, moje życie!
— To dobrze, powtórzyła Stasia z zadowoleniem; cały więc wieczór przepędzimy we dwoje, i tylko Władzia przyjmiemy do naszego towarzystwa. Szarą godziną pogram ci na fortepjanie, a potem jak światło podadzą, będę sobie szyła tę suknię, którą mi niedawno kupiłeś, a ty mi będziesz czytał głośno. Czy dobrze?
— Dobrze, dobrze, mój aniele; wszystko co czynisz, co mówisz i co chcesz, dobrem jest i ślicznem...
I znowu poprawiał kwiaty we włosach żony.
W tej chwili dało się słyszeć słabe i niewyraźne odzywanie się dziecka.
— Władek mój obudził się! Myślałam już nawet o tem, że śpi dziś zadługo! zawołała Stasia; porwała się z kanapki i poskoczyła żywo.
Po chwili wyszła z sypialni z kilkunastomiesięcznem dzieckiem na ręku, zaspanem nieco, ale białem, pulchniutkiem, o kędzierzawych jasnych włosach, i w białej czyściutkiej sukience. Usiadła z niem znowu obok męża z wielką powagą, układając rozrzucone śród snu włoski dzieciny.
Oczy p. Pawła podwójnego nabrały blasku; twarz jego podwójnem ożywiła się życiem. Pochylił się do dziecka, i zagadał doń językiem, jakim tylko ojcowie i matki mówić umieją. Dziecko zaśmiało się, wyciągnęło rączkę, i zaczęło ojca klepać po twarzy, chichocąc coraz mocniej. Smiechowi dziecka zawtórował śmiech młodej matki, i wywołał podobnyż na usta p. Pawła. Śmieli się uszczęśliwieni wszystko troje. Rodzice utkwili wzrok w twarzyczce dziecięcia; ono podskakiwało na kolanach Stasi, i obracając figlarnie główkę w stronę to matki to ojca, szczebiotało bez ustanku.
— Stasiu, rzekł p. Paweł po chwili ująwszy rękę żony; dziwnego zawsze doznaję uczucia, gdy z miasta do domu i do ciebie powracam. Tam między ludźmi czuję, że żyję na tym biednym padole, gdzie trzeba cierpieć i pracować i walczyć z przeciwnościami, i złe serca ludzkie napotykać; czuję słowem wszystkie niedogodne i przykre strony życia, tracę wesołość, mało rzeczy zajmuje mię żywo; czuję się onieśmielonym jakoś, obcym dla wszystkich i wszystkiego. Gdy zaś przestępuję próg domu, gdy wchodzę do naszego miłego mieszkania, i oglądam ciebie i dziecko nasze, zdaje mi się że tam za progiem umarłem, skończyłem ziemskie życie, a za to żem żył uczciwie i pracowałem jak mogłem, dostaję się do raju... mnóstwo uczuć i myśli powstaje we mnie; szczęście przepełnia mię całego, i jestem pewny żem w niebie.
Stasia przerwała mu mowę pocałunkiem; twarz jej przy słowach męża promieniała radością i rozrzewnieniem.
— Dobry mój, poczciwy mój Polciu! zawołała; jakżem szczęśliwa przez to, że ty się czujesz tak szczęśliwym! O, bo i mnie tu błogo i spokojnie... Między ludźmi wesoło mi także, ale nigdzie tak dobrze jak w domu... Ciche życie i ciche szczęście... dodała szeptem prawie, a długi pocałunek złożyła na czole dziecka, które oparło główkę o jej piersi.
W przedpokoju ozwał się dzwonek. Dźwięk jego był cichy; można było odgadnąć, że pociągnęła go słaba jakaś i nieśmiała ręka.
— Ktoby to przychodził? rzekła Stasia; nie spodziewam się dziś żadnej wizyty. A ty Polciu?
— Ani ja; zresztą któś tak cicho i nieśmiele zadzwonił...
Zaledwie zamienili z sobą te wyrazy, gdy otworzyły się powoli drzwi przedpokoju, i na progu stanęła Michasia w swojej poplamionej sukience, podartych trzewikach i pomiętym słomianym kapelusiku.
Stanęła w progu i nie śmiała postąpić dalej; ręce opuściła na suknią, bladą twarzyczkę pochyliła nizko, a na jasnych długich jej rzęsach drgały łzy.
Stasia powstała z kanapki zdziwiona, ale zawsze z uśmiechem; oddała dziecię piastunce, która ukazała się we drzwiach sypialni, i zbliżyła się do dziewczynki.
— Co chcesz moja mała? spytała łagodnie, biorąc ją za rękę. Czy przyszłaś mię odwiedzić? Jakże się dowiedziałaś, gdzie mieszkam? Polciu, dodała zwracając się do męża, to córka p. Apolonji Kuderskiej; poznajomiłyśmy się wypadkiem na ulicy.
Pan Paweł ze zdziwieniem patrzał na ubogą odzież i smutną minę córki p. Apolonji, którą spotykał we wszystkich wyborowych towarzystwach miasta i widywał nieraz rozdającą obfite jałmużny ubogim pod kościołem lub na ulicy. Michasia zaś ośmielona słodkim głosem Stasi i uściśnieniem jej ręki, podniosła na nią smutne załzawione oczy, i rzekła cicho:
— Pani była taka dobra dla mnie, spotkawszy na ulicy; pani mnie pocałowała... Ja tego nigdy nie zapomnę... Pani mi się śniła kilka razy. Oto przyszłam teraz do pani... bo mię serce boli.
Stasia ze współczuciem patrzała na dziewczynkę.
— I czegóż cię tak serduszko boli, moja droga? spytała pieszczotliwie, prowadząc ją za rękę do kanapki.
Michasia podniosła nagle rękę jej do ust, i całując ją załkała głośno.
— Przyszłam pani prosić, żeby mi pani dała jaką robotę... umiem trochę szyć, będę szyła... albo niech mię pani weźmie na usługę... będę służyć... będę wszystko robiła co pani każe... czy zamiatać, czy prać... czy prasować... Tylko proszę pani o jakie lekarstwo dla mojej chorej siostrzyczki, bo umrze... a jeszcze co do zjedzenia dla moich braci, bo się z nich zrobią włóczęgi i złodzieje...
Zaniosła się znowu od płaczu, przypadła do kolan Stasi i całowała jej ręce. Stasia i pan Paweł zamienili między sobą pełne zdumienia i smutku spojrzenie.
— Dziecko moje, rzekła młoda kobieta, przecież macie ojca i matkę! Gdzież oni są? Czemu nie myślą o siostrzyczce i braciach?
Żywy szkarłat oblał bladą twarzyczkę Michasi; spuściła głowę, i zaczęła mówić prędko, a bardzo cicho:
— O pani droga! My jesteśmy bardzo nieszczęśliwe dzieci! mamy rodziców, ale jesteśmy tak jakbyśmy ich wcale nie mieli... Prawdziwe z nas sieroty... Ja wiem że nie powinnam tego mówić... źle mówić o rodzicach to grzech;... ale serce mi pęka patrząc na moje biedne rodzeństwo; a kiedy przyszłam do pani po prośbie, toć już wszystko powiedzieć powinnam...
— Mów, mów, rzekła Stasia, tuląc rozpłakane dziecko do piersi; ja przed nikim nie powtórzę tego, ci mi powiesz. Ale trzeba przecie abym wiedziała, co się z wami dzieje i jak wam pomódz...
Michasia otarła z łez oczy i śmielej już mówiła.
— Jest nas pani pięcioro; ja najstarsza, bracia mają po lat dziesięć i ośm, Andzia ma lat pięć, a najmłodszy braciszek skończył niedawno rok trzeci.
Ojciec nasz bardzo dobry, ale bardzo nieszczęśliwy... Pamiętam, że jak byłam bardzo mała, wszyscy o nim mówili: to porządny i uczciwy człowiek! Ale mama kłóciła się z nim zawsze, dokuczała mu okropnie; w domu nieład był straszny, ojciec coraz częściej całe dnie przepędzał na mieście, a gdy był w domu, uciekał jak tylko posłyszał, że mama z miasta przychodzi. Pewnego dnia przyszedł chwiejąc się na nogach, bardzo czegoś rozgniewany, a tak niewyraźnie mówił, żeśmy go zrozumieć nie mogli... Zośka służąca powiedziała mi wtedy że ojciec był pijany...
Umilkła na chwilę; znowu rumieniec twarz jej oblał i łzy zakręciły się w oczach. Otarła je i mówiła dalej, nie podnosząc oczu na Stasię.
— Z początku rzadko się zdarzało, żeby ojciec w takim stanie wracał do domu; ale potem coraz częściej to bywało, mama zaczęła więcej jeszcze kłócić się z nim; jak tylko zeszli się razem, wrzawa straszna była u nas, i nam się nieraz dostawał szturganiec... od mamy — bo ojciec nigdy żadnego z nas nie dotknął. Potem przestali się zupełnie widywać; bo jak tylko mama wchodzi jednemi drzwiami do mieszkania, ojciec zaraz drugiemi ucieka, żeby jej nie widzieć... Mama nigdy prawie w domu nie bywa; ciągle w kościele albo u znajomych, a my sami jesteśmy zupełnie; bo i Zośka służąca po całych dniach na mieście siedzi, a kiedy przyjdzie, to bije nas i łaje... bardzo to zła dziewczyna...
— No, a jakże! — przerwała Stasia, cała zrumieniona od żalu i oburzenia; mówiłaś mi, że rodzeństwo twoje niema co jeść, a siostra umiera bez lekarstwa? Rodzice przecie nie ubodzy.
— Owszem, odparła Michasia, ojciec bardzo mało zarabia od czasu jak... i traci za domem; a mama odbiera mu resztę pieniędzy i rozdaje ubogim, albo kupuje sobie różne rzeczy, które zjada sama a chowa przed nami... Nam Zośka gotuje krupnik i zacierki, a kiedy nie przyjdzie cały dzień z miasta, to i cały dzień nic nie jemy... Mama o tem nie wie, bo wraca późno do domu od znajomych; a kiedy się nazajutrz skarżymy przed nią na Zośkę, łaje nas, albo ją, ale to nic nie pomaga, bo Zośka mamy nie słucha, i jak tylko mama wychodzi na miasto jednemi drzwiami, ona ucieka drugiemi.
— To okropne! zawołała Stasia; a pan Paweł zerwał się i zaczął wzburzony chodzić po pokoju.
— I tak po całych dniach sami jesteście? dopytywała się dalej pani Rumiańska, i nie uczycie się niczego? i nikt was nie dogląda?
— Tak, pani, tak, zawołała Michasia, której rozżalenie wzrastało przy opowiadaniu swej biedy; zawsze jesteśmy sami i głodni i opuszczeni i niczego się nie uczymy! Mnie ojciec nauczył czytać parę lat temu, a ja uczę tego samego starszego brata; ale on nie chce się uczyć, bo mówi, że głód mu ciągle dokucza!
— Nieszczęśliwe dzieci! zawołali jednogłośnie państwo Rumiańscy.
— O, nieszczęśliwe, nieszczęśliwe z nas dzieci! załkała Michasia kryjąc twarz w obu dłoniach. Mnie o siebie nie idzie — jak podrosnę pójdę gdzie w służbę, ale serce mi pęka gdy patrzę na biedne moje rodzeństwo! Ach pani, ciągnęła dalej, odkrywając twarz łzami zalaną — mam siostrzyczkę Andzię; taka śliczna dziecina... kocham ją... mój Boże! ona chora a niema lekarstwa. Mama doktora sprowadzić do niej nie chce... Dziś nie mogłam wytrzymać patrząc na jej męki i na głód i na swawolę braci, i przybiegłam do pani...
Przypadła do kolan Stasi, i zawołała ze zdwojonym płaczem:
— Ratuj pani moją chorą siostrzyczkę... moich braci... pomóż nam jakkolwiek... nie wiem dla czego serce mi mówi, że pani jesteś aniołem dobroci, i zlitujesz się nad biednemi dziećmi. Ja pani za to całe życie służyć będę...
Oczy Stasi napełniły się łzami. Spojrzała pytająco na męża.
— Polciu! rzekła, co tu robić? jakim sposobem nieść ratunek tym nieszczęśliwym istotom? gdyby były sierotami! ale wdzierać się w prawa rodziców...
Pan Paweł stanął na środku pokoju, i zamyślił się.
— Radziłbym ci Stasiu, odpowiedział po chwili, żebyś poszła do nich, i zobaczyła sama co się tam dzieje. Jeśli tak jest w istocie jak ta mała opowiada, to każdy uczciwy człowiek śmiało może się wedrzeć w prawa podobnych rodziców, i przeciwko nim samym bronić ich dzieci.
— O, dzięki ci panie! zawołała Michasia dziękczynnie składając ręce, a zwracając się z błaganiem do Stasi dodała: o niech pani idzie za mną, niech pani zobaczy moje biedne rodzeństwo, jakie to wszystko mizerne, odarte i chore!.. Jak zobaczysz, zlitujesz się nad nami, i uczynisz dla nas cokolwiek! Niech nas dobrzy ludzie odbiorą od mamy, a pozwolą tylko ojca widywać czasem! będziemy im za to służyć całe życie, bylebyśmy tylko mogli uczyć się czegokolwiek, i nie mrzeć z głodu! O, chodź, chodź ze mną śliczna pani! dobry aniele mój! chodź! ty nas uratujesz!
Stasia powstała z litością i smutkiem na twarzy, ale widocznem było że sama nie wiedziała co ma uczynić.
— Michasiu! rzekła, ależ ja mogę spotkać u was waszą mamę! cóż ona powie gdy mię z tobą przychodzącą zobaczy?
— O, nie lękaj się pani tego, odparła żywo dziewczynka; mama poszła na nieszpory, potem przepędzi cały wieczór gdzie u znajomych, i do domu wróci późno w nocy, jak zazwyczaj. Niech państwo nawet nie mówią mamie żem tu była, i wszystko opowiedziała, bo strasznieby się na nas rozgniewała!
Stasia zdawała się jeszcze namyślać, ale wzrok jej upadł w tej chwili na świeżuchno ustrojonego i rumianego Władka, który wesoło bawił się na ręku piastunki stojącej we drzwiach sypialni. Łzy zakręciły się w jej oczach.
— Mój Boże! szepnęła, gdyby z mojem dzieckiem tak się działo. Pójdę! dodała głośno, i ze zwykłą sobie żywością poskoczyła do sypialni.
Po chwili wyszła ubrana. Pocałowała mimochodem Władka, uścisnęła rękę męża, i odedrzwi jeszcze skinąwszy mu głową, wyszła z Michasią.
Pan Paweł stanął na środku pokoju, szeroko otworzył swoje blade ale poczciwe oczy, i kiwając głową z oburzeniem, wyrzekł.
— Otóż to pobożna i cnotliwa kobieta z tej Kuderskiej! a posłuchać tylko jak ciągle mówi o Bogu i cnocie, i popatrzeć jak żarliwie się modli i ubogim jałmużny rozdaje, gdy widzi że ludzie na nią patrzą! A dzieci mrą z głodu, i mąż rozpił się z rozpaczy!
W wielkiem wzburzeniu i oburzeniu zaczął chodzić po pokoju, i nie uważał nawet że mały Władek wyciągał do niego rączęta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.