Czarny Gerard/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Gerard |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mury i obszar hacjendy przypadły Cortejowi, cały sprzęt domu i martwy inwentarz — Meksykanom. Rozdzieliwszy łupy, pochowano zabitych Francuzów we wspólnym grobie, wpobliżu strumyka.
Następnego dnia przybyli ludzie, wysłani do Corteja przez jego zwolenników. Cortejo, mając teraz w hacjendzie mocną podstawę operacyjną, postanowił umocnić swój wpływ na północy. Dlatego ruszył na czele setki jeźdźców ku Rio Grande, aby napaść na statki lorda Drydena. Józefa pozostała w hacjendzie, sprawując władzę w zastępstwie ojca. — —
W kilka dni później przez równinę, ciągnącą się na północ od Parras, pędził jakiś jeździec.
Był okryty pyłem i wyczerpany. Koń upadał również ze znużenia; widocznie przebyli długą, wyczerpującą drogę. Jeźdźcem był vaquero Anselmo, ten sam, który bawił w forcie Guadelupa i z polecenia Arbelleza zaprosił Rezedillę do hacjendy.
Ruszył w drogę zaraz po rozstrzygnięciu walki, chcąc pierwszy swemu panu przynieść wiadomość, że długo opłakiwani bliscy żyją i są w drodze do hacjendy. Musiał krążyć i kołować, nakładając drogi, aby uniknąć hord indjańskich, które łupiły kraj, nawiedzony przez wojnę.
Fakt, że pierwszy przyniesie szczęśliwą wiadomość, napełniał go radością, więc nie oszczędzał sił konia, chcąc przybyć do hacjendy, jak najszybciej. Mimo pośpiechu, ujrzał folwark dopiero następnego wieczora.
Spiąwszy konia ostrogami, pogalopował prosto ku bramie, która była, niestety, zamknięta. Zapukał.
— Kto tam? — zapytał jakiś nieznany głos.
Vaquero wymienił swe imię.
— Nie znam — mruknął ktoś z tamtej strony.
— Widocznie jesteś odniedawna — rzekł Anselmo.
— Tak jest.
— Otwieraj więc! Jestem vaquerem sennora Arbelleza; przybywam z Guadelupy, gdzieśmy pobili na głowę Francuzów.
— Z fortu Guadelupy? Francuzi pobici? W takim razie jesteś jednym z naszych. Chodź do środka!
Otworzono bramę; vaquero wszedł. Zamknięto ją znowu. Z powodu panujących ciemności nie zauważył zmian, które zaszły.
Zeskoczył z konia, puścił go na swobodę i poszedł do suteren, w których przebywali zwykle vaquerzy. Stamtąd zamierzał się udać do Arbelleza i opowiedzieć mu, co zaszło w Guadelupie.
Otworzywszy drzwi, stanął jak wryty na widok uzbrojonych ludzi. Zauważyli go natychmiast. Jeden zawołał:
— Hola, kto tam? Znowu jakiś nowy?
Ujęli go za ręce i wciągnęli do środka. Patrzył wokoło z ogromnem zdumieniem. Wybuchnęli więc śmiechem.
— Widać odrazu, że człowiek ten nie wynalazł prochu, — zawołał jeden z najemców. — Ależ, chłopie, Cortejo nie potrzebuje takich ludzi.
— Cortejo?
— Tak. Przybywasz może w innej sprawie? Z kimże chcesz mówić?
— Oczywiście, z moim panem.
— Dobrze, a któż jest twoim panem?
Rozmowa zamieniła się powoli w rodzaj przesłuchania.
— Sennor Pedro Arbellez — odparł zapytany.
— Pedro Arbellez, były właściciel hacjendy?
— Były? — zapytał vaquero stropiony. — Czy obecnie właścicielem hacjendy jest ktoś inny? Kto taki?
— Sennor Pablo Cortejo z Meksyku. Mam wrażenie, że cię to przeraża. Nie odpowiada ci sennor Cortejo?
— Jestem bardzo ciekaw, w jaki sposób stał się nagle panem hacjendy?
— W jaki sposób? Bardzo prosty. Przybył z nami do hacjendy i zabrał ją Arbellezowi.
— Santa Madonna! Gdzież jest sennor Arbellez?
— Niewiadomo. Znikł.
— Mój Boże, w takim razie ruszam w dalszą drogę.
Anselmo chciał wyjść, lecz ujęły go potężne łapy pięciu ludzi.
— Czekaj no, braciszku! Coś tu jest nie w porządku. Nie ujdziesz nam. Będziemy cię musieli przesłuchać.
— Mnie przesłuchać? Dlaczegóż to? Jestem uczciwym człowiekiem.
— Każdy tak mówi. Powiedz-no, po czyjej stronie walczysz? Po stronie Basaine’a, Maksymiljana czy Corteja?
— Po niczyjej. Jestem vaquerem sennora Arbelleza. Słucham tylko jego.
— To człowiek Arbelleza. Trzeba go zaprowadzić na górę do sennority. Trzymajcie ptaszka mocno. Zamelduję go.
Anselmo nie stawiał oporu, widząc, że sprzeciwem może tylko pogorszyć sprawę. Był bardzo ciekaw, kim jest ta sennorita, do której go zaprowadzą.
Józefa leżała w hamaku, paląc papierosa, gdy wszedł Meksykanin, który przed chwilą rozmawiał z Anselmem.
— Wybaczcie, sennorita. Przychodzę z meldunkiem. Przybył jakiś vaquero, który twierdzi, że walczy jedynie po stronie Arbelleza.
— Przyślijcie go do mnie.
— Sam go przyprowadzę.
Po chwili dwaj Meksykanie wprowadzili Anselma, związawszy mu przedtem ręce.
Anselmo spojrzał badawczo na Józefę. Nie znał jej osobiście; nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta.
— Sennorita, proszę was o pomoc. Zaszło jakieś nieporozumienie.
— Kim jesteście? — zapytała.
— Jestem jednym z vaquerów sennora Pedra Arbelleza. Pan mój posłał mnie z listem. Powracam i spotykam zupełnie obcych ludzi.
Pamiętając, co słyszała od Marji Hermoyes o vaquerze, wysłanym do Guadelupy, Józefa zapytała:
— Byliście w Guadelupie?
— Tak jest — odparł.
Zwróciła się do Meksykan:
— Wyjdźcie i czekajcie przed drzwiami! Mam wrażenie, że ten vaquero jest poczciwym człowiekiem. Pomówię z nim sama.
Meksykanie wyszli. Józefa postanowiła podstępem dowiedzieć się, co chciał zakomunikować ten człowiek swemu panu.
— Podczas waszej nieobecności zaszła tu mała zmiana — rozpoczęła. — Czy znacie niejakiego Corteja?
— Owszem, znam, — odparł. — Słyszałem o nim wiele, widziałem go kiedyś tutaj.
— Cóż to za człowiek?
Anselmo odparł z niebaczną szczerością:
— Ludzie uczciwi stronią od niego.
Józefa zmrużyła wielkie, okrągłe, sowie oczy. Panując jednak doskonale nad sobą, ciągnęła jak najuprzejmiejszym tonem:
— Macie rację. Dla tego Corteja nic niema świętego na świecie. Nienawidzę go, unieszczęśliwił mnie i moją rodzinę; towarzyszę mu jedynie poto, by go zniszczyć.
Mówiła z taką pasją, że vaquero uwierzył jej słowom.
— Zniszczyć go, — rzekł — to bardzo trudna sprawa. Szczwany z niego lis. Powiedzcie mi, gdzie jest sennor Arbellez?
— Uciekł przed Cortejem.
— Dlaczegóż? Nic nie rozumiem. Przybywam do domu, jacyś ludzie mnie chwytają i wiążą ręce...
— Wytłumaczę wam wszystko. Muszę jednak mówić cicho, aby ci dwaj Meksykanie, którzy stoją pod drzwiami, nic nie słyszeli. Wiecie, że sennor Arbellez jest zwolennikiem Juareza. Otóż Cortejo chciałby sam zostać prezydentem. Skaptował sporą garść zwolenników. Wyruszył na północ przeciwko Juarezowi. Zajęcie hacjendy del Erina jest początkiem kampanji.
— Napadł więc na hacjendę? — zapytał vaquero z ponurą miną.
— Tak. Ale na szczęście sennorowi Arbellezowi udało się zbiec. Powiedział mi, dokąd ucieka, lecz zakazał mówić o tem z kimkolwiek.
— Dlaczego był z panią taki szczery, sennorita?
— To bardzo proste. Jest dobrym znajomym mego ojca, który zginął z winy Corteja. Udaję, że nic o tem nie wiem, i należę do wrzekomych zwolenników Corteja, aby się na nim w odpowiedniej chwili zemścić. Mam pomiędzy jego ludźmi kilku tajnych stronników. Wypatrują tylko chwili odpowiedniej. Przybywszy do hacjendy, poznałam sennora Arbelleza i ułatwiłam mu ucieczkę dzięki pomocy moich zaufanych.
— Niechże mi pani zawierzy, niech mi pani powie, gdzie szukać sennora Arbelleza! Przywożę mu cenne wiadomości.
— Nie wiem, czy będziecie mogli dotrzeć do niego, Jesteście przecież jeńcem, nie wypuszczą was. Najlepiej się stanie, jeżeli mnie powiecie, coście mieli oświadczyć sennorowi Arbellezowi. Przeze mnie najprędzej i najpewniej dowie się o wszystkiem. Miałam dziś właśnie wysłać kogoś do niego.
— Czy nie mógłbym być tym posłańcem, sennorita?
— Cóż wam strzeliło do głowy! Cortejo jest chwilowo nieobecny; będą was trzymać w niewoli, dopóki nie wróci i nie zadecyduje o waszym losie. Wątpię, czy mi się uda do tego czasu uwolnić was. Sami osądźcie, czy wiadomości, które macie zakomunikować Arbellezowi, mogą ulec zwłoce. Namyślcie się głęboko.
Anselmo zastanawiał się przez jakiś czas, potrząsając głową. Wreszcie rzekł:
— Czy można wam naprawdę ufać, sennorita?
— Róbcie, jak uważacie, — odparła urażona.
— Czy mogę wiedzieć, jak się nazywacie?
— Jestem córką pułkownika Ramirez.
Pułkownik Ramirez, znany zwolennik Juareza, został niedawno zamordowany przez niewykrytych sprawców.
— Pułkownik Ramirez? — zapytał. — Był to dzielny człowiek.
— Mogę wam zresztą udowodnić, że sennor Arbellez miał do mnie zupełne zaufanie. Opowiedział mi o was wszystko. Wiem, w jakim celu jeździliście do Guadelupy. Sennor Arbellez sporządził testament; wyłączną dziedziczką mianuje córkę Pirnera. Mieliście zawiadomić o tem Pirnera i prosić sennoritę, by odwiedziła waszego pana.
— To prawda! Tylko mój pan mógł wam to powiedzieć. Nie bierzcie mi za złe, że się wahałem. W obecnych czasach trzeba być bardzo ostrożnym.
— Wybaczam wam. Czy sennorita przybędzie?
— Być może, lecz nie w roli spadkobierczyni. Nie przyjęła dziedzictwa, ponieważ zjawiła się prawdziwa dziedziczka.
Łatwowierny Anselmo zaczął opowiadać o wszystkiem, co mu było wiadome. Słowa jego działały na Józefę jak uderzenia topora. Musiała niezwykle panować nad sobą, by się nie zdradzić. A więc wszyscy, którym przysięgła zagładę, żyją! Landola kłamał! Pocóż to czynił? Z pewnością poto, aby mieć na każdy wypadek broń przeciw braciom Cortejo.
Anselmo nie dostrzegał zmian, zachodzących w obliczu Józefy. Na twarzy jej malowały się naprzemian: nieufność, zwątpienie, lęk, przerażenie i rozpacz. Gdy skończył swe długie opowiadanie, milczała przez chwilę. To, co usłyszała, spadło na nią nieoczekiwanie. Jeżeli mówił prawdę, w takim razie sytuacja byłaby taka sama, jak przed szesnastu laty. W przeciągu tego czasu nic nie osiągnęła — trzeba rozpocząć walkę na nowo. Niema ani chwili czasu do stracenia! Trzeba działać szybko, inaczej wszystko stracone. Trzeba zacząć od tego głupca, który jej wszystko wypaplał.
— Mówicie szczerą prawdę? Możecie na to przysiąc?
— Przysięgam na wszystkie świętości!
— Cortejo to dziś wybitny mąż stanu. W niedługim czasie zostanie prezydentem, a może i królem Meksyku; będzie najpotężniejszym człowiekiem w całem państwie.
— Co się też wam roi, sennorita? Przecież jeszcze żyje generał Basaine!
— Basaine zostanie przepędzony na cztery wiatry.
— A Maksymiljan Austrjacki?
— Ten pozorny regent? Ten cień cesarza? Sam chyba ucieknie.
— A prezydent Juarez?
— Ten Indjanin z plemienia Zapoteków? Poprostu powiesi go się na gałęzi, sępom na pożarcie.
Anselmo zauważył, ku wielkiemu przerażeniu, że oblicze Józefy nabrało ponurego, szatańskiego wyrazu.
— Nie wierzcie temu, sennorita, — rzekł. — Czy widzieliście już kiedy Juareza?
— Owszem, często; w stolicy.
— Czy wtedy, gdy był sędzią najwyższym?
— I wtedy, i później, gdy został prezydentem.
— W tym czasie był człowiekiem, uznawanym przez wszystkich. Później wygnano go; musiał szukać ratunku w ucieczce. To zmienia człowieka. Czyni go twardym jak stal. Juarez jest dziś zupełnie innym, niż dawniej. Wątpię, czy się da powiesić; przypuszczam raczej, że wisieć będą ci, którzy myślą o stryczku dla niego, a więc przedewszystkiem Cortejo. Szubienica już dawno tęskni do niego i do jego ukochanej córeczki.
— Czy widzieliście ją?
— Nie widziałem i nie palę się do jej widoku.
Józefa straciła panowanie nad sobą. Podszedłszy do vaquera, syknęła:
— Zobaczycie ją, ale w innych okolicznościach, niżbyście pragnęli.
Oczy jej błyszczały złowrogo, piersi falowały ze wzburzenia.
— Ależ, sennorita, — rzekł Anselmo zdumiony — nie rozumiem pani.
— Zaraz zrozumiecie wszystko. Powiedzieliście przed chwilą, że jesteście wraz ze swym panem zwolennikiem Juareza. Jeżeli wszyscy jego zwolennicy są takimi głupcami, jak wy i wasz pan, w takim razie niema żadnych wątpliwości, iż będzie wisiał. Czy wiecie, gdzie jest Arbellez?
— Mam wrażenie, że uciekł, — wyjąkał vaquero, stropiony nagłą zmianą, jaka zaszła w Józefie.
— Jeżeliście w to uwierzyli, jesteście istotnie stokrotnym osłem!
Anselmo nie odpowiedział ani słowa. W jego poczciwej głowie nie mieścił się podobny podstęp. Dopiero po dłuższem wahaniu rzekł:
— Przecież pani sama tak mówiła, sennorita.
— Owszem, mówiłam, lecz nie przypuszczałam, iż jesteście tak naiwni i uwierzycie tym słowom. Sądzicie więc, że Cortejo pozwoliłby uciec Arbellezowi?
— Stało się to przecież dzięki wam.
— Ależ przeciwnie. Dzięki mnie Arbellez został właśnie wzięty do niewoli.
— Wzięty do niewoli?
Vaquero otworzył szeroko oczy i zacisnął wargi.
— No tak; siedzi na dole w piwnicy. Umrze z głodu.
— Nie żartujcie tak okrutnie, sennorita!
— Gdybyście wiedzieli, kim jestem, nie uważalibyście tego za żarty. Chcąc rozwiązać wam język, odegrałam komedję. Udało się wspaniale. Zgadnijcie, kim jestem.
Józefa spojrzała triumfująco na vaquera.
Anselmo był człowiekiem prostym, skromnym, ale nie głupcem. Nagle tknęło go jakieś przeczucie.
— Mój Boże, czy to możliwe! — zawołał przerażony. — Wyście — wyście sennorita Józefa!
— Tak jest — odparła, śmiejąc się. — Jestem córką Corteja.
— Boże, bądź mi miłościwy! Cóż uczyniłem!
— Macie rację, że prosicie Boga o litość. Wyznaliście mi wszystko, o czem nie powinnam była wiedzieć. Wiecie, co teraz uczynię? Poślę ludzi do El Refugio i każę zamordować lorda Drydena.
— Oby się to nie udało! — jęknął vaquero. — Krew lorda spadłaby na moją głowę.
— Tak, na waszą! Każę szpiegować Juareza i wszystkich jego zwolenników. Muszą śmierć ponieść!
Blada twarz Józefy nabrała satanicznego wyrazu. Anselmo cofnął się w przerażeniu. Podnosząc ku niej skrępowane ręce, zawołał:
— Sennorita, niech pani pamięta o tem, że w niebie mieszka Bóg, który wymierza sprawiedliwość!
— Dziecinne baj-baje.
— Niech pani nie bluźni.
— Powtarzam, że to dziecinne baj-baje. Czyż nie widzicie, że mnie właśnie Bóg ochrania? Wtajemniczył mnie w wasze plany, — oto najlepszy dowód jego nade mną opieki — lecz i bez tej pomocy dam sobie sama radę. Zginą wszyscy.
— Życie moje w ręku Boga — odparł.
— Przedewszystkiem w mojem ręku. Będziecie wisieć, jak wszyscy zwolennicy Juareza.
— Żyję już długie lata, dni moje były i tak policzone. A jeżeli chcecie obciążyć sumienie śmiercią starego pastucha, uczyńcie to!
— Nie zawaham się. Nie powieszę was jednak zaraz; doznacie jeszcze pewnej drobnej przyjemności: będziecie świadkiem, jak Arbellez umiera z głodu. Marja Hermoyes zginie również w waszych oczach. Oboje nie dostają ani kromki chleba, ani kropli wody. Zostaniecie wtrąceni między nich; będzie się was odżywiać, dopóki oni nie zginą. Wtedy dopiero zostaniecie powieszeni.
Vaquero zaczerwienił się, natężył muskuły i zawołał:
— Jesteście djabłem wcielonym! Trzeba was zniszczyć, trzeba was rzucić do piekła!
Podniósł nogę. Mimo, iż był związany, udało mu się kopnąć Józefę tak mocno, że z przeraźliwym rykiem poleciała ku ścianie.
— Łotrze!
Meksykanie, stojący za drzwiami, wbiegli, powalili vaquera na podłogę i związali lassami.
Z pod ściany rozległy się jęki. Obydwaj Meksykanie podeszli szybkiemi krokami do Józefy.
— Co wam jest, sennorita?
Otworzyła oczy, spojrzała na nich, nabrała oddechu, nie mówiąc ani słowa.
— Czy coś wam dolega? — zapytał jeden z Meksykan.
— Och, piersi, — odparła szeptem i położyła rękę na obolałem miejscu.
— Do licha, chyba żeber wam nie złamał? — zawołał Meksykanin.
— Nie wiem — jęknęła.
— Czujecie bóle?
— Owszem — odparła Józefa.
— Tęgo was kopnął. Niestety, niema tu doktora. Może jednak spróbujecie wstać.
Podał Józefie rękę. Chciała się podnieść, każdy ruch sprawiał jej ból nieopisany; krzyknęła:
— Boże mój, Boże!
— Śmie jeszcze wzywać Boga — rzekł szyderczo vaquero.
— Milcz łajdaku! — zawołał Meksykanin. — Zapłacisz drogo za to kopnięcie. Gdzie odczuwacie boleści, sennorita?
— Tu — odparła, wskazując na lewą pierś.
— W takim razie złamał wam kilka żeber. Zobaczmy, czy rąk i nóg nie przetrącił.
Niezbyt łagodny samarytanin, zbadawszy ręce i nogi Józefy, rzekł:
— Ręce i nogi są całe, a żebra to drobnostka. Trzeba będzie trochę pomasować i basta. Chodźcie, położę was do hamaka.
Józefa potrząsnęła głową.
— Gdzież mam was umieścić?
— Posadźcie mnie przy stole na krześle.
Mówiła z trudem, nie mogła swobodnie oddychać. Meksykanin wziął ją na ręce i zaniósł na krzesło. Jęczała przeraźliwie.
Meksykanin rzekł:
— To drobnostka. Trzymajcie się ostro. Przyślę wam służącę. Przedewszystkiem musimy tego łotra wpakować do piwnicy. Jak go mamy ukarać za kopnięcie, sennorita?
Józefa machnęła ręką.
— Nie chcecie go wcale karać?
— Owszem, — odparła szeptem — ale nie teraz.
Zwiędłym ruchem podała Meksykaninowi klucz od piwnicy.
— Dobrze, odłożymy to na później. Jazda, łotrze! Wkrótce się dowiesz, jakiegoś sobie piwa nawarzył.
Anselmo został wypchnięty z pokoju. Meksykanie wrzucili go do piwnicy, w której znajdowali się Marja Hermoyes i Arbellez.
W drodze na górę jeden z Meksykan rzekł:
— Zdaje mi się, że sennorita ma złamanych kilka żeber. Stryj mój był balwierzem. Czy wiesz o tem?
— Nie. Czy stryj twój żyje, jest może tutaj w hacjendzie?
— Nie, umarł. Złamał kark i nie umiał go sobie nastawić zpowrotem.
— Cóż więc nam po twoim stryju?
— Niedomyślny jesteś, przyjacielu. Czemże mogłem być u stryja?
— Uczniem, co?
— Zgadłeś.
— Do licha, w takim razie również jesteś balwierzem?
— Nie, kształciłem się tylko przez tydzień. Pewnego razu wyrwałem komuś zamiast chorego zęba, dwa zdrowe. Zbito mnie za to siarczyście, że uciekłem. Tak się skończyła moja karjera balwierza. Podczas tygodnia praktyki nadarzył się pacjent z dwoma czy trzema złamanemi żebrami. Pomagałem stryjowi, kiedy go leczył. Chłop ze złamanemi żebrami wył wprawdzie nieco, aleśmy na to ani się oglądali. Żebra wróciły do normalnego stanu.
— Jakżeście rozpoczęli kurację?
— Bardzo prosto. Położyliśmy chłopa na ziemi, stryj trzymał go za ręce ja zaś musiałem mu stanąć na żebrach.
— Co takiego? Wlazłeś na złamane żebra?
— Skądże znowu? Stanąłem na nieuszkodzonej stronie. Gdy się na zdrową stronę skoczy osiem do dziesięciu razy, piersi zaczynają się poruszać w ten sposób, że złamane po drugiej stronie żebra wracają do normalnej pozycji.
— Byłaby to bardzo prosta sprawa. Chory wyzdrowiał, co?
— Niestety, nie; umarł po dwóch tygodniach.
— A więc kuracja się nie udała?
— Przeciwnie, udała się znakomicie. Po śmierci okazało się bowiem, że ten szelma wcale nie złamał żeber, a nogę powyżej biodra. Gdyby nie opowiadał stryjowi, że złamał żebra, bylibyśmy wyprostowali mu nogę i chłop byłby zdrów jak ryba.
— To pewne. Czy chciałbyś również wyprostować żebra sennority?
— Oczywiście. Ręczę za skutek.
— Czy aby pozwoli, żebyś po niej łaził i skakał?
— To zupełnie zbyteczne. Kobieta jest o wiele delikatniej zbudowana, aniżeli mężczyzna. Wystarczy więc, jeżeli ja będę walił pięściami. To dobrze zrobi złamanym żebrom.
— Czy musi ci ktoś pomagać?
— Oczywiście, inaczej stawiałaby opór. Miałbyś chętkę pomagać?
— Czemu nie? Sennorita, wróciwszy do zdrowia, rzetelnie nas wynagrodzi. Czy zaofiarujesz jej moją pomoc?
— Dobrze, ale pod warunkiem, że ją mocno będziesz trzymał. Nic sobie nie rób z jej krzyków, próśb i wymyślań. Trzymaj sennoritę mocno, a tak długo, dopóki nie zestawię żeber.
— Zgoda. Będę trzymał mocno; dziesięć koni nie ruszy jej z miejsca.
— Więc dobrze. Pójdziesz do niej i powiesz, że jestem balwierzem.
— A ty powiesz później, że chcesz, abym ci pomagał. — —
Podczas, gdy obydwaj zbóje prowadzili tę oryginalną pogawędkę, innego rodzaju rozmowa toczyła się w piwnicy. Stary vaquero natknął się zaraz przy wejściu na jakąś postać, siedzącą pod murem. Uszedłszy dwa kroki, trącił mężczyznę, leżącego na ziemi. Nie widział nic; w piwnicy było zupełnie ciemno.
Przeczekawszy, aż echo kroków zamilknie, vaquero rzekł:
— Sennor Arbellez!
Odpowiedzią był cichy jęk.
— Sennor Pedro Arbellez!
Jęk powtórzył się. Słów nie można było odróżnić.
— Sennora Hermoyes!
— Jestem tutaj — odparła postać, siedząca pod murem. — Kto nas niepokoi?
Anselmo wymienił swoje imię. Na jego dźwięk Marja zerwała się z chłodnych, wilgotnych kamieni i zawołała:
— Ty? Czy to możliwe? Jakżeś się tu dostał?
— Jestem jeńcem — brzmiała odpowiedź.
— Wielki Boże! Myślałam, że nas uratujesz.
— Jeżeli Bóg nie ześle cudu, ratunku dla nas niema.
— Santa Madonna! Więc i ty zwątpiłeś?
— Nie, nie zwątpiłem; dopóki bowiem Bóg jest na niebie, nie wolno nie wierzyć w ratunek.
— Oby przyszedł jak najprędzej — grozi nam przecież zagłada. Co słychać w Guadelupie? W jaki sposób dostałeś się do rąk Corteja?
— O tem później. Pomówmy teraz o położeniu obecnem. Tu leży sennor Arbellez? Czy stan jego jest bardzo zły?
— Padł na ziemię z wyczerpania, omdlewa co chwila. Czy wiesz już, co zaszło?
— Tak. Niechaj Bóg skarze tę parę szatańską w dzień Sądu Ostatecznego. Chcą was zamorzyć głodem?
— O nie! Jakaś litościwa dusza codziennie podaje nam przez otwór w murze chleb i wodę. Mam wrażenie, że, oprócz chleba i wody, otrzymujemy jeszcze coś więcej. Niestety, nie możemy z tego korzystać, jesteśmy bowiem skrępowani więzami. Nie mogę ruszyć ręką.
— Zupełnie tak samo, jak ja. Jeszczeście nic nie jedli?
— Nie.
— Mój Boże! Zamknięto nas w ciasnocie. Trzy osoby mogą tutaj zaledwie stanąć; o położeniu się — niema nawet mowy. Ale, ale, mam przecież nóż przy sobie.
— Nóż? Czy cię nie rozbrojono?
— Owszem, lecz zapomniano przeszukać kieszenie. W lewej kieszeni spodni leży nóż składany, ostry jak brzytwa, ale cóż z tego? Nie mogę ręką sięgnąć do kieszeni.
— Może mnie się to uda?
— Spróbujmy.
Vaquero zbliżył się do Marji Hermoyes. Po chwili wyciągnęła związanemi rękami nóż z jego kieszeni.
— A co dalej? — zapytała. — Nie mogę otworzyć.
— Trzymaj mocno trzon, odchylę ostrze zębami.
Po wielu daremnych wysiłkach udało się vaquerowi otworzyć nóż.
— Nareszcie — rzekł Anselmo. — Wezmę teraz nóż do prawej ręki, ty zaś pocieraj więzy o ostrze. Gdy jedną rękę będziesz miała swobodną, przetniesz moje więzy.
Po upływie długiego czasu oboje oswobodzili ramiona.
— Bogu niechaj będę dzięki! — zawołała Marja. — Mogę teraz podejść do naszego dobrego sennora, mogę go dotknąć. Uważaj, abyś nie nastąpił na coś, co nam podał nieznany dobroczyńca.
— Zobaczmy naprzód, co to takiego, — odparł vaquero.
Uklękli oboje i zaczęli szukać poomacku.
— Bochenek chleba — rzekła Marja.
— Flaszka z wodą — dorzucił vaquero.
— Jeszcze bochenek chleba. I kawałek świecy łojowej.
— Czy to prawda, sennora? W takim razie z pewnością znajdą się zapałki. Ach, tu leży jakieś zawiniątko ze skóry.
Vaquero otworzył zawiniątko i zaczął rękami badać zawartość.
— Zapałki. Naprawdę, zapałki! W dodatku zupełnie suche. A obok jakaś kartka. Zapalmy światło!
Zapaliwszy światło, znaleźli jeszcze jedną świeczkę i kilka flaszek z wodą.
— Dzięki Bogu, nie zginiemy z pragnienia, — zawołała Marja, uradowana.
Pochyliwszy się nad światłem, zaczęła czytać:
- Kartka pochodzi od człowieka, który wobec was popełnił przestępstwo. Ruszam dziś w drogę, ale znalazłem kogoś, kto wam będzie dawał codziennie światło, chleb i wodę. Módlcie się za mnie i przebaczcie mi.
— Kto to być może? — zapytała Marja.
— Z pewnością jeden z tych, którzy was zamknęli.
— Przypuszczam. Niechaj mu Bóg przebaczy. Musiał być posłuszny i postępować wbrew woli. Ale, na miłość Boską, zapomnieliśmy zupełnie o naszym panu!
Skierowali światło na Pedra Arbelleza. Oczom ich przedstawił się smutny widok.
Hacjendero miał oczy zamknięte, twarz bladą i zapadniętą. Leżał nieruchomo. Marja i Anselmo wybuchnęli płaczem.
— Wielkie nieba! Drogi mój, ukochany panie!
Wydawszy ten okrzyk rozpaczy, Marja ujęła głowę starca w swe ręce, Anselmo zaś zacisnął pięści.
— Co począć? — zawołała Marja. — Nasz dobry pan chyba umrze.
— Los jego w ręku Boga. Okropnie byłoby mi go żal.
— O tak; dobry, poczciwy pan! — rzekła przez łzy.
— Nie powinien umrzeć. Są przecież ludzie, którzy nas uwolnią z pewnością, jeżeli tylko uda się nam wytrwać przez jakiś czas. Jest naprzykład sennor Sternau...
To vaquero przerwał umyślnie i czekał, co Marja powie.
— Sternau? — zapytała z pośpiechem. — Któż to taki?
— Lekarz, którego spotkałem w forcie. Świetnie włada bronią i wódz z niego znakomity.
— Mój Boże! Przyszedł mi na myśl pewien lekarz Niemiec, który swego czasu przeżył w hacjendzie, wiele strasznych rzeczy. Nazywał się również Sternau. Niestety, już nie żyje.
— Wiesz o tem z pewnością? — Oprócz niego przebywa w forcie jeszcze niejaki sennor Mariano, ponadto sennor Unger wraz z bratem, niejaki sennor Bawole Czoło, sennor Niedźwiedzie Serce...
Marja chwyciła vaquera za rękę i zawołała:
— Kpisz sobie ze mnie?
Nie puszczając jej ręki, Anselmo ciągnął dalej:
— Oprócz tych sennorów bawi jeszcze w forcie niejaka Emma Arbellez...
Wyrwała mu rękę i zawołała gniewnie:
— Milcz! Nieszczęście nasze jest zbyt wielkie; twe kłamliwe słowa nie potrafią go złagodzić!
Nie zwracając na Marję uwagi, ciągnął dalej:
— Spotkałem ponadto niejakiego hrabiego Fernando de Rodriganda y Sevilla, o którym również opowiadano, że umarł. Hrabia żyje i wróci do domu, aby nagrodzić tę starą, wierną Marję Hermoyes.
Było to ponad siły Marji. Rzekła błagalnie:
— Na litość Boga! Powiedz, czy to wszystko prawda?
— Prawda najszczersza.
Poczciwa stara wydała głośny okrzyk radości, potem zaś rozpłakała się jak dziecko. To, co usłyszała od vaquera, było zbyt nieoczekiwane, spadło na nią jak lawina. Czuła się wprost przygnieciona ogromem szczęścia, zapomniała zupełnie o swem obecnem położeniu.
Płakała ciągle, a vaquero opowiadał...
∗
∗ ∗ |
— Wielkie nieba! Co się z panią stało, sennorita? — zapytała dziewczyna. — Czy kto sennoritę zranił?
Józefa podniosła wolno głowę i odparła cichym głosem:
— Chcę coś napisać. Podaj mi poduszkę.
— To niemożliwe, aby pani mogła pisać.
— Muszę.
— Słyszałam, że pani złamała kilka żeber.
Józefa powoli podniosła rękę do piersi. Jęknęła, zbladła jak trup, potem oblała się czerwienią i zaczęła kasłać, plując krwią.
— Sprowadź jednego z moich ludzi.
Dziewczyna odeszła; po chwili do pokoju wszedł Meksykanin.
— Mówiliście przedtem, że złamałam kilka żeber? — rzekła Józefa, z trudem wypowiadając każde słowo.
— Tak jest, sennorita, — odparł.
— Gdzie mieszka najbliższy lekarz?
— W Saltillo, albo w Castanuela. Tak mi się zdaje, ale pewny nie jestem.
— Jak to daleko stąd?
— Podróż tam i z powrotem potrwa trzy dni.
— Tak długo nie mogę czekać. Czy znacie wszystkich ludzi w hacjendzie? Niema wśród nich przypadkiem lekarza?
Pytanie to pozornie tylko było dziwaczne. Tam na drugiej półkuli, los rzuca ludzi w różne środowiska i sytuacje.
— Lekarza niema, lecz jest chirurg, — odparł Meksykanin, postanowiwszy uniknąć słowa balwierz.
— Chirurg, ale właśnie potrzebuję chirurga. Któż nim jest?
— Mój towarzysz, który był tu niedawno na górze wraz ze mną.
— Ten, który trzymał vaquera, potrafi zestawić złamane żebra?
— Ależ to specjalista. Wyprostował już niejedno złamane żebro.
— Sprowadźcie go więc.
Po krótkiej chwili Meksykanin sprowadził towarzysza; ten wszedł do pokoju z pewną siebie miną.
Józefa ledwie się trzymała na krześle.
— Jesteście chirurgiem? — zapytała.
— Troszeczkę — odparł.
— Umiecie leczyć złamane żebra?
— Naturalnie.
— Zbadajcie mnie więc.
Ułożyli Józefę w hamaku. Stosownie do zwyczajów, panujących w kraju, nosiła lekkie suknie, badanie więc nie sprawiało trudności.
Zacisnęła zęby, mimo to kilka razy jęknęła z bólu.
Nareszcie skończył badanie wrzekomy chirurg.
O anatomji nie miał większego pojęcia, aniżeli każdy przeciętny awanturnik. Udawał jednak człowieka nauki.
— No i cóż — zapytała Józefa.
— Źle, bardzo źle, — odparł.
— Naprawdę? — rzekła przerażona.
— Jest tak źle, że zginęłaby pani na pewno, gdyby się zwróciła do jakiegoś partacza. Kopnięcie wywołało bardzo opłakane skutki. Złamał pani nietylko dziewięć żeber po lewej stronie, lecz poprzestawiał złamane na miejsce zdrowych. Nie każdy potrafi doprowadzić tę całą machinę do porządku.
— A wy?
— Mnie się uda bezwątpienia — odparł, uderzając się w piersi.
— Jak długo to potrwa?
— Cztery do pięciu godzin.
Józefa zbladła jak trup i wyszeptała:
— Pięć godzin? To coś niesłychanego!
— Coś niesłychanego? Dziewięć żeber to nie bagatelka! Co też sennorita opowiada? Kolega mój w Durango wyprostowywał jednej kobiecie trzy żebra w przeciągu jedenastu godzin. Gdy chora wyzdrowiała, okazało się, że dwa żebra wystawały z pleców.
— Boję się bólów — rzekła Józefa.
— To niebardzo boli. Będzie pani miała wrażenie, jakby sennoritę gryzła wielka pchła. A gdy w pewnej chwili trochę więcej zaboli, zaciśnie pani zęby i poprostu zemdleje. Pani to potrafi, nieprawdaż?
— Przypuszczam.
— A więc mogę zaczynać?
— Jeszcze jedno pytanie: czy będę mogła zaraz potem pisać?
— Skądże znowu! Wszystkie złamane żebra wylazłyby pani z pleców, jak u tej kobiety z Durango. Będzie sennorita musiała poleżeć w łóżku.
— W takim razie napiszę przed operacją.
— Będzie to bardzo bolesne.
— Zniosę ból.
— Oświadczam jednak, że z dziewięcioma żebrami sam sobie nie dam rady.
— Potrzebujecie pomocy? — zapytała, przerażona.
— Tak, musi ktoś uważać, aby żebra zupełnie nie wyleciały i musi je mocno trzymać. Może to zrobić obecny tutaj towarzysz.
— Dobrze, niechaj pomaga! Zawezwę was, gdy będę gotowa. Przyślijcie mi dwie służące.
Meksykanie oddalili się. Na dole balwierz rzekł do towarzysza:
— Jakże, dobrze to urządziłem?
— Wspaniale. Czyż rzeczywiście złamała dziewięć żeber?
— Skądże znowu? Powiedziałem to tylko poto, by otrzymać lepszą zapłatę, rozumiesz?
— Rozumiem doskonale. Jesteś spryciarz nad spryciarzami.
W kwadrans potem siedziała Józefa przy stole i pisała. Podtrzymywały ją na poduszkach dwie służące. Kazała zawołać jednego z podoficerów i zapytała:
— Znacie marszrutę ojca?
— Owszem, ale to tajemnica, sennorito.
— Znajdziecie go, jeżeli was wyślę?
— Z pewnością; nie prędzej jednak, niż za cztery dni.
— Jeżeli w przeciągu czterech dni doręczycie mu ten list, otrzymacie trzysta duros. Chcecie się tego podjąć?
— Owszem — odparł podoficer rozpromieniony.
— Ojciec potrzebuje więcej ludzi. Czy możemy posłać mu pięćdziesięciu?
— Oczywiście.
— Weźcie więc pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi. Potem dowiecie się, w jakim celu ich posyłam. Powiem tylko, że wyprawa ta może przynieść zaszczyty i bogate łupy. Ten list oddajcie ojcu do rąk własnych.
Treść listu była następująca:
- Drogi ojcze!
- Drogi ojcze!
- Wkrótce po twoim wyjeździe powrócił stary vaquero, którego Arbellez wysłał do Guadelupy. Schwytałam go i przesłuchałam. Dowiedziałam się od niego następujących nowin:
- Enrico Landola prowadził z nami fałszywą grę. Żaden z naszych nieprzyjaciół nie zginął; wszyscy żyją jeszcze. Przebywali przez długi czas na odludnej wyspie. Teraz powrócili. Znajdują się obecnie w Guadelupie pod ochroną Juareza: Sternau, Mariano, obydwaj Ungerowie, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Emma Arbellez i Karja. Jest tam również hrabia Fernando; udało mu się uciec z niewoli.
- Juarez zniszczył trzy kompanje Francuzów. Ma się spotkać u ujścia rzeki Sabinas i Rio Salado z lordem Drydenem.
- Zdecydujesz sam, co się ma stać dalej. Jeżeli nie zginą wszyscy, my będziemy zgubieni. Działaj energicznie i szybko; posyłam w tym celu jeszcze pięćdziesięciu ludzi.
- Wracaj prędko, jesteś mi potrzebny, ten vaquero bowiem, od którego wydobyłam wszystko, zemścił się i złamał mi dziewięć żeber.
Oddział, składający się z pięćdziesięciu ludzi, wyruszył jeszcze przed wieczorem z hacjendy. Podoficer schował starannie list Józefy. — —
W tym samym mniej więcej czasie córka Corteja leżała na dywanie, rozciągniętym na środku pokoju. Rozpoczęła się operacja. W całej hacjendzie słychać było przeraźliwe krzyki Józefy, lecz obydwaj lekarze zamknęli drzwi i nikogo nie wpuszczali do pokoju.
Nieludzkie ryki ustały po kilku godzinach, w pokoju rozlegały się tylko ciche jęki. Józefa cierpiała nieludzko. Tęskniła wprost za śmiercią. Nie przeczuwała wcale, że okropne bóle towarzyszyć jej będą przez całe życie. Palec Sędzi Sprawiedliwego dotknął występnej. — —