<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Czarny Gerard
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY
=============================================================


CZARNY GERARD

cykl

RÓD RODRIGANDA

POWIEŚĆ




EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA




Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.

Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland





I
U BRAM GUADELUPY

Sternau chciał po obejrzeniu fortu wrócić do gospody, lecz Gerard rzekł:
— Zaczekajcie jeszcze chwilę. Choć poznałem was dziś dopiero, mam do was bezgraniczne zaufanie. Pod waszym wpływem ogarnęła mnie jakaś rzewność. Pozwólcie, bym pokrótce opowiedział swą przeszłość. Nie zajmie to wiele czasu.
Zaczął opowiadać o tem, jak był garrotteur’em w Paryżu, jak dla zmazania win wyruszył do Ameryki, gdzie postanowił oswobodzić sawanę od łotrów.
— Zdobyłem sławę, skończył — ale wyrzuty sumienia trapią mnie ciągle.
— Gerardzie, gniew Boga nie trwa wiecznie.
— A gniew ludzi?
— Cóż was obchodzą ludzie?
— Bardzo wiele. Poznałem tutaj czystą, dobrą dziewczynę; pokochała mnie. Z całą sumiennością i uczciwością wyznałem jej, że byłem garrotteur’em, a więc zawodowym zbrodniarzem.
— Wybaczcie mi szczerość. Czy wyznanie to było potrzebne?
— Sumienie zmusiło mnie do tego. Dziewczyna walczy napróżno ze swem uczuciem. Wyciąga rękę do byłego garrotteur’a, ale czy nie zniszczy jej to pod względem moralnym?
Sternau w milczeniu podziwiał byłego zbrodniarza, obdarzonego tak niezwykłą delikatnością uczuć.
— Nie chcę, aby zginęła w tym odmęcie! — ciągnął dalej Gerard. — Jestem strzelcem; tysiące niebezpieczeństw czyha na mnie. Jakże łatwo i prędko śmierć znajdę! To ją uwolni. Czy mogę na wypadek mej śmierci prosić, sennor Sternau, prosić o pewną łaskę, za którą modlić się za was będę na tamtym świecie.
— Zrobię wszystko, co będę mógł.
— Gdy się dowiecie, że zginąłem, powiedzcie jej, że była ostatnią moją myślą. Powiedzcie, iż wierzę, że spotkamy się na Sądzie Ostatecznym, bowiem czysta jej miłość i mnie oczyściła.
Sternau doznał przy tych słowach dziwnego wrażenia.
— Myśli pan o śmierci? Pah! — zawołał. — Mocno wątpię, czy będę obok was właśnie w chwili śmierci.
— Mówiłem tylko o możliwości, sennor.
— Kimże jest ta dama?
— To Rezedilla Pirnero.
— Ach, rozumiem! Kochacie ją. Przypuszczacie, że jest wam wzajemna?
— Nie przypuszczam, a wiem z pewnością.
— Na waszem miejscu nie łamałbym tej miłości. Jeżeli Bóg zaszczepił ją w sercu sennority, najlepszy to znak, że przebaczył wam winy.
— Byłem tego samego zdania. Ale od niedawna, od kilku minut zmieniłem pogląd. Rezedilla jest przyjaciółką Emmy Arbellez, znajomą hrabiego i wielu innych wysoko postawionych osobistości. Nie chcę jej ściągać ku sobie.
— Nie macie racji. To przesadna delikatność. Onieśmielenie wasze minie bezwątpienia.
— Nie jestem tego pewien. Chcecie mi więc okazać łaskę, o którą prosiłem?
— Nie możecie zginąć!
— Któż to wie? Czy nie zbliża się bitwa?
— Więc dobrze. Przyrzekam, że spełnię waszą prośbę.
— Dziękuję. Możemy wracać.
Ruszyli ku gospodzie. —
Rezedilla przygotowała z pomocą Emmy pokoje gościnne. Sternau i Gerard weszli do oberży, gdy wspinała się po schodach z miską wody. Nie zauważyła ich. Gerard udał się na górę, aby z nią pomówić.
Myśl o przepaści, dzielącej przeszłość od teraźniejszości, dręczyła go w ostatnich czasach ogromnie. Nie wierzył, by mu się udało wyzwolić z wewnętrznych rozterek, by potrafił zagłuszyć pełen wyrzutów głos sumienia. Postanowił skończyć z tą sprawą.
Zauważywszy, że ukochana jest sama w pokoju, zapukał. Była pochylona nad wiązanką kwiatów.
— Czy nie cieszył się pan również z powrotu Emmy? — zapytała, gdy tylko wszedł.
— Owszem, cieszyłem się razem z panią.
— Dziś właśnie otrzymałam od ojca Emmy list, w którym pisze, że chce, bym została dziedziczką hacjendy del Erina. Miałam go odwiedzić.
— W tej niebezpiecznej chwili?
— Liczyłam na pańską opiekę.
— Jakże chętnie byłbym wam służył, sennorita!
— Wiem o tem, sennor. Dlatego też tyle w mem sercu przychylności dla was.
Rezedilla popatrzyła nań tak otwarcie i tak przyjaźnie, że uczuł się bezsilny i spuścił oczy ku ziemi.
— Nie mówcie tak, sennorita, — to być nie może. Nie powinno być w waszem sercu tyle dla mnie przychylności.
— Dlaczego?...
— Zrozumiałem tę rzecz jasno i wyraźnie dopiero dzisiaj. Tam, na dole, gdy była pani otoczona przez hrabiego i sennorów, a ja stałem zdala, poczułem, iż zawsze stać będę musiał daleko od pani. Zejście do mnie byłoby dla sennority poniżeniem i upadkiem.
Zbladła nagle. Odczytał lęk w jej oczach.
— Na Boga! Któż to panu powiedział? Kto pana naprowadził na te myśli?
Cofnęła się o kilka kroków i obrzuciła go wzrokiem pełnym wyrzutów.
— Przyszły same — odparł.
— Niech ich sennor nie dopuszcza do siebie. Czy zapomniał pan, że usłyszawszy spowiedź pana, wszystko przebaczyłam?
— Pamiętam. Była pani tak pełna łaski i dobra. Wierzę, że i dziś będzie pani taka sama i zechce spełnić moją prośbę.
— Spełnię chętnie. Niech pan mówi.
— Proszę zamknąć oczy, sennorita.
— Ach! — rzekła z uśmiechem. — Chce się pan pobawić jak dziecko? Chce mi pan zrobić niespodziankę?
— Tak jest. Nie wiem tylko, czy się pani spodoba ta niespodzianka.
— Spróbujmy w każdym razie. Już zamknęłam oczy.
Gerard zbliżył się, objął ją ramieniem, przycisnął ku sobie i, zanim zdążyła oczy otworzyć, pocałował kilka razy w usta. Szepnął przytem:
— Dziękuję ci, droga, kochana Rezedillo! Nie zapomnij o mnie, jeżeli kiedyś znajdziesz prawdziwe szczęście.
Po tych słowach wypuścił ją z objęć. Gdy otworzyła oczy, była sama w pokoju.
Tymczasem Gerard zbiegł po schodach i uciekł do izby, w której pozostawił strzelbę. Ująwszy broń w ręce, chciał wyjść. Sępi-Dziób zapytał:
— Cóż się stało? Czy nieprzyjaciel się zbliża?
— Nie wiem. W każdym razie trzeba być wpogotowiu. Wyjdę na ulicę.
— Idę razem z wami.
Jankes również zabrał strzelbę. Wyszli razem. W oczekiwaniu wroga postanowili stać na warcie. Okazało się to zbyteczne, gdyż w tejże chwili dobiegło ich wołanie:
— Idą, idą!
Wszyscy chwycili za broń i ruszyli ku bramom. Wkrótce obrońcy zebrali się niedaleko wału ochronnego. Sternau wysłał do Pirnera kilku mieszkańców Guadelupy po amunicję. Potem porozstawiał obrońców wzdłuż wału, ciągnącego się tuż koło stoku skalnego. Nieprzyjaciel zbliżał się lądem; atak od strony rzeki zdawał się wykluczony.
Francuzi walili konno. Nawet piechurów wsadzono na siodła. Pędzili w pełnym galopie, a zatrzymali się dopiero tuż przed fortem. Około pięćdziesięciu jeźdźców odłączyło się od reszty i kłusem pognało w kierunku otwartych bram fortu.
Gdy już od bram dzieliło ich zaledwie dwadzieścia kroków, wyszedł naprzeciw Sternau, sam, bez eskorty.
Oddział prowadził kapitan. Na widok dorodnej postaci Sternaua, ubranej w bogaty strój meksykański, odruchowo zatrzymał konia.
— Czego tu chcecie, messieurs? — zapytał Sternau uprzejmie, lecz z powagą.
— Chcemy się dostać do fortu — odparł kapitan.
— Przybywacie w pokojowych zamiarach?
— Oczywiście.
— Możecie więc wjechać do fortu. Proszę jednak przedtem o wydanie broni.
— Do stu piorunów! Kimże jesteście, że przemawiacie do mnie w ten sposób?
— Jestem komendantem fortu.
Kapitan ukłonił się ironicznie.
— Co za honor, co za cześć, panie kolego! Wieluż to ludzi ma pan pod swemi rozkazami? Pięciu, sześciu?
— Sześciu wystarczy mi w zupełności.
— Jakąż rangę pan posiada?
— Niech się pan o tem przekona zapomocą rapiru.
— Zachowując wszelkie obowiązujące formy, wzywam pana do oddania mi fortu.
— Ja zaś wzywam pana do opuszczenia tego miejsca.
— Daję panu dziesięć minut do namysłu.
— Ja zaś dwie do rozpoczęcia odwrotu.
— Jeżeli spotkam się z najmniejszym choćby oporem, wyciągnę rapir z pochwy!
— Bardzo jestem ciekaw, jak ten rapir wygląda.
— Oto jest! Za mną, za mną!
Kapitan wyciągnął rapir i spiął konia ostrogami. Ruszył z miejsca; pozostali gotowali się do uderzenia. Sternau sięgnął za pas i wyciągnął rewolwer. Po pierwszym strzale kapitan zwalił się z konia. Każdy następny pozbawiał życia jednego żołnierza. Po chwili Sternau skoczył wtył, kryjąc się za bramą, którą za nim zatrzaśnięto. W tejże chwili wśród otworów szańców zabłysły lufy. Stali tam przecież ludzie, umiejący obchodzić się z bronią. Skierowali strzelby ku jeźdźcom, którzy zaczęli spadać z koni. Pozbawione jeźdźców wierzchowce, przerażone strzałami, stawały dęba, padały na ziemię. Powstało ogromne zamieszanie; strzelanina trwała dalej. Wszystko odbywało się w tak szalonem tempie, że Francuzi nie mieli czasu pomyśleć o odwrocie. Gdy się opamiętali i uciekać zaczęli, pozostało ich tylko dziewięciu.
Gerard stał obok Sternaua z dymiącą jeszcze strzelbą.
— Aleśmy im dali nauczkę! — rzekł. — Jeżeli mają głowę na karku, nie wrócą już.
— Niestety, nie będą tacy roztropni, — odparł Sternau. — Popatrzcie, oficerowie naradzają się.
— Tak, ale tam coś się dzieje pomiędzy górami!
Po tych słowach Gerard wskazał na wschód. Bystry obserwator mógł zauważyć ciemną linję, posuwającą się zwolna od lewej ku prawej stronie.
— To Apacze — rzekł Sternau.
— Otoczą wrogów półkolem.
— Zużyją na to przynajmniej kwadrans czasu, jeżeli nie chcą, aby nieprzyjaciel dojrzał ich zbyt wcześnie.
— Francuzi ich nie zobaczą; stoją zbyt głęboko — rzekł Gerard. — Zdaje mi się, że powzięli jakąś decyzję.
— Chcą atakować znowu — wtrącił Mariano, stojący obok.
Miał rację. Francuzi zsiedli z koni, odprowadzili je wtył, zatknęli bagnety na karabinach. Utworzyli półkole, chcąc zaatakować fort od strony rzeki. Sternau rozkazał dwom mieszkańcom fortu, aby obserwowali brzeg i dali znać gdyby nieprzyjaciel chciał stamtąd ruszyć na fortecę.
Zbliżył się oficer na koniu. Na końcu pałasza powiewała biel chustki. Zatrzymał się na odległości strzału. Był to komendant.
— To sam major — rzekł Gerard na jego widok.
— Znacie go? — zapytał Sternau.
— Tak jest. Pozwolicie, abym z nim pomówił?
— Owszem.
— Zejdę do niego.
— To niebezpieczne.
— Wcale nie. Pozostaję przecież pod ochroną waszych karabinów.
— Idźcie w takim razie.
Sternau polecił otworzyć bramę. Gerard wziął strzelbę i spokojnie zszedł ze skały; po chwili stanął obok konia oficera. Odwaga Gerarda wzbudziła we Francuzie podziw. Gdy mu się bliżej przyjrzał, mimowoli ściągnął koniowi lejce.
— Na Boga, Czarny Gerard! — zawołał.
— Tak, to ja! — odparł Gerard spokojnie. — Obecność moja powie wam, czego się możecie spodziewać.
— Czegóż innego, jeśli nie zawładnięcia fortem?
— Co też wam strzeliło do głowy! Komendant przysyła mnie, abym się dowiedział, co macie nam do zakomunikowania.
— Żądam natychmiastowego oddania fortu na łaskę i niełaskę, zabito mi bowiem czterdziestu ludzi.
— To wszystko? Jest pan niezwykle skromny. Tych czterdziestu ludzi podniosło rapir na naszego komendanta; oto przyczyna ich śmierci. Padli w przeciągu dwóch minut, macie więc przedsmak tego, co was spotka w razie uporu. Mówić o wydaniu fortu byłoby śmieszne. Określenie zaś na łaskę i niełaskę zakrawa poprostu na szaleństwo.
— Niech pan nie zapomina, z kim pan mówi!
Pah! Mały major rozmawia ze sławnym Gerardem, oto wszystko! Radzę panu poskromić swoją pychę, bo i pański oddział zostanie rozbity. Nikt nie wyjdzie cało. Zginie nawet wielbiciel Emilji.
— Brednie! Czyście zmysły potracili? Proszę zakomunikować swemu dowódcy żądania moje.
— To zbyteczne. Odpowiedź już dana.
— Czy to odpowiedź ostateczna? Oświadczam więc, że potraktujemy was bez litości.
— To śmieszne! Nie będziecie wszak mieli do litości okazji.
— W takim razie rozpoczynamy atak!
Major zdjął z rapira chusteczkę — Francuzi ruszyli na Gerarda. Był to postępek niecny, bowiem Gerard, który występował w roli parlamentarza, nie miał czasu się cofnąć. Major nacierał nań ostro.
— Masz, chłopie, zapłatę za wszystko! — zawołał i zamierzył się.
Nie znał Gerarda. Myśliwiec odparował uderzenie lufą strzelby. Ściągnął jeźdźca z siodła gwałtownym ruchem i wyrwał mu rapir.
— Umieraj, zdrajco! Oto jak was wszystkich zniszczymy!
Cisnął majora na ziemię i wpakował mu aż po rękojeść rapir. Przeszedłszy przez ciało, rapir utkwił w ziemi. Wrogowie dali salwę karabinową. Chcąc uniknąć kuli, Gerard zaczął się wdrapywać po skale.
— Chodźcie przez bramę! Prędko! Prędko! — rozległy się wołania z murów.
— Za późno — odparł Gerard. — Stoję tu mocno.
Ukrył się za jedynem drzewem, które stało obok obwarowań na górze. Położył się na ziemi i zaczął ostrzeliwać zbliżających się Francuzów.
— Ten człowiek szuka śmierci — rzekł Sternau do Mariana.
— Tak mi się zdaje — odparł tamten. — Nie wiesz dlaczego?
— Wiem; musimy mu pomóc. Nie powinien zginąć. Chodź!
Załogę fortu tworzyła tylko garstka, ale tacy mężowie jak Sternau, Gerard, Sępi-Dziób. Bawole Czoło i inni mogli przecież zastąpić wielu. Zanim nieprzyjaciel zdążył dotrzeć do podnóża skały, szeregi jego były już dobrze przerzedzone. Mimo to, parł naprzód. Gdy Francuzi zaczęli wdrapywać się na skałę, okazało się dopiero, jaki ogień potrafią rozniecić nasi sławni strzelcy.
Gromady szturmujących Francuzów kładły się pokotem na ziemię. Tuż koło Gerarda wrzała najzacieklejsza walka. Jeden z oficerów poznał go i zwrócił nań uwagę swym ludziom. Chcieli koniecznie wziąć go do niewoli. Zaczęli więc wdrapywać się na skałę. Kładł ze strzelby jednego po drugim. A jeżeli któremu udało się dotrzeć aż na kraj skały, rozłupywał mu głowę ciężką kolbą ze złota.
Niedaleko Gerarda stali za obwarowaniem Sternau, Mariano i Sępi-Dziób. Nie szczędzili wysiłku, aby powstrzymać walących na Gerarda wrogów. Fascynujący widok przedstawiał Amerykanin. Ładował strzelbę i strzelał z fantastyczną szybkością; mówił przytem niezwykle głośno, jakby go wrogowie usłyszeć mogli.
— Znowuż który chce posłać Gerardowi kulkę! Szkoda kłopotu, bo według mojej kalkulacji nie nadąży.
Przyłożył strzelbę do ramienia, pociągnął za cyngiel i po chwili Francuz, który mierzył do Gerarda, padł trupem.
— Znowu jakiś się czołga! — mówił dalej. — Myśli, że go nikt nie widzi. Według mojej kalkulacji, łatwiej nadół, aniżeli na górę, — pociągnął za cyngiel; wróg, trafiony w głowę, stoczył się.
Gerard strzelał tak pilnie, że zabrakło mu patronów. Pracował teraz tylko kolbą. Krew lała mu się z ran, które otrzymał od kul nieprzyjacielskich. Znowu dwie kule trafiły go równocześnie. Padł na kolana. Sternau zawołał jasnym, mocnym głosem:
— Uwaga! Odsiecz idzie!
Mimo przewagi liczebnej, nie udało się Francuzom dotrzeć do szańców. Rozległy się teraz tony trąby, wzywające, aby zebrali się, celem przygotowania do dalszych ataków. Podczas ataku nie widzieli zupełnie, co się dzieje ztyłu. Gdy się teraz odwrócili, ujrzeli ku swemu przerażeniu, że jacyś dzicy jeźdźcy w szalonym galopie walą na nich szerokiem półkolem.
Zdołali sformować kilka czworoboków. Jedynym ratunkiem było carré, inaczej jeźdźcy zmietliby ich z powierzchni przy pierwszym ataku.
Sternau obserwował wszystko z góry. Pod wpływem zbliżających się Apaczów i strzelców amerykańskich załoga nabrała otuchy.
— Urządzimy wypad? — zapytał Mariano.
— Przypuszczam, że to najlepsze wyjście.
Na ulicy rozległ się tętent konia — pędził w pełnym galopie wódz Indjan. W falistej czuprynie mieniły się trzy pióra orle, trzy krucze. Twarz miał wymalowaną barwami Apaczów. Ubrany był w nowy strój indjański; z pleców spadało ciężkie futro szarego niedźwiedzia.
— Niedźwiedzie Serce! — zawołał Mariano. — Skąd wziął ten strój?
— Z pewnością kupił u Pirnera. Chce się w nim godnie pokazać Apaczom.
Słowa te znalazły natychmiastowe potwierdzenie. Wódz wskazał w milczeniu na bramę. Otworzono ją zaraz. Popędził galopem wdół, wrzynając się w najgęstszą masę wrogów.
— Poco tu czekać? — zawołał Mariano. — Za nim!
— Tak, za nim! — powtórzył Sępi-Dziób.
— Za nim! — zawołał Bawole Czoło.
W pełnym galopie ruszyli za Apaczem. Sternau nie miał możności zatrzymania ich. Jako komendant, pozostał wtyle wraz z mieszkańcami fortu, którym nawet nie przyszło na myśl narażać się na tego rodzaju niebezpieczeństwo. — Pędzący Apacze natrafili na opór kilku grupek nieprzyjaciół. To rozbiło ich regularny szereg. Jedni pędzili ciągle naprzód, niszcząc wszystko dokoła, drudzy musieli się zatrzymywać przy małych czworobokach, które wróg utworzył. Francuzi uzyskali w niektórych miejscach przewagę, ponieważ Indjanie nie umieją walczyć w zwartych szeregach, twarzą w twarz. Zdawało się, że Francuzom uda się przebić przez szeregi przeciwnika.
Za linją bojową stał na czele oddziału jeźdźców Juarez i błyszczącem okiem spoglądał ze swego konia na pole walki. Niedaleko — około sześćdziesięciu białych strzelców. Byli to ludzie o dzikim wyglądzie. Zwerbowano ich w Ameryce północnej. W walce nie brali dotychczas udziału, ponieważ Niedźwiedzie Oko zastrzegł skalpy Francuzów dla siebie i swych Apaczów. Juarez skinął na przywódcę białych strzelców i rzekł:
— Czy widzisz, że walka natrafia na przeszkody?
— Tak, niestety, — odparł zapytany.
— Czy zdaniem waszem Apacze zwyciężą?
— Bezwątpienia. Ale Francuzi zdołają się przebić.
Juarez skinął głową. Zacisnąwszy wargi, rzekł:
— To się stać nie powinno. Co mi radzicie?
— Pozwólcie mi ruszyć z moimi ludźmi. Nasze kule rozbiją w krótkim czasie te niebezpieczne czworoboki.
— Dobrze. Ruszajcie!
Strzelec wrócił do swoich. Aby nie ułatwiać celu pociskom nieprzyjaciela, rozsypali się w tyraljerkę i, zwyczajem westmanów, posuwali się naprzód, wyzyskując każdy przedmiot, napotkany po drodze, dla ukrycia się przed kulami.
Niedźwiedzie Oko znajdował się w środku półkola, które atakujący utworzyli. Udało mu się przedrzeć zwycięsko przez szeregi Francuzów. Odwrócił się teraz w ich kierunku i zaczął walić tomahawkiem. Wyglądał na swym koniu jak bóg wojny; rozbijał się o niego wszelki opór. Porwany ogniem walki, gonił uciekających nieprzyjaciół. Nie miał ani czasu ani chęci obserwować przebiegu potyczki. Dlatego też nie zauważył, że wróg osiągnął w niektórych miejscach przewagę. Właśnie ugodził tomahawkiem jakiegoś uciekającego Francuza tak silnie w kark, że przerwał mu ścięgna i głowa wroga osunęła się ku ziemi, gdy rozległ się za nim tętent pędzącego w pełnym galopie konia.
Odwróciwszy się, ujrzał nieznanego sobie Apacza. Apacz gnał w galopie od strony fortu; nosił oznaki wysokiego wodza. Niedźwiedzie Oko zdumiał się i zatrzymał konia. Apacz uczynił to samo. Nie mogli odróżnić swych rysów, zwyczajem bowiem wojowników mieli twarze jaskrawo pomalowane. Apacz zapytał:
— Tyś jest wodzem, zwanym Niedźwiedzie Oko?
— Tak — odparł zapytany.
— Jesteś dzielny; czy nie widzisz jednak, że wojownicy trudzą się daremnie?
Po tych słowach wskazał na zwarte czworoboki. Niedźwiedzie Oko dopiero teraz je zauważył.
Uff! — Lecz mimo wszystko muszą zginąć te psy z za oceanu! Kimże jesteś?
— Jestem Niedźwiedzie Serce, którego szukasz od lat. Jazda naprzód!
Spiął konia i ruszył dalej. Działał jak prawdziwy Indjanin. Ze względu na wrzącą wokoło walkę zrezygnował ze sceny powitania, aby spełnić swój obowiązek wodza i wojownika.
Mimo chłodnej krwi, właściwej Indjanom, Apacz stracił na chwilę ze zdumienia mowę. Ale nie trwało to długo; opanował się i ruszył za bratem.
Arku Schosch-in-liett! Gutesnonselkhi Franza! — zawołał głosem piorunującym, aby go mogli usłyszeć swoi i wrogowie.
Słowa te znaczą w języku Apaczów: — Oto Niedźwiedzie Serce! Śmierć Francuzom!
Czerwoni zwrócili wzrok ku obydwom wodzom. Niedźwiedzie Serce i Niedźwiedzie Oko gnali w szalonym galopie prosto na czworobok.
Arku Schosch-in-liett! Tastsa Franza! — Oto Niedźwiedzie Serce! Śmierć Francuzom! — zagrzmiało z piersi Indjan.
Przystąpili na nowo do ataku, korzystając z chwili, w której Francuzi, dawszy salwę, nabijali karabiny. Ogarnął ich dziki lęk.
Prenez les crosses! — Walczcie kolbami! — rozkazał przywódca Francuzów.
Ujęli karabiny za lufy. W tejże chwili zbliżyli się wodzowie. Niedźwiedzie Serce spiął konia ostrogami i ruszył naprzód. Spadł szerokim łukiem prosto na czworobok; Niedźwiedzie Oko ruszył za nim w brawurowym skoku. Tratując wszystko kopytami końskiemi, waląc tomahawkiem w prawo i lewo, siali śmierć i zniszczenie. Lukami, drążonemi przez nich, wdzierać się zaczęli Apacze. Czworobok był zgubiony.
Niedźwiedzie Serce utorował drogę wojownikom. Przebiwszy się wraz z bratem przez przerwany czworobok, gotował się do rozbicia drugiego. Ujrzał teraz konie Francuzów. Stały na uboczu, pilnowało ich kilku ludzi. Wskazując na wierzchowce ręką, zawołał do brata:
Inese Franza schli, sesteh nagoya! — Zabrać konie Francuzom, pozabijać warty!
Brat spełnił rozkaz natychmiast. Zebrawszy garść Apaczów, ruszył ku koniom. Po krótkim oporze Indjanie pozabijali wartę. Odcięci od koni, Francuzi nie mogli uciekać. Tymczasem biali strzelcy celnemi kulami przerzedzili szeregi Francuzów. Każda kula trafiała, od każdej ginął człowiek. Gdy Niedźwiedzie Serce dotarł do następnego czworoboku, Francuzi byli tak zdziesiątkowani, że wódz, nie skłaniając konia do skoku, wjechał prosto między nieprzyjaciół. Poszli w rozsypkę.
Apaczów ogarnął entuzjazm na widok wodza, który zaginął przed laty. Nie dbali o liczbę nieprzyjaciół, o jego opór. Trzeba przecież było uczcić powrót wielkiego wodza zdobyciem wszystkich nieprzyjacielskich skalpów! Dlatego brawurowy ich atak był nie do odparcia.
Ścinali Francuzów jak źdźbła trawy, dopadali uciekających i kładli ich trupem. Zdawało się, że ani jeden nie ujdzie cało.
Czy naprawdę ani jeden? —
Gdy Francuzi utworzyli przed walką półkole, obydwa jego skrzydła dotykały brzegów rzeki. Prawe skrzydło rozwinęło się powyżej obwarowań, lewe poniżej.
Ponieważ skała wznosiła się ponad obwarowaniem bardzo stromo, niepodobieństwem niemal było atakować fort od strony skrzydła prawego. Natomiast tam, gdzie mieściło się lewe skrzydło, płynęła spokojna woda; na dnie leżały duże bloki kamieni. Można było bez trudu i niepostrzeżenie przechodzić z kamienia na kamień. Ponieważ skała, na której fort się wznosił, nie była tutaj tak stroma, jak po przeciwległej stronie, łatwo było na nią się wdrapać.
Nakońcu prawego skrzydła, sięgającego aż do wody, stał sierżant, który palił się wprost do odegrania roli oficera. Znalazł się też po niejakimś czasie na miejscu, którego tak dzielnie bronił Gerard. Gdy Apacze rozpoczęli atak, zmiarkował, co się święci.
— Za mną! — rozkazał swym ludziom. — Chcą nas otoczyć i pozabijać. Ale znam środek na to.
— Jaki? — zapytał jeden z żołnierzy, zlany potem.
— Nieprzyjaciel otrzyma pomoc, więc ruszy z wycieczką. A my tymczasem dotrzemy do ostrokoła od strony wody i otworzymy bramę.
— Masz rację; idziemy za tobą.
Dziesięciu ludzi ruszyło pod dowództwem sierżanta. Nikt tego nie zauważył. Weszli do wody i, przechodząc z kamienia na kamień, dotarli do podnóża skały, na której wznosił się fort.
Rosły tutaj drzewa i krzewy. Na górze stał z polecenia Sternaua wartownik. Nietęga była to głowa. Zamiast stanąć na brzegu i obserwować każdy drobiazg, ustawił się na górze, gdzie drzewa zasłaniały wszelki widok. Dlatego też nie zauważył sierżanta.
Ten zaczął się wdrapywać na górę ze swymi ludźmi. Gdy dotarli do drzew, jeden z żołnierzy stanął i zapytał szeptem, wskazując ręką:
— Czy widzicie tam na górze człowieka?
Sierżant spojrzał we wskazanym kierunku i odparł:
— Macie rację. Trzyma karabin w ręku; to z pewnością wartownik.
— Czy mam go zastrzelić?
— Nie. Musimy zachować ciszę. Strzał zwróciłby uwagę. Zakłuję go.
Zaczął się skradać od drzewa ku drzewu, wreszcie, zbliżywszy się na kilka kroków do wartownika, wyciągnął sztylet. Skoczył teraz — wartownik jęknął tylko i padł trupem.
— Naprzód! — rozkazał sierżant.
W krótkim czasie doszli do ostrokoła. Sierżant zaczął badać jego wysokość.
— Tu nie przeleziemy — rzekł. — To zupełnie niemożliwe. Chodźmy dalej!
Zaczęli się skradać wzdłuż ogrodzenia. Dopiero na wschodniej stronie fortu znaleźli otwór, przebity poto, by obrońcy mogli swobodnie wchodzić do warowni.
Niebawem znaleźli się wewnątrz fortu i dziwili niemało, nie spotykając żywej duszy. Uzbrojeni mieszkańcy stali przecież na murach fortu, a kobiety i dzieci nie miały odwagi wychylić się z mieszkań.
— Fort jest nasz! — rzekł sierżant z przechwałką. — Słyszycie ryki na dole? Jak przewidziałem, wypad nastąpił. Teraz możemy naszym otworzyć bramę.
— Czy sądzisz naprawdę, że będą musieli się cofnąć?
— Kto to wie? Indjan było tylu.
— Indjan? Cóż z tego? Francuzi nie uciekają przed czerwonoskórymi.
— Cóż stąd, że otworzymy bramę, — rzekł drugi. — Wejdą wszyscy i porozdzielają łupy.
— Masz rację — rzekł sierżant. — Musimy naprzód pozabierać to i owo. Żeby mi się tylko nikt potem nie wygadał.
— Do kogo pijesz?
— Nie wszyscy przecież umieją milczeć.
— Nikt się tu z nas nie zdradzi. Przynajmniej ja...
— I ja nie, i ja nie! — rzekli chórem pozostali.
— W takim razie zaryzykuję — odparł sierżant. — Lecz nie możemy się rozdzielać. Niewielu nas i nie mamy pojęcia, ilu wrogów znajduje się w forcie.
— Najlepiej zacznijmy chodzić od domu do domu.
— To zabierze zbyt wiele czasu. Wyszukajmy poprostu najbogatszy dom.
— Po czem taki dom poznać?
— W knajpach i sklepach bywa zwykle najwięcej gotówki.
— To prawda! Musimy się rozejrzeć za takim sklepem, o ile we forcie jest wogóle jakiś sklep.
— Wykluczone, by nie było.
— O ile słyszałem, Hiszpanie nazywają dom, który jest równocześnie gospodą i sklepem, venta.
— Szukajmy więc napisu venta.
Żołnierz miał rację. Nad drzwiami gospody dzielnego sennora Pirnera, który zgodził się, aby Sępi-Dziób walczył zamiast niego, widniał napis: VENTA.
Ponieważ dom był piętrowy i wysoki, można było ze strychu obserwować pole bitwy.
Dlatego też udał się tam hrabia Fernando wraz z Emmą, Karją i Rezedillą. Pirnero siedział na dole, jak zwykle, przy oknie, i patrzył na ulicę, zatykając sobie uszy palcami. Każdy strzał działał nań, jak uderzenie pioruna. Wzywał wszystkich do walki, sam się uważał za uosobienie bohaterstwa, ale nie chciał trwonić skarbów swego ducha rycerskiego.
Po niejakimś czasie znudziła mu się samotność. Postanowił zawołać Rezedillę, okazało się to jednak niepotrzebne, gdyż właśnie wszedł stary vaquero Anselmo, który z niezwykłą odwagą brał udział w początku bitwy. — Anselmo chciał się udać do kuchni, lecz Pirnero zatrzymał go.
— Zostańcie tutaj — rzekł. — Przybywacie z pola walki?
— Z pola walki? — zapytał pastuch. — Przecież to tylko potyczka; to jedynie przygrywka do tego, co się kiedyś rozegra.
— Gdybyż się udało Juarezowi wypędzić z kraju Francuzów i ich popleczników, gdybyż biedni Meksykanie odzyskali nareszcie upragniony spokój!
— Kochany Pirnero, niestety, nawet po przepędzeniu wroga nie tak prędko nastąpi pokój. Pomyślcie o przeszłości. Gdy, po upadku Comonforta, Juarez został przed ośmiu laty prezydentem, spodziewaliśmy się wszyscy, że nadejdą dni pokoju, prawda? I cóż się stało? Przeciwnicy Juareza wystawili kontrkandydata Zuloagę, ten zaś znowu został obalony przez zdrajcę Miramona. Juarezowi udało się dopiero w roku 1861 wejść do stolicy.
Pirnero słuchał słów vaquera z otwartą gębą. Po chwili rzekł z podziwem:
— Jakże świetnie orjentujecie się w polityce!
Anselmo uśmiechnął się, niezwykle ze siebie zadowolony.
— Nasz poczciwy don Pedro Arbellez opowiada o tem często, jest bowiem wielkim przyjacielem Juareza.
— W takim razie musi wam być również wiadome, że Juarez nie ponosi żadnej winy w tej nieszczęsnej wojnie.
— Oczywiście; wiem o tem. Okoliczność, iż Juarez prosił o sprolongowanie zagranicznych długów Meksyku na dwa lata, posłużyła przecież Napoleonowi III za pretekst do zaspokojenia ambitnych planów i chęci rozszerzenia terenu swej władzy. Zaślepiony cesarz Maksymiljan jest tylko laleczką, nakręconą przez Francuzów.
— O rozpaczy! — westchnął Pirnero. — Pomyśleć tylko, ile okropnych rzeczy przeżyliśmy w ostatnich latach: rozbicie generałów Juareza, wygnanie prezydenta na daleką północ, wjazd biednego Maksymiljana, który już od dwóch lat nosi koronę z łaski Napoleona. Chwilami tracę nadzieję, że sprawiedliwość zwycięży.
— Sprawiedliwość triumfuje zawsze. Tylko głowę do góry, staruszku!
— Ale długo trzeba czekać na ten triumf.
— Nie zapominajcie, że jednak w ostatnich czasach sprawa się poprawiła. Stany Zjednoczone uporały się z wojną domową i opowiedziały za Juarezem. — Szkoda, żeście nie widzieli, jak ci amerykańscy strzelcy walczyli pod fortem za prezydenta.
— Ale, ale, cóż z bitwą?
— Wszystko idzie dobrze, doskonale.
— Wróciliście ze strzelbą, więc prawdopodobnie strzelaliście. Iluście położyli trupem?
— Może sześciu, może siedmiu.
— To niebardzo wiele — odparł Pirnero z niesłychaną odwagą. — Czy Francuzi jeszcze się bronią?
— Tak jest. Lecz Apacze przybyli.
— Do licha! W takim razie koniec z Francuzami!
— Apaczom towarzyszą strzelcy amerykańscy. Juarez dowodzi wojskiem osobiście.
— Juarez? Ach tak. Gerard mówił mi przecież, że prezydent przybędzie. Widzieliście go już kiedyś?
— Tak. Na naszej hacjendzie przed wielu laty. Przybył, aby oddać Arbellezowi sąsiednią hacjendę Vandaqua.
— Nie widziałem prezydenta nigdy w życiu, mam jednak nadzieję, że po zwycięskiej walce zajrzy tutaj, aby wypić szklaneczke julepu. Jestem mianowicie... Ach, ach!
Pirnero przerwał nagle, drzwi się bowiem otworzyły i wszedł przez nie sierżant w otoczeniu dziesięciu żołnierzy. Walnął kolbą w ziemię i zapytał:
— Czy tu jest venta?
— Tak jest — odparł gospodarz blady jak trup, drżąc na całem ciele.
— Jak się nazywacie?
— Pirnero. Ale, mój panie, czy nieprzyjaciel jest w twierdzy?
— Widzicie przecież!
— Miałem wrażenie, że zwyciężamy.
Francuz rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Motyką słońce zwyciężacie! Kto przebywa w tym domu?
— Ja!
— Dalej!
— Ten sennor.
— Kim jest?
— To vaquero.
— Niech odda nam strzelbę!
Stary vaquero zasępił się; ujął mocniej strzelbę. Nie mieściło mu się w głowie, jakim cudem napół zwyciężeni Francuzi mogli się dostać do fortu. Najchętniej byłby się bronił. Ale podszedł doń Pirnero i szepnął:
— Na miłość Boską, nie róbcie głupstw! Wpakujecie mnie w okropną kabałę, jeżeli zechcecie się opierać.
Wyrwał mu strzelbę i oddał sierżantowi.
— Oto broń, sennor! Weźcie ją na znak, że fort Guadelupa przyjął was z radością.
— Z radością? — zapytał sierżant. — Przyjęto nas kulami! Kto przebywa jeszcze w tym domu?
— Przedewszystkiem trzy młode sennority...
— Ach tak! Gdzież są?
— O piętro wyżej. Zapewne się zamknęły.
— Będą musiały otworzyć. Kto jeszcze?
— Hrabia Rodriganda.
— Hrabia? Tam do licha! Czy jest bogaty?
— Bardzo.
— Zobaczymy, co posiada. Zwiążcie tego vaquera!
Żołnierze wyjęli sznury i zbliżyli się do vaquera. Anselmo wstał z krzesła i wyciągnął nóż.
— Nie dam się związać! — rzekł.
— Na Madonnę! Co wyrabiacie? — zawołał Pirnero. — Jeden przeciw dziesięciu?
Anselmo zrozumiał, że mu się nie uda ujść cało. Wyciągnął ręce; pozwolił się związać.
— A teraz związać gospodarza! — rozkazał sierżant.
— Mnie także? — zapytał Pirnero przerażony. — Ależ, sennor, jestem najwierniejszym poddanym najjaśniejszego pana, cesarza Francji.
— Jeżeli tak jest istotnie, będziecie nam posłuszni, — rzekł, śmiejąc się jeden z żołnierzy. — Dawajcie łapy!
— Oto są — rzekł pokornie gospodarz. — Lecz podkreślam raz jeszcze, że nie jestem wrogiem Francuzów. Jam nie Meksykanin: pochodzę z Pirny.
— Co to jest? Gdzie to leży?
— W Saksonji.
— W Saksonji? A więc Niemcy? Niech was djabli... Żywo, dawajcie ręce!
Związano i jego. Poddał się bez sprzeciwu.
— Teraz zaprowadźcie nas do pozostałych — rozkazał sierżant.
Zostawił przy vaquerze dwóch żołnierzy. Zamknąwszy drzwi, ruszył z Pirnerem i resztą ludzi na górę. — — —
Czarny Gerard leżał pod drzewem, obok którego walczył tak zaciekle. Zwaliło go mocne pchnięcie bagnetem, dopełniając miary ran, odniesionych już poprzednio. Był pewien, że wyzionie ducha. Nie chciał jednak umierać tutaj, a na górze, przy bramie, której bronił tak dzielnie.
Przyczołgawszy się aż do wrót, padł wyczerpany. Tymczasem nadole wrzała jeszcze walka. Jakże chciałby dowlec się do venty, aby umrzeć w obliczu ukochanej. Nie; oszczędzi jej odrażającego widoku śmierci! Nie ruszał się z miejsca. Siły zaczęły go opuszczać. Krew płynęła obficie; nie tamował jej. Zamknął oczy; był pewien, że śmierć, która go uwolni od wątpliwości i wyrzutów sumienia, jest blisko. Nagle rozległ się z pola bitwy okrzyk triumfu. Otworzył oczy.
Juarez wraz ze sztabem był jeszcze ciągle na polu bitwy. Trupy leżały pokotem. Kilku Indjan pilnowało zdobytych na Francuzach koni. Apacze uganiali się po pobojowisku i wycinali niedobitków.
Gerard znowu myślami wrócił do Rezedilli. Chciał przecież zobaczyć ją raz jeszcze. Oparłszy się łokciami o ziemię, powstał. Chwiejąc i słaniając, dowlókł się do ostrokoła. Po jakimś czasie mógł stać bez oparcia. Spróbował iść. Próba się udała. Z początku szedł wolno, chwiejnie, potem coraz szybciej i pewniej. Przelazł przez otwór, umieszczony w ostrokole, nie dbając o krwawiące rany.
— Rezedillo, o Rezedillo!
Słowa te koiły jak cudowny balsam. Ujął mocno w rękę ciężką strzelbę i powlókł się dalej w kierunku venty. Zastał drzwi gospody zamknięte. Spojrzawszy przez okno, ujrzał francuskich żołnierzy, którym sierżant polecił pilnować vaquera. Uświadomił sobie, że ukochanej grozi niebezpieczeństwo. Nabił więc strzelbę i rewolwer. Nie namyślając się długo, wywalił szybę.
Po chwili był w gospodzie. Jeden z żołnierzy skierował ku niemu karabin i zawołał:
— Stać!
— Smarkaczu!
Wypowiedziawszy to jedno słowo, Gerard powalił żołnierza uderzeniem kolby, drugi leżał po chwili również nieżywy.
— Uwolnijcie mnie z więzów, sennor, — rzekł błagalnie Anselmo.
— Później!
Nie miał teraz na to czasu. Zanim opuszczą go siły, musi uratować ukochaną! Wyszedł na korytarz i zaczął się wlec po schodach na górę. — —
Gdy sierżant wraz z Pirnerem i ośmioma żołnierzami wchodził na strych, hrabia Rodringanda, obserwujący przez okno przebieg walki, mówił właśnie do trzech pań:
— Francuzi zostaną wybici do nogi.
Oho! Tak źle jeszcze nie jest! — rzekł sierżant.
Wszyscy czworo odwrócili się. Na widok żołnierzy, prowadzących związanego Pirnera, ogarnęło ich przerażenie.
— Ojcze, mój ojcze! — zawołała Rezedilla, obejmując Pirnera ramieniem.
— Odstąpić! — rzekł sierżant. — To nie teatr!
Hrabia podszedł do niego, pytając:
— Sierżancie, czego chcecie?
— Nie wasza to rzecz stawiać mi pytania! — rzekł sierżant, śmiejąc się. — Kimże jesteście?
— Jestem hrabia Fernando de Rodriganda.
— Szukamy was. Jesteście moim jeńcem!
— To pomyłka. Nie należę do wrogów Francuzów.
— Później zobaczymy. Wiązać go!
— Mnie wiązać? — zapytał don Fernando z oburzeniem. — Któż wam dał taki rozkaz?
— Cóż to was obchodzi?
Mimo oporu, związano hrabiego.
— A teraz zwiążcie kobiety!
— Co też wam przyszło na myśl? — zawołała Rezedilla. — Nie zrobiłyśmy nic złego.
— Poddajcie się — rzekł Pirnero. — Opór na nic się nie zda.
Pozwoliła się związać. Po niej przyszła kolej na Emmę. Teraz jeden z żołnierzy podszedł ze sznurem w ręku do Karji. Oczy Indjanki, siostry Bawolego Czoła, zabłysły dziwnym blaskiem. Szybkim ruchem chwyciła bagnet Francuza i wyrwała go z pochwy.
— Ani mi się ważcie! — rzekła, mierząc bagnetem w żołnierza.
— Do djabła! Cóż to za wściekłe kobiety! — zawołał sierżant. — Powalić ją na ziemię!
Żołnierz chciał ująć Karję. Siostra Bawolego Czoła utopiła w jego piersi bagnet aż po rękojeść. W tejże chwili towarzysz zabitego zdzielił ją kolbą przez głowę tak mocno, że padła na podłogę.
— Zapłacicie mi za ten opór wobec zwycięzców! — zawołał sierżant. Zwracając się do hrabiego, ciągnął dalej: — Słyszałem, że jesteście bogaci, hrabio. Jestem gotów uwolnić was za dobry okup.
— Ile żądacie?
— Ile macie przy sobie pieniędzy?
— Słyszeliście przecież moje pytanie, sierżancie. Odpowiedzcie więc na nie.
Oho! To brzmi tak, jakgdybyście mieli tutaj coś do rozkazywania. Gdzie leży wasza posiadłość?
— W mieście Meksyku.
— Ale macie chyba przy sobie gotówkę?
— Wystarczy jej na wykup z rąk zbója.
— Powściągnijcie język! To przecież wojna. Jeżeli sądzicie, że pieniądze wystarczą na okup, musi to być suma niemała. Byłbym głupcem, gdybym podawał jej wysokość. Gdzie pieniądze?
Po tych słowach sierżant podszedł z groźną miną do hrabiego. Don Fernando milczał.
— W takim razie zmuszę was do odpowiedzi. — Rozłóżcie go na podłodze i bijcie tak długo, dopóki mówić nie zacznie!
Żołnierze ujęli hrabiego. Jeden z nich rzekł:
— Sierżancie, wpadłem na świetny pomysł. Czy nie wartoby wychłostać kobiet? To prędzej skłoni hrabiego do odpowiedzi.
— Nieoceniony pomysł! Wychłostać jedną po drugiej. Zacznijcie od tej! — wskazał na Rezedillę.
— Na Boga, to chyba nieprawda! — zawołała Rezedilla w najwyższem przerażeniu.
— Sennor, bądźcie rozsądni, bądźcie człowiekiem! — błagał Pirnero.
— Brać ją! — rzekł sierżant w odpowiedzi.
Ujęło ją czterech żołnierzy. Mimo, iż ręce miała związane, broniła się z całych sił przed brutalnym gwałtem.
— Wstrzymajcie się! — zawołał hrabia. — Powiem, gdzie są pieniądze.
Sierżant skinął głową z uśmiechem.
— Patrzcie, patrzcie, jak spokorniał! Ale pieniądze wasze nie interesują mnie teraz. Obiecałem moim ludziom miłą rozrywkę; nie chcę im sprawiać zawodu. Dajcie tej mademoiselle dziesięć batów! Tę samą porcję zaaplikujcie potem reszcie!
Żołnierze wybuchli głośnym śmiechem. Ujęli na nowo wypuszczoną przed chwilą wobec słów hrabiego Rezedillę, chcąc powalić ją na podłogę.
— Djabelskie nasienie! — zawołał hrabia i, mimo podeszłego wieku, mimo, że ręce miał skrępowane, rzucił się na czterech żołnierzy. Sierżant walnął go kolbą w głowę z taką siłą, że don Fernando padł nieprzytomny.
— Jazda! Kończyć raz z tym kramem! — rozkazał sierżant.
Żołnierze tak się palili do nikczemnego czynu, że zupełnie zapomnieli o swem położeniu. Gdyby rzucili okiem przez okno, zorientowaliby się, że czeka ich śmierć niechybna, o ile nie rzucą się do ucieczki i nie popłyną na drugi brzeg.
Na rozkaz sierżanta, powalili Rezedillę na podłogę. Wydała okrzyk przerażenia: Pirnero jęknął boleśnie.
— Nareszcie! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Tak, nareszcie! — odezwał się basowy głos za drzwiami. W tejże chwili padł strzał. Żołnierz, który przed chwilą triumfował radośnie, zwalił się z przestrzeloną głową.
— Co to jest? — zawołał sierżant.
— To ja, Czarny Gerard!
Sam napół żywy, słaniając się na nogach, wypalił do trzech żołnierzy, którzy trzymali Rezedillę.
Wypuścił potem z rąk strzelbę — upadła z hałasem — i chwycił za rewolwer. Dwoma strzałami położył dwóch pozostałych żołdaków; Rezedilla poczuła się wolna i skoczyła na równe nogi.
Sierżant i trzej żołnierze, których jeszcze nie tknęła kula Gerarda, zastygli w przerażeniu. Po chwili sierżant uspokoił się nieco i ryknął:
— Naprzód! Walić w niego!
Machnął strzelbą, chcąc przeciwnika ściąć z nóg, kolba jednak utkwiła w niskiej powale. Nie pojmując, co się stało, spojrzał wgórę; przy tym odruchu potknął się o trupa jednego z żołnierzy i runął jak długi.
Gerard miał teraz większą swobodę ruchów. Jeszcze jednego pozbawił życia, lecz pozostali dwaj chwycili go wpół. Wyrwał się, aby strzelić, lecz obydwie kule chybiły. Żołnierze wydarli mu z rąk rewolwer.
Udało się wprawdzie Gerardowi resztkami sił wyciągnąć nóż z za pasa, lecz w tejże chwili sierżant podniósł się, ująwszy strzelbę w ręce. Nie myślał zamierzać się kolbą; strzał był pewniejszy. Przyłożył więc strzelbę do ramienia i zawołał do swych ludzi, krwawo pokaleczonych bagnetem Gerarda:
— Odsuńcie się, żebym was nie postrzelił!
Usłuchali. Położył palec na cynglu. Rezedilla wydała przeraźliwy okrzyk i skrępowanemi rękami chwyciła za lufę. Padł strzał. Sierżant chybił.
— Do kaduka! Zabierzcie tę babę!
Dziewczyna chwyciła nabitą strzelbę, porzuconą przez żołnierza. Jeden z napastników rzucił się ku Rezedilli, by ją zawlec do kąta, drugi ukląkł przed ociekającym krwią Gerardem. Gerard chciał się raz jeszcze podnieść, lecz siły go opuściły.
— Gerardzie, drogi mój Gerardzie! — zawołała Rezedilla, napróżno starając się oswobodzić z rąk żołdaka.
— Bądź zdrowa, Rezedillo! — szepnął ledwie dosłyszalnym głosem.
Lufa karabinu skierowana była prosto na jego czoło. Zamknął oczy. — — —
Gdy wódz Miksteków, Bawole Czoło, zobaczył, że na polu walki obecność jego nie jest już konieczna, zarzucił strzelbę na ramię i wdrapał się na skałę, by dostać się do siostry Karji. Przez otwór w ostrokole wszedł do fortu i wkrótce odszukał ventę. Ponieważ drzwi były zamknięte, wszedł przez stłuczone okno. Ujrzał w gospodzie Francuzów, których Gerard powalił ciężką kolbą ze złota. Związany Anselmo błagał o uwolnienie z więzów. Indjanin rozluźniał je, gdy rozległ się z góry huk. Był to strzał, który Rezedilli udało się odwrócić od Gerarda.
Bawole Czoło chwycił dubeltówkę i skoczył na górę. Przybył na strych właśnie w chwili, gdy sierżant celował w czoło Czarnego Gerarda.
— Psie!
Wyrzekłszy to jedno słowo, Indjanin odrzucił sierżanta niesłychanie mocnem uderzeniem kolby o kilkanaście kroków. Drugim ciosem uśmiercił klęczącego na Gerardzie żołnierza. Sprawiwszy się z tymi dwoma, odwrócił się i powalił trzeciego, który trzymał Rezedillę.
Miksteka podszedł do Karji. Była jeszcze nieprzytomna od uderzenia. Na czole miała krwawy znak.
— To dzieło białych? — zapytał wódz ponuro.
— Broniła się, zakłuła żołnierza bagnetem, — objaśniła Rezedilla.
— Pochodzi przecież od dawnych Miksteków! — odparł z dumą. — Bawole Czoło zemści się srodze. Kto przywodzi tym psom?
— Sierżant.
Rezedilla wskazała na sierżanta, który wił się w bólach.
— Czego chciał od was?
— Chciał zabrać hrabiemu pieniądze, kobiety zamierzał wychłostać. Sennorita Karja, padając skaleczyła się; sennorita Emma zemdlała, mnie zaś rzucili na ziemię i chcieli bić.
Bawole Czoło zgrzytnął zębami:
— Śmierć byłaby dla niego zbyt małą karą. Musi odpokutować surowo.
Podszedł do sierżanta, który chciał się podnieść, zwalił go potężnem kopnięciem, przygniótł kolanem i wyciągnął nóż.
— Na Boga, co chcecie ze mną zrobić? — zawołał sierżant.
— Nie jesteś człowiekiem, tylko zwierzęciem, — odparł wódz. — Uderzyłeś córkę Miksteków; oskalpuję cię żywcem.
— Wielkie nieba! Zróbcie wszystko, byle nie to!
— Nie wzywaj Boga nadaremnie, jesteś djabłem!
— Zabijcie mnie, zabijcie! Litości!
— Sam nie miałeś litości. Pokażę ci, jak się skalpuje. Nie będę ciął szybko, a wolno, bardzo wolno.
— Litości, litości!
— Jesteś tchórzem. Nic nie pomogą skomlenia.
Miksteka ujął włosy Francuza lewą ręką i przyłożył nóż do czoła. Sierżant chciał się podnieść, lecz Miksteka przycisnął pierś kolanem, drugiem zaś oparł się o szyję, tak, że Francuz leżał jak przygwożdżony.
Wódz przeciął nożem skórę, okrywającą czoło. Francuz wydał straszliwy okrzyk. Rezedilla krzyknęła również. Pirnero przyglądał się zboku straszliwej scenie; włosy stanęły mu dęba.
— Zaniechajcie, sennor, — rzekła błagalnie Rezedilla.
— Zasługuje na surowszą karę — odparł chłodno Indjanin. — Bawole Czoło nie jest katem, lecz córka Miksteków musi być pomszczona.
Sierżant ryczał nieludzko. Rezedilla zakryła twarz rękami i padła zemdlona na podłogę. Wszystkie trzy panie były teraz nieprzytomne. Francuzi, z wyjątkiem dwóch, leżeli martwi; Gerard również zastygł w bezruchu. Pośrodku trupów, rannych i nieprzytomnych stał stary Pirnero, z przerażeniem patrząc w oczy Bawolego Czoła.
— Nie krzycz, psie przeklęty, — rzekł wódz do sierżanta. — Cięcia moje nie powinny ci były dotychczas sprawiać bólu. Rozpocznie się dopiero teraz, gdy zacznę ściągać skórę. Zobaczysz, jak będziesz śpiewać!
Ujął sierżanta za głowę i zaczął powoli ściągać skórę.
Sierżant nie mógł ruszyć się z miejsca, Miksteka klęczał bowiem na nim. Tylko nogi miał swobodne. Wywijał w prawo i lewo, kopiąc ściany i sufit. Głosu, który wydzierał się z jego piersi, niepodobna opisać.
— Jesteś tchórzliwy i niewytrzymały na ból — mruknął Bawole Czoło i wbił mu nóż prosto w serce.
Pirnero, przymknąwszy oczy, oparł się o ścianę. Miksteka podszedł doń, ujął za ramię i rzekł:
— Mój biały brat może otworzyć powieki, wszystko już minęło. Oswobodzę was z więzów.
Porozcinał sznury, któremi żołnierze skrępowali swe ofiary. — Na schodach rozległy się szybkie kroki. Wszedł Sternau w towarzystwie Piorunowego Grota i Mariana.
— To plon Bawolego Czoła? — zapytał.
— Był tu przede mną Czarny Gerard — odparł skromnie wódz Miksteków.
Zauważywszy, że Emma leży na ziemi, Piorunowy Grot podbiegł do niej, wołając:
— Na miłość Boską, nie żyje?
Sternau ukląkł obok i, zbadawszy ją, odparł:
— To tylko omdlenie.
— A córka Miksteków? — zapytał Bawole Czoło.
Sternau zbadał zkolei Karję i rzekł:
— Poważne zmiażdżenie. Musimy wyczekać.
— Jeżeli umrze, Bawole Czoło położy na jej grobie sto francuskich skalpów, — rzekł wódz groźnie.
— Sennor, zobaczcie, co się dzieje z mem dzieckiem! — błagał Pirnero.
Sternau spełnił i to życzenie. Po chwili rzekł:
— Zemdlała również.
Podszedł teraz do hrabiego, który po uderzeniu kolbą wracał powoli do przytomności. Zbadawszy don Fernanda, Sternau spojrzał na Gerarda i rzekł ponuro:
— Na Boga, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tylu ran na ciele jednego człowieka. Trzeba mu zrobić opatrunek, aby zapobiec dalszemu upływowi krwi.
— Żyje jeszcze? — zapytał Mariano.
— Tak jest. Później będzie można określić czy rany są śmiertelne. Weźcie go na ręce, przyjaciele, i zanieście na łóżko.
Bitwa była skończona, mogli więc nieść pomoc rannym i omdlałym.

Zabici w gospodzie żołnierze zostali złożeni w wspólnym grobie, w którym spoczęli również ci, którzy śmierć ponieśli w walce. — —


II
PO BITWIE

Kiedy padł ostatni Francuz i wojownicy spełnili obowiązek posługi pogrzebowej, Niedźwiedzie Oko udał się konno w kierunku lewego brzegu rzeki, gdzie na cyplu rosło kilka drzew.
W kilka minut potem ruszył w tym samym kierunku Niedźwiedzie Serce.
Za krzakami pasł się koń Niedźwiedziego Oka, on sam zaś stał na brzegu i patrzył w kierunku rzeki. Usłyszawszy szelest, domyślił się, że to brat zsiadł z konia. Wódz nie zwykł okazywać osobom postronnym, jak delikatne żywi uczucia dla członków swej rodziny, dlatego obydwaj bracia nie mogli oddać się radości powitania w oczach przyjaciół. Niedźwiedzie Oko wyprawił się więc w kierunku ustronia; Niedźwiedzie Serce podążył wślad za nim, jakgdyby przedtem wyznaczyli sobie miejsce spotkania.
Młodszy brat nie wiedział, w jaki sposób starszy zachowa się wobec niego, gdyż obyczaj Apaczów przyznaje starszemu wielkie prawa w stosunku do młodszego. Niedźwiedzie Oko był wodzem swego plemienia. Tradycja wymagała, aby odstąpił bratu tę godność. Był więc niezwykle ciekaw, czy Niedźwiedzie Serce wystąpi przy powitaniu w roli brata, czy wodza. Sprawa to ze względu na zwyczaje Indjan bardzo ważna.
Gdy tak stał, dręczony wątpliwościami i obawami, otoczyło go dwoje ramion i Niedźwiedzie Serce rzekł głosem, pełnym wielkiej miłości:
Schi tische! — Mój bracie!
Schi nta-ye! — Mój bracie! — odparł Niedźwiedzie Oko, również zarzucając ramiona na szyję brata.
Słowa powyższe oznaczają nietylko pojęcie brata; Apacze bowiem inaczej mianują braci starszych, inaczej młodszych, podobnie zresztą jak siostry oraz i innych krewnych. Schi tische znaczy: młodszy mój bracie, schi nta-ye — mój starszy bracie. Bracia-Indjanie nie mówią sobie nigdy poprostu bracie, lecz dodają zwykle przymiotnik starszy lub młodszy. W pierwszem określeniu wyraża się szacunek, w drugiem — serdeczna czułość.
Przywitanie starszego brata było dla Niedźwiedziego Oka dowodem, że nie powinien obawiać się o godność wodza. Serce przepełniła mu miłość i wdzięczność. Uścisnął serdecznie rękę Niedźwiedziego Serca. Niedźwiedzie Serce wyciągnął z za pasa Niedźwiedziego Oka tomahawk, a wręczył mu swój własny.
— Zamienimy nasze tomahawki — rzekł. — Odtąd mój topór jest twoim, twój zaś moim. Niechaj to będzie oznaką zgody, która między nami panuje.
Usiadł nad brzegiem rzeki; Niedźwiedzie Oko uczynił to samo. Opletli się rękami i patrzyli sobie w oczy. Przycisnąwszy brata do serca, Niedźwiedzie Serce rzekł:
— Nosisz barwy wodza.
— Ty również — odparł Niedźwiedzie Oko, odrazu zgadując zamiary starszego brata i ciesząc się z nich serdecznie.
— Barwy wojownika zakrywają twą twarz — ciągnął Niedźwiedzie Serce.
— To prawda, nie widać jej, — potwierdził Niedźwiedzie Oko.
— U naszych nóg płynie woda.
— Farba ustępuje przed wodą.
— Czy chcesz mi pokazać swą twarz?
— A ty swoją?
Skoczyli ku wodzie. Zmyli niebieską, czerwoną i czarną farbę, maskującą ich twarze. Potem wrócili na brzeg i zaczęli się nawzajem sobie przyglądać. Byli do siebie bardzo podobni.
— Twarz twoja jest piękna — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Ty masz oblicze wielkiego wodza.
— Nie jestem wodzem, tylko bratem twoim.
Byli szczęśliwi; cieszyli się jak dzieci, które idą za głosem serca.
— Nie widziałem cię przez szesnaście zim — rzekł Niedźwiedzie Oko.
— Byłeś dzieckiem, gdym stąd odchodził.
— Ty zaś wielkim wodzem. Dlaczego nie powracałeś?
— Powiem ci to później. Gdy odchodziłem, ojciec nasz żył jeszcze.
— Umarł.
— Jaką śmiercią?
— Zginął w walce, kładąc jedenastu Komanczów.
— Odszedł więc do Wiecznych Ostępów, gdzie usługiwać mu będą dusze Komanczów. Będą tam jego niewolnikami. Czuwałeś przy nim, gdy dusza jego opuszczała ciało?
— Umarł z głową opartą na moich kolanach. Ostatniem jego słowem było twe imię.
Niedźwiedzie Serce milczał przez chwilę, głęboko wzruszony.
— Czy wystawiłeś mu grobowiec? — zapytał po chwili.
— Wystawiłem. Siedzi na swoim koniu, obwieszony wszystkiemi skalpami, i trzyma broń w ręku.
— Odwiedzę grobowiec; pomodlę się do Wielkiego Manitou. Z jego śmiercią dzieci Apaczów straciły wielkiego wodza i dobrego ojca.
— Prosiły mnie, abym został jego następcą.
— Zostałeś nim?
— Nie zaraz; byłeś przecież godniejszy ode mnie. Dzieci naszego plemienia żyły przez pięć wiosen i pięć zim bez wodza. Ponieważ nie powracałeś, nie mogłem dłużej opierać się ich prośbom, choć nadal nie zaniechałem poszukiwań.
— Nie traciłeś nadziei, że mnie znajdziesz?
— Szedłem za twoim śladem, dopóki go nie zgubiłem. Dowiedziałem się, że widziano cię po raz ostatni w Guaymas.
— To prawda. Szczegółów dowiesz się później.
— Od dzisiaj będziesz wodzem.
— Nie.
— Jesteś starszy wiekiem.
— Tyś równie mężny jak ja.
— Ale ustępuję ci rozumem i doświadczeniem.
— Zdaje ci się tylko, mój bracie. Teraz czeka mnie zadanie, wymagające wiele czasu. Muszę towarzyszyć przyjaciołom i walczyć u ich boku. Gdy wrócę, znajdę szczep, który zechce dać mi pióro wodza.
— Nietylko jesteś waleczny i mądry, lecz masz serce dobrego brata. Za dobrodziejstwa, które mi wyświadczasz, życie moje należeć będzie do ciebie, aż do ostatniego tchnienia.
Objęli się znowu z wielką i szczerą serdecznością.
Po długiem, wymownem milczeniu rzekł wreszcie Niedźwiedzie Serce:
— Gdy odchodziłem, żyła matka. Była najlepszą matką, jak daleko sięgają wsie i ostępy czerwonoskórych.
— Mówisz prawdę. Znam wiele matek, lecz żadna nie jest podobna do niej.
— Czy i ona wróciła do Wielkiego Ducha?
— Nie. Żyje jeszcze.
Niedźwiedzie Serce w przypływie wielkiej radości wyciągnął ramiona ku zachodowi i zawołał:
— Matko, matko! Dzięki ci, dobry, łaskawy Manitou, żeś zachował przy życiu tę, która mnie na świat wydała. — Gdym od niej odchodził, liczyła pięć razy po dziesięć zim.
— Teraz liczy zim sześć razy po dziesięć i jeszcze sześć — dodał Niedźwiedzie Oko.
— Czy ciało jej krzepkie jest jeszcze?
— Tak; ciało jest krzepkie, dusza jasna, lecz oczy ciemne.
— Nie dojrzy?
— Nie widzi już blasku słońca.
O Manitou! Oślepła? — zapytał Niedźwiedzie Serce, przerażony. — Od kiedyż to?
— Od dwóch zim i jednego lata.
— Kto winien temu, że utraciła światło oczu?
Zły duch dotknął ją swym oddechem i położył na oczy zasłonę.
— Co powiada czarownik?
— Dał jej wiele lekarstw. Przygotował słodkie i gorzkie napoje; kładł różne liście i korzenie, lecz zły duch nie chce ustąpić.
— Znam pewien środek, może będzie skuteczny. Mam białego przyjaciela, który posiada moc leków i wielkim jest czarodziejem.
— Blada twarz? Zły duch nie ustępuje przed żadną bladą twarzą.
Uff! Ale ta blada twarz jest przynajmniej tyle warta, co czterej czerwoni wodzowie.
Niedźwiedzie Oko spojrzał na brata ze zdumieniem. Rzekł:
— Czy brat mój żartuje?
— O nie! Ta blada twarz już niejednemu ślepemu pozwoliła ujrzeć słońce.
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Sternau.
— Obce, nieznane mi nazwisko. To na pewno jedna z tych wielu bladych twarzy, podobnych do siebie, jak źdźbła trawy na sawanie.
— Czy znasz imię Matava-se?
— Władcę Skał? Któżby go nie znał? Był wielkim strzelcem w górach i w sawanie.
— Władcę Skał nazywają w ojczyźnie Sternauem. Razem odeszliśmy i razem wrócili.
Uff! Władca Skał jest twym przyjacielem? — zawołał Niedźwiedzie Oko niezwykle ucieszony i zdumiony zarazem.
— Tak.
— Gdzie przebywa?
— Tutaj. Był komendantem fortu; odparł atak Francuzów.
— Kiedyż przybył do fortu?
— Dziś o świcie.
— Czy ma wielu wojowników dokoła siebie?
— Nie. Lecz wszyscy są bardzo dzielni i sławni.
— Jakże się nazywają?
Niedźwiedzie Serce odparł z łagodnym uśmiechem:
— A więc: Schosch-in-liett.
— Schosch-in-liett? Ty, Niedźwiedzie Serce?
— Tak. Spędziłem z nim szesnaście zim na wyspie, otoczonej wielką wodą. Opowiem wszystko później. Oprócz mnie towarzyszą mu Piorunowy Grot i Bawole Czoło.
— To sławni wojownicy.
— Zobaczysz jeszcze innych. Sternau odczynia wszystkie choroby. Małym nożykiem wykrawa w ślepem oku dziurę, aby światło słoneczne mogło się przez nią przedostać.
Niedźwiedzie Oko wyciągnął przed siebie ręce i rzekł:
— Brat powinien mówić bratu prawdę.
— Mówię ją bratu.
— W takim razie poproszę Władcy Skał, aby się udał konno do wigwamu Apaczów i wrócił matce światło słońca.
— Chodźmy zaraz do niego.
— Chodźmy! Niechaj matka ucieszy się nietylko dlatego, że Niedźwiedzie Serce wrócił, lecz i dlatego, że przyprowadził człowieka, który uleczy jej ślepotę.
Niedźwiedzie Serce był tak szczęśliwy, że zobaczy matkę, iż wsiadł na koń, omal nie zapomniawszy o najważniejszem. Niedźwiedzie Oko wstrzymał go jeszcze wporę słowami:
— Myliśmy się przecież!
Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce i sięgnął pod czaprak, by wyjąć farby i pędzel, które każdy Indjanin ma podczas wojny wpogotowiu. Niedźwiedzie Oko wyciągnął również swoje farby; zaczęli sobie teraz wzajemnie pomagać. Stanąwszy w cieniu krzewów, rosnących nad rzeką, niezwykle do siebie podobni z postaci, twarzy i całej istoty, uzbrojeni od stóp do głów, zaczęli malować twarze z powagą i starannością.
Gdy wyszli z poza zarośli i wrócili na pole walki, poważni, wyprostowani na koniach, nikt nie byłby przypuścił, iż niedawno rozegrała się między nimi nad brzegiem Rio Grande scena tak serdeczna i wzruszająca.
Oczywiście udali się przedewszystkiem do prezydenta Juareza, który niedawno wyjechał na pole bitwy. Indjanie poznosili swych zmarłych na jedno miejsce, by zmówić nad nimi wieczorne pienia żałobne. Większość Francuzów została już pogrzebana.
Gdy Indjanin w otoczeniu rodziny mówi o sobie ja, w rozmowie z obcymi nazywa siebie prawie zawsze po imieniu i niewtajemniczony może pomyśleć, że mowa tu o kimś trzecim, nieobecnym. Bracia używali podczas powitania osoby pierwszej. Teraz znowu wrócili do trzeciej.
Gdy Juarez ujrzał obydwóch Indjan, zatrzymał konia i, wskazując na otaczające go kałuże krwi, rzekł:
— Tomahawk Apaczów miał bogate żniwo.
Howgh! — potwierdził lakonicznie Niedźwiedzie Oko.
— Moi czerwoni bracia są dzielnymi wojownikami. — Do kogo należą te dwa stosy trupów, wznoszące się obok skały?
Podczas nieobecności wodzów, na miejscu, wskazanem przez Juareza, wzniesiono dwa stosy trupów francuskich. Niedźwiedzie Oko odparł:
— Należą do Niedźwiedziego Serca i Niedźwiedziego Oka. Oni położyli tych wrogów trupem; ciała Francuzów naznaczone są ich znakami. Apacz zdejmuje skalpy tylko tym wrogom, których sam zabija.
Prezydent spojrzał teraz na Niedźwiedzie Serce i zapytał:
— Mówicie o Schosch-in-liett, wodzu Apaczów?
— Tak — odparł jego brat.
— Słyszałem, że zaginął.
— To prawda, lecz dzisiaj wódz powrócił.
Prezydent zaczął się nad czemś głęboko namyślać. Po chwili rzekł:
— Teraz wiem, przypominam sobie. Czy brat mój Niedźwiedzie Serce zna hacjendę del Erina?
— Zna ją — odparł zapytany.
— Właściciel hacjendy odwiedził mnie niegdyś, gdym był jeszcze sędzią najwyższym, i opowiadał o jakichś zaginionych ludziach, wśród których był i Niedźwiedzie Serce. — Na tem urywając, Juarez zapytał: — Czy Apacze zdobyli dziś dużo skalpów i łupów?
Przeskakiwał świadomie z tematu na temat; sam wywodząc się z Indjan, wiedział, że Indjanie niechętnie dają się wypytywać.
— Niedźwiedzie Oko darował łupy wojownikom, więc nie wie, czy są wielkie, — brzmiała dumna odpowiedź.
— Zdobyto w każdym razie trzysta strzelb, nieprawdaż?
Niedźwiedzie Oko potwierdził skinieniem głowy.
— I tyleż koni z amunicją?
Niedźwiedzie Oko znowu skinął głową.
— Czy brat mój chce ten łup sprzedać?
Wódz zaprzeczył ruchem głowy i odparł:
— Wojownicy Apaczów potrzebują strzelb, ołowiu i patronów.
— Masz rację. A konie możesz mi sprzedać?
— Należą do wojowników. Zapytaj ich!
— Muszę się udać do Chihuahua. Czy brat mój Niedźwiedzie Oko będzie mi towarzyszył?
— Tak; dał przecież słowo.
— Wypędzimy stamtąd Francuzów. Przedtem jednak musimy odpocząć. Słyszałem, że w forcie jest venta. Zamieszkam w niej. Czy odprowadzą mnie moi bracia?
Zamiast odpowiedzi zbliżyli się obydwaj Apacze na swych koniach do Juareza i ruszyli z nim razem w kierunku fortu. Nieco na uboczu, tuż przy rzece, porozbijali namioty ich wojownicy, zajęci teraz podziałem łupów.
Gdy jeźdźcy dotarli do venty, przed domem i w domu panował wielki ruch. Większość strzelców siedziała w gospodzie, popijając julep. Indjanie wchodzili i wychodzili, lecz tylko poto, by w sklepie sprzedać lub zamienić łupy, albowiem Niedźwiedzie Oko zakazał im alkoholu.
Pirnero ani na chwilę nie spoczywał. Pomagało mu kilku vaquerów. Rezedilla krzątała się również.
Gdy przybył Juarez, Pirnero opuszczał właśnie sklep i miał wejść do gospody. Zobaczywszy trzech mężów, wyszedł przed bramę. Juarez zorjentował się natychmiast, że stojący przed bramą człowiek jest znanym dobrze w okolicy Pirnerem.
— Wyście Pirnero? — zapytał.
— Tak — odparł stary.
— Znacie mnie?
— Nie.
— Nazywam się Juarez.
Oberżysta wytrzeszczył oczy i zawołał:
— Sennor Juarez, nasz prezydent?
— Tak jest.
— Jakaż łaska spada na mój dom! Wejdź pan, proszę; pokornie proszę, sennor.
— Łaska, spływająca na wasz dom, mało mnie obchodzi — odparł Juarez z uśmiechem. — Wolałbym, aby spłynęła na mnie. Macie dla mnie wolny pokój?
— Mam prawdziwy salon!
— Będę mógł dostać co do zjedzenia i wyspać się?
— Równie dobrze, jak w stolicy.
— Zaprowadźcie mnie więc do pokoju i zajmijcie się koniem.
Juarez zsiadł z konia, oddał go jednemu z vaquerów i wszedł z gospodarzem na górę. Obydwaj wodzowie zatrzymali się w szynkowni.
Pirnero zaprowadził Juareza do najobszerniejszego pokoju, który nazywał salonem. Ten sam właśnie pokój przygotował dla Czarnego Gerarda. Gdy weszli, z kanapy podnieśli się hrabia i Mariano. Sternau krzątał się pod ścianą.
— Oto wasz pokój, sennor, — rzekł Pirnero.
Juarez popatrzył ze zdumieniem i odparł:
— Ależ tu ktoś już mieszka. Któż to jest? Któż to być może?
Przyjrzawszy się staremu hrabi, zawołał ze zdumieniem, nie wierząc własnym oczom:
— Czy podobna, to hrabia Fernando de Rodriganda? Ależ nie, to być nie może! Człowiek ten umarł przecież przed wielu laty i został pogrzebany. To podobieństwo graniczy z cudem!
Hrabia rzekł:
— Nie myli się pan, sennor Juarez. Jestem tym, o którym pan mówił przed chwilą.
— Nie może być! Przecież już pana dawno pochowano?
— Pochowano mnie, lecz nie umarłem.
— Nie rozumiem sennora.
— Zaraz mnie pan zrozumie, sennor. Bogu niechaj będą dzięki, że pozwolił mi pana spotkać. Proszę o udzielenie mi godzinki dla pomówienia z panem. Sprawa jest niesłychanie ważna.
— To prawdziwa dla mnie niespodzianka. Może zechce mnie pan przedstawić tym panom?
Hrabia wymienił nazwiska: Mariano i Sternau. Na dźwięk nazwiska Sternaua, Juarez, który odznaczał się fenomenalną pamięcią, zawołał ze zdumieniem:
— Sternau? Słyszałem kiedyś to nazwisko. Jest pan lekarzem? Aha. Już wiem! Czy zna pan niejakiego Pedra Arbelleza?
— Właściciela hacjendy del Erina? Owszem, znam go; byłem u don Pedra i miałem wtedy zaszczyt zostać panu przedstawionym.
— Zaczynam sobie przypominać; zdumienie moje rośnie coraz bardziej. Przecież Arbellez oświadczył, że pan zginął tajemniczo z całym szeregiem osób.
— Arbellez mówił prawdę. Sprawa ta pozostaje w ścisłym związku ze sprawą hrabiego de Rodriganda. Sprzątnięto nas z tego samego powodu, dla którego usunięto z drogi hrabiego Fernanda.
— Zachodzi tu z pewnością objaw straszliwej zbrodni?
— Jest to nie jedna zbrodnia, a cały szereg.
— Don Fernando chce zapewne o tem ze mną pomówić? Jestem na usługi przez cały dzisiejszy wieczór.
— Czy rozkaże pan, abyśmy się przeprowadzili do innego pokoju, sennor?
— Nie; ja zajmę inny pokój. Jesteśmy przecież w polu; nikt nie może żądać zbytnich wygód.
— Pozwoli sennor, abym się zajął zakwaterowaniem pana i pańskiego orszaku.
— Niech się pan o to nie kłopocze! To rzecz Czarnego Gerarda, któremu powierzyłem dowództwo fortu.
— Strzelec ten mnie oddał dowództwo fortu; objąłem je na usilne jego prośby. Zresztą, leży obecnie ciężko ranny.
— Gerard ranny? To dzielny, godny zaufania człowiek. Mogę go zobaczyć?
— Właściwie nie powinienem na to pozwolić. Jest niezwykle osłabiony; należy się spodziewać najgorszego.
— Będę bardzo ostrożny.
— Proszę więc za mną, sennor!
Sternau podszedł z prezydentem do łóżka, stojącego we wnęce pokoju; leżał w niem Gerard. Obok czuwała Emma Arbellez.
Sternau zapytał półgłosem:
— Zaszła zmiana?
— Nie — odparła Emma.
— Nie otworzył oczu?
— Nie.
— Nie wyszeptał ani słowa?
— Zdaje mi się, że zrozumiałam jedno słowo, lecz nie wiem, czy wolno pielęgniarce powtarzać to, co chory mówi.
— W stosunku do lekarza sekrety nie obowiązują. Mam zresztą wrażenie, że słowem tem jest imię Rezedilla.
Emma spojrzała na Sternaua ze zdumieniem.
— Pan jest chyba wszechwiedzący?
— O nie; tylko bardzo uważny.
— Któż to jest ta Rezedilla? — zapytał Juarez, zaciekawiony.
— To córka gospodarza.
— Ach tak! Kocha ją?
— Mocno i szczerze — odparł Sternau. — Popatrzcie na niego, sennor!
Potężny strzelec, były garrotteur, leżał jak woskowa figura. Wydałoby się, że w żyłach jego nie płynie ani jedna kropla krwi.
Juarez załamał ręce; w oczach zalśniły łzy. Podał Sternauowi rękę i szepnął:
— Będziecie naprawdę wielkim człowiekiem, jeżeli uda wam się go uratować. Zaskarbicie sobie mą dozgonną wdzięczność. Teraz odchodzę; nie chcę przeszkadzać.
Na korytarzu czekał Pirnero, aby dać Juarezowi inny pokój.
Gdy tam weszli, prezydent zapytał oberżystę:
— Macie rodzinę?
— Córkę.
— Ile macie lat?
— Hm. Tego nie wiem dokładnie. Trochę więcej aniżeli czterdzieści, może nawet już pięćdziesiąt, lub sześćdziesiąt; w każdym razie nie o wiele więcej.
— Cóż się stanie z gospodą i sklepem po waszej śmierci?
— Odziedziczy wszystko Rezedilla.
— Da sobie radę z całem przedsiębiorstwem?
Był to młyn na wodę starego. Odpowiedział pośpiesznie:
— Kwestja zięcia jest właśnie moją największą bolączką. Dziewczyna nie chce wyjść zamąż.
— Trzeba ją zmusić.
— Zmusić? Niepodobieństwo! Robi zawsze to, czego chce sama. Ma taki sam charakter, jak ojciec; przeszło to z ojca na dziecko. Pan mnie rozumie, sennor?
Prezydent spojrzał na Pirnera z uśmiechem:
— Mam wrażenie, że córka wasza ma głowę na karku i wybierze sobie odpowiedniego męża.
— Marzę wprost o zięciu. To moja namiętność. W Pirnie szanujący się człowiek nie może wprost pokazać się bez zięcia.
— Gdzie leży ta Pirna?
— Jest to miasto w Saksonji.
— Muszą tam mieszkać rozsądni ludzie. Ale chciałbym z wami pomówić poważnie.
— Słucham, sennor, zapewniam, że nie będę się śmiać. Dobry dyplomata potrafi odróżnić żart od słów, wypowiedzianych poważnie.
— Gdybyście więc mieli zięcia, w takim razie mógłbym...
— Coby pan mógł, sennor? Mówcie zupełnie szczerze; jako dobry polityk, jestem zawsze dyskretny.
— Nie mogę powiedzieć obecnie; powiem dopiero wtedy, gdy będziecie mieli zięcia.
— Mój Boże, chciałbym go mieć już teraz!
— Postarajcie się prędko o zięcia!
Jasną było rzeczą, że prezydent tylko żartuje, ale Pirnero uniósł się; przyjął to poważnie.
— Gdybym tylko wiedział, co pan chce począć z moim przyszłym zięciem!
Juarez odparł tajemniczo, namaszczonym tonem:
— Jak wam wiadomo, walczę z Francuzami. Wraz z nimi musi zniknąć z powierzchni ziemi cień cesarza, który nazywa się Maksymiljan.
— To zupełnie jasne.
— Gdy się to stanie, będę niepodzielnie panować nad całym krajem. Chciałbym mieć wtedy w tych stronach dobrego dyplomatę, którego zięć potrafi mi być wiernym pod względem politycznym i na którego mógłbym liczyć w każdej sytuacji.
— Gdzież, u licha, mam w tej chwili znaleźć takiego zięcia? Przecież to sprawa djablo trudna. Może mi pan zaproponuje jednego, lub dwóch?
— To również sprawa djablo trudna.
— Znam wprawdzie takiego — nazywa się Sępi-Dziób — ale szelma pluje jak sto djabłów.
— Sępi-Dziób, sławny trapper? Skąd go znacie?
— Jest tutaj. Walczył nawet razem z nami.
— Muszę go zobaczyć. To podobno pocieszne stworzenie! Powiadacie, że pluje zbyt mocno?
— Straszliwie; nie do wytrzymania! Nie chcę go za zięcia!
— Któż tu jeszcze bywa?
— Czarny Gerard.
— Czy również pluje? A może ma jakiś inny defekt?
— Nie. To dzielny chłop. Ale obszedłem się z nim niedobrze. Mieszkał u mnie, a ja nie miałem pojęcia, kim jest. Nazwałem go głupcem, kłóciłem się z nim okropnie, bo pijał tylko jedną szklankę julepu.
— Dowodziłoby to, że z was nietęgi polityk.
— Przeciwnie, w dyplomacji i polityce jestem bardzo mocny, ale te historje małżeńskie wytrącają mnie z równowagi.
Milczący, poważny zwykle Juarez lubił od czasu do czasu krotochwile. Rozmowa z Pirnerem bawiła go. Zapytał więc:
— Przypuszczacie, że Czarny Gerard nie okaże wam łaski i nie ożeni się z waszą córką?
— Jestem pewien, że odmówi. Sam go zraziłem. Ach, sennor, gdybyście chcieli powiedzieć za mną jakieś dobre słowo!
— Sądzicie, że nie jest mu niemiła?
— Zdawało mi się, że widziałem raz w korytarzu, jak ją ściskał za rękę. Chętnie ze sobą rozmawiali.
— To jeszcze niczego nie dowodzi.
— Racja. Mimo to zrobiłem awanturę. Od tego czasu wszystko się skończyło. Nie patrzą już nawet na siebie. Dziś Gerard uratował nas wszystkich, choć sam był o krok od śmierci. Dlatego dałem mu najlepszy pokój. Lecz córka moja nie spojrzała nawet na niego.
— To niedobrze. Mimo to spróbuję rzecz całą naprawić.
— Ach, sennor, — rzekł Pirnero błagalnie. — Jestem do wszelkich usług.
— Zgoda. Powiedzcie mi jednak, staruszku, dlaczego daliście się tak zaskoczyć Francuzom? Czy nie pomyśleliście o obronie?
— Oczywiście; pomyślałem. Z początku chciałem pójść do składu broni, w którym leżą strzelby, przeznaczone na sprzedaż. Lecz rozmyśliłem się; doszedłem do przekonania, że dla paru ludzi szkoda nowych karabinów. Chciałem później wziąć strzelbę, która wisi w sypialni. Niestety, przy jednej lufie brak cyngla, przy drugim zaś cynglu brak lufy. Pomyślałem więc, że trzeba wziąć nóż kuchenny; lecz noże mam okrągłe i tępe, trzeba długo cisnąć i krajać, aby skaleczyć ciało. Mam wprawdzie niezwykle ostrą dzidę, lecz używałem jej jako żerdzi do wieszania bielizny; zanim zdążyłbym zdjąć wszystkie koszule i pończochy, Francuzi pouciekaliby dawno; bali się piekielnie, włosy stawały im dębem.
— Zaiste, Guadelupa nie docenia waszego męstwa — rzekł Juarez z uśmiechem.
— Nie nowina to, sennor. Nie podałem jednak jeszcze głównego powodu, dla którego nie chciałem się mieszać do walki.
— Słucham.
— Moje zdolności dyplomatyczne powiedziały mi, że musi nadejść pomoc, która załatwi się z wrogami. Dobry dyplomata nie da się nigdy zabić na polu walki. Postanawia tylko wojnę, ludność prowadzi ją. Oto filozofja dyplomacji.
Juarez spoważniał nagle i rzekł:
— Macie rację, Pirnero. Napoleon Mały przysłał nam w podarunku wojnę. To właśnie jest dyplomacja. A tymczasem nasz lud oddaje ostatnie tchnienie na polu walki. Zaprowadziłem w Meksyku pokój i byłbym go utrzymał. Słuchano mnie, ponieważ miałem za sobą miłość i szacunek narodu. Ale władzę zabrali mi ludzie, którym niewsmak pokój i ład. Każdy naród powinien się sam rządzić. Hasło to wypisałem na moim sztandarze; musiałem uciekać z nim aż do odległego zakątku kraju, aż do Paso del Norte. Inny na mojem miejscu byłby ustąpił, lecz ja nie porzuciłem stanowiska, bronię bowiem praw słusznych i czuję się na siłach podjąć walkę z obcym ciemięzcą. Nie opuszczam sztandaru, wrócę prędzej, aniżeli odszedłem, aby go zatknąć w stolicy kraju na znak, że każdy naród ma prawo do pisania własnej historji. Niechaj zachód przekona się, że są jeszcze u nas ludzie, których zdrowego sądu nie zaćmi żadna europejska błyskotka.
Wyciągnął dłoń do oberżysty i dodał żartobliwie:
— Jak widzicie, nie wszyscy dyplomaci są szczęśliwi. Niech was to jednak nie odstrasza od uprawiania uczciwej polityki, która wkońcu zawsze zwyciężyć musi.
— Tak, zwyciężymy bezwątpienia! — zawołał Pirnero. — Pan odniesie zwycięstwo na polu walki, ja na polu zabiegów o zięcia. Zwyciężymy, ponieważ będziemy się wzajemnie popierać. Może pan liczyć na moją pomoc.
— Doskonale! Przyślijcie mi coś do zjedzenia i picia. Gdyby się któryś z moich ludzi o mnie pytał, wskażcie mu pokój.
Pirnero zbiegł nadół. Rezedilla poszła do kuchni, aby przygotować dla prezydenta posiłek. Stary krzątał się po gospodzie. Dopiero pod wieczór znaleźli chwilkę czasu, wszyscy bowiem opuścili ventę, by przyjrzeć się uroczystościom pogrzebowym Apaczów.
Stary usiadł przy oknie, pokrzepiając osłabione serce szklaneczką julepu. Rezedilla sprzątała ze stołu.
Po chwili milczenia Pirnero rzekł:
— Rezedillo!
— Słucham.
— Spojrzyj na mnie!
Przybrał poważny, uroczysty wyraz twarzy. Rezedilla spojrzała ze zdumieniem.
— No i cóż? — zapytał. — Jakże wyglądam? Jakie na tobie robię w tej chwili wrażenie?
Rezedilla znała doskonale słabostki ojca, odparła więc:
— Wyglądasz, ojcze, jak wielki dyplomata.
— Naprawdę? Dowiodłaś w tej chwili, że jesteś sama dyplomatką. Zmysł dyplomatyczny odziedziczyłaś po mnie. Przechodzi z ojca na córkę. Posłuchaj mnie: wreszcie zostanę teściem!
Pirnero wypowiedział te słowa z taką powagą i godnością, że Rezedilla z trudem stłumiła śmiech.
— Skądże wiesz o tem, ojcze?
— Od prezydenta Juareza. Z jego własnych ust!
Tego było Rezedilli za wiele. Patrząc ze zdumieniem na ojca, zawołała:
— Od Juareza? Żartujesz chyba!
— Ani mi się śni. Powinnaś wiedzieć, że tak wybitnemu dyplomacie, jak ja, nietrudno załatwić najcięższą sprawę. Poprostu prosiłem prezydenta, aby się postarał dla mnie o zięcia. Juarez przyrzekł. Powiedział nawet zupełnie otwarcie, kogo uważa za najodpowiedniejszego.
Rezedilla zarumieniła się.
— Jesteś ciekawa? — szepnął.
— Nie, to nie pomoże.
— Nie pomoże? Popatrz, popatrz! Nie chcesz go?
— Czy chcę, to drobnostka, ale czy on mnie zechce?
Stary chrząknął:
— To istotnie rzecz bardzo ważna. Jakże ci się zdaje?
— Nikt mnie jeszcze nie chciał, mój ojcze.
— Brednie! Przecież nikomu nie pozwoliłaś zbliżyć się do siebie. Powiedz, Rezedillo, czy spojrzałaś kiedyś cieplej na Sępiego-Dzioba?
— Na Sępiego-Dzioba? — zapytał przerażona.
— Tak, na tego potwora, który cały świat uważa ze spluwaczkę i każdemu pluje tuż przed nosem.
— Skądże ci to przyszło na myśl?
— Hm! Jestem przecież dyplomatą.
Rezedilla odparła z jasnym, wesołym uśmiechem:
— Niema o co się kłopotać, nie chcę go za męża.
— Spadł mi kamień z serca. Ten, o którym myślę, a którego chce również Juarez, jest tęgim chłopem. Dlaczego popełniłem wobec niego tyle głupstw? Nie traktowałem go wcale jak przyszłego zięcia. Dlaczego gniewałem się, że wypija tylko jedną szklankę julepu?
Rezedilla zrozumiała w jednej chwili, kogo ojciec ma na myśli. Zaczerwieniła się aż po białka oczu i odwróciła głowę, aby ukryć zakłopotanie.
— Jeszcześ nie zgadła? Mówię o Czarnym Gerardzie.
— Powiedziałam już, co zdaniem mojem jest rzeczą najważniejszą.
— Czy chce cię wziąć za żonę? Ależ na pewno. Mam jednak wrażenie, że to ty nic o nim wiedzieć nie chcesz. W ostatnich czasach nawet nie spojrzałaś na niego. A dziś, gdy nas wybawił z opałów, nie zatroszczyłaś się o jego zdrowie.
Rezedilla milczała.
— No, powiedz co na swoją obronę, — dodał Pirnero.
Rezedilla jęknęła, a potem wybuchła płaczem, nad którym napróżno usiłowała zapanować. Ukrywszy twarz w dłoniach, wybiegła z pokoju, głośno szlochając.
Pirnero przerażonym wzrokiem odprowadził ją aż do drzwi.
— Do licha! Cóż to było takiego? Takiej rozpaczy nigdy jeszcze nie widziałem. Nie chce o nim nic wiedzieć, to pewne. Biedne dziecko! Czy naprawdę powinna wyjść zamąż za kogoś, kto jej się nie podoba? Nie! Powiem jej, aby nie patrzyła wcale na tego łotra Gerarda!
Wstał z krzesła i podążył do kuchni, zanim jednak doszedł do drzwi, zatrzymał się, w pokoju bowiem stanął Sępi-Dziób, o którym była niedawno mowa. Ubranie Jankesa ociekało krwią. Pirnero stanął jak wryty i zaczął go mierzyć od stóp do głów.
— Na Boga, jakże wyglądacie! — zawołał.
Amerykanin, rzucając mu niezbyt uprzejme spojrzenie, odparł:
— Według moich kalkulacji, wyglądam inaczej, aniżeli ciura, który siedział w pokoju, gdy kule latały nad naszemi głowami. Dajcie prędko julepu. Jedynie za tę cenę możecie odzyskać część mego szacunku.
— Dam wam julepu, ale o szacunek wasz nie zabiegam. Jestem zbyt popularny jako dyplomata i strategik, abym miał dbać o sąd Amerykanina.
Po tych słowach Pirnero pomaszerował za ladę, aby przynieść wódkę. Postawiwszy julep przed gościem, zapytał:
— Czemu mam przypisać waszą wizytę?
Zapytany spojrzał na Pirnera ze zdziwieniem i rzekł:
— Według moich kalkulacji przychodzę, by wypić trochę julepu.
— Właśnie teraz?
Sępi-Dziób wykrzywił usta, zwrócił się do Pirnera i, splunąwszy tuż przed nosem oberżysty, który się cofnął z przerażenia, zapytał:
— Dlaczegóż nie miałem przyjść właśnie teraz?
— Mam wrażenie, że wszyscy biorą udział w pogrzebie, urządzonym przez Apaczów.
Pah! Widziałem w życiu dosyć Indjan.
— Lecz ceremonji w rodzaju dzisiejszej nie widzieliście z pewnością.
— Co mnie obchodzą ceremonje? Indjanin zostanie zawsze Indjaninem. Ala muszę pomówić z Juarezem. Gdzież jest?
— W pokoju swoim na górze.
— Który to pokój?
— Poprowadzę was; chodźcie za mną.
Zapukał do drzwi pokoju prezydenta. Nikt się nie odezwał; uchylił je więc lekko — w pokoju nie było nikogo. Potrząsnął z niezadowoleniem głową i rzekł:
— Czyżby Juarez również poszedł przyjrzeć się ceremonji? W takim razie byłbym jedyną osobą, która pozostała na posterunku. Ale słyszę głosy w pokoju sąsiednim. Mam wrażenie, że prezydent coś mówi.
— Kto tam mieszka?
— W pokoju leży Czarny Gerard, który omal nie zginął w bitwie. Zapukam.
— Czy wolno wam wchodzić?
— Oczywiście. Żyję z Juarezem na tak poufałej stopie, że nie liczymy się z krępującemi formami towarzyskiemi.

Podszedł do drzwi i zapukał. Mariano otworzył, pytając, czego sobie życzą. — —


III
WROTA ŚMIERCI

Wyszedłszy ze swego pokoju, spotkał Juarez Sternaua, który bawił przez krótką chwilę u Apaczów i wrócił, aby zobaczyć, co się dzieje z Czarnym Gerardem. Po wymianie kilku zdań okolicznościowych, prezydent zapragnął pomówić z hrabią. Weszli więc obydwaj do pokoju, w którym don Fernando przebywał. Potoczyła się rozmowa; prezydent dowiedział się szczegółów, dotyczących rodziny Rodriganda.
— Wszystko to brzmi jak koszmarna bajka — rzekł. — Człowiek pyta samego siebie z obrzydzeniem, czy doprawdy na świecie mogą istnieć ludzie tego pokroju, co Landola i Cortejowie. Sennor Mariano, czy jest pan przekonany, że hrabia Fernando to stryj pański?
— Nie ulega wątpliwości. Don Fernando jest tego samego zdania.
— Trzeba teraz wyjaśnić jeszcze pewne ciemne momenty tej sprawy. Uczynię wszystko, co w mojej mocy.
— Pomoc pańska będzie dla nas dobrodziejstwem — rzekł don Fernando.
— Ach! — odparł Juarez skromnie. — Jest przecież chwilowo równa zeru. Mam jednak nadzieję, że wkrótce przekonacie się panowie, jak bardzo sprawa ta leży mi na sercu. Panowanie najeźdźców nie może trwać wiecznie. Mam wrażenie, że skłania się ku końcowi. Niezadługo znowu ujmę ster rządów w swoje ręce, a wtedy pierwszym rozkazem, jaki wydam po wkroczeniu do stolicy, będzie rozkaz otwarcia grobowca Rodrigandów. Mam nadzieję, że Pablo Cortejo, z którym mam osobiste porachunki, nie ujdzie nam przy tej sposobności.
— Przypuszczam, że nietrudno go będzie schwytać, — rzekł Sternau.
— Kto wie? — odpowiedział Juarez. — W każdym razie trzeba będzie zapewne długo szukać. Chwilowo niema go w stolicy. Trzeba panu wiedzieć, iż ten Cortejo marzy o insygniach prezydenta.
— Naprawdę? Jakie to śmieszne! Znalazł zwolenników?
— Więcej niż można przypuszczać. Pantera Południa werbuje dlań ludzi.
— To mnie dziwi. Uważam Panterę za gorącego patrjotę. Wierzę, że przejdzie na pańską stronę, gdy sennor tylko odniesie zwycięstwo.
— Ja również wierzę w wierność i przywiązanie dzikiego Juana Alvareza, który już przed laty stał mocno po mojej stronie i bronił Meksyku. Właśnie dlatego Cortejo nie będzie mógł nigdy naprawić szkody, jaką spowodował. Zapewniam was, że nie ominie go zasłużona kara, skoro tylko wpadnie w me ręce.
— Czy niewiadomo, gdzie się teraz znajduje?
— Wyruszył ze stolicy na południe, gdzie Pantera włada prawie niepodzielnie. Nie wiem, czy jeszcze tam przebywa, ale to wiem na pewno, że w środkowych i północnych stanach czeka go zguba bez względu na to, czy się dostanie w ręce Francuzów, czy moje.
Rozmowę przerwał Pirnero. Otworzył drzwi i odezwał się:
— Sennor Sępi-Dziób chce mówić z prezydentem Juarezem.
Po tych słowach oberżysta się cofnął.
Juarez postąpił kilka kroków naprzód.
— Wyście Sępi-Dziób, poszukiwacz ścieżek? Przybywacie w tajnej misji?
— O nie! — odparł zapytany. — Ci panowie wiedzą już, w jakiej sprawie przybywam, sir.
Juarez przyglądał się Amerykaninowi badawczo. Wskazując krzesło, rzekł po chwili:
— Siadaj pan, sennor. Przypuszczam, że ma pan dla mnie jakieś wiadomości.
Strzelec spojrzał na prezydenta równie badawczo, jak Juarez na niego, i ściągnął usta, aby wypluć nieco tytoniu. Przyszło mu jednak na myśl, że plucie w obecności prezydenta Meksyku jest nieprzyzwoitością. Zrezygnował więc z przyzwyczajenia i rzekł:
— Według moich kalkulacyj ma pan rację, sir. Mam panu istotnie coś do zakomunikowania.
— Od kogóż przynosicie, sennor, wieści? — zapytał Juarez.
— Od pewnego Anglika.
— Od Anglika? Oczekuję istotnie bardzo ważnej wiadomości od pewnego Brytyjczyka.
— Kalkuluję, że to ja właśnie przynoszę oczekiwane wiadomości.
— Jak się nazywa ten Anglik?
— Sir Henry Dryden, hrabia Nothingwell.
Słowa te były dla Juareza niespodzianką.
— Sir Henry Dryden? Ach, w takim razie omyliłem się. Oczekiwałem wiadomości od kogoś innego. Niedawno udało mi się oddać sir Drydenowi pewną usługę. Przysyła was zapewne do mnie w osobistej sprawie. Gdzież przebywa teraz?
— W El Refugio u ujścia Rio Grande del Norte.
— W El Refugio? Ależ stamtąd właśnie mam otrzymać wiadomość, na którą czekam.
— Słusznie. Właśnie ją przynoszę. Sir Dryden jest tajnym pełnomocnikiem Anglji, którego pan oczekuje.
— Któżby to przypuścił? Naprawdę sir Dryden jest posłem Wielkiej Brytanji? Cieszy mnie to bardzo. Lecz cóż mi zwiastuje? Szczęście, czy nieszczęście?
Na spokojnej twarzy prezydenta widać było wielkie napięcie.
— Szczęście — odparł Amerykanin.
— Dzięki Bogu! — zawołał Juarez.
— Tak, dzięki Bogu, jak również dzielnemu sirowi Henry, — rzekł Sępi-Dziób. — Podsłuchałem pewną rozmowę, z której dowiedziałem się, że bardzo energicznie agitował za panem w Londynie. Jemu przypisać należy, że Anglja przyłączyła się do antyfrancuskiego stanowiska Ameryki. Jest pewien sukcesu; twierdzi stanowczo, że zbliża się chwila, w której Napoleon zmuszony będzie wycofać wojska z Meksyku.
Juarez odparł z głębokiem westchnieniem:
— Oby jak najprędzej nadeszła!
— Niech się pan o to nie martwi! — odparł strzelec mocnym głosem. — Sir Henry polecił mi zapewnić sennora, że Anglja i Ameryka wystąpią wspólnie przeciw Francuzom, nawet przepędzą ich siłą, jeżeli nie zechcą ustąpić dobrowolnie. Oba państwa chcą, aby prezydent Juarez objął znowu władzę.
Prezydent wyciągnął rękę do posła i rzekł:
— Dziękuję wam, sennor! Wiadomość ta jest mi znacznie milsza, aniżeli darowizna wielu miljonów w brzęczącej monecie, choć muszę wyznać, że i pieniądze są bardzo potrzebne.
Uścisnąwszy rękę prezydenta, Sępi-Dziób ciągnął dalej:
— Nie martwcie się, sir. O pieniądzach pomyślano również.
— Wiem o tem. Niedawno otrzymałem od Stanów Zjednoczonych pokaźną sumę.
Strzelec odparł z wiele mówiącym uśmiechem:
— Sądzi pan, że Anglja pozwoli się ubiec? Jeżeli Ameryka ma pieniądze, dlaczegóżby nie miała ich Anglja? Sir Henry wiezie dla was kilka beczek pełnych pięknych, błyszczących złotych monet. Pieniądze wyszły dopiero niedawno z angielskiej mennicy.
— Jakie szczęście! Mam pieniądze, mogę przystąpić do werbowania nowych sił.
— Wiem ponadto, że prezydent Stanów Zjednoczonych przysyła z Kalifornji sporą garść tęgich chłopów, którzy nie ulękną się samego djabła.
— Przybywają w odpowiedniej chwili. Niczego im nie zabraknie. Wyekwipuję ich jak najlepiej.
— Prezydentowi nawet się nie śni przysłać panu ludzi nieuzbrojonych. Zresztą, sir Dryden przybył na statku, naładowanym bronią i amunicją. Sam widziałem ładunek.
— To więcej, niż się mogłem spodziewać. Jakież rodzaje broni przywiózł sir Dryden?
— Dwanaście armat z amunicją, kilka tysięcy rewolwerów z patronami, tyleż rapirów, dziesięć razy tyle bagnetów i, co najważniejsze, osiem tysięcy dobrych karabinów, które wam się bardzo przydadzą.
Twarz prezydenta zajaśniała radością. W ciemnych oczach stanęły wielkie, jasne krople łez.
— Czekałem cierpliwie i cierpiałem w nadziei, że nadejdzie mój czas, — rzekł wzruszony. — Patrzałem, jak nieprzyjaciel niszczy kraj, jak podcina dobrobyt mego narodu, lecz nie upadałem na duchu, wierzyłem bowiem, że istnieje sprawiedliwość potężniejsza od tronu. Bóg przesyła znak, iż modlitwy moje zostały wysłuchane. Rozwinę znowu swój sztandar; skoro się tylko rozlegnie mój głos, wszyscy prawdziwi patrjoci zbiorą się dokoła mnie, aby wygnać wroga. Pierwszy krok dokonany: pierwsze trzy kompanje wroga zniesione. Prosto stąd pociągnę do Chihuahua, aby uwolnić to miasto i całą prowincję od ukoronowanej tyranji. Lecz naprzód muszę wiedzieć, kiedy i gdzie mogę oczekiwać lorda. Czy dał sennorowi jakie polecenie?
— Żadnego. Mam wysłuchać życzeń pana i zakomunikować je lordowi.
— Czeka na pański powrót?
— Tak jest.
— Ile czasu pochłonie panu podróż do El Refugio?
Jankes wyciągnął muskularne ramiona i spojrzał na swe mocne pięści. Po chwili odparł:
— Wiosłuję dobrze. Za sześć dni będę na miejscu.
— Ach, sennor chyba czarodziej!
Pah! Nauczyłem się poprostu prowadzić po wodzie małe, lekkie kanoe.
— Ile czasu potrzeba, aby przybyć tutaj, płynąc od ujścia?
— To zależy, jakim się płynie statkiem, sir.
— Jakiż ma statek lord Dryden?
— Ma dwa małe, lekkie statki parowe. Pracuje właśnie nad tem, by je jakoś połączyć. Przy ich pomocy zamierza przewieźć ładunek na łodziach. Mam nadzieję, że spełnią zadanie.
— Ile dni powinny płynąć statki?
— Przypuszczam, że dziewięć lub dziesięć.
— Doliczając czas pańskiej podróży, wyniesie to razem dni szesnaście. Nieco za długi termin dla mnie. Nie mogę odkładać na szesnaście dni zdobycia Chihuahua.
— Któż powiada, że sir ma czekać tak długo? Otaczają pana dzielni strzelcy; pięciuset Apaczów czeka na rozkazy. Liczba ta wystarczy na zdobycie miasta. Cóż się stanie z Monclovą?
— I to miasto muszę zdobyć.
— Czy kwateruje w niem wiele Francuzów?
— Nie; kilka kompanji.
— Kalkuluję w takim razie, że nie będzie panu trudno zdobyć Monclovy. Kiedy sir stanie w Chihuahua?
— Za cztery dni.
— A w ile dni jeźdźcy mogą dotrzeć stamtąd do Monclovy?
— W sześć dni.
— Dobrze. Cztery dni do Chihuahua, sześć do Monclovy, razem dziesięć. Ruszymy natychmiast; dopłyniemy aż do Belleville. Stamtąd dalej przez Rio Salado, bo rzeka ta jest bardzo dogodna dla naszych płaskich łodzi. U ujścia rzeki Sabinas, odległego o jakieś dwanaście mil od Monclovy, będziemy was oczekiwać. Mam wrażenie, że obliczyłem wszystko dokładnie i że wybrałem najbardziej odpowiednie miejsce spotkania. Droga bezpieczna; Indjan niema, a Francuzi? Nie przypuszczam, aby nam chcieli stawać na drodze.
— Jestem tego samego zdania.
Prezydent zwrócił się teraz do Sternaua.
— Opowiadał mi pan o swej przeszłości, ale nie wspomniał o planach na przyszłość.
Sternau odparł:
— Chcieliśmy udać się konno do hacjendy del Erina i schwytać za kark Corteja. Równocześnie zastanawiamy się nad tem, w jaki sposób można będzie zawiadomić pozostałą w ojczyźnie rodzinę, że żyjemy jeszcze i jesteśmy wolni.
— Jeżeli tak, to proszę was o przyłączenie się do mnie. Droga prowadzi przez Chihuahua. Mam ze sobą sporą liczbę dzielnych wojowników; będzie wam w mojem towarzystwie bezpieczniej, niż gdybyście sami odbywali tę drogę.
— Z wdzięcznością przyjmujemy propozycję.
— Porozumieliśmy się tedy. Kiedy wyruszacie, sennor? — zwrócił się do Sępiego-Dzioba.
— Najchętniej wsiadłbym natychmiast do czółna.
— Teraz, w nocy?
— Tak; nie mam czasu do stracenia.
— Dzielny z was człowiek. Napiszę kilka słów do lorda Drydena. Pójdźcie ze mną!
Wyszli obydwaj. — — —

∗             ∗

Tymczasem Pirnero napróżno szukał córki w kuchni i sklepie. Wrócił więc niezadowolony, usiadł przy otwartem oknie i zaczął patrzeć w ciemną noc.
Panowała wielka cisza, wokoło nie było żywej duszy. Tylko z oddali dochodziły od czasu do czasu dzikie ryki. Były to lamenty Apaczów nad zabitymi towarzyszami, lub okrzyki radości przy skalpowaniu wrogów.
Drzwi otworzyły się, w pokoju stanęła Rezedilla. Pirnero udawał z początku, że jej nie widzi. Zaczęła się cicho krzątać po pokoju, on zaś patrzył ciągle przez okno, choć w ciemnościach nic nie mógł dojrzeć. Chrząknął kilkakrotnie, pragnąc ukryć zakłopotanie.
— Egipskie ciemności!
Nie odpowiedziała; powtórzył więc znacznie głośniej:
— Choć oko wykol!
— Tak. Nie dojrzeć własnej ręki.
— To prawda. Ale zato słychać wszystko wyraźnie.
— Przecież wokoło zupełna cisza.
— Cisza? Ależ, posłuchaj! Czy nie słyszysz ryku Apaczów?
— Teraz słyszę.
— Nic podobnego nie zdarza się u nas w Pirnie.
— Bo tam niema wogóle Indjan.
— Oczywiście; tam strzygą człowieka tylko fryzjerzy. Czasami z okazji ślubu, chrzcin lub pogrzebu, ktoś komu rozbije głowę, ale na tem koniec. Czy wiesz, która z tych ceremonij jest najpiękniejsza?
— Mam wrażenie, że pogrzeb.
— Pogrzeb? Pogrzeb najpiękniejszą ceremonją? Dlaczego?
— Bo człowiekowi chyba najlepiej w grobie.
Rezedilla była w bardzo przygnębionym nastroju; oto, czemu należy przypisać te smutne słowa. Pirnero nie mógł jej zrozumieć. Przyglądając się córce badawczo, rzekł:
— Mówisz, że umarły czuje się najlepiej? Czy nie zwarjowałaś przypadkiem? Nie; najpiękniejszą z tych ceremonij jest ślub. Czy widziałaś kiedy ślub?
— Owszem.
— No więc? Goście jedzą dosyta, piją dowoli, tańczą i skaczą, a nowożeńcy całują się jak szaleni. W dniu ślubu z twoją matką ze szczęścia zupełnie straciłem głowę. Dopiero później zmądrzałem nieco. Panna młoda jest przedmiotem zazdrości tak samo, jak pan młody. Ciekaw jestem, czyś odpowiednia na pannę młodą. Cóż o tem myślisz?
Rezedilla nie odpowiadała, ciągnął więc dalej:
— Ciągle karmiłem się nadzieją, że wprowadzisz do domu zięcia, lecz ty nie zaprzątasz sobie tem głowy, co?
— Nie chcę — odparła cicho Rezedilla.
Pirnero ciągnął dalej tonem niezwykle poważnym:
— Rozmyśliłem się i doszłem do wniosku, że masz rację. Nic mi po zięciu. Wyrzuciłbym go za drzwi.
Podniósł się z krzesła, podszedł do Rezedilli i dodał podniesionym głosem:
— Przedewszystkiem zabraniam ci myśleć o małżeństwie z Czarnym Gerardem. Nie znoszę tego człowieka, zrozumiano? Teraz znasz mą wolę. Chcę, aby się tak stało!
Wyszedł dumnym krokiem.
Rezedilla była zdumiona; nie mogła wprost pojąć nagłej zmiany, która zaszła w ojcu.
Nosiła w sercu wielką miłość, lecz uczucie zamąciło okropne słowo garrotteur, ciągle brzmiące w jej uchu. Życie Rezedilli było bez skazy. Wyobrażała sobie zawsze, że ten, którego pokocha, będzie tak samo czysty jak ona. Jakże zawiodła ją rzeczywistość! Przebaczyła ukochanemu, wiedząc, że odpokutował ciężko za winy, że nigdy już nie popełni żadnej zbrodni. Mimo to wyraz: garrotteur przygniatał ją swym ciężarem.
Dał dzisiaj dowód, jak bardzo ją kocha. Leży na górze poprzebijany kulami, pokłuty bagnetami, bliski śmierci. Dopiero teraz okropne słowo przestało ją dręczyć, dopiero teraz uświadamia sobie, że pójdzie z nim razem w drogę życia bez pytań, bez wahania, z niezachwianem, granitowem zaufaniem.
Mimo to, nie poszła na górę.
Dusza kobiety jest wieczną zagadką, lecz w tym wypadku żadna ukryta przyczyna nie odgrywała roli. Rezedilla czuła, że miłość dla Gerarda rośnie w niej jak bezkresna fala, której nic się oprzeć nie potrafi. Uświadamiała sobie, że gotowa jest paść na piersi ukochanego, aby jękami rozpaczy podsycić gasnące życie. A przecież rozsądek mówił, iż krok taki, zamiast uratować go, wywoła katastrofę. Bała się potęgi swej miłości — oto przyczyna, dla której biedny Gerard leżał na górze sam, jakgdyby odwróciło się od niego najbliższe serce i nie modliło za nim do Boga.
Rezedilla siedziała więc na dole, przyciskając ręką silnie bijące serce. Otworzyły się drzwi. Była przekonana, że to ojciec wrócił, omyliła się jednak, wszedł bowiem Sternau.
— Przepraszam, sennorita, — rzekł. — Przychodzę z prośbą.
Wstała z krzesła, patrząc nań badawczo. Sternau był doskonałym psychologiem. — Dlaczego Rezedilla milczy? — Uśmiechnął się łagodnie.
— Czy ma pani trochę płótna do opatrunku?
— Owszem.
Udała się do kuchni; po chwili wróciła. Podając Sternauowi szmat płótna, rzekła:
— Zdawało mi się, że wszyscy zostali już opatrzeni. Kogóż jeszcze opatrywać będziecie, sennor?
— Gerarda.
Zbladłszy, jak trup, zapytała drżącym głosem:
— Czy tak z nim źle?
— Stan bardzo poważny.
— Boże mój, Boże. Więc niema ratunku?
Wyszeptawszy te słowa, wybuchnęła łzami przerażenia i rozpaczy.
— Bóg jest litościwy. Lecz w tym wypadku oprócz Boga musi ratować Gerarda i lekarz.
— Któż nim jest?
— Miłość.
Rezedilla zbladła jeszcze bardziej. Po chwili oblała się ponsem. Łkała głośno, coraz gwałtowniej.
Sternau ujął ją za rękę i rzekł łagodnym, spokojnym głosem:
— Rezedillo, on chciał umrzeć!
— Gerard, czy być może? — zapytała głosem, przesiąkniętym łzami.
— Tak jest. Szukał śmierci rozmyślnie. Wszyscy walczyli za szańcami, on jeden zmagał się z wrogiem w otwartem polu.
— Boże mój! Dlaczego, dlaczego?
— Nie wiem. Może pani to zrozumie, lub przeczuje. Wystawiał pierś na kule nieprzyjaciół. Dokonawszy cudów waleczności, znalazł się w morzu krwi. — Dlaczego nienawidzi go pani?
— Ja go nienawidzę?
Rezedilla zakryła twarz rękami; bolesne łkanie odebrało jej mowę.
— Zna go pani dawno? — zapytał Sternau.
— Niezbyt dawno, lecz dobrze.
— Niewiadomo pani, gdzie mieszkał przedtem?
— W Paryżu.
— Cóż tam robił?
— Gerard był wobec mnie szczery; wiem o wszystkiem. Mam wrażenie, że i pan jest poinformowany?
— Owszem, sennorita. Dlaczego nie chce mu pani przebaczyć?
— Ja przebaczyłam już dawno...
— A jednak unika go pani właśnie teraz, gdy potrzebuje pomocy.
— Nie wolno mi pójść do niego. Nie mogę powiedzieć dlaczego, ale nie powinnam... nie powinnam się zbliżać do niego teraz...
— Tego nie rozumiem. Dziś, przed bitwą, prosił mnie, abym panią pozdrowił, gdyby poniósł śmierć. Teraz, choć jeszcze żyje, spełniam jego wolę. Przynoszę pozdrowienie — człowieka umierającego.
Sternau ruszył w kierunku drzwi. Rezedilla pobiegła za nim i żaliła się zrozpaczonym głosem:
— Sennor Sternau, nie wolno mi pójść do Gerarda; jestem pewna, że mój widok go zabije.
Sternau uśmiechnął się łagodnie i, położywszy rękę na głowie dziewczyny, rzekł:
— Więc uważa pani, że nie potrafi sennorita nad sobą zapanować?
— Rozpacz moja odebrałaby mu resztę życia.
— Drogie dziecko, nie zna pani siebie; kobieta jest mocna w cierpieniu. Niech pani idzie za mną. Nie zabije go pani, przeciwnie, wróci mu życie.
Ujął ją za rękę i wyszli razem z pokoju. Rezedilla postępowała bezwolnie; dopiero przed drzwiami pokoju, w którym leżał ukochany, zatrzymała się pełna lęku i rzekła, drżąc na całem ciele:
— Nie mam odwagi, sennor Sternau!
— Niech pani zaczeka; wejdę pierwszy.
Została sama na korytarzu. Trudno opisać uczucia, jakie nią miotały. Po krótkiej chwili Sternau uchylił drzwi i szepnął:
— Proszę wejść, sennorita.
Rezedilla weszła. Gerard leżał na łóżku, owinięty opatrunkami. Głowę miał również zabandażowaną. Twarz była trupio blada i bladość ta odbijała straszliwie od wielkiej czarnej brody. Policzki się zapadły; oczy miał zamknięte.
Rezedillę przejął zimny dreszcz. Tak, Sternau miał rację. Była przekonana, że w pierwszej chwili padnie mu na piersi, teraz jednak czuła, że ciało jej było jedną bryłą lodu; miała wrażenie, iż ruszyć się nie potrafi z miejsca. Każdy ruch wymagał niesłychanego wysiłku. Czas, który upłynął, zanim podeszła do chorego, wydał jej się wiecznością.
Sternau zmienił opatrunek na głowie rannego. Rezedilla była mu pomocna.
Przy tej sposobności dotknęła ręką policzka Gerarda. Jakby pod wpływem dotknięcia różdżki czarodziejskiej, ciężko ranny wyszeptał:
— Rezedillo...
— Niech pani coś odpowie — rzekł Sternau. — Odkąd tu leży, nie otworzył jeszcze oczu.
Nachyliwszy się nad Gerardem, szepnęła:
— Mój dobry, kochany Gerardzie.
Zwolna rozchylił powieki; spojrzał na nią wzrokiem, w którym czaiła się śmierć.
— Teraz już nie umrę... — rzekł ledwie dosłyszalnym szeptem.
Nie zwracając uwagi na obecność Sternaua, Rezedilla dotknęła ustami bezkrwistych warg chorego.
— Nie umrzesz, Gerardzie! Bez ciebie i ja nie mogłabym żyć. Wrócisz do zdrowia; będę cię kochała jak nikogo na świecie.
— Mój Boże, niebo się przede mną otworzyło, — rzekł z wysiłkiem Gerard, zamykając oczy.
Szczęście, które spadło nań tak nagle, nadwątliło słabe siły. Zemdlał znowu.
— Sennor Sternau, on umiera! — zawołała Rezedilla przerażona.
Sternau uspokoił ją:

— Proszę się nie przerażać, sennorita; to tylko omdlenie. Nie zaszkodzi, przeciwnie, wzmocni. Niech pani zostanie przy nim. Mam nadzieję, że wróci do zdrowia. — —


IV
ZDOBYCIE HACJENDY

W kilka dni później równina, ciągnąca się na północo-zachód od Monclovy, zadrżała pod uderzeniami kopyt galopujących koni.
Trzystu jeźdźców gnało w szalonym pośpiechu przez rozległą prerję, porośniętą krótkiemi, cienkiemi trawami. Mieli różnorodne ubrania i broń różnego rodzaju, mimo to tworzyli zwarty, skoordynowany oddział.
Na czele jechało trzech jeźdźców, dwóch starszych, jeden młodszy. Jednym ze starszych był Pablo Cortejo, młodszym zaś — córka jego, Józefa, ubrana w strój męski i po męsku siedząca na koniu. Ze sposobu trzymania się w siodle poznać było, że pozycja niezbyt jej odpowiada. Trzeci jeździec był nieco młodszy od Corteja. Twarz miał niezwykle brzydką i odstraszającą; uzbrojony od stóp do głów, wyglądał na człowieka, z którym niebezpiecznie się zetknąć. Patrzył wdal bystrym wzrokiem; od czasu do czasu rzucał dokoła niespokojne spojrzenia.
Przerywając milczenie, zaklął siarczyście i dodał:
— Kiedyż wreszcie skończy się ta przeklęta jazda, sennor Cortejo?
— Jeszcze trochę cierpliwości — odparł Cortejo. — Za chwilę skręcimy w lewo, wtedy będzie można zsiąść z koni.
— Nie widzę hacjendy.
— Patrzcie dobrze w lewą stronę. Czy widzicie ciemne pasma na horyzoncie? To las.
— Las? Chcecie więc w lesie zsiąść z koni? Dałem wam ludzi, aby pobrać łupy, a nie poto, aby się tłuc po lasach.
— Któż od was tego wymaga? W lesie zatrzymamy się na krótko.
— Zbyteczna zwłoka.
— Tak uważacie? A jeżeli Francuzi kwaterują w hacjendzie?
— Do pioruna, macie rację! Wszędzie ich pełno. Ale hacjenda leży na ustroniu. Czegóż Francuzi mieliby tam szukać?
— To prawda, leży na odludziu, ale w każdym razie niedaleko zdobytej Monclovy. Nie byłoby więc nic dziwnego, gdyby nieprzyjaciel zajął hacjendę i rozlokował tam przednie straże.
— Przypuszczam, że straże te nie byłyby zbyt silne.
— Trudno przewidzieć. Trzeba się jednak i z tem liczyć, że nieprzyjaciel obwaruje hacjendę.
— Może macie słuszność. Wyślijmy więc kogoś na zwiady. Musimy jednak jechać ostro, aby jak najszybciej dotrzeć do lasu. — —
Hacjenda del Erina wyglądała tak samo, jak przed laty, z tą tylko różnicą, że była w ręku Francuzów.
Za czemś w rodzaju obwarowania stał posterunek francuski; w podwórzu biwakowali żołnierze, których zadaniem było ochraniać hacjendę. Dowodził kapitan.
Kapitan siedział właśnie na górze w jadalni i gawędził z hacjenderem i starą Marją Hermoyes.
Pedro Arbellez leżał w hamaku bardzo wyczerpany. Znacznie się postarzał od czasu utraty dziecka. Długie, białe jak śnieg włosy opadały mu aż na ramiona; cały był zasuszony i zgięty.
Włosy Marji Hermoyes pokrywała również siwizna, wyglądała jednak o wiele zdrowiej i mocniej, niż hacjendero.
Niemłody kapitan był człowiekiem przeciętnym, ani dobrym ani złym, głowę miał nienajtęższą, ale też nie do pozłoty. Przed chwilą wyszedł z pokoju jeden z żołnierzy, który wręczył mu zalakowany papier, przywieziony przez jakiegoś kawalerzystę.
— Pozwoli pan, że odczytam list, — rzekł kapitan do Arbelleza. — Służba przedewszystkiem.
Otworzył list; w miarę czytania, twarz nabierała wyrazu zdumienia. Wreszcie skończył, złożył papier, schował do kieszeni i rzekł:
— Otrzymałem wiadomość poczęści przyjemną, poczęści zaś niemiłą.
Arbellez spojrzał nań, ani słowem nie zachęcając do dalszych wyjaśnień. Wystrzegał się w obecności Francuzów każdego słowa, któreby mogło wskazywać, że jest gorącym patrjotą i przyjacielem Juareza.
— Wiem doskonale, — ciągnął Francuz — że nie jest pan dla nas wrogo usposobiony, dlatego też zakomunikuję sennorowi treść pisma. Wiadomo panu zapewne, jak daleko wojska nasze dotarły w głąb kraju?
— Aż do Chihuahua — odparł hacjendero, tłumiąc westchnienie.
— Tak jest. Słyszeliście również, że eks-prezydent Juarez uciekł aż na kresy kraju?
— Tak. Schronił się w El Paso del Norte.
— Zadaniem naszem było przepędzić go stamtąd. Postanowiliśmy albo wziąć Juareza do niewoli, albo też przegnać do Ameryki Północnej. To się nareszcie stało.
— Naprawdę? Dostał się do niewoli?
— Niestety, nie.
— A więc przestąpił granicę?
— Tak jest. Jak mi donoszą, Paso del Norte dostało się w nasze ręce. Znacie fort Guadelupę, leżący nad Rio Grande?
— Owszem, znam, — odparł hacjendero, przysłuchujący się kapitanowi z wielką uwagą.
— Guadelupa wpadła nam również w ręce. W ten sposób jesteśmy panami całej granicy północnej. Jak mi donoszą w piśmie, wręczonem przed chwilą przez żołnierza, odnieśliśmy cały szereg zwycięstw. Zdobyliśmy Paso del Norte i Guadelupę, w pewnym wąwozie wybiliśmy co do nogi oddział, złożony z tysiąca strzelców i Apaczów, ponadto wzięliśmy do niewoli niejakiego Hannerta, generała Stanów, który wiózł pieniądze dla Juareza.
Ukrywając z trudem przerażenie, Arbellez zapytał:
— Jesteście już w posiadaniu tych pieniędzy?
— Oczywiście. Piszą mi, właśnie, że to sumka paru miljonów.
— Winszuję, sennor capitano.
— Dziękuję, monsieur, z całego serca.
Wszedł jakiś podoficer, prowadząc skromnie ubranego człowieka, powierzchowności Bogu ducha winnej, i rzekł:
— Panie kapitanie, człowiek ten przybył przed chwilą. Powiada, że chciałby pomówić z hacjenderem.
Podczas meldunku kapitan patrzył na podoficera. Przybysz mógł więc dać znak hacjenderowi. Arbellez nie rozumiał wprawdzie, co znak wyraża, ale domyślił się, że przybysz się ukrywa przed Francuzami.
Kapitan zagadnął nieznajomego:
— Czuwamy tu jako straż przednia — nie wolno nam nikogo przepuszczać. Kim jesteś?
— Jestem biednym vaquerem z okolic Castanuela — odparł zapytany.
— Czego szukasz?
— Panu memu zdarzyło się nieszczęście. Kilka najlepszych trzód uciekło mu wraz z bawołami, nie potrzebuje więc tylu pastuchów, co dotychczas. Zwolnił paru, do których i ja, niestety, należę. Słyszałem, że sennor Arbellez dobrze płaci i dobrze obchodzi się z ludźmi. Przychodzę z zapytaniem, czy nie mógłbym znaleźć zajęcia.
— Masz jakiś dokument, kartę zwolnienia ze służby?
Przez twarz vaquera przemknął dziwny uśmiech, odparł jednak pokornie:
— Może takie zwyczaje panują we Francji, sennor; w Meksyku nikt o to nie pyta. Wyśmianoby mnie, gdybym zażądał świadectwa.
— Niestety, muszę się trzymać przepisów i nic mnie nie obchodzą wasze zwyczaje. Wolno mi wpuszczać tylko takich ludzi, którzy posiadają dokumenty.
Arbellez nie znał wprawdzie przybysza, postanowił jednak pomóc mu, więc rzekł:
— Ten człowiek nie potrzebuje dokumentów, sennor. Ręczę za niego.
— Pan go zna?
— Tak jest.
— To co innego, monsieur. Pamięta pan również jego nazwisko?
Hacjendero postanowił wymienić pierwsze lepsze nazwisko.
— Oczywiście; pamiętam. Nazywa się Ovidio Rebando. Brat jego niegdyś służył u mnie; byłem z niego bardzo zadowolony.
— Więc ma pan zamiar wziąć go na służbę, monsieur? Dobrze, zgadzam się. Wciągnę go na listę mieszkańców hacjendy.
— Dziękuję bardzo i przepraszam, że tyle kłopotu panu sprawiam.
— Bagatela — odparł oficer, podążając ku drzwiom. — Gdybym miał tylko takie kłopoty, obowiązki komendanta straży przedniej byłyby dziecinną zabawką. Chciałem panu jeszcze powiedzieć, że może już wkrótce będziemy musieli się rozstać.
— Żałowałbym tego bardzo, sennor, — rzekł Arbellez z ukrywanym przymusem.
— Przegrupowania wojsk są w toku. Zapewne rozpoczniemy jakiś nowy wielki atak. Otrzymałem rozkaz, abym zarządził zbrojne pogotowie.
— A więc może nas pan wkrótce opuści?
— Może dziś, może jutro. To trudno przewidzieć. Rozkaz z głównej kwatery dociera do tego odludzia po kilku dniach. Adieu, monsieur.
Kapitan wyszedł. Nie uświadamiał sobie wcale, że planowana ofensywa i zbrojne pogotowie przeczą zwycięstwom, o których opowiadał. — —
Arbellez i Marja Hermoyes pozostali sami z wrzekomym vaquerem.
— No i cóż, mój przyjacielu? Mam nadzieję, że jesteś ze mnie zadowolony, — rzekł hacjendero. — Dla ciebie wszak dopuściłem się kłamstwa.
— Dzięki wam, sennor, — odparł nieznajomy. — Mam wrażenie, że zdołam usprawiedliwić to drobne kłamstwo. Fakt, iż wasza hacjenda została obsadzona przez Francuzów, zaskoczył mnie.
— Nie wiedziałeś o tem?
— Nie. A kiedy się dowiedziałem, nie przyszło mi na myśl, iż Francuzi zechcą mnie przesłuchiwać. Żądać dokumentów i świadectw w Meksyku, to rzecz niesłychana!
Zaczął się śmiać głośno; Arbellez wtórował.
— A teraz powiedz mi, kim właściwie jesteś, — rzekł w końcu.
— Nazywam się Armandos. Przybywam z Oaxaca.
— Z Oaxaca? Stamtąd, gdzie wybuchło powstanie?
— Słyszał pan zapewne o generale Porfirio Diazie?
— Bardzo wiele. To najwierniejszy, najwaleczniejszy generał w całym Meksyku i podobno człowiek niezwykle uczciwy, a takiego, niestety, rzadko spotyka się w naszym kraju.
— Czy słyszał sennor o tem, że Diaz podniósł oręż przeciw Francji? Atakuje Francuzów od południa; chciałby, aby Juarez i generał Eskobedo uderzyli od północy.
— Wielkie nieba! Gdybyż to było możliwe!
— Czemu nie? Diaz powierzył mi ważne wiadomości. Mam je wręczyć prezydentowi.
— Ach, jesteś więc gońcem generała? — rzekł Arbellez zdumiony.
— Tak, sennor. Przybywam z południa; jechałem bez przerwy. Trzeba było niemało sprytu i ostrożności, by przedrzeć się przez prowincje, obsadzone przez wroga. Upadam z wyczerpania; muszę dzień, lub dwa wypocząć. Opowiadano mi o panu, jako o dobrym i wiernym patrjocie, postanowiłem więc zaapelować do pańskiej gościnności.
— Postąpiłeś słusznie. Jesteś mi nader miłym gościem. Mam wrażenie, że nie powinieneś się obawiać ani o siebie, ani o listy, mimo, iż przebywasz pośród Francuzów. Czy mam przechować listy, które wieziesz?
— O nie, sennor. To zbyteczne. Ukryłem je tak przezornie, że nic nie znajdą. Dziękuję za dobre chęci.
— Gdzie, zdaniem twojem, będziesz mógł spotkać Juareza?
— Wpobliżu północnej granicy.
— Muszę ci zakomunikować przykrą nowinę. Capitano otrzymał przed chwilą wiadomość, iż Francuzi wyparli prezydenta z El Paso.
— Niech ich djabli porwą! Mam teraz podwójnie trudne zadanie.
— Racja, drogi przyjacielu. Będziesz się musiał dowiedzieć, gdzie Juarez obecnie przebywa.
— Pojadę do El Paso; mam nadzieję, że się tam dowiem.
— Ależ to niebezpieczna sprawa.
— Przywykłem do niebezpieczeństw.
— Spodziewam się. Tchórzowi Diaz nie powierzyłby tak ważnej misji. Masz dobrego konia?
— Znośnego, ale wyczerpała go długa droga.
— Rozejrzyj się za innym po moich stadninach.
— Dziękuję, sennor. Opowiem Juarezowi, że okazał mi pan pomoc. Gdzie się tutaj mam rozgościć?
— To w zupełności zależy od ciebie. Czy jesteś istotnie tylko vaquerem?
— Hm. Musiałem tak powiedzieć.
— W takim razie musisz w dalszym ciągu grać tę rolę. Przyjąłem cię na służbę — przystaniesz więc do vaquerów. Sypiają albo w suterenie, albo przed domem, pod gołem niebem.
— Będę mógł swobodnie się poruszać?
— Oczywiście. Ponieważ jednak jesteś vaquerem, nie możesz tutaj dłużej pozostać. Moi ludzie dadzą ci posiłek. Czy masz jeszcze jakieś życzenie?
— Nie potrzeba mi nic, prócz spokoju i lepszego konia. Ponieważ przyrzekliście mi jedno i drugie, niczego więcej nie pragnę.
Gdy się drzwi za nieznajomym zamknęły, Marja Hermoyes rzekła:
— Sennor, czy zdaje sobie pan sprawę, że ryzykujesz wiele? Gdyby Francuzi odkryli, że człowiek ten jest wysłannikiem Diaza?
— Byłoby to nieprzyjemne. Lecz cóż mnie mogłoby się stać?
— Oświadczyliście przecież, że znacie tego vaquera i jego brata.
— No i cóż z tego? Czyż musiałem wiedzieć, iż człowiek, który wstępuje do mnie w służbę, jest emisarjuszem?
— Hm. Czyście mu się dokładnie przyjrzeli? Jak się wam podobał?
— Jak mi się podobał? Nie jestem przecież kobietą, sennora, — odparł żartobliwie Arbellez.
Marja Hermoyes uśmiechnęła się; po chwili ciągnęła dalej zatroskanym głosem:
— Ależ nie o tem myślałam. Obserwowaliście jego wzrok? Nie podoba mi się to ruchliwe spojrzenie.
— No tak. Rozglądał się niespokojnie po pokoju: miałem wrażenie, że czegoś szuka i nie może znaleźć.
— Zauważyłam to również. Wzrok ma fałszywy, niepewny. Nie miałabym do niego zaufania.
— Przecież to tylko goniec. Odpocznie u nas i ruszy w dalszą drogę. Cóż mi do tego, czy to dobry człowiek, czy zły.
Wrzekomy Armandos rozgościł się wśród pasterzy bawołów w suterenie. Nakarmili go, napoili i wdali się z nim w rozmowę, z której dowiedział się wszystkiego, co mu było potrzebne.
Po jakimś czasie opuścił dom i wyszedł na pole, gdzie pasterze siedzieli przy ognisku. Tutaj również zasięgnął języka. Gdy wieczór zapadł, wiedział już wszystko.
Rozciągnąwszy się na trawie i owinąwszy kocem, udawał, że śpi. Nikt nie zwracał nań uwagi co było mu bardzo na rękę.
Nadeszła północ. Vaquerzy spali snem głębokim. Armandos mógł się oddalić, nie korcąc niczyjej ciekawości. Z obawy, by go nie zauważył francuski posterunek, obszedł straże dokoła, a potem ruszył wprost przed siebie.
Po niedługim czasie spostrzegł jakąś ciemną masę.
— Stać! Kto tam? — rozległo się teraz.
Tą ciemną masą byli zbici ludzie, których szukał.
— To ja, Armandos, — odparł.
— Nareszcie.
Słowo to rzucił Cortejo. Zbliżył się do Armandosa wraz z córką i Meksykaninem szpetnej powierzchowności.
— Jak się zapowiada? — spytał.
— I źle i dobrze — odparł goniec. — Hacjenda jest w ręku Francuzów. Naliczyłem ich około trzydziestu.
— To wcale nieźle. Któż dowodzi?
— Powiem capitano, który niezbyt wygląda na bohatera.
— Poradzimy z nim sobie. Dlaczego obsadzili właśnie hacjendę del Erina?
— Uważają ją za najbardziej wysuniętą placówkę przednią.
— To niedobrze. Stało się tak, jak przypuszczałem. Hacjenda leży nad granicą. Jeżeli ją zabierzemy Francuzom, przyślą nowe siły i będziemy mieli znowu walkę.
Meksykański przywódca, który milczał dotychczas, odezwał się w te słowa:
— Tak, musimy to mieć na względzie. Lecz sprawa posiada również i dobre strony. Jeżeli zawładniemy hacjendą, uzyskamy bezpośrednie połączenie z Rio Grande, a to przyniesie nam wielką korzyść.
— Racja. Wystarczy pozostawić załogę, by zdołała odeprzeć ewentualny atak Francuzów. Hacjendę chcę przeznaczyć na punkt centralny. Czy jest dobrze strzeżona?
— Bardzo niedbale — odparł szpieg. — Na czterech rogach usypano szańce, przy każdym z nich czuwa posterunek; oto wszystko. Reszta załogi leży na podwórzu i śpi jak kamień.
— A capitano?
— Zajmuje jeden z pokoi.
— Cóż robią vaquerzy?
— Część śpi w suterenie, reszta pod gołem niebem.
— Rozmawiałeś z hacjenderem?
— Owszem. To bardzo dobroduszny człowiek; wierzy we wszystko, co mu się baje. Zresztą nie trzeba się hacjendera lękać. Schorzały jest, słaby; śmierć zagląda mu w oczy.
— A więc czeka nas lekka robota. Zostawmy tu chwilowo konie i ruszajmy naprzód. Wartowników trzeba zakłuć bagnetami, aby nie robili hałasu. Potem napadniemy na resztę. Musimy zachować się jak najspokojniej, a do broni palnej uciekać tylko w ostateczności. Cóż zrobimy z pastuchami? Czy pozabijamy ich również?
— Oczywiście — zadecydowała Józefa.
— To właściwie zbyteczne — dodał Cortejo. — Zawładnąwszy hacjendą, będę potrzebował tych ludzi do obrony trzód.
— Niechaj więc pozostaną przy życiu — odparł Meksykanin. — Dla samej satysfakcji mordowania nie warto się plamić krwią. Najważniejsza rzecz, to łupy. Przypominam, że według naszego układu, wszystko, co znajdziemy w domu hacjendera, przechodzi na naszą własność.
— Z wyjątkiem hacjendera i Marji Hermoyes.
— Zgoda. Zaczynamy więc!
Po kilku minutach ruszyli w kierunku hacjendy. Otoczywszy ją kołem, Meksykanie zaczęli ostrożnie przełazić przez płot. Nie udało im się jednak zmylić czujności wartowników.
Na szańcu stał właśnie jeden ze straży i wzrokiem sondował nieprzenikniony mrok. Nagle usłyszał dziwny szelest. Nie mógł nic zobaczyć, noc bowiem była ciemna jak grób, przyłożył jednak ucho do ziemi i zaczął nasłuchiwać. Szelest dobiegał coraz głośniejszy. Słychać było kroki zbliżających się ludzi; od czasu do czasu płot trzeszczał.
Attention! Qui vive? — zawołał głośno. — Stać! Kto tam?
Leżał dalej na ziemi, trzymając broń wpogotowiu i czekał na odpowiedź. Odpowiedzi nie było. — Wypalił.
Strzał rozległ się głośnem echem. Zbudzeni żołnierze zerwali się ze snu, chwycili za broń. Było jednak za późno. Zaraz bowiem po strzale wartownika ktoś zawołał głośno:
— Do stu piorunów! Nieprzyjemny strzał, ale to nic. Naprzód, naprzód!
Słowa te wypowiedział meksykański przywódca. Kamraci jego, usłyszawszy wezwanie, przesadzili płot i rzucili się na Francuzów, których, mimo grobowych ciemności, łatwo było rozpoznać. Padło kilka strzałów, ktoś zaklął siarczyście, rozległo się kilka śmiertelnych okrzyków, wreszcie zapanowała cisza.
W kilku oknach hacjendy zapłonęło światło. Jedno otworzył kapitan, zbudzony ze snu kanonadą. W blasku świecy widać było dokładnie jego głowę.
— Cóż się dzieje na dole? Dlaczego strzelacie? — pytał.
— Strzelaliśmy, by zobaczyć twój łeb, głupcze! — zawołał z dołu Meksykanin.
Po tych słowach wycelował i nacisnął cyngiel. Kula przebiła oficerowi głowę — zginął ostatni Francuz w hacjendzie... Vaquerzy, którzy spali w suterenie, podnieśli się na odgłos pierwszych strzałów i zapalili kilka pochodni. Chcieli wybiec przed dom; przy drzwiach jednak zatrzymał ich Cortejo słowami:
— Cofnijcie się; jesteśmy waszymi przyjaciółmi!
O Dios, sennor Cortejo! — zawołał stary pastuch.
— Tak, to ja. Rozprawiliśmy się z Francuzami. Mam nadzieję, że jesteście dobrymi Meksykanami i staniecie po naszej stronie. Gdzież jest Arbellez?
— Zapewne w sypialni.
— Daj mi pochodnię.
Wziął z ręki starca długą, płonącą pochodnię. Ujrzawszy kto idzie za Cortejem, vaquero zawołał zdumiony:
— Sennorita Józefa! Co za dziwo!
Józefa nie zwracała uwagi na zdumienie vaquera. Poszła na górę razem z ojcem.
Pedro Arbellez zbudził się oczywiście na odgłos strzałów. Wyskoczywszy z łóżka, zapalił światło. Ponieważ strzały padały gęsto, był przekonany, że to poważna utarczka. Śpiesznie narzucił ubranie. Chciał właśnie opuścić pokój, gdy we drzwiach stanęła Marja Hermoyes.
— Ach, sennor, cóż się stało? — zapytała zatrwożona.
— Nie wiem — odparł.
— To przecież bitwa; słyszycie okrzyki?
— Bitwa? Z kimże mieliby walczyć Francuzi? Któżby napadał na hacjendę? To z pewnością jakieś nieporozumienie.
— Na Boga! Czy słyszycie ten krzyk?
Santa Madonna! To krzyk człowieka, któremu śmierć zagląda w oczy.
— Teraz znowu ktoś krzyknął, słyszycie?
— Słyszę kroki na schodach. Kto to być może?
Hacjendero chciał wyjść, lecz w tejże chwili ktoś otworzył drzwi. Stanęły w blasku pochodni dwie osoby.
— Cortejo! — zawołał Arbellez przerażony.
— Józefa — krzyknęła Marja Hermoyes, poznając ją mimo przebrania.
Cortejo trzymał w ręku nabity pistolet, Józefa również. Ztyłu wyłoniły się ciemne sylwetki Meksykan.
— Tak, to ja, — rzekł Cortejo. Wszedł do pokoju wraz z Józefą, zamykając drzwi za sobą.
— Na Boga, czego chcecie? — zapytał Arbellez.
— Zaraz się o tem sennor dowie. Siadajmy.
— Tak, usiądźmy, — dodała Józefa.
Usiadłszy na jednem z krzeseł, zaczęła zimnemi oczami sowy przyglądać się pogardliwie obojgu przerażonym.
— Kto ich będzie przesłuchiwał, ojcze?
— Jeżeli cię to bawi, nie mam nic przeciw temu, byś ty ich przesłuchała.
Cortejo rozłożył się w hamaku. Bawiąc się pistoletem, patrzył z wyrazem pogardy i nienawiści na Arbelleza i Marję.
Józefa opuściła lufę pistoletu i rzekła do hacjendera:
— Pytacie, czego tu chcemy? Chcemy odbyć sąd nad wami i nad tą kobietą.
Po tych słowach wskazała na Marję Hermoyes.
— Żartujecie chyba — rzekł Arbellez. — Przecież nie wyrządziliśmy wam żadnej krzywdy. Jestem zdumiony, iż was tu widzę, sennor Cortejo. Czy nie byłby pan łaskaw powiedzieć mi, czemu mam zawdzięczać odwiedziny pańskie w hacjendzie?
— Wyręczę ojca — odparła Józefa. — Czyście słyszeli o nas w ostatnich czasach?
— Owszem — rzekł hacjendero. — Oświadczam jednak zupełnie otwarcie, że nie wierzyłem w to, co mi opowiadano.
— Musicie powiedzieć, coście o nas słyszeli. Rozkazuję!
Stary hacjendero wyprostował się, jakgdyby mu lat ubyło.
— Chyba ja tylko mogę tu rozkazywać.
— Bardzo się mylicie — odparła wyniośle Józefa. — Teraz ja jestem panią hacjendy del Erina, której nas pan chciał pozbawić drogą oszustwa.
— Jeżeli będziecie przemawiać tym tonem, zawezwę vaquerów!
— Dobrze, czekamy, — odpowiedziała szyderczo Józefa.
Arbellez podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, ujrzał kilka dzikich meksykańskich twarzy, które pełniły straż na rozkaz Corteja. Cofnął się przerażony.
— Co to jest? Czego chcą ci ludzie?
— To moja gwardja honorowa — odparła Józefa. — Oświadczam, żeśmy na czele trzystu ludzi napadli na hacjendę del Erina. Francuzów wybiliśmy co do nogi; znajdujecie się w naszej mocy.
— Ja w waszej mocy? Mylicie się, sennorita. Możecie napadać na Francuzów i zabijać ich. Ale ja jestem wolnym Meksykaninem i przed nikim się nie ugnę.
— Mylicie się; nie jesteście wolnym Meksykaninem, a poprostu naszym jeńcem. Zapamiętajcie to sobie. Czekam odpowiedzi na zapytanie, coście o nas słyszeli.
Pedro Arbellez był zaskoczony sławami Józefy. Jak to, ma być naprawdę jeńcem tych dwojga? Dawniej byłby się bronił, teraz jednak był stary, słaby, schorzały, bezsilny. Widok pistoletów w rękach Corteja i Józefy, dzikie okrzyki triumfu i nawoływania, rozlegające się na dziedzińcu, napełniły go przerażeniem.
— Mówcie! — rzekła Józefa rozkazującym tonem. — Cóżeście słyszeli?
— Słyszałem, że sennor Cortejo chce zostać prezydentem.
— Prezydentem? Ależ to mało! Chce zostać królem. Cały Meksyk będzie do niego należał. Dziś obsadzamy hacjendę, jest bowiem naszą własnością.
— Hacjenda należy do mnie; kupiłem ją.
— Gdzież dowody?
— Mam kontrakt kupna.
— To kontrakt sfałszowany. Nie kupiliście hacjendy, otrzymaliście ją tylko w podarunku. Kontrakt kupna jest pozorny.
— Gdybyście nawet mieli rację, hacjenda stanowiłaby i tak moją własność. Nawet gdybym nie miał do niej praw, przypaść musiałaby nie wam, a hrabiemu Rodriganda.
— Co należy do hrabiego, jest naszą własnością. Oczywiście, nie rozumiecie tego?
— Przeciwnie, rozumiem doskonale.
— Rozumiecie? Naprawdę? — szydziła Józefa. — Dowód to niepożytej biegłości.
— Tak, rozumiem, — odparł. — Znam dobrze wasz niecny charakter, widzę na wylot całe wielkie oszustwo. Podstawiony hrabia Alfonso, to właściwie Cortejo, na tej podstawie uważacie, że wszystko, co należy do Rodrigandów, jest również waszą własnością. Może zaprzeczycie temu?
— Czyimże to słowom mamy przeczyć? Waszym? Nie jesteście przecież przy zdrowych zmysłach, a to, co mówi obłąkany, nie wymaga ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia. A więc, drogi mój panie Arbellez, powiadasz, że masz, sennor kontrakt kupna hacjendy?
— Tak, kontrakt przechowany jest w bezpiecznem miejscu.
— Przybyłam, by go od pana zażądać.
— Niema go w tym domu.
Józefa zerwała się z krzesła, zacisnęła pięści i syknęła przez zęby:
— Nie macie go w domu? Gdzież jest?
— Leży wraz z testamentem w bezpiecznem miejscu. Nie uda się wam znaleźć.
Józefa pieniła się ze złości; oczy jej płonęły nienawiścią.
— Sporządziliście testament? Zapisaliście komuś hacjendę? Któż ma dziedziczyć?
— Treść testamentu jest zawsze tajemnicą, sennorita.
— Wpakuję was do najgłębszej piwnicy. Będę katować i dręczyć. Zdechniecie z głodu.
— Śmierci się nie lękam.
Józefa roześmiała się szyderczo:
— Cierpisz na uwiąd starczy, nie wiesz, co mówisz. Gdy ci batami rzetelnie pokrwawię plecy, wygadasz wszystko, czego się chcę dowiedzieć. No, a teraz pogawędzę z tamtą!
Stara, poczciwa Marja Hermoyes przysłuchiwała się rozmowie z drżeniem i lękiem. Znając dobrze Józefę, wiedziała, czego się można po niej spodziewać; była pewna, że córka Corteja nie cofnie się przed żadnem okrucieństwem.
— Dlaczego opuściłaś Meksyk?
— Chciałam zamieszkać w hacjendzie; sennor Arbellez jest moim przyjacielem.
— A więc w Meksyku nie miałaś przyjaciół? Myśmy nimi nie byli?
Stara spuściła z zakłopotaniem oczy. Nie miała odwagi powiedzieć, że uciekła z Meksyku ze strachu. Pomogła jej Józefa słowami:
— Bałaś się nas, nieprawdaż?
Marja milczała. Józefa ciągnęła dalej:
— Miałaś rację. Gdybyś została w Meksyku, nie żyłabyś już dzisiaj. Meksyk jest miejscem niebezpiecznem i niezdrowem dla ludzi, którzy wglądają w tajemnice innych. Roztropnie postąpiłaś, uciekając. Chcę ci teraz zadać kilka pytań. Jeżeli odpowiesz zgodnie z prawdą, los twój nie będzie przynajmniej tak okrutny, jak los tego upartego starca. Czy wiadomo ci, że sporządził testament?
— Tak.
— Czy wiadomo ci, kogo ustanowił dziedzicem?
— Nie.
Słowo to wypowiedziała z drgnieniem niepewności. Józefa wrzasnęła:
— Nie kłam! Komu została zapisana hacjenda?
— Pewnej krewniaczce — wyszeptała stara lękliwie.
— Cóż to za krewniaczka?
— Córka kupca z Guadelupy. Nazywa się Pirnero.
— Pirnero? Trzeba sobie będzie zapamiętać to nazwisko. Czy wie, że ma zostać dziedziczką?
— Sennor Arbellez wysłał do niej niedawno pewnego vaquera.
— Naprawdę? Niedawno? A więc ten człowiek zapewne jeszcze nie wrócił?
— Nie.
— To dobrze. Będziemy go tutaj oczekiwać. Cóż miał oświadczyć w imieniu Arbelleza?
Marja popatrzyła kłopotliwie na hacjendera. Arbellez, pochwyciwszy jej spojrzenie, rzekł:
— Odpowiadajcie śmiało. Nie chciałbym, aby was dręczono z mego powodu.
— Więc — nalegała Józefa.
— Vaquero miał uprosić sennoritę Rezedillę, aby przybyła do hacjendy.
Józefa zawołała z rozpromienioną miną:
— A więc dziedziczka ma przybyć do del Erina? Trzeba ją będzie godnie przyjąć i złożyć życzenia z okazji, iż została dziedziczką. Czy byłaś obecną przy sporządzaniu testamentu? Gdzie go Arbellez pisał?
— Tu, w tym pokoju.
— W czyjej asyście?
— Wobec trzech sennorów, którzy przybyli konno i bawili przez dwa dni.
— Skąd przybyli ci panowie?
— Nie wiem.
— Nie kłam!
— Przysięgam na wszystkie świętości, że nie wiem.
— Ale nazwiska ich znasz?
— Jednego nazywali sennor mandatario, drugiego sennor advocatore, trzeciego sennor secretario.
— Wymieniłaś tylko piastowane przez nich godności. Czy któryś z tych ludzi zabrał testament?
— Tak jest. Sennor mandatario. Żegnając się z sennorem Arbellezem, oświadczył, iż testament będzie przechowany w bezpiecznem miejscu.
— Może któryś ze służących, lub vaquerów zna tego człowieka?
— Nie, nikt go nie zna.
— Od tego czasu nie było go tutaj?
— Nie.
Cortejo huśtał się przez cały czas w hamaku, nie odzywając się ani słowem. Zabrał głos dopiero teraz:
— Zostaw to, Józefo! Na tej drodze nie dowiesz się niczego. Arbellez musi sam wszystko wyznać. Zamkniemy go w piwnicy. Głód i pragnienie otworzą mu usta. Powie wtedy, gdzie przechowuje akt kupna, wystawi nawet na nasze żądanie pisemną prośbę, aby nam akt ten wydano.
— Chcesz czekać, póki go nie zmoże głód i pragnienie?
— Tak. Czy znasz lepszy środek?
— Oczywiście. Mam nadzieję, że mi zostawisz zupełną swobodę działania.
— Muszę wiedzieć, jaką postać przybierze ta swoboda.
— Dowiesz się o wszystkiem. Muszę jednak postawić jeszcze jedno pytanie temu panu.
Zwróciła się do Arbelleza i zapytała:
— Czy mandatario ma naprawdę wasz testament?
— Tak jest.
— Skąd pochodzi ten człowiek, gdzie mieszka?
— Tego się nie dowiecie. Nieszczęścia, których doświadczyłem, nauczyły mnie ostrożności. Przeczuwając, że niejedna klęska spotka mnie jeszcze w życiu, prosiłem tych trzech panów, aby nikomu nie mówili, kim są. Spełnili moje życzenie.
— Czy ten sam mandatario przechowuje akt kupna hacjendy?
— I tego nie powiem.
— Dowiem się za kilka dni, każę was bowiem zamknąć i morzyć głodem, dopóki nie zaczniecie gadać. Pytam więc po raz ostatni!
— Zamknijcie. Nic nie powiem — odparł starzec. — Dziwię się, że ziemia was nie pochłonie!
— Słyszałeś, ojcze? — rzekła Józefa ponuro. — Trzeba go będzie naprzód wychłostać.
— Pocóż się z tem spieszyć, moja droga? Spróbujmy najpierw uśmierzyć go głodem.
Józefa podeszła do drzwi, otworzyła i przywołała dwóch Meksykan.
— Trzeba tych dwoje zamknąć w piwnicy — rzekła. — Zwiążcie ich!
Meksykanie spojrzeli, po sobie. Jeden rzekł:
— Dobrze. Chciałbym jednak zwrócić waszą uwagę, sennorita, że nie jesteśmy pani sługusami.
Ściągnęła groźnie brwi.
— Kimże w takim razie jesteście? — zapytała szorstko.
— Obiecaliśmy walczyć za waszą sprawę, ale do usług tego rodzaju wcaleśmy się nie zobowiązywali.
— Zapłacę za nie osobno.
— To inna sprawa. Ileż ofiarujecie, sennorita?
— Złotego talara na każdego.
— Wystarczająca kwota. Zapomina pani jednak, że otrzymaliśmy rozkaz stać wpogotowiu przed drzwiami. Tymczasem inni plondrują dom, a nam nie dostaną się łupy.
— Uważacie więc, żeście powinni otrzymać jakieś odszkodowanie? Jeżeli będziecie posłuszni, nie zrobię wam krzywdy.
— Ile otrzymamy, sennorita?
— Zobaczę, jak wielkie będą łupy waszych towarzyszy. Nie kłopoczcie się; będziecie ze mnie zadowoleni.
Meksykanie związali ręce i nogi Arbelleza i Marji Hermoyes, nie spotykając się ze sprzeciwem.
Arbellez nie ruszał się wcale. Pod wpływem rozpaczy i wzburzenia, schorzały starzec zemdlał.
— Nie żyje? — zapytała chłodno Józefa.
— Zobaczę, przekonam się.
Po tych słowach jeden z Meksykan nachylił się nad hacjenderem, przybliżył twarz do jego ust i rzekł po chwili:
— Nie umarł; oddycha jeszcze.
— Oto zadatek.
Józefa wyciągnęła z jedwabnej torebki dwa złote talary.
— Dziękuję, sennorita, — rzekł Meksykanin. — Cóż mamy z nim uczynić?
— Zabierzcie oboje. Z pewnością znajdzie się piwnica, w której będzie można trzymać tę parę. Niech w niej zdychają z głodu.
Jeden z Meksykan wziął na ręce Arbelleza, drugi Marję Hermoyes, Józefa poszła za nimi. Minęli dziedziniec, na którym Meksykanie plondrowali dobytek hacjendy; weszli do piwnicy, gdzie mieli zamknąć Arbelleza i Marję. Klucz zabrała Józefa.
— Jeszcze dziś otrzymacie odszkodowanie — rzekła do obydwu Meksykan. — Nie chcę, aby wiedzieli wszyscy o tem, co się tu stało. Jeżeli będziecie milczeć, otrzymacie podwójną zapłatę.
Weszła na górę po ciemnych schodach; Meksykanie postępowali za nią wolnym krokiem. Gdy zniknęła, jeden rzekł do drugiego:
— Jestem bardzo ciekaw, ile nam zapłaci.
Towarzysz milczał. Meksykanin mówił dalej:
— Dlaczego nie odpowiadasz, hę?
Zapytany odetchnął głęboko i rzekł:
— Niech djabli porwą tę całą wyprawę!
— Jakto? Gardzisz taką zapłatą? Niewsmak ci zarobek prędki i dobry?
— Wolałbym po niego nie sięgać.
— Zwarjowałeś?
— Znasz mnie dobrze i wiesz, że nie jestem lalą i że niejedną sprawkę mam na sumieniu, któraby innym spokoju nie dawała. Zamknąłem starego z prawdziwą przyjemnością. Zapłacono mi przecież za to. Gdy jednak pomyślę, że zginie z głodu w piwnicy, żal mi go.
— Pleciesz głupstwa! Zresztą sennorita nakazała przecież trzymać tę sprawę w tajemnicy.
— Ode mnie nikt się nie dowie, to pewne.
— Ani ode mnie. Ta kobieta jest wcielonym djabłem. Biada krajowi, jeżeli ojciec jej zostanie prezydentem.
— Prezydentem? — mruknął drugi. — To wykluczone. Wszystko mi jedno, kto będzie rządził krajem. Dlaczego pomagamy Pablowi Cortejo? Nęci nas dobry żołd i życie pełne przygód, oto wszystko. Czy dlatego mamy jednak przykładać rękę do wszystkich nikczemności tego żądnego władzy człowieka?
— Masz rację. W każdym razie musimy dostać część łupów. Na wyrzuty sumienia będziemy mieli czas później. Zobaczę, jaka miarka na nas przypada.
Rozstali się.
Jeden odszedł, aby ocenić łup, drugi cichaczem, z ponurą miną, przekradł się przez plondrujących towarzyszy. Mijając róg domu, mruknął:
— Do końca życia nie zapomnę tego starca. Mam wrażenie, że będzie mi się śnić.
Idąc wciąż, kiwał głową i mówił:
— Boję się, że będzie mnie prześladował nietylko we śnie, ale i w godzinie skonania.
Stanął wreszcie, spojrzał wokoło i rzekł do siebie:
— Godzina konania... Jedni powiadają, że z nią razem kończy się wszystko, inni, że dopiero wtedy rozpoczyna się nowe życie. Do licha! Nie dobrzeby to było wstępować w tamto nowe życie z okładem wszystkich figlów, które się na tym świecie napłatało. Oj, wielki dźwigałbym ciężar! Zwłaszcza uciskałby mnie ten Arbellez za to, że zgotowałem mu śmierć głodową.
Zaczął chodzić koło domu. Znalazłszy w tylnej ścianie niewielki otwór, zatrzymał się przed nim i rzekł do siebie:

— Otwór ten prowadzi z pewnością do więzienia. Może dostarczyć im nieco jadła? Możnaby nawet spuścić na sznurku parę flaszek wody. Tak, dzisiejszego wieczora zabezpieczę sobie spokój w godzinie konania. — —


V
HIOBOWA WIEŚĆ[1]

Mury i obszar hacjendy przypadły Cortejowi, cały sprzęt domu i martwy inwentarz — Meksykanom. Rozdzieliwszy łupy, pochowano zabitych Francuzów we wspólnym grobie, wpobliżu strumyka.
Następnego dnia przybyli ludzie, wysłani do Corteja przez jego zwolenników. Cortejo, mając teraz w hacjendzie mocną podstawę operacyjną, postanowił umocnić swój wpływ na północy. Dlatego ruszył na czele setki jeźdźców ku Rio Grande, aby napaść na statki lorda Drydena. Józefa pozostała w hacjendzie, sprawując władzę w zastępstwie ojca. — —
W kilka dni później przez równinę, ciągnącą się na północ od Parras, pędził jakiś jeździec.
Był okryty pyłem i wyczerpany. Koń upadał również ze znużenia; widocznie przebyli długą, wyczerpującą drogę. Jeźdźcem był vaquero Anselmo, ten sam, który bawił w forcie Guadelupa i z polecenia Arbelleza zaprosił Rezedillę do hacjendy.
Ruszył w drogę zaraz po rozstrzygnięciu walki, chcąc pierwszy swemu panu przynieść wiadomość, że długo opłakiwani bliscy żyją i są w drodze do hacjendy. Musiał krążyć i kołować, nakładając drogi, aby uniknąć hord indjańskich, które łupiły kraj, nawiedzony przez wojnę.
Fakt, że pierwszy przyniesie szczęśliwą wiadomość, napełniał go radością, więc nie oszczędzał sił konia, chcąc przybyć do hacjendy, jak najszybciej. Mimo pośpiechu, ujrzał folwark dopiero następnego wieczora.
Spiąwszy konia ostrogami, pogalopował prosto ku bramie, która była, niestety, zamknięta. Zapukał.
— Kto tam? — zapytał jakiś nieznany głos.
Vaquero wymienił swe imię.
— Nie znam — mruknął ktoś z tamtej strony.
— Widocznie jesteś odniedawna — rzekł Anselmo.
— Tak jest.
— Otwieraj więc! Jestem vaquerem sennora Arbelleza; przybywam z Guadelupy, gdzieśmy pobili na głowę Francuzów.
— Z fortu Guadelupy? Francuzi pobici? W takim razie jesteś jednym z naszych. Chodź do środka!
Otworzono bramę; vaquero wszedł. Zamknięto ją znowu. Z powodu panujących ciemności nie zauważył zmian, które zaszły.
Zeskoczył z konia, puścił go na swobodę i poszedł do suteren, w których przebywali zwykle vaquerzy. Stamtąd zamierzał się udać do Arbelleza i opowiedzieć mu, co zaszło w Guadelupie.
Otworzywszy drzwi, stanął jak wryty na widok uzbrojonych ludzi. Zauważyli go natychmiast. Jeden zawołał:
— Hola, kto tam? Znowu jakiś nowy?
Ujęli go za ręce i wciągnęli do środka. Patrzył wokoło z ogromnem zdumieniem. Wybuchnęli więc śmiechem.
— Widać odrazu, że człowiek ten nie wynalazł prochu, — zawołał jeden z najemców. — Ależ, chłopie, Cortejo nie potrzebuje takich ludzi.
— Cortejo?
— Tak. Przybywasz może w innej sprawie? Z kimże chcesz mówić?
— Oczywiście, z moim panem.
— Dobrze, a któż jest twoim panem?
Rozmowa zamieniła się powoli w rodzaj przesłuchania.
— Sennor Pedro Arbellez — odparł zapytany.
— Pedro Arbellez, były właściciel hacjendy?
— Były? — zapytał vaquero stropiony. — Czy obecnie właścicielem hacjendy jest ktoś inny? Kto taki?
— Sennor Pablo Cortejo z Meksyku. Mam wrażenie, że cię to przeraża. Nie odpowiada ci sennor Cortejo?
— Jestem bardzo ciekaw, w jaki sposób stał się nagle panem hacjendy?
— W jaki sposób? Bardzo prosty. Przybył z nami do hacjendy i zabrał ją Arbellezowi.
Santa Madonna! Gdzież jest sennor Arbellez?
— Niewiadomo. Znikł.
— Mój Boże, w takim razie ruszam w dalszą drogę.
Anselmo chciał wyjść, lecz ujęły go potężne łapy pięciu ludzi.
— Czekaj no, braciszku! Coś tu jest nie w porządku. Nie ujdziesz nam. Będziemy cię musieli przesłuchać.
— Mnie przesłuchać? Dlaczegóż to? Jestem uczciwym człowiekiem.
— Każdy tak mówi. Powiedz-no, po czyjej stronie walczysz? Po stronie Basaine’a, Maksymiljana czy Corteja?
— Po niczyjej. Jestem vaquerem sennora Arbelleza. Słucham tylko jego.
— To człowiek Arbelleza. Trzeba go zaprowadzić na górę do sennority. Trzymajcie ptaszka mocno. Zamelduję go.
Anselmo nie stawiał oporu, widząc, że sprzeciwem może tylko pogorszyć sprawę. Był bardzo ciekaw, kim jest ta sennorita, do której go zaprowadzą.
Józefa leżała w hamaku, paląc papierosa, gdy wszedł Meksykanin, który przed chwilą rozmawiał z Anselmem.
— Wybaczcie, sennorita. Przychodzę z meldunkiem. Przybył jakiś vaquero, który twierdzi, że walczy jedynie po stronie Arbelleza.
— Przyślijcie go do mnie.
— Sam go przyprowadzę.
Po chwili dwaj Meksykanie wprowadzili Anselma, związawszy mu przedtem ręce.
Anselmo spojrzał badawczo na Józefę. Nie znał jej osobiście; nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta.
— Sennorita, proszę was o pomoc. Zaszło jakieś nieporozumienie.
— Kim jesteście? — zapytała.
— Jestem jednym z vaquerów sennora Pedra Arbelleza. Pan mój posłał mnie z listem. Powracam i spotykam zupełnie obcych ludzi.
Pamiętając, co słyszała od Marji Hermoyes o vaquerze, wysłanym do Guadelupy, Józefa zapytała:
— Byliście w Guadelupie?
— Tak jest — odparł.
Zwróciła się do Meksykan:
— Wyjdźcie i czekajcie przed drzwiami! Mam wrażenie, że ten vaquero jest poczciwym człowiekiem. Pomówię z nim sama.
Meksykanie wyszli. Józefa postanowiła podstępem dowiedzieć się, co chciał zakomunikować ten człowiek swemu panu.
— Podczas waszej nieobecności zaszła tu mała zmiana — rozpoczęła. — Czy znacie niejakiego Corteja?
— Owszem, znam, — odparł. — Słyszałem o nim wiele, widziałem go kiedyś tutaj.
— Cóż to za człowiek?
Anselmo odparł z niebaczną szczerością:
— Ludzie uczciwi stronią od niego.
Józefa zmrużyła wielkie, okrągłe, sowie oczy. Panując jednak doskonale nad sobą, ciągnęła jak najuprzejmiejszym tonem:
— Macie rację. Dla tego Corteja nic niema świętego na świecie. Nienawidzę go, unieszczęśliwił mnie i moją rodzinę; towarzyszę mu jedynie poto, by go zniszczyć.
Mówiła z taką pasją, że vaquero uwierzył jej słowom.
— Zniszczyć go, — rzekł — to bardzo trudna sprawa. Szczwany z niego lis. Powiedzcie mi, gdzie jest sennor Arbellez?
— Uciekł przed Cortejem.
— Dlaczegóż? Nic nie rozumiem. Przybywam do domu, jacyś ludzie mnie chwytają i wiążą ręce...
— Wytłumaczę wam wszystko. Muszę jednak mówić cicho, aby ci dwaj Meksykanie, którzy stoją pod drzwiami, nic nie słyszeli. Wiecie, że sennor Arbellez jest zwolennikiem Juareza. Otóż Cortejo chciałby sam zostać prezydentem. Skaptował sporą garść zwolenników. Wyruszył na północ przeciwko Juarezowi. Zajęcie hacjendy del Erina jest początkiem kampanji.
— Napadł więc na hacjendę? — zapytał vaquero z ponurą miną.
— Tak. Ale na szczęście sennorowi Arbellezowi udało się zbiec. Powiedział mi, dokąd ucieka, lecz zakazał mówić o tem z kimkolwiek.
— Dlaczego był z panią taki szczery, sennorita?
— To bardzo proste. Jest dobrym znajomym mego ojca, który zginął z winy Corteja. Udaję, że nic o tem nie wiem, i należę do wrzekomych zwolenników Corteja, aby się na nim w odpowiedniej chwili zemścić. Mam pomiędzy jego ludźmi kilku tajnych stronników. Wypatrują tylko chwili odpowiedniej. Przybywszy do hacjendy, poznałam sennora Arbelleza i ułatwiłam mu ucieczkę dzięki pomocy moich zaufanych.
— Niechże mi pani zawierzy, niech mi pani powie, gdzie szukać sennora Arbelleza! Przywożę mu cenne wiadomości.
— Nie wiem, czy będziecie mogli dotrzeć do niego, Jesteście przecież jeńcem, nie wypuszczą was. Najlepiej się stanie, jeżeli mnie powiecie, coście mieli oświadczyć sennorowi Arbellezowi. Przeze mnie najprędzej i najpewniej dowie się o wszystkiem. Miałam dziś właśnie wysłać kogoś do niego.
— Czy nie mógłbym być tym posłańcem, sennorita?
— Cóż wam strzeliło do głowy! Cortejo jest chwilowo nieobecny; będą was trzymać w niewoli, dopóki nie wróci i nie zadecyduje o waszym losie. Wątpię, czy mi się uda do tego czasu uwolnić was. Sami osądźcie, czy wiadomości, które macie zakomunikować Arbellezowi, mogą ulec zwłoce. Namyślcie się głęboko.
Anselmo zastanawiał się przez jakiś czas, potrząsając głową. Wreszcie rzekł:
— Czy można wam naprawdę ufać, sennorita?
— Róbcie, jak uważacie, — odparła urażona.
— Czy mogę wiedzieć, jak się nazywacie?
— Jestem córką pułkownika Ramirez.
Pułkownik Ramirez, znany zwolennik Juareza, został niedawno zamordowany przez niewykrytych sprawców.
— Pułkownik Ramirez? — zapytał. — Był to dzielny człowiek.
— Mogę wam zresztą udowodnić, że sennor Arbellez miał do mnie zupełne zaufanie. Opowiedział mi o was wszystko. Wiem, w jakim celu jeździliście do Guadelupy. Sennor Arbellez sporządził testament; wyłączną dziedziczką mianuje córkę Pirnera. Mieliście zawiadomić o tem Pirnera i prosić sennoritę, by odwiedziła waszego pana.
— To prawda! Tylko mój pan mógł wam to powiedzieć. Nie bierzcie mi za złe, że się wahałem. W obecnych czasach trzeba być bardzo ostrożnym.
— Wybaczam wam. Czy sennorita przybędzie?
— Być może, lecz nie w roli spadkobierczyni. Nie przyjęła dziedzictwa, ponieważ zjawiła się prawdziwa dziedziczka.
Łatwowierny Anselmo zaczął opowiadać o wszystkiem, co mu było wiadome. Słowa jego działały na Józefę jak uderzenia topora. Musiała niezwykle panować nad sobą, by się nie zdradzić. A więc wszyscy, którym przysięgła zagładę, żyją! Landola kłamał! Pocóż to czynił? Z pewnością poto, aby mieć na każdy wypadek broń przeciw braciom Cortejo.
Anselmo nie dostrzegał zmian, zachodzących w obliczu Józefy. Na twarzy jej malowały się naprzemian: nieufność, zwątpienie, lęk, przerażenie i rozpacz. Gdy skończył swe długie opowiadanie, milczała przez chwilę. To, co usłyszała, spadło na nią nieoczekiwanie. Jeżeli mówił prawdę, w takim razie sytuacja byłaby taka sama, jak przed szesnastu laty. W przeciągu tego czasu nic nie osiągnęła — trzeba rozpocząć walkę na nowo. Niema ani chwili czasu do stracenia! Trzeba działać szybko, inaczej wszystko stracone. Trzeba zacząć od tego głupca, który jej wszystko wypaplał.
— Mówicie szczerą prawdę? Możecie na to przysiąc?
— Przysięgam na wszystkie świętości!
— Cortejo to dziś wybitny mąż stanu. W niedługim czasie zostanie prezydentem, a może i królem Meksyku; będzie najpotężniejszym człowiekiem w całem państwie.
— Co się też wam roi, sennorita? Przecież jeszcze żyje generał Basaine!
— Basaine zostanie przepędzony na cztery wiatry.
— A Maksymiljan Austrjacki?
— Ten pozorny regent? Ten cień cesarza? Sam chyba ucieknie.
— A prezydent Juarez?
— Ten Indjanin z plemienia Zapoteków? Poprostu powiesi go się na gałęzi, sępom na pożarcie.
Anselmo zauważył, ku wielkiemu przerażeniu, że oblicze Józefy nabrało ponurego, szatańskiego wyrazu.
— Nie wierzcie temu, sennorita, — rzekł. — Czy widzieliście już kiedy Juareza?
— Owszem, często; w stolicy.
— Czy wtedy, gdy był sędzią najwyższym?
— I wtedy, i później, gdy został prezydentem.
— W tym czasie był człowiekiem, uznawanym przez wszystkich. Później wygnano go; musiał szukać ratunku w ucieczce. To zmienia człowieka. Czyni go twardym jak stal. Juarez jest dziś zupełnie innym, niż dawniej. Wątpię, czy się da powiesić; przypuszczam raczej, że wisieć będą ci, którzy myślą o stryczku dla niego, a więc przedewszystkiem Cortejo. Szubienica już dawno tęskni do niego i do jego ukochanej córeczki.
— Czy widzieliście ją?
— Nie widziałem i nie palę się do jej widoku.
Józefa straciła panowanie nad sobą. Podszedłszy do vaquera, syknęła:
— Zobaczycie ją, ale w innych okolicznościach, niżbyście pragnęli.
Oczy jej błyszczały złowrogo, piersi falowały ze wzburzenia.
— Ależ, sennorita, — rzekł Anselmo zdumiony — nie rozumiem pani.
— Zaraz zrozumiecie wszystko. Powiedzieliście przed chwilą, że jesteście wraz ze swym panem zwolennikiem Juareza. Jeżeli wszyscy jego zwolennicy są takimi głupcami, jak wy i wasz pan, w takim razie niema żadnych wątpliwości, iż będzie wisiał. Czy wiecie, gdzie jest Arbellez?
— Mam wrażenie, że uciekł, — wyjąkał vaquero, stropiony nagłą zmianą, jaka zaszła w Józefie.
— Jeżeliście w to uwierzyli, jesteście istotnie stokrotnym osłem!
Anselmo nie odpowiedział ani słowa. W jego poczciwej głowie nie mieścił się podobny podstęp. Dopiero po dłuższem wahaniu rzekł:
— Przecież pani sama tak mówiła, sennorita.
— Owszem, mówiłam, lecz nie przypuszczałam, iż jesteście tak naiwni i uwierzycie tym słowom. Sądzicie więc, że Cortejo pozwoliłby uciec Arbellezowi?
— Stało się to przecież dzięki wam.
— Ależ przeciwnie. Dzięki mnie Arbellez został właśnie wzięty do niewoli.
— Wzięty do niewoli?
Vaquero otworzył szeroko oczy i zacisnął wargi.
— No tak; siedzi na dole w piwnicy. Umrze z głodu.
— Nie żartujcie tak okrutnie, sennorita!
— Gdybyście wiedzieli, kim jestem, nie uważalibyście tego za żarty. Chcąc rozwiązać wam język, odegrałam komedję. Udało się wspaniale. Zgadnijcie, kim jestem.
Józefa spojrzała triumfująco na vaquera.
Anselmo był człowiekiem prostym, skromnym, ale nie głupcem. Nagle tknęło go jakieś przeczucie.
— Mój Boże, czy to możliwe! — zawołał przerażony. — Wyście — wyście sennorita Józefa!
— Tak jest — odparła, śmiejąc się. — Jestem córką Corteja.
— Boże, bądź mi miłościwy! Cóż uczyniłem!
— Macie rację, że prosicie Boga o litość. Wyznaliście mi wszystko, o czem nie powinnam była wiedzieć. Wiecie, co teraz uczynię? Poślę ludzi do El Refugio i każę zamordować lorda Drydena.
— Oby się to nie udało! — jęknął vaquero. — Krew lorda spadłaby na moją głowę.
— Tak, na waszą! Każę szpiegować Juareza i wszystkich jego zwolenników. Muszą śmierć ponieść!
Blada twarz Józefy nabrała satanicznego wyrazu. Anselmo cofnął się w przerażeniu. Podnosząc ku niej skrępowane ręce, zawołał:
— Sennorita, niech pani pamięta o tem, że w niebie mieszka Bóg, który wymierza sprawiedliwość!
— Dziecinne baj-baje.
— Niech pani nie bluźni.
— Powtarzam, że to dziecinne baj-baje. Czyż nie widzicie, że mnie właśnie Bóg ochrania? Wtajemniczył mnie w wasze plany, — oto najlepszy dowód jego nade mną opieki — lecz i bez tej pomocy dam sobie sama radę. Zginą wszyscy.
— Życie moje w ręku Boga — odparł.
— Przedewszystkiem w mojem ręku. Będziecie wisieć, jak wszyscy zwolennicy Juareza.
— Żyję już długie lata, dni moje były i tak policzone. A jeżeli chcecie obciążyć sumienie śmiercią starego pastucha, uczyńcie to!
— Nie zawaham się. Nie powieszę was jednak zaraz; doznacie jeszcze pewnej drobnej przyjemności: będziecie świadkiem, jak Arbellez umiera z głodu. Marja Hermoyes zginie również w waszych oczach. Oboje nie dostają ani kromki chleba, ani kropli wody. Zostaniecie wtrąceni między nich; będzie się was odżywiać, dopóki oni nie zginą. Wtedy dopiero zostaniecie powieszeni.
Vaquero zaczerwienił się, natężył muskuły i zawołał:
— Jesteście djabłem wcielonym! Trzeba was zniszczyć, trzeba was rzucić do piekła!
Podniósł nogę. Mimo, iż był związany, udało mu się kopnąć Józefę tak mocno, że z przeraźliwym rykiem poleciała ku ścianie.
— Łotrze!
Meksykanie, stojący za drzwiami, wbiegli, powalili vaquera na podłogę i związali lassami.
Z pod ściany rozległy się jęki. Obydwaj Meksykanie podeszli szybkiemi krokami do Józefy.
— Co wam jest, sennorita?
Otworzyła oczy, spojrzała na nich, nabrała oddechu, nie mówiąc ani słowa.
— Czy coś wam dolega? — zapytał jeden z Meksykan.
— Och, piersi, — odparła szeptem i położyła rękę na obolałem miejscu.
— Do licha, chyba żeber wam nie złamał? — zawołał Meksykanin.
— Nie wiem — jęknęła.
— Czujecie bóle?
— Owszem — odparła Józefa.
— Tęgo was kopnął. Niestety, niema tu doktora. Może jednak spróbujecie wstać.
Podał Józefie rękę. Chciała się podnieść, każdy ruch sprawiał jej ból nieopisany; krzyknęła:
— Boże mój, Boże!
— Śmie jeszcze wzywać Boga — rzekł szyderczo vaquero.
— Milcz łajdaku! — zawołał Meksykanin. — Zapłacisz drogo za to kopnięcie. Gdzie odczuwacie boleści, sennorita?
— Tu — odparła, wskazując na lewą pierś.
— W takim razie złamał wam kilka żeber. Zobaczmy, czy rąk i nóg nie przetrącił.
Niezbyt łagodny samarytanin, zbadawszy ręce i nogi Józefy, rzekł:
— Ręce i nogi są całe, a żebra to drobnostka. Trzeba będzie trochę pomasować i basta. Chodźcie, położę was do hamaka.
Józefa potrząsnęła głową.
— Gdzież mam was umieścić?
— Posadźcie mnie przy stole na krześle.
Mówiła z trudem, nie mogła swobodnie oddychać. Meksykanin wziął ją na ręce i zaniósł na krzesło. Jęczała przeraźliwie.
Meksykanin rzekł:
— To drobnostka. Trzymajcie się ostro. Przyślę wam służącę. Przedewszystkiem musimy tego łotra wpakować do piwnicy. Jak go mamy ukarać za kopnięcie, sennorita?
Józefa machnęła ręką.
— Nie chcecie go wcale karać?
— Owszem, — odparła szeptem — ale nie teraz.
Zwiędłym ruchem podała Meksykaninowi klucz od piwnicy.
— Dobrze, odłożymy to na później. Jazda, łotrze! Wkrótce się dowiesz, jakiegoś sobie piwa nawarzył.
Anselmo został wypchnięty z pokoju. Meksykanie wrzucili go do piwnicy, w której znajdowali się Marja Hermoyes i Arbellez.
W drodze na górę jeden z Meksykan rzekł:
— Zdaje mi się, że sennorita ma złamanych kilka żeber. Stryj mój był balwierzem. Czy wiesz o tem?
— Nie. Czy stryj twój żyje, jest może tutaj w hacjendzie?
— Nie, umarł. Złamał kark i nie umiał go sobie nastawić zpowrotem.
— Cóż więc nam po twoim stryju?
— Niedomyślny jesteś, przyjacielu. Czemże mogłem być u stryja?
— Uczniem, co?
— Zgadłeś.
— Do licha, w takim razie również jesteś balwierzem?
— Nie, kształciłem się tylko przez tydzień. Pewnego razu wyrwałem komuś zamiast chorego zęba, dwa zdrowe. Zbito mnie za to siarczyście, że uciekłem. Tak się skończyła moja karjera balwierza. Podczas tygodnia praktyki nadarzył się pacjent z dwoma czy trzema złamanemi żebrami. Pomagałem stryjowi, kiedy go leczył. Chłop ze złamanemi żebrami wył wprawdzie nieco, aleśmy na to ani się oglądali. Żebra wróciły do normalnego stanu.
— Jakżeście rozpoczęli kurację?
— Bardzo prosto. Położyliśmy chłopa na ziemi, stryj trzymał go za ręce ja zaś musiałem mu stanąć na żebrach.
— Co takiego? Wlazłeś na złamane żebra?
— Skądże znowu? Stanąłem na nieuszkodzonej stronie. Gdy się na zdrową stronę skoczy osiem do dziesięciu razy, piersi zaczynają się poruszać w ten sposób, że złamane po drugiej stronie żebra wracają do normalnej pozycji.
— Byłaby to bardzo prosta sprawa. Chory wyzdrowiał, co?
— Niestety, nie; umarł po dwóch tygodniach.
— A więc kuracja się nie udała?
— Przeciwnie, udała się znakomicie. Po śmierci okazało się bowiem, że ten szelma wcale nie złamał żeber, a nogę powyżej biodra. Gdyby nie opowiadał stryjowi, że złamał żebra, bylibyśmy wyprostowali mu nogę i chłop byłby zdrów jak ryba.
— To pewne. Czy chciałbyś również wyprostować żebra sennority?
— Oczywiście. Ręczę za skutek.
— Czy aby pozwoli, żebyś po niej łaził i skakał?
— To zupełnie zbyteczne. Kobieta jest o wiele delikatniej zbudowana, aniżeli mężczyzna. Wystarczy więc, jeżeli ja będę walił pięściami. To dobrze zrobi złamanym żebrom.
— Czy musi ci ktoś pomagać?
— Oczywiście, inaczej stawiałaby opór. Miałbyś chętkę pomagać?
— Czemu nie? Sennorita, wróciwszy do zdrowia, rzetelnie nas wynagrodzi. Czy zaofiarujesz jej moją pomoc?
— Dobrze, ale pod warunkiem, że ją mocno będziesz trzymał. Nic sobie nie rób z jej krzyków, próśb i wymyślań. Trzymaj sennoritę mocno, a tak długo, dopóki nie zestawię żeber.
— Zgoda. Będę trzymał mocno; dziesięć koni nie ruszy jej z miejsca.
— Więc dobrze. Pójdziesz do niej i powiesz, że jestem balwierzem.
— A ty powiesz później, że chcesz, abym ci pomagał. — —
Podczas, gdy obydwaj zbóje prowadzili tę oryginalną pogawędkę, innego rodzaju rozmowa toczyła się w piwnicy. Stary vaquero natknął się zaraz przy wejściu na jakąś postać, siedzącą pod murem. Uszedłszy dwa kroki, trącił mężczyznę, leżącego na ziemi. Nie widział nic; w piwnicy było zupełnie ciemno.
Przeczekawszy, aż echo kroków zamilknie, vaquero rzekł:
— Sennor Arbellez!
Odpowiedzią był cichy jęk.
— Sennor Pedro Arbellez!
Jęk powtórzył się. Słów nie można było odróżnić.
— Sennora Hermoyes!
— Jestem tutaj — odparła postać, siedząca pod murem. — Kto nas niepokoi?
Anselmo wymienił swoje imię. Na jego dźwięk Marja zerwała się z chłodnych, wilgotnych kamieni i zawołała:
— Ty? Czy to możliwe? Jakżeś się tu dostał?
— Jestem jeńcem — brzmiała odpowiedź.
— Wielki Boże! Myślałam, że nas uratujesz.
— Jeżeli Bóg nie ześle cudu, ratunku dla nas niema.
Santa Madonna! Więc i ty zwątpiłeś?
— Nie, nie zwątpiłem; dopóki bowiem Bóg jest na niebie, nie wolno nie wierzyć w ratunek.
— Oby przyszedł jak najprędzej — grozi nam przecież zagłada. Co słychać w Guadelupie? W jaki sposób dostałeś się do rąk Corteja?
— O tem później. Pomówmy teraz o położeniu obecnem. Tu leży sennor Arbellez? Czy stan jego jest bardzo zły?
— Padł na ziemię z wyczerpania, omdlewa co chwila. Czy wiesz już, co zaszło?
— Tak. Niechaj Bóg skarze tę parę szatańską w dzień Sądu Ostatecznego. Chcą was zamorzyć głodem?
— O nie! Jakaś litościwa dusza codziennie podaje nam przez otwór w murze chleb i wodę. Mam wrażenie, że, oprócz chleba i wody, otrzymujemy jeszcze coś więcej. Niestety, nie możemy z tego korzystać, jesteśmy bowiem skrępowani więzami. Nie mogę ruszyć ręką.
— Zupełnie tak samo, jak ja. Jeszczeście nic nie jedli?
— Nie.
— Mój Boże! Zamknięto nas w ciasnocie. Trzy osoby mogą tutaj zaledwie stanąć; o położeniu się — niema nawet mowy. Ale, ale, mam przecież nóż przy sobie.
— Nóż? Czy cię nie rozbrojono?
— Owszem, lecz zapomniano przeszukać kieszenie. W lewej kieszeni spodni leży nóż składany, ostry jak brzytwa, ale cóż z tego? Nie mogę ręką sięgnąć do kieszeni.
— Może mnie się to uda?
— Spróbujmy.
Vaquero zbliżył się do Marji Hermoyes. Po chwili wyciągnęła związanemi rękami nóż z jego kieszeni.
— A co dalej? — zapytała. — Nie mogę otworzyć.
— Trzymaj mocno trzon, odchylę ostrze zębami.
Po wielu daremnych wysiłkach udało się vaquerowi otworzyć nóż.
— Nareszcie — rzekł Anselmo. — Wezmę teraz nóż do prawej ręki, ty zaś pocieraj więzy o ostrze. Gdy jedną rękę będziesz miała swobodną, przetniesz moje więzy.
Po upływie długiego czasu oboje oswobodzili ramiona.
— Bogu niechaj będę dzięki! — zawołała Marja. — Mogę teraz podejść do naszego dobrego sennora, mogę go dotknąć. Uważaj, abyś nie nastąpił na coś, co nam podał nieznany dobroczyńca.
— Zobaczmy naprzód, co to takiego, — odparł vaquero.
Uklękli oboje i zaczęli szukać poomacku.
— Bochenek chleba — rzekła Marja.
— Flaszka z wodą — dorzucił vaquero.
— Jeszcze bochenek chleba. I kawałek świecy łojowej.
— Czy to prawda, sennora? W takim razie z pewnością znajdą się zapałki. Ach, tu leży jakieś zawiniątko ze skóry.
Vaquero otworzył zawiniątko i zaczął rękami badać zawartość.
— Zapałki. Naprawdę, zapałki! W dodatku zupełnie suche. A obok jakaś kartka. Zapalmy światło!
Zapaliwszy światło, znaleźli jeszcze jedną świeczkę i kilka flaszek z wodą.
— Dzięki Bogu, nie zginiemy z pragnienia, — zawołała Marja, uradowana.
Pochyliwszy się nad światłem, zaczęła czytać:

Kartka pochodzi od człowieka, który wobec was popełnił przestępstwo. Ruszam dziś w drogę, ale znalazłem kogoś, kto wam będzie dawał codziennie światło, chleb i wodę. Módlcie się za mnie i przebaczcie mi.

— Kto to być może? — zapytała Marja.
— Z pewnością jeden z tych, którzy was zamknęli.
— Przypuszczam. Niechaj mu Bóg przebaczy. Musiał być posłuszny i postępować wbrew woli. Ale, na miłość Boską, zapomnieliśmy zupełnie o naszym panu!
Skierowali światło na Pedra Arbelleza. Oczom ich przedstawił się smutny widok.
Hacjendero miał oczy zamknięte, twarz bladą i zapadniętą. Leżał nieruchomo. Marja i Anselmo wybuchnęli płaczem.
— Wielkie nieba! Drogi mój, ukochany panie!
Wydawszy ten okrzyk rozpaczy, Marja ujęła głowę starca w swe ręce, Anselmo zaś zacisnął pięści.
— Co począć? — zawołała Marja. — Nasz dobry pan chyba umrze.
— Los jego w ręku Boga. Okropnie byłoby mi go żal.
— O tak; dobry, poczciwy pan! — rzekła przez łzy.
— Nie powinien umrzeć. Są przecież ludzie, którzy nas uwolnią z pewnością, jeżeli tylko uda się nam wytrwać przez jakiś czas. Jest naprzykład sennor Sternau...
To vaquero przerwał umyślnie i czekał, co Marja powie.
— Sternau? — zapytała z pośpiechem. — Któż to taki?
— Lekarz, którego spotkałem w forcie. Świetnie włada bronią i wódz z niego znakomity.
— Mój Boże! Przyszedł mi na myśl pewien lekarz Niemiec, który swego czasu przeżył w hacjendzie, wiele strasznych rzeczy. Nazywał się również Sternau. Niestety, już nie żyje.
— Wiesz o tem z pewnością? — Oprócz niego przebywa w forcie jeszcze niejaki sennor Mariano, ponadto sennor Unger wraz z bratem, niejaki sennor Bawole Czoło, sennor Niedźwiedzie Serce...
Marja chwyciła vaquera za rękę i zawołała:
— Kpisz sobie ze mnie?
Nie puszczając jej ręki, Anselmo ciągnął dalej:
— Oprócz tych sennorów bawi jeszcze w forcie niejaka Emma Arbellez...
Wyrwała mu rękę i zawołała gniewnie:
— Milcz! Nieszczęście nasze jest zbyt wielkie; twe kłamliwe słowa nie potrafią go złagodzić!
Nie zwracając na Marję uwagi, ciągnął dalej:
— Spotkałem ponadto niejakiego hrabiego Fernando de Rodriganda y Sevilla, o którym również opowiadano, że umarł. Hrabia żyje i wróci do domu, aby nagrodzić tę starą, wierną Marję Hermoyes.
Było to ponad siły Marji. Rzekła błagalnie:
— Na litość Boga! Powiedz, czy to wszystko prawda?
— Prawda najszczersza.
Poczciwa stara wydała głośny okrzyk radości, potem zaś rozpłakała się jak dziecko. To, co usłyszała od vaquera, było zbyt nieoczekiwane, spadło na nią jak lawina. Czuła się wprost przygnieciona ogromem szczęścia, zapomniała zupełnie o swem obecnem położeniu.
Płakała ciągle, a vaquero opowiadał...


∗             ∗
Tymczasem jeden z Meksykan, którzy zaprowadzili vaquera do piwnicy, posłał na górę do Józefy służącę. Dziewczyna znalazła sennoritę w niezmienionej pozycji. Córka Corteja siedziała na krześle z głową pochyloną nad stołem; od czasu do czasu pluła krwią.

— Wielkie nieba! Co się z panią stało, sennorita? — zapytała dziewczyna. — Czy kto sennoritę zranił?
Józefa podniosła wolno głowę i odparła cichym głosem:
— Chcę coś napisać. Podaj mi poduszkę.
— To niemożliwe, aby pani mogła pisać.
— Muszę.
— Słyszałam, że pani złamała kilka żeber.
Józefa powoli podniosła rękę do piersi. Jęknęła, zbladła jak trup, potem oblała się czerwienią i zaczęła kasłać, plując krwią.
— Sprowadź jednego z moich ludzi.
Dziewczyna odeszła; po chwili do pokoju wszedł Meksykanin.
— Mówiliście przedtem, że złamałam kilka żeber? — rzekła Józefa, z trudem wypowiadając każde słowo.
— Tak jest, sennorita, — odparł.
— Gdzie mieszka najbliższy lekarz?
— W Saltillo, albo w Castanuela. Tak mi się zdaje, ale pewny nie jestem.
— Jak to daleko stąd?
— Podróż tam i z powrotem potrwa trzy dni.
— Tak długo nie mogę czekać. Czy znacie wszystkich ludzi w hacjendzie? Niema wśród nich przypadkiem lekarza?
Pytanie to pozornie tylko było dziwaczne. Tam na drugiej półkuli, los rzuca ludzi w różne środowiska i sytuacje.
— Lekarza niema, lecz jest chirurg, — odparł Meksykanin, postanowiwszy uniknąć słowa balwierz.
— Chirurg, ale właśnie potrzebuję chirurga. Któż nim jest?
— Mój towarzysz, który był tu niedawno na górze wraz ze mną.
— Ten, który trzymał vaquera, potrafi zestawić złamane żebra?
— Ależ to specjalista. Wyprostował już niejedno złamane żebro.
— Sprowadźcie go więc.
Po krótkiej chwili Meksykanin sprowadził towarzysza; ten wszedł do pokoju z pewną siebie miną.
Józefa ledwie się trzymała na krześle.
— Jesteście chirurgiem? — zapytała.
— Troszeczkę — odparł.
— Umiecie leczyć złamane żebra?
— Naturalnie.
— Zbadajcie mnie więc.
Ułożyli Józefę w hamaku. Stosownie do zwyczajów, panujących w kraju, nosiła lekkie suknie, badanie więc nie sprawiało trudności.
Zacisnęła zęby, mimo to kilka razy jęknęła z bólu.
Nareszcie skończył badanie wrzekomy chirurg.
O anatomji nie miał większego pojęcia, aniżeli każdy przeciętny awanturnik. Udawał jednak człowieka nauki.
— No i cóż — zapytała Józefa.
— Źle, bardzo źle, — odparł.
— Naprawdę? — rzekła przerażona.
— Jest tak źle, że zginęłaby pani na pewno, gdyby się zwróciła do jakiegoś partacza. Kopnięcie wywołało bardzo opłakane skutki. Złamał pani nietylko dziewięć żeber po lewej stronie, lecz poprzestawiał złamane na miejsce zdrowych. Nie każdy potrafi doprowadzić tę całą machinę do porządku.
— A wy?
— Mnie się uda bezwątpienia — odparł, uderzając się w piersi.
— Jak długo to potrwa?
— Cztery do pięciu godzin.
Józefa zbladła jak trup i wyszeptała:
— Pięć godzin? To coś niesłychanego!
— Coś niesłychanego? Dziewięć żeber to nie bagatelka! Co też sennorita opowiada? Kolega mój w Durango wyprostowywał jednej kobiecie trzy żebra w przeciągu jedenastu godzin. Gdy chora wyzdrowiała, okazało się, że dwa żebra wystawały z pleców.
— Boję się bólów — rzekła Józefa.
— To niebardzo boli. Będzie pani miała wrażenie, jakby sennoritę gryzła wielka pchła. A gdy w pewnej chwili trochę więcej zaboli, zaciśnie pani zęby i poprostu zemdleje. Pani to potrafi, nieprawdaż?
— Przypuszczam.
— A więc mogę zaczynać?
— Jeszcze jedno pytanie: czy będę mogła zaraz potem pisać?
— Skądże znowu! Wszystkie złamane żebra wylazłyby pani z pleców, jak u tej kobiety z Durango. Będzie sennorita musiała poleżeć w łóżku.
— W takim razie napiszę przed operacją.
— Będzie to bardzo bolesne.
— Zniosę ból.
— Oświadczam jednak, że z dziewięcioma żebrami sam sobie nie dam rady.
— Potrzebujecie pomocy? — zapytała, przerażona.
— Tak, musi ktoś uważać, aby żebra zupełnie nie wyleciały i musi je mocno trzymać. Może to zrobić obecny tutaj towarzysz.
— Dobrze, niechaj pomaga! Zawezwę was, gdy będę gotowa. Przyślijcie mi dwie służące.
Meksykanie oddalili się. Na dole balwierz rzekł do towarzysza:
— Jakże, dobrze to urządziłem?
— Wspaniale. Czyż rzeczywiście złamała dziewięć żeber?
— Skądże znowu? Powiedziałem to tylko poto, by otrzymać lepszą zapłatę, rozumiesz?
— Rozumiem doskonale. Jesteś spryciarz nad spryciarzami.
W kwadrans potem siedziała Józefa przy stole i pisała. Podtrzymywały ją na poduszkach dwie służące. Kazała zawołać jednego z podoficerów i zapytała:
— Znacie marszrutę ojca?
— Owszem, ale to tajemnica, sennorito.
— Znajdziecie go, jeżeli was wyślę?
— Z pewnością; nie prędzej jednak, niż za cztery dni.
— Jeżeli w przeciągu czterech dni doręczycie mu ten list, otrzymacie trzysta duros. Chcecie się tego podjąć?
— Owszem — odparł podoficer rozpromieniony.
— Ojciec potrzebuje więcej ludzi. Czy możemy posłać mu pięćdziesięciu?
— Oczywiście.
— Weźcie więc pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi. Potem dowiecie się, w jakim celu ich posyłam. Powiem tylko, że wyprawa ta może przynieść zaszczyty i bogate łupy. Ten list oddajcie ojcu do rąk własnych.
Treść listu była następująca:

Drogi ojcze!
Wkrótce po twoim wyjeździe powrócił stary vaquero, którego Arbellez wysłał do Guadelupy. Schwytałam go i przesłuchałam. Dowiedziałam się od niego następujących nowin:
Enrico Landola prowadził z nami fałszywą grę. Żaden z naszych nieprzyjaciół nie zginął; wszyscy żyją jeszcze. Przebywali przez długi czas na odludnej wyspie. Teraz powrócili. Znajdują się obecnie w Guadelupie pod ochroną Juareza: Sternau, Mariano, obydwaj Ungerowie, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Emma Arbellez i Karja. Jest tam również hrabia Fernando; udało mu się uciec z niewoli.
Juarez zniszczył trzy kompanje Francuzów. Ma się spotkać u ujścia rzeki Sabinas i Rio Salado z lordem Drydenem.
Zdecydujesz sam, co się ma stać dalej. Jeżeli nie zginą wszyscy, my będziemy zgubieni. Działaj energicznie i szybko; posyłam w tym celu jeszcze pięćdziesięciu ludzi.
Wracaj prędko, jesteś mi potrzebny, ten vaquero bowiem, od którego wydobyłam wszystko, zemścił się i złamał mi dziewięć żeber.
Twoja Józefa.

Oddział, składający się z pięćdziesięciu ludzi, wyruszył jeszcze przed wieczorem z hacjendy. Podoficer schował starannie list Józefy. — —
W tym samym mniej więcej czasie córka Corteja leżała na dywanie, rozciągniętym na środku pokoju. Rozpoczęła się operacja. W całej hacjendzie słychać było przeraźliwe krzyki Józefy, lecz obydwaj lekarze zamknęli drzwi i nikogo nie wpuszczali do pokoju.
Nieludzkie ryki ustały po kilku godzinach, w pokoju rozlegały się tylko ciche jęki. Józefa cierpiała nieludzko. Tęskniła wprost za śmiercią. Nie przeczuwała wcale, że okropne bóle towarzyszyć jej będą przez całe życie. Palec Sędzi Sprawiedliwego dotknął występnej. — —





  1. Przypis własny Wikiźródeł Na stronie spisu rozdziałów tytuł: GROBOWA WIEŚĆ.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.