Rapir i tomahawk/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Rapir i tomahawk
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY


RAPIR i TOMAHAWK
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland




I
CZARNY GERARD

O jakie sto dwadzieścia mil angielskich od ujścia Rio Pecos do Rio Grande del Norte, na meksykańskiem wybrzeżu tej potężnej rzeki, na ostrym zakręcie, niedaleko Presidio de S. Vicente, leży znany już naszym czytelnikom port Guadelupa. W roku 1848 Emma Arbellez była wraz z przyjaciółką swą Karją w Guadelupie z wizytą u krewnych. W drodze powrotnej, kiedy towarzystwo postanowiło zapolować w północnych prerjach, napadli je Komanczowie i uprowadzili do niewoli. Wiemy już, kto je oswobodził: Piorunowy Grot i Niedźwiedzie Serce.
Rodzina, u której gościły Emma i Karja, trudniła się handlem. Głową jej był krewny hacjendera Arbelteza, Pirnero, uchodzący za najbogatszego człowieka w całej okolicy. Przywędrował do Gwadelupy niewiadomo skąd; ożenił się z piękną, zamożną Meksykanką, siostrą Pedra Arbelleza; rozpoczął interes od małych rozmiarów i z biegiem czasu rozwinął tak, że stał się bogaczem.
Owdowiał prędko; zmarła żona pozostawiła mu jedyną córkę. Śmierć jej nie odbiła się na życiu Pirnera; miał usposobienie wesołe, nieskłonne do smutku. Żył szczęśliwie i beztrosko, albo, ściśle mówiąc. z jedną tylko troską, mianowicie, piękna jego córka Rozedilla nie miała.. zamiaru wyjść zamąż. Dawniej było mu tu zupełnie obojętne. Ale teraz, gdy się postarzał, myśl o tem, aby córka nie pozostała sama, bez opieki, nie dawała mu spokoju. Piękna blondynka miała dosyć adoratorów; żartowała i — śmiała się ze wszystkimi, ale żadnego z nich nie odznaczała i nie faworyzowała. Miała już około trzydziestki. Była jeszcze ciągle ładna, rzecz dziwna z tego względu, że Meksykanki, jak wiadomo, przekwitają już w tym wieku; jej jasno blond włosy wskazywały na inne, może germańskie pochodzenie.
Pirnero, właściciel wielkiego domu, posiadał ponadto poza murami fortu obszerne pastwiska, na których zatrudniał pewną ilość vaquerów. W jego jednopiętrowym domu mieściły się, oprócz oficyny, wielkie piwnice; piwnice służyły za składy, oficyna za sklep i szynk, na piętrze zaś mieszkał właściciel. —
Był letni dzień roku 1866. Od rzeki wiał ostry wiatr, postrach każdego myśliwca i pastucha; mimo to w szynku ani śladu gościa. Sennorowi Pirnero humor nie dopisywał. Stał przy oknie i w milczeniu patrzył na okolicę, zasnutą gęstemi chmurami kurzu. Przy drugiem oknie siedziała Rezedilla, wyszywała czerwoną chustkę — podarunek dla jednej ze służących.
Stary zaczął palcami bębnić w szybę. Był to niezawodny dowód złego humoru; ilekroć atak taki przychodził, spadał na Rozedillę grad wyrzutów, z których sobie jednak niewiele robiła. Bawiło ją to nawet, jak ojciec po różnych wstępach i dygresjach, wracał zawsze do sprawy małżeństwa.
— Straszny wicher — mruknął z niechęcią.
Nie odpowiedziała. Rzekł więc po chwili:
— Istny huragan!
Milczała. Wobec tego zapytał wprost:
— Nieprawdaż, Rezedillo?
— Owszem — odparła lakonicznie.
— Owszem? Tylko tyle? — zapytał, poruszony zwięzłością odpowiedzi.
— No tak; straszliwy huragan.
— Tak, i pył okropny!
Rezedilla zamilkła znowu; odwrócił się teraz ku niej i rzekł:
— Jeżeli jesteś tak milcząca, trudno ci będzie wytrzymać z mężem, gdybyś już kiedyś stanęła na kobiercu.
— Milcząca żona jest więcej warta od gadatliwej.
Pirnero chrząknął kilkakrotnie. Czuł, że jest pobity. Nie kleiła się rozmowa. Ale, nie dając za wygraną, podjął po chwili:
— Okropny wicher, istny huragan!
Nie uważała, aby ta trafna i wyszukana uwaga zasługiwała na odpowiedź.
Pirnero kiwnął głową i, dzwoniąc w szyby, mruknął:
— Ani jednego gościa w szynku.
Ponieważ i na to odezwanie się nie było odpowiedzi, odwrócił się ze słowami:
— Czy nie mam racji? Ani na lekarstwo! To źle dla dziewczyny, która powinna rozglądać się za mężczyznami. A może...
— Nie — odparła z niechęcią. — Nie chcę żadnego.
— Żadnego? Głupstwo! Mężczyzna jest dla dziewczyny tem, czem podeszew dla buta.
— Stąpając, trzeba ją mocno przyciskać? — zapytała z uśmiechem.
— Banialuki! Przecież bez butów nie można chodzić.
Mimo tego wyjaśnienia poczuł ukłucie, które w jego kierunku wymierzyła. Dręczyło go to; zaczął przemyśliwać, jakby znowu wrócić do swego tematu, gdy nagle spadł za oknem drewniany rygiel, zwiany z dachu podmuchem wiatru.
— Widziałaś? — zapytał. — Widziałaś, jaka dziura na dachu?
— Widziałam.
— A kto to zreperuje? Ja, tylko ja!
— Któż inny ma się tem zająć? Chyba nie ja?
— Ty? Głupstwo! — Zięć! Bo jego obowiązkiem jest dbać o porządek. Gdzie niema zięcia, tam niema porządku. Zrozumiano?
Poczciwy papa Pirnero był nieco skąpy; złościła go drobna szkoda, którą wiatr wyrządził na dachu. Gdy się coś w tym rodzaju zdarzało, stawał się podwójnie wymowny i gęsto prawił o rzeczach, o których zwykle milczał. Dlatego mruczał teraz:
— Ale musi to być zięć przyzwoity. Nie taki obdartus w łachmanach, jak ten, który tutaj przychodzi czasami.
Pirnero nie zauważył wcale, że w odpowiedzi na te słowa Rezedilla zarumieniła się nieco. Widocznie obdartus nie był jej obojętny.
— Wiesz z pewnością, o kim mówię, co? — zapytał Pirnero.
— Tak — odparła.
— No więc, na tego się nie zgodzę! Jestem ambitny; odziedziczyłem to po swoich zmarłych rodzicach. Czy nie wiesz, kim by mój ojciec?
— Wiem. Kominiarzem.
— Słusznie. Kominiarze to ludzie, którzy spoglądają wysoko. A mój dziadek?
— Handlował chrzanem.
— Doskonale! Widzisz z tego, że już w nim była jakaś żyłka przedsiebiorczości, dzięki której stałem się bogatym człowiekiem. Trzeba ci od czasu do czasu przypominać twe pochodzenie, ojczyznę i miasto rodzinne. Zapomniałaś może, z jakiego pochodzisz kraju?
— Nie zapomniałam — rzekła, wstrzymując uśmiech. — Z Saksonji.
— Tak, z Saksonji, znanej z pięknych dziewcząt. Niema nigdzie na świecie dziewcząt tak pięknych, ale muszą wychodzić zamąż, inaczej źle się sprawa kończy. Zrozumiano? Niedaleko padło jabłko od jabłoni. Byłem ładnym chłopcem po matce i babce, stąd i ty odziedziczyłaś urodę. Dlatego nazwałem cię Rezedą, lub Rezedillą. Co się zaś tyczy. miasta rodzinnego, znasz przecież jego nazwę, co?
— Owszem: Pirna.
— Tak jest, Pirna. To najpiękniejsze miasto na całym świecie. Mówią w niem wszyscy przepięknym językiem. Dlatego nauczyłem się łatwo po hiszpańsku. Od nazwy Pirna przybrałem nazwisko Pirnero. I dlatego matka twoja wyszła za mnie zamąż. Ale ty nie chcesz męża, nawet gdyby pochodził z Pirny, co? — Któż mi naprawi szkodę na dachu?
Pirnero byłby tak gadał do sądnego dnia, gdyby nie rozległo się uderzenie kopyt końskich. Zbliżał się jakiś jeździec. Nie zeskoczył z konia przed oknem, tylko wjechał prosto przez ogrodzenie. Teraz dopiero zsiadł z konia i, przeszedłszy obok okna, skierował kroki ku pokojowi Pirnera.
Gospodarz zauważył przybysza już przedtem i rzekł zirytowanym głosem:
— Otóż i jest ten wagabunda. Wcale za nim nie tęsknię, nawet gdy niema w szynku żywej duszy. Niechaj nie marzy o tem, aby mógł zostać moim zięciem!
Rezedilla pochyliła się nad robotą, aby ukryć rumieńce, które wystąpiły jej na twarz; tymczasem gość wszedł do pokoju.
Ukłonił się grzecznie, usiadł przy stole i poprosił o szklankę chłodzącego napoju, zwanego julep, który jest ulubionym trunkiem w południowych stanach Ameryki.
Gość był wysokiego wzrostu, mocnej budowy; twarz jego ocieniała ciemna broda. Wyglądał na człowieka przeszło trzydziestoletniego, choć można było przypuszczać, że jest młodszy. Ubrany był w meksykańskie spodnie i wełnianą bluzę, zprzodu rozpiętą, która ukazywała gołą pierś. Biodra owijał wąski pas skórzany. Tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż. Strzelba, którą oparł o stół, wydawała się nic warta; całe ubranie wyglądało nędznie. Kto jednak przypatrzył się bliżej jego mocnym, melancholijnym nieco rysom, wielkim ciemnym oczom, ten z pewnością swego sądu nie wydałby na podstawie ubrania. Gdy przybysz odłożył na stół kapelusz o szerokich kresach, ukazała się nad jego czołem głęboka, ledwie zagojona blizna.
— Jaki julep mam podać? — zapytał gospodarz ostro. — Z miętą czy z kminkiem?
— Dajcie, sennor, z miętą — brzmiała odpowiedź.
Gospodarz wszedł za ladę i przyniósł żądany napój, poczem usiadł znowu przy oknie. Gość popijał zwolna julep, całą uwagę zdawał się wytężać, tak samo jak gospodarz, w kierunku okna; bystry jednak obserwator dostrzegłby z pewnością, że wzrok gościa padał chwilami ukradkiem na dziewczynę, która, rumieniąc się, spuszczała oczy.
Staremu milczenie wkońcu już nazbyt ciążyło. Chrząknąwszy, zakomunikował gościowi:
— Straszliwy wiatr.
Nieznajomy nie zwrócił na to uwagi; dopiero gdy gospodarz dodał po pauzie: — nieprawdaż? — odpowiedział obojętnie:
— Niezgorszy.
— I pył okropny.
— Pah? Co przez to rozumiecie? Czy to nie pył?
— Ależ owszem — pył. Cóż to jednak szkodzi?
— Co to szkodzi? Co za pytanie! — zawołał gospodarz ze złością, — Gdy komu taki pył zasypie oczy, wtedy...
— Wtedy będzie je musiał zamknąć — odparł nieznajomy.
— Zamknąć? — Ach tak, toby było właściwie najmądrzejsze.
Gospodarz poczuł się znowu pobitymi mimo to ciągnął dalej:
— Ale ubranie się niszczy — ubranie.
— Można przecież włożyć stare.
Była to woda na młyn gospodarza. Odwrócił się w kierunku znienawidzonego gościa i rzekł:
— Tak, sennor odział się dosyć podle. Czy nie ma pan lepszego ubrania?
— Nie.
Słowo to zostało wypowiedziane z takim spokojem i obojętnością, że stary się oburzył. Meksykanin zwraca wielką uwagę na swój wygląd zewnętrzny. Ubiera się w stroje jaskrawe, malownicze; nosi chętnie lśniącą broń i przybiera konia w złote i srebrne ozdoby. A nasz nieznajomy? Nic podobnego. Na ordynarnych butach nie miał nawet ostróg, mimo że specjalnością Meksykan są ostrogi olbrzymich rozmiarów.
— A dlaczego? — zapytał gospodarz.
— Bo za drogie dla mnie.
— Ach tak, — więc jesteście biedakiem?
— Tak — odparł zapytany obojętnie. Zauważywszy, że Rezedilla oblała się rumieńcem niechęci, postał jej spojrzenie proszące, aby wybaczyła mu to słowo.
Gospodarz, nie zwracając uwagi na grę ich oczu, pytał dalej:
— Kim właściwie jesteście?
— Strzelcem.
— Strzelcem? I z tego żyjecie?
— Oczywiście.
Stary obrzucił przybysza pogardliwem spojrzeniem.
— W takim razie żal mi was bardzo — rzekł wyniośle. — Z czego teraz strzelec żyć może? Dawniej inne były czasy; byli śród strzelców ludzie, dla których człek musiał mieć szacunek. Czy słyszeliście kiedy o Niedźwiedziem Sercu?
— Tak; był to sławny Apacz.
— A o Bawolem Czole?
— Był królem wśród łowców, polujących na bawoły.
— A o Piorunowym Grocie?
— Był to Niemiec.
— To mój ziomek! — rzekł gospodarz z dumą. — Pochodzę z Pirny pod Dreznem. Ale największy strzelec to Władca Skał, również Niemiec. — Czy słyszeliście kiedy o Czarnym Gerardzie?
— Oczywiście. A cóż się z nim stało?
— Musi to być również wcielony szatan. Ugania się teraz tutaj dookoła granicy. Westman ten nazywa się Gerard i nosi podobno czarną brodę; stąd zowią go Czarnym Gerardem. Nie boi się nawet djabła. Strzał jego nigdy nie chybia; uderzenie noża trafia zawsze. Dawniej zapalczywie użerał się z bandami zbójeckiemi w Llano estacado. Odkąd przybył z gór północy drogi zostały niemal oczyszczone z rozbójników. Mam mu bardzo wiele do zawdzięczenia, gdyż dawniej zbóje często rabowali mi towar. Taki człowiek byłby mi się... — opamiętał się i urwał, nie skończywszy słowa. Nie można przecież w obecności tego gościa wpadać na ulubiony temat. Po chwili mówił dalej:
— Chciałbym wiedzieć, jakiej narodowości jest ten człowiek. Może pochodzi z Pirny? Mieszkańcy tego miasteczka są wszyscy niesłychanie waleczni. A z jakiego kraju wy pochodzicie, mój panie?
— Z Francji — odparł strzelec.
— O rety, więc jesteście Francuzem?
— Oczywiście.
— Tak. Hm, hm. No, to dobrze.
Pirnero odwrócił się, nie myśląc podtrzymywać rozmowy. Po chwili wstał i opuścił pokój, dawszy przedtem znak córce, aby za nim wyszła. Usłuchała.
— Słyszałaś — rzekł Pirnero, gdy znaleźli się w śpiżarni, — kim jest ten człowiek?
— Tak; jest Francuzem — odparła.
— W takim razie muszę cię przestrzec. Przypuszczam, że ci wiadomo, iż Francuzi przywieźli nam niemieckiego, a raczej austrjackiego księcia, który ma zostać cesarzem Meksyku?
— Owszem, to tajemnica poliszynela.
— Chcę ci powiedzieć, że zdaniem mojem Austrjacy to poczciwi ludzie. Liczą wprawdzie na guldeny, które warte są tylko siedemnaście groszy, ale cóż mnie obchodzą te pozostałe trzy grosze? Nic nie mam przeciwko Austriakom, zwłaszcza, że książę Maks ma być prawym człowiekiem. Meksykanom nie podoba się jednak to, że popierają go Francuzi i dlatego nie chcą o nim słyszeć. Powiadają, że Napoleon III jest kłamcą, że nie dopełnił obietnic i że księcia Maksa wystrychnie również na dudka. Nie chcą żadnego cesarza; chcą prezydenta, którym ma być Juarez.
— Ten, który bawi teraz w Paso del Norte?
— Tak. Francuzi chętnieby go schwytali. Obsadzili kraj cały i omal Juareza nie dostali w Chihuahua. Uciekł im szczęśliwie do Paso dei Norte, Nie będą mieli wprawdzie odwagi gonić go aż do dalekiej granicy indjańskiej, rozeszła się jednak wieść, że wyślą patrole, które go mają szukać. Dlatego trzeba być ostrożnym i strzec się tego Francuza.
— Cóż ciebie to obchodzi? Co tobie do Juareza?
— O, bardzo wiele, — odparł z poważną miną. — Dotychczas nie zdradzałem się przed tobą, że mam wyjątkowy talent do polityki.
— Ty? — przerwała Rezedilla, zdumiona do najwyższeqo stopnia.
— Tak, ja, wszyscy bowiem mieszkańcy Pirny są wielkimi politykami. Mam w Presidio jeszcze kilka posiadłości. Na tej podstawie posiadam prawo głosu, nie jest mi zatem obojętne, czy będziemy mieli księcia Maksa, czy Juareza, Maks poczciwy, ale nie utrzyma się, zależny jest bowiem od Francuzów. Aby stworzyć cesarstwo Meksyku, zaciągnął Napoleon dwie pożyczki. Meksyk otrzymał marne czterdzieści miljonów, pięćset zaś miljonów wzięła Francja. Jest to najoczywistsze oszustwo, na które biedny Maks nic poradzić nie może. Tymczasem Juarez zna nasz kraj; chce wyrzucić Francuzów, dlatego popieramy go. Potrzeba jednak pieniędzy. Wysłał więc posłów do prezydenta Stanów Zjednoczonych, aby się z nim połączyć i zaciągnąć pożyczkę. Przed kilkoma dniami poseł wrócił z wiadomością, że Stany Zjednoczone nic wiedzieć nie chcą o cesarzu meksykańskim, popieranym przez Francuzów, i że udzielają pożyczki w wysokości trzydziestu miljonów dolarów. Część tej sumy jest już w drodze; przewożą ją do Juareza lądem. Francuzi zwąchali pismo nosem i rzecz bardzo prawdopodobna, że zechcą zrabować przesyłki pieniężne. Gdyby pieniędzy nie można było transportować dalej, zostaną ukryte w Guadelupie, u nas w domu. Juarez wyśle wzmocnioną straż; musimy się więc mieć tem bardziej przed Francuzami na baczności. Pchną wywiadowców, aby nas wybadać; przeczuwam, że ten łotr, który tam siedzi, jest jednym z takich szpiegów. Mówi mało, nie spuszcza oka z okna, aby widzieć dokładnie, co się dzieje na dworze, Nawet na ciebie nie spogląda.
Rezedilla wiedziała, że się stary myli. Nie chciała się jednak zdradzić, że czuje sympatję do tego człowieka.
— Nie sądzę, aby miał oko szpiega, — rzekła.
— Nie? Mylisz się. Po dyplomacie poznać można zawsze, że jest wielką figurą. Dlatego wolę, aby mnie nie widział ten Francuz. Gotów jeszcze zmiarkować po wyrazie, twarzy, jakie jest moje istotne powołanie i nabrać podejrzeń. Dlatego wolę, abyś go obsługiwała sama. Ale błagam na litość Boską, nie wygadaj się, że jestem zwolennikiem Juareza.
Rezedilla odparła, z trudem panując nad śmiechem:
— Nie troszcz się o to; odziedziczyłam po tobie żyłkę dyplomatyczną. Nie złapie mnie.
— Jestem pewien, że masz tę żyłkę. To przechodz1 z ojca na córkę zupełnie bezwiednie. Wracaj więc do gospody i załatw dobrze sprawę. Bądź nawet dla niego uprzejma, aby nie budzić podejrzeń. Dobry dyplomata musi sidłać swych wrogów uśmiechem, znam się na tem.
Gdy Rezedilla wróciła do gospody, gość siedział jeszcze. Na twarzy Rezedilli pojawił się miły, łobuzerski wyraz. Siadła przy oknie, nie mówiąc ani słowa. Nieznajomy milczał również. Po chwili przerwała milczenie zapytaniem:
— Czy jest pan naprawdę Francuzem, sennor?
— Tak — odparł. — Czy wyglądam na człowieka, któryby panią chciał okłamywać, sennorita?
— Nie — odparła szczerze. — Myślałam tylko, że pan żartuje. Francuzi bowiem nie są w tych okolicach lubieni.
— Ja ich również nie lubię.
— Ah, — rzekła zdumiona — a przecież jest pan sam Francuzem.
— Tak, urodziłem się we Francji, ale nie wrócę nigdy do ojczyzny.
— Czy ją pan opuścił pod przymusem?
— Nie, dobrowolnie; w każdym razie nic mnie nie łączy z moją ojczyzną.
— To musi być smutne.
— Mniej smutne, niż inne rzeczy, naprzykład niewierność i zdrada.
— Czy doznał pan tego?
— Niestety tak.
Po tych słowach wystąpił mu na twarz wyraz melancholji. Odpowiedź nieznajomego wzbudziła ciekawość pięknej dziewczyny. Zapytała:
— Ukochana pana zdradziła?
— Niestety.
— Musiała to być zła, bezduszna dziewczyna, sennor.
— Męczyła mnie bardzo i zatruwała życie.
— Kochał ją pan bardzo?
— Tak — odparł krótko i prosto.
Ten ton właśnie najbardziej pociągał Rezedillę. Była pewna, że ktoś inny wobec kobiety nie odpowiadałby w ten sposób.
— Musi się pan starać zapomnieć o niej, sennor.
— Nie mogę. Nie kocham jej wprawdzie, ale tak mnie unieszczęśliwiła, że nie jestem w stanie wyrwać jej z pamięci.
— Tego nie rozumiem. Jakże pan może być nieszczęśliwym, skoro jej pan nie kocha?
— Ponieważ nieszczęście moje nie jest skutkiem jej niewierności, lecz zdrady.
— Ah, powiedziała o panu coś złego? Było to kłamstwo?
— Nie, sennorita, była to, niestety, prawda.
Rezedilla doznała przy tych słowach dziwnego uczucia obcości. Nie panując nad sobą, zapytała:
— Żartował pan?
— Dlaczegóż miałbym żartować, sennorita? Nie, nie, powiedziałem szczerą prawdę.
Pochyliła głowę; na twarz jej wystąpił wyraz rozczarowania. Rzekła chłodniejszym, niż dotychczas, tonem:
— Niech mi pan wybaczy, że go dręczyłam pytaniami. Ale przychodził sennor do nas zawsze taki cichy i smutny, że było mi pana żal. Miałam wrażenie, że z oczu pańskich popłyną łzy.
— Tak, bywają ludzie, którzy noszą w sobie całe morze łez, za dumni są jednak, aby dać im upust.
— Ale ja to zauważyłam. I pomyślałam sobie, że przyjazne jakieś słowo byłoby dla pana wielką pociechą. Bywają ludzie, którzy nawet w pierwszej chwili nie wydają się nam obcy. Czy doznał pan tego kiedy?
— Tak. Pierwszy raz doznałem dzięki pani.
Zarumieniła się. Mówił dalej, jakby na usprawiedliwienie:
— Niech mi pani nie bierze za złe tych słów. Jeżeli zabolały panią, odejdę i nie wrócę już nigdy.
— Nie, tego pan czynić nie powinien, sennor, — odparła szybko. — Byłoby mi jednak bardzo miło, gdyby pan rozchmurzył czoło, a jeżeli nie chce sennor już nic powiedzieć o sobie, chciałabym przynajmniej usłyszeć, jak się pan nazywa.
— Niech mnie pani nazywa Mason, sennorita.
— Mason? To francuskie nazwisko. A imię pana?
— Gerard.
— Gerard? Pan jest imiennikiem Czarnego Gerarda, o którym przedtem mówił mój ojciec. Ma pan również taką czarną brodę, jaką on podobno nosi. Czy nie może mi sennor powiedzieć, co właściwie oznacza imię Gerard?
— Gerard, to siłacz i obrcńca, tak mi niegdyś powiedział nauczyciel.
— Siłacz? To podobne do pana. A kto jest silny, potrafi być również obrońcą.
— Niestety, nie byłem nim, wprost przeciwnie.
— Jak pan to rozumie, sennor?
Zapytany popatrzył ze smutkiem odparł:
— Byłem garrotteur’em.
— Garrotteur’em? Nie rozumiem, co to znaczy?
— Z pewnością nie spotkała się pani nigdy z tym wyrazem. Niechże więc pani dowie się, sennortta, że w wielkich miljonowych miastach wieczorami tysiące ludzi nie wie, skąd znajdą chleb na następny ranek. Jeszcze gorzej dzieje się jednak z tymi, którzy wieczorem powiadają sobie: — Jeżeli w nocy nie ukradniesz chleba, rano będziesz się wił z głodu. — Ci ludzie to niewolnicy zbrodni. Większość ich jest niemal bez winy, część zupełnie niewinna. Ojciec syna wychowuje na zbrodniarza, matka córkę; poczucia prawa nikt w nich nie rozwija i tak żyją ci ludzie, jak dzikie bestje, których żywiołem jest rabunek i kradzież. Są zwierzętami drapieżnemi wśród ludzi.
— Mój Boże, jakie to smutne.
— Smutniejsze, niż pani sądzi.
— Ale, sennor chciał przecież mówić o sobie?
— Oczywiście. Sam byłem takiem drapieżnem zwierzęciem.
— Być nie może! — odparła przerażona.
— A jednak tak jest. Nie oskarżam nikogo, wyznaję tylko, że byłem posłuszny ojcu. Byliśmy biedni, nauczyliśmy się pogardzać pracą. Ojciec mój miał naturę słabą i gardził kradzieżą; ja, przeznaczony na kowala, byłem silny i stałem się garrotteur’em, to znaczy wychodziłem nocami na ulice, zarzucałem na przechodniów pętle i, związawszy im szyję, gdy tracili przytomność, odzierałem z wszystkiego.
— O mój Boże, jakie to straszne! — zawołała Rezedilla, drżąc na carem ciele.
Była trupio blada. Siedział przed nią człowiek, jedyny, którego mogłaby pokochać, i opowiadał jej, że jest zbrodniarzem. Jaka straszliwa szczerość. Drżała, jak w febrze.
— Tak, to okropne, — mówił dalej z obojętnością człowieka, który przeżył już najgorsze. — Ale to jeszcze nie wszystko. Poznałem dziewczynę, kochaliśmy się, oddawałem jej wszystko, co zdobyłem rabunkiem. Później spotkałem łotra z pod ciemnej gwiazdy. Dał mi złoto, abym dla niego popełnił zbrodnię. Zgodziłem się pozornie, lecz obroniłem ofiarę i za karę zabrałem mordercy całe pieniądze. Chciałem zostać po tym fakcie uczciwym człowiekiem, oddałem wszystko Mignon — zdradziła mnie jednak z pewnym wytwornym panem, który ją zabrał. Gdy zacząłem grozić, oświadczyła, że mnie zadenuncjuje.
— Cóż pan wtedy uczynił? Zabił ją pan?
— Nie — odparł pogardliwie. — Odszedłem i zacząłem pracować. Och, cierpiałem wtedy wiele i walczyłem sam ze sobą, jako ze swym najgroźniejszym przeciwnikiem. Ponieważ jednak postanowiłem sobie, że zostanę człowiekiem uczciwym, pozostałem nim, gdyż zwyczajem moim jest spełniać to, co zamierzyłem. W towarzystwie jednak porządnych ludzi uświadomiłem sobie grzechy; ta świadomość wypędziła mnie z ojczyzny w dalekie kraje, gdzie chcę za nie odpokutować i umrzeć.
Nastała głucha cisza. W oczach Rezedilli zakręciły się łzy. Trudno określić, czy były to łzy bólu, rezygnacji, czy też płakała nad biblijnym grzesznikiem, gotowym do pokuty, z którego niebo bardziej się cieszy, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Westchnęła pełną piersią, podniosła wzrok, popatrzyła na niego z powagą i zapytała:
— Sennor, dlaczego opowiada mi pan to wszystko?
— Zaraz pani usłyszy — rzekł. — Gdy mnie zdradziła Mignon i zawędrowałem do Ameryki, gdy tu zacząłem przebiegać góry, pustynie i sawany, jako myśliwiec, czyli scout, który zdobył sobie dobre imię, poznałem, co to samotność. Lecz gdy ujrzałem panią, uświadomiłem sobie, czem jest prawdziwa miłość, i nie mogłem już żyć bez pani widoku. Coś pociągało mnie do pani, podobnie jak wiernego pociąga do swych stóp obraz Matki Boskiej. Skoro spostrzegłem, że patrzy pani na mnie ze współczuciem, zrodziło się we mnie poczucie obowiązku. Nie chciałem aby pani oddawała serce niegodnemu i dlatego, sennorita, tylko dlatego opowiedziałem, kim byłem, by się pani nauczyła mną pogardzać. Ponadto miałem uczucie, że mówię do spowiednika, lub do Boga samego. Kto przyznaje się do swych grzechów i żałuje ich, temu zostaną darowane. Odchodzę teraz i nigdy już nie wrócę. Pani zaś uchroni się od nieczystego dotknięcia człowieka przeklętego. Proszę jednak, aby sennorita nie mówiła nikomu o tem, co opowiedziałem. Mogłaby pani w ten sposób zaszkodzić wielu ludziom — dla których jestem teraz użyteczny — ponieważ musiałbym opuścić te strony.
Gerard wstał, wziąwszy strzelbę w rękę. Rezedilla również podniosła się z krzesła i zastąpiła mu drogę. Zbladła jeszcze bardziej.
— Sennor, — rzekła — był pan ze mną cały czas taki szczery, niechże mi pani powie, czy pan jest szpiegiem francuskim, czy nie?
— Nie, nie jestem nim.
— I nie sprzyja pan Francuzom?
— Nie. Nienawidzę cesarza, który panuje przez krew i kłamstwo. Potrafiłbym Napoleona zabić za to, że skazuje na zagładę poczciwego księcia. Sercem jestem z Meksykanami; kocham Juareza. Czy to pani wystarczy, sennorita?
— W zupełności. Jestem teraz spokojna.
— Żegnam więc panią.
— Odchodzi pan naprawdę, sennor?
— Tak. Odchodzę od pani na zawsze. Ale w Guadelupie pokażę się jeszcze kiedyś.
Spojrzenia ich spotkały się. Obojgu łzy przesłoniły oczy. Gerard miał wrażenie, że może ją teraz objąć, nie robiąc tem krzywdy. Ale opanował się; nie miał przecież prawa łączyć losu dziewczyny ze swoim.
Gdy opuścił pokój, Rezedilla ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Nazywa się Gerard — łkała. — Tak, zasługuje na to imię; jest naprawdę mocarny, zwyciężył bowiem samego siebie. Jest obrońcą, bo sam się przed sobą broni. Jakże musiał cierpieć. I jak ciężkie będzie moje życie. Nie, to stać się nie może, nie może.
Gerard usłyszał pode drzwiami jej łkanie, nie zawrócił jednak, tylko dosiadł konia, przewiązał kapelusz taśmą pod brodę, zarzucił strzelbę na ramię. Omijając bramę, przesadził śmiałym skokiem wysokie ogrodzenie i pognał pełnym galopem ku zachodowi. Nie zważał na huragan, który ryczał wkoło niego. Nareszcie, pośród prerji, zatrzymał konia, zeskoczył, rzucił się na ziemię. Uciekł od miłości. nie zastanowiwszy się nawet, czy ucieczka taka jest możliwa. —
Z człowieka, który był niegdyś grzesznikiem, stał się pokutnik. Nie był to jednak flagelant przybrany w worek, z głową posypaną popiołem, spędzający dni swoje w rozpaczy, lecz myśliwiec, który pokutował za winy ze strzelbą w ręku, który postanowił wyplenić bandy zbójeckie z sawany. Uważał za konieczne zamilczeć przed Rezedillą, że jest tym, którego wszyscy nazywali Czarnym Gerardem. — Przeleżał tak długi czas. Koń najadł się trawy i leżał spokojnie na ziemi. Nagle, z grzywą wzburzoną, zerwał się, nastawił uszu i zaczął rżeć, co dla właściciela było nie omylnym znakiem, że zbliża się człowiek, albo jakaś wroga istota.
Natychmiast podniósł się Gerard i ostrym wzrokiem obrzucił szeroką prerię. Zobaczył jeźdźca, który galopował w jego kierunku. Na ten widok twarz mu się rozpogodziła.
— Uspokój się, — zawołał do konia — to Niedźwiedzie Oko, nasz przyjaciel.
Koń zrozumiał doskonale. położył się momentalnie w trawle, nie zdradzając już — żadnych oznak niepokoju.
Widać było, że pędzący na koniu człowiek jest czerwonoskórym. Nie miał wprawdzie na sobie ubioru indjańskiego, ani też na głowie dzikich ozdób z piór, — był ubrany na modłę Meksykan — ale sposób jego pochylenia się na szyi konia w leżącej niemal pozycji nie pozostawiał wątpliwości, że to czerwonoskóry. Tak jeździć może na koniu tylko długoletni znawca sawany.
Zatrzymawszy się przy Gerardzie, przybyły jednym susem zeskoczył z konia, pędzącego jeszcze w pełnym galopie. Był pewien, że zwierzę wróci do niego, zatoczywszy łuk. Miejsce spotkania widocznie było wyznaczone zawczasu. Miejsce to było dowodem, że obydwaj orjentują się świetnie w warunkach topograficznych, jeżeli mogli tak dokładnie określić punkt spotkania w otwartej prerji. Mniej doświadczeni strzelcy napróżnoby się o to kusili.
Indjanin był jeszcze młodzieńcem. Ktoś, kto widział Niedźwiedzie Serce, byłby z pewnością dopatrzył się między nim a Indjaninem wielkiego podobieństwa.
— Mój czerwony brat pozwala długo czekać na siebie — rzekł Francuz.
— Czy biały mój brat przypuszcza, że Schoschintä nie umie jeździć konno? — odparł Indjanin. — Spóźniłem się, ponieważ długo musiałem czatować.
— Czatować? I gdzież to?
— Byłem u Juareza, wodza Meksykan, w Paso dei Norte. Zameldowałem, że przyprowadzę pięciuset dzielnych wojowników Apaczów, aby odebrać zpowrotem Chihuahua. Oświadczyłem również, że umówiłem się tutaj na spotkanie z moim białym bratem. Juarez prosił, abyś odwiedził w Chihuahua sennoritę Emilję.
— Odwiedzę ją natychmiast, ponieważ sam uważam to za konieczne.
— Jak długo w Chihuahua zabawisz?
— Nie wiem; może tydzień.
— Od dziś za tydzień, dokładnie w południe, spotkasz mnie i moich wojowników pod wielkim dębem na górze Tamises.
— Dobrze, zabiorę dużo koni; teraz daję ci mego, aby był później świeży mocny.
— Niechaj Wielki Duch ochrania mego białego brata. Ugh!
Rozstali się. Niedźwiedzie Oko odjechał na zachód z koniem Gerarda, którego prowadził na linie, Gerard zaś udał się pieszo w kierunku Guadelupy. Po drodze schwytał nieosiodłanego konia, pasącego się na polach, wskoczył nań zwyczajem prawdziwych vaquerów i ruszył, z początku truchtem, potem zaś pełnym galopem.
Zabrania wierzchowca nie uważano za kradzież. Na zachodzie bowiem konie biegają wolno w prerjach; można schwytać pierwszego lepszego. Kiedy zaś puszcza się konia swobodnie, wraca na miejsce, skąd go uprowadzono. Każdy właściciel poznaje swoje konie po znakach, wypalonych na skórze. —
Nasz były kowal i garrotteur star się z biegiem lat świetnym znawcą prerji. Gnał na obcym koniu aż do południa, potem zabrał innego z pierwszego lepszego stada, które spotkał na drodze. Tak pędził cały czas galopem, aż następnego dnia, przed wieczorem, zobaczył przed sobą Chihuahua.
Nie mógł się odważyć na wjazd do miasta za dnia, ani też na przejście przez posterunki wieczorem. Musiał skradać się z narażeniem życia. Dlatego przywiązał konia w lesie do jednego z drzew i czekał aż się zupełnie ściemni. Potem zbliżył się do miasta, w którem znał każdy dom, każdą uliczkę.
Tylko taki człowiek, jak Gerard, mógł się przekraść przez posterunki i usypane szańce. Wkrótce znalazł się pośród ogrodów, znanych mu doskonale. Przesadził ostrożnie płot i, skulony, trzykrotnie zakrakał krakaniem czarnogłowego sępa w chwili, gdy się budzi ze snu. Na znak ten nie było odpowiedzi; musiał go powtórzyć; dopiero wtedy otworzyła się jakaś furtka. Wyszła powoli ciemna postać kobieca i, stanąwszy w nieznacznej od niego odległości, zapytała:
— Kto tu?
— Meksyk — odparł.
— Kto idzie?
— Juarez.
— Czekajcie chwilę.
Po tych słowach postać znikła. Wróciła po upływie jakiegoś kwadransa. Podeszła teraz zupełnie blisko do Gerarda ze słowami:
— Oto szata. Droga już wolna.
Powiedziawszy to, wręczyła mu habit mnicha. Kiedy go wdział, mówiła dalej:
— Dziś musicie być podwójnie ostrożni. Zamówiła do siebie majora.
— To dobrze. Czy jest już u niej?
— Nie. Przybędzie dopiero za dwie godziny.
— Oto moja strzelba. Pilnujcie jej dobrze.
— Kiedy powrócicie?
— Tego nie wiem. Obudzę was, wróciwszy.
Gerard zawinął się w habit i poszedł na lewo, gdzie w murze widniała otwarta furtka. Wszedł do podwórza.
Wąskie schody prowadziły z najciemniejszego zakątka tego podwórza. Wdrapał się po nich i znalazł w kącie uchylone drzwi. Wszedł, minął w ciemnościach jeszcze kilka otwartych drzwi, aż stanął wreszcie przed zamkniętemi. Zapukał. Odpowiedziano mu głośno:
— Wejść!
W tej samej chwili odsunięto rygiel i drzwi się otworzyły.
Uderzyła go oślepiająca fala światła; wśród morza blasku stała postać kobieca niezwykłej piękności.
Wyszła naprzeciw strzelca prerji, który w ostatnim pokoju odrzucił swój habit.
— Nareszcie, drogi mój Gerardzie, nareszcie jesteś znowu, — zawołała.
Pociągnęła prerjowca na otomanę i usiadła obok. Tak siedzieli przez chwilę, on ubrany w starą, brudną, przepojoną krwią, bluzę, ona — w kosztownej sukni jedwabnej.
— Chciała pani, jak widzę, wyjść? — przerwał milczenie.
— Tak. Miałam zamiar pójść na dwie godziny na tertulię.[1] potem spodziewam się majora. Rezygnuję jednak chętnie z tej przyjemności.
— Z jakiej przyjemności chce pani zrezygnować? — zapytał z uśmiechem. — Z tertulii, czy z majora?
— Z pierwszej; odwiedziny majora nie są żadną przyjemnością.
— Wyobrażam sobie.
— Zato pańskie towarzystwo będzie mi tem bardziej miłe.
— Zależy, o czem się dzisiaj dowiem. Mam wrażenie, że przygotowują się ważne sprawy, do których może tu w Chihuahua klucz znajdę.
— Jak? przedstawia się obecnie sprawa prezydenta?
— Dotychczas niedobrze. Juarez był aż do tej chwili skazany na obronę, czeka jednak tylko na pomyślny moment, by przejść do ataku. Stanie się to, gdy tylko nadejdzie posyłka pieniężna, której oczekuje.
— Posyłka pieniężna? Ach, gdyby tu już była. Musicie wiedzieć, że prezydent jest mi od trzech miesięcy winien pensję. Uchodzę za bogatą, muszę prowadzić dom na wielką skalę, abym mogła załatwiać wasze sprawy. Tymczasem kasa moja opustoszała. Wiem, że Juarez jest w kłopotach; byłam zmuszona pozaciągać pożyczki. Nimb, którym się umiałam otoczyć, niedługo będzie się mógł utrzymać.
— Tak, prezydent jest pozbawiony niemal wszystkich środków. Jeżeli przysyła pani pieniądze, to dowód, że umie szanować korzyści, które nam pani przynosi.
— Przysyła pieniądze? — zapytała z radością.
— Tak; przeze mnie. Od dwóch tygodni noszę je przy sobie. Niech mi pani wybaczy — naprawdę nie mogłem przybyć wcześniej.
— Nie usprawiedliwiaj się, kochany Gerardzie; znam waszą troskliwość dla mnie. Mówcie, ile macie pieniędzy.
— Pensja za pół roku, za trzy miesiące ubiegłe i za trzy przyszłe. Zadowolona pani?
— Bardzo, bardzo. Czy to banknoty?
— Tak. Jakżebym mógł nosić przy sobie tyle monet?
— Jakie to banknoty? Amerykańskie mogłyby mnie zdemaskować.
— Angielskie.
— To bardzo przezornie.
— Służę pani.
Gerard wyciągnął z buta myśliwskiego zwitek, który jej podał. Otworzyła, przeliczyła i rzekła:
— Wszystko w porządku. A więc jestem znowu bogata. No, ale teraz, kochany Gerardzie, musi mi pan zrobić tę łaskę i zjeść co.
— Z największą przyjemnością; jestem głodny jak wilk.
Wyszła i zarządziła, aby podano wystawną kolację. Gerard jadł z apetytem. Gdy skończył, usiadła obok niego i zaczęła mówić:
Przejdźmy do naszych spraw. Wiadomo panu z pewnością, że mamy nowego prezydenta.
Mamy raczej kogoś, kto chce zostać prezydentem. Ale nic o tem nie słyszałem. Któż to taki?
— To niejaki Pablo Cortejo z Meksyku. Zarządzał dobrami hrabiego Fernando de Rodriganda.
Jeżeli jest w Meksyku, jakże się może spodziewać, że zostanie wybrany? Stolica przecież dostała się w ręce Francuzów.
— Powiedziałam, że pochodzi z Meksyku, nie mieszka tam jednak. Chwilowo przebywa w prowincji Chiapas.
— Czy ma jakich zwolenników?
— Jeden z pierwszych opowiedział się przeciw Francuzom, podczas gdy Pantera Południa jeszcze się waha. Dopóki Juarez był potężny, nie miał ten Cortejo odwagi ujawnić swych zamiarów, teraz jednak sądzi, to stosunki ułożyły się dlań korzystnie. Stara się przeciągnąć na swoją stronę południowe prowincje, w których Francuzi nigdy nie stali zbyt mocną stopą.
— Czy osiągnął dotychczas jakieś rezultaty?
— Nie wydaje mi się, aby były zbyt wielkie. Lecz Pantera Południa waha się ciągle. A to okoliczność niebezpieczna, wiadomo wam bowiem z pewnością, że posiada wielu zwolenników.
Mimo to sądzę, że Cortejo niewielką nam wyrządzi szkodę.
— Kto to wie. Może posiada pieniądze, które przecież u Meksykan tak wielką odgrywają rolę. Najdziwniejsze jest jednak to, że zwolenników werbuje raczej jego córka, aniżeli on sam.
— Ma córkę? Piękną, młodą?
— Dlaczego piękną i młodą?
— Ponieważ są to dwa przymioty, którym tak trudno się oprzeć. Pani naprzykład jest stworzona do tego, aby kaptować zwolenników.
— To też kaptuję ich dla Juareza. Co się jednak tyczy córki Corteja, to nie jest ani młoda, ani piękna. Przeciwnie, sennorita Józefa wygląda poprostu, jak strach na wróble.
— Pani ją zna, widziała ją pani kiedy?
— Nie. Widziałam tylko fotografję. Powiadają, że sennorita Józefa uważa się za piękną. Musi to być prawda, inaczej nie kazałaby fotografować się w tysiącach odbitek i nie rozdawałaby ich na prawo i lewo.
— Ma pani jej fotografję?
— Owszem.
— Proszę, niech mi pani pokaże.
Emilja wyciągnęła z szufladki fotografję i podała Gerardowi ze słowami:
— Ten chudziel to właśnie ona.
Zwrócił na fotografję zaciekawiony wzrok i roześmiał się głośno:
— Wspaniałe studjum brzydoty. Trudno wprost pojąć te zachwyty własną urodą.
— No cóż, zostawmy jej to szczęście, że tysiące patrzeć na nią mogą i śmiać się z niej do rozpuku. Jakież nowiny ma pan pozatem?
— Napoleon zaczyna wreszcie paktować ze Stanami Zjednoczonemi o losie Meksyku.
— W takim razie dla karjery arcyksięcia Maksymiljana, który miał zostać cesarzem, zbliża się początek końca. Ameryka nie dopuści do utrwalenia w Meksyku cesarstwa.
— Oczywiście. Wynika to wyraźnie z noty, wręczonej w roku 1864 przez sekretarza Stanów Zjednoczonych Sewerda posłowi amerykańskiemu w Paryżu Daytonowi.
— Jakie jest jej brzmienie?
— Brzmi tak:

Przesyłam panu odpis decyzji, tego bieżącego miesiąca powzięta została jednogłośnie przez ciała ustawodawcze. Wypowiada się ona przeciwko stworzeniu cesarstwa w Meksyku. Po wszystkiem, co panu już dawniej zupełnie wyraźnie, celem zakomunikowania tego Francji, pisałem, nie uważam za potrzebne podkreślać, że decyzja powyższa jest odzwierciedleniem powszechnego poglądu społeczeństwa amerykańskiego na sprawy Meksyku.

— Ależ pan pamięta tekst. Nauczył się pan napamięć.
— Kto jest tak przywiązany do Juareza, jak ja, ten nie może nie pamiętać not tego rodzaju.
— Wobec tej noty wszelkie nadzieje Maksymiljana są oczywiście pogrzebane. Jakże jednak odpowiedział na notę cesarz Francji?
— Zapytał posła Ameryki w poczuciu swej potęgi: — Chcecie wojny, czy też pokoju? — Pewien był, że Stany Zjednoczone, nękane wojnami domowemi u siebie, zadrżą przed możliwością wojny z Francją. Ale pomylił się, jak to pani zakomunikowałem; rozpoczął z Ameryką pertraktacje pokojowe. Jest to dowód oczywisty, że pozwoli runąć arcyksięciu.
— Ale, ale, kochany Gerardzie, będzie pan musiał zająć swój posterunek. Za dwie minuty zjawi się tu major; jest zawsze niezwykle punktualny.
— Proszę więc o klucz i latarnię.
— Oto jest. Ubranie leży przygotowane.
Otworzyła szufladę biurka, wyjęła klucz i ślepą latarkę; podała Gerardowi jedno i drugie. Zapytał:
— Jak długo zabawi major?
— To zależy, ile pan będzie potrzebować czasu, by się załatwić z jego papierami.
— Tego nie mogę przewidzieć. W każdym razie proszę o godzinę.
— Dobrze. Licząc od tej chwili, opuści mnie major za godzinę. Niech się sennor nie da schwytać na gorącym uczynku. Udam, że mnie głowa boli. —
Gerard opuścił pokój bocznemi drzwiami i znalazł się w małej komórce, służącej do przechowywania zbędnych rzeczy. Nie było w niej światła; zapalił tedy latarkę, a zobaczywszy przy świetle ubranie lokaja, leżące na krześle, zdjął swoje i ubrał się w strój służbisty.
Po chwili rozległy się głosy. Nadszedł major. Nieraz już Gerard podsłuchiwał rozmowy z tej komórki, znał więc dobrze jego głos.
O Dios, jaka pani dziś piękna, sennorita, — mówi major.
Pochlebia mi pan — odparła Emilja. — Przeciwnie muszę mieć zmęczony i wyczerpany wygląd.
— Dlaczegóż to, łaskawa pani?
— Cierpię przez dzień cały na silne bóle głowy.
— Migrena?
— Tak. Nie przyjęłabym pana, gdyby nie to, że już przedtem zgodziłam na wizytę.
— Co za nieszczęście! A więc odsyła mnie pani?
— No, nie zaraz. Zobaczę, jak długo moje nerwy wytrzymają. Proszę siadać.
Gerard był bardzo zadowolony z tego wstępu. Zgasił latarkę i włożył do kieszeni. Potem opuścił pokoik, wyszedł na oświetlony ganek i zaczął się rozglądać, czy kogo niema. Nie zauważywszy nikogo, zbiegł po schodkach, wyciągnął klucz, włożył w zamek i otworzył. Klucz ten pasował do wszystkich drzwi; był czemś w rodzaju wytrycha. Gerard znalazł się teraz w apartamentach, zajmowanych przez majora. Znał te pokoje; już niegdyś wchodził tutaj potajemnie.
Cały dom wynajęła Emilja; major zajmował w nim jedno skrzydło.
Gerard wyciągnął latarkę, poczem zamknął drzwi za sobą. Przedpokój, w którym się znalazł, prowadził do gabinetu majora. Pokój miał dwa okna. Ponieważ okiennice były zamknięte, panowały w pokoju zupełne ciemności. Gerard nie obawiał się więc, że może go, spostrzec kto przez okno.
Na trzech stołach rozłożone były mapy, plany, książki i rysunki. Myśliwiec prerji zajął się niemi szczegółowo.
Przeszukał wszystko. Musiał znaleźć coś ważnego, wyciągnął bowiem z szuflady kawałek papieru i zaczął notować i kopjować poszczególne zapiski. Odbywało się to w błyskawicznym pośpiechu — miał przecież na swe ważne zajęcie zaledwie godzinę czasu.
Położywszy wszystko na tem samem miejscu, co przedtem, schował do kieszeni notaty i odpisy.
Zgasił niepotrzebną już latarkę, w ciemności podszedł do drzwi, prowadzących na korytarz, i cicho je otworzył. Przez sień przechodził właśnie lokaj. Gerard zaczekał, aż lokaj go minął, potem wyszedł, zamknął pośpiesznie mieszkanie i wsunął się do drzwi komórki, którą opuścił przed godziną.
Wszedłszy, niezauważony przez nikogo, zmienił ubranie. Zawsze, ilekroć tu bywał i ilekroć wchodził do mieszkania majora, przeodziewał się, aby na wypadek, gdyby go zauważono, ujść za służącego.
Zadowolony, że wszystko gładko poszło, zbliżył się do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Major był widocznie na odchodnem, Gerard usłyszał bowiem następujące głowa:
— Jestem niepocieszony, że nie wolno mi dłużej pozostać.
— Ja również jestem wprost nieszczęśliwa. że muszę pana pożegnać, — odparła Emilja.
— Kiedy będę mógł panią znowu odwiedzić?
— Za cztery dni.
— Za cztery dni? — zapytał zdumiony. — Dlaczegóż naznacza sennorita tak daleki termin?
— Spodziewam się, że do tego czasu będę zupełnie zdrowa. Migrena to uporczywa choroba.
— W takim razie nie określajmy terminu; przyjdę, gdy pani będzie zdrowa.
— Zgoda.
— Zawiadomi mnie pani łaskawie, wszak prawda, sennorita?
— Oczywiście.
— Dziękuję. Przybiegnę, aby złożyć gratulacje z powodu wyzdrowienia. Dobranoc.
Major pożegnał się, Gerard jednak nie wszedł natychmiast, obawiając się, aby Francuz nie wrócił jeszcze pod jakimś pozorem. Emilja otworzyła mu sama i zapytała:
— Jest pan?
— Tak. Czy opowiadał dzisiaj co ciekawego?
— Nie.
— Szkoda. Przecież jestem tu poto, by się czegoś dowiedzieć.
— Musiałam mówić mało ze względu na symulację migreny. Zresztą byłam pewna, że znajdzie pan dziś to, co jest tak potrzebne.
— Na szczęście znalazłem.
— Ah, odkrył pan coś?
— Tak; bardzo wiele.
Emilja usiadła na kanapie, oczekując wyjaśnień z niecierpliwością.
— Nie mam ani chwili czasu do stracenia, gdyż sprawy, o których się dowiedziałem, wymagają energicznego działania. Mogę pani powiedzieć dzisiaj to tylko, że znalazłem odpis rozkazu Basaine’a, w myśl którego w najbliższych dniach mają stąd odmaszerować trzy kompanje, aby zająć fort Guadelupę.
— To niedobrze.
Pah! Jakoś sobie z tem poradzę. Jeszcze pani nie opowiedziałem, że za kilka dni będę mógł rozporządzać pięcioma setkami Apaczów, których dostarczy mój przyjaciel Niedźwiedzie Oko.
— Ach, Niedźwiedzie Oko! Czy to ten młody wódz Apaczów, który wszędzie szuka śladów zaginionego brata, zwanego Niedźwiedziem Sercem?
— Tak, to on. Z jego pomocą zetrę w proch te trzy kompanje.
— Gdybym tylko wiedziała, w jakim celu Francuzi zajmują ten mały nic nieznaczący fort? Jaki mogą mieć w tem interes?
— Nie trzeba kończyć wyższej szkoły wojennej, by móc odpowiedzieć na na to pytanie. Pociągnięcie to jest bezwątpienia skierowane przeciw Juarezowi. Francuzi chcą po zajęciu Guadelupy wyprzeć prezydenta z Paso del Norta i dlatego fort jest dla nich ważny. Ala moja już w tem głowa, aby fortu nie zdobyli. Znam przecież ich marszrutę; widziałem dokładnie mapy i plany.
— Francuzi zapominają zupełnie, że bynajmniej nie zmierzchła jeszcze potęga Juareza. Połowa Meksyku czeka na jego wezwanie, aby powstać.
— Stanie się to wkrótce, może pani być spokojna. No, ale załatwiłem już wszystko; muszę odejść.
Gerard wstał.
— Dowidzenia, Gerardzie! Kiedy przybędziesz znowu?
— Przypuszczam, że niedługo. A więc dobrej nocy!
Opuścił pokój tą samą drogą, którą przyszedł, aby od starej żony ogrodnika odebrać broń. Nie. przeczuwał nawet, że naraża się na wielkie niebezpieczeńtwo. — —
— Gdy się przedtem przekradał wśród widet, znalazł się wpobliżu jednego z wartowników. Usłyszawszy cichy szmer, wartownik zaczął nasłuchiwać.
— Miałem wrażenie, że ktoś przechodził obok mnie, — rzekł do siebie wartownik. — Pewnie jakieś zwierzę.
Bezgłośnie przechadzał się tam i zpowrotem; w pewnej chwili przyszła mu ochota zapalić papierosa. Meksyk to kraj papierosów, Francuzi zaś są wielkimi amatorami tytoniu i palą niemal wszyscy. Spoglądano więc przez palce na żołnierza, palącego na posterunku. Nasz wartownik wyciągnął papierosa i zapałki. Przy świetle wydało mu się, że na ziemi widzi głębokie ślady nóg ludzkich. Pochylił się, trzymając zapaloną zapałkę.
Ach, — mruknął — te ślady są jeszcze zupełnie świeże. Ten łotr przechodził tędy. Ale kto to mógł być?
Zapałił pokolei klika zapałek. Mógł teraz określić kierunek, w którym poszedł podejrzany człowiek.
— Ta szelma przekradła się między nami do miasta.
Widocznie ma jakieś wrogie zamiary. Muszę o całej sprawie złożyć meldunek.
Zwrócił się do sąsiedniego posterunku i zameldował, co stwierdził. Wiadomość poszła od wartownika do wartownika i dotarła do oficera. który zakomunikował ją dowódcy. Uważał, że sprawa jest poważna, ponieważ była to najdalej wysunięta placówka francuska. Dowódca, wziąwszy odpowiednią eskortę, udał się natychmiast na miejsce.
— Opowiadaj! — rozkazał żołnierzowi.
— Usłyszałem szmer... — rozpoczął żołnierz.
— I nie zawołałeś? — przerwał dowódca.
— Miałem wrażenie, że to mysz. Nie przypuszczałem ani na chwilę, że może to być człowiek. — usprawiedliwiał się wartownik.
— Dalej?
— Przyszło mi do głowy, że trzeba zobaczyć, co się dzieje. Ziemia tu miękka, więc jeżeli to był człowiek, musiał zostawić ślady. Zapaliłem zapałkę i znalazłem trop.
— Dobrze. Początkową niedbałość okupiłeś, więc nie poniesiesz kary. Zapalcie latarnie!
Przy świetle ich można było sprawdzić ślady aż do tego punktu, w którym rozpoczynała się udeptana ziemia.
— Ten łotr jest w mieście; nie wyszedł jeszcze — rzekł dowódca. — Będzie próbował wrócić tą samą drogą. Zostańcie tu wszyscy! Skoro się zjawi, pochwyćcie go, ale wprzódy nie zdradźcie się ani jednem słowem. Połóżcie się na ziemi — ludzie tutejsi to szczwane lisy. Zobaczyłby nas z pewnością. Dam tymczasem rozkaz, aby wszystkie widety zachowały jak największą ostrożność.
Odszedł, pozostawiając piętnastu uzbrojonych żołnierzy, a więc aż nadto do schwytania jeńca, nieprzeczuwającego pułapki.
Żołnierze leżeli cicho na ziemi i czekali. Przeszło kilka godzin. Byli już pewni, że ten, którego wypatrują, nie opuści wcale miasta, albo, że uciekł inną drogą, gdy raptem rozległ się cichy szelest, jakgdyby ktoś podeszwą buta rozrzucał grudki ziemi.
— Idzie. Uwaga! — szepnął komendant.
Po chwili zobaczyli cicho i ostrożnie skradającą się postać; w przeciągu jednej minuty powalono ją na ziemię; trzydzieści pięści chwyciło obcego w kleszcze.
— Do djabła! — rzekł po francusku powalony. — Czego chcecie ode mnie?
— Ciebie mieć chcemy! — odparł komendant.
— No, no, zobaczymy, czy mnie dostaniecie! — natężył wszystkie siły, by się wyrwać, lecz daremnie. Za wielu ludzi trzymało go w łapach.
Gerard poczuł, że musi się poddać. Nie chciał robić użytku z broni, w obawie, aby to nie pogorszyło sprawy. Dlatego rzekł:
— Ależ, ludzie, puśćcie mnie! Nie mam wcale zamiaru uciekać. I nie mam powodu do ukrywania się przed wami.
— Oho! — odparł komendant. — Zapalić latarnie.
Rozkaz wykonano. Francuzi zaczęli oglądać nieznajomego.
— Aha, uzbrojony. Odbierzcie broń i zwiążcie go!
Jeden z żołnierzy zdjął Gerardowi pasek i związał na plecach obie ręce, w przekonaniu, że wystarczy to w zupełności.
Doświadczony myśliwiec prerji umie wykorzystać każdą okoliczność. Gdy Gerardowi krępowano paskiem ręce, nie ścisnął ich mocno, przeciwnie, trzymał rozstawione, tak, że więzy nie domykały się szczelnie. Ponadto żołnierze, chcąc mieć pewność, iż nie ujdzie, przepasali Gerarda nietylko przez piersi i górną część ramion, ale i pod ramionami, tak, że trapperowi nie było trudno rękami poruszyć. Musiał wstać z ziemi i poczuł, że wytężonym ruchem uda mu się wyrwać z za pasa prawe ramię. Wtedy oczywiście uwolniłby i lewe.
— Kim jesteś? — zapytał komendant.
— Vaquero — odparł.
— Nie wyglądasz na vaquera. Skąd pochodzisz?
— Z Aldamy.
Aldama leży o kilka godzin drogi od Chihuahua.
— Czego szukałeś w mieście?
— Chciałem odwiedzić narzeczoną.
— Dlaczego nie wybrałeś normalnej drogi?
— Czy nie chodziłeś nigdy tajnem przejściem do swej dziewczyny?
— Łotrze, nie mów mi ty, inaczej poczęstuję cię kolbą.
— Mówię do każdego tak, jak on do mnie przemawia.
— Ale ja jestem żołnierzem cesarza! Mówisz świetnym paryskim akcentem — gdzieś się nauczył?
— To bardzo proste. Jestem paryżaninem.
— Paryżanin vaquerem w Aldamie? To mi się wydaje podejrzane. Niechaj pan dowódca postanowi, co z tobą uczynić. Jazda, naprzód!
— Dobrze, chodźmy do dowódcy. Przecież ty nie potrafisz tutaj nic zrobić! — odparł Gerard.
— Człowieku, jestem pewien, żeś ty nie żaden vaquero!
— Może.
— Już dobrze. Zaprowadzimy cię na odwach; tam się sprawa wyjaśni. Naprzód!
Pomaszerowali. Było ciemno. Gdyby się Gerardowi udało oswobodzić jedno ramię, mógłby uciec. Ale musiałby pozostawić broń, a był do niej tak przywiązany. Stara dubeltówka towarzyszyła mu przez długie lata, żywiła go i ochraniała. Czy miał ją pozostawić? Nie. Człowiek prerji ceni swą strzelbę tak samo, jak siebie. Gerard dał się prowadzić, nie próbując nawet uciekać. Miał nadzieję, że się przecież znajdzie jakieś wyjście.
Doszli do miasta. Kwatera mieściła się w budynku, który w Europie nazwanoby ratuszem. Na pierwszem piętrze mieszkał dowódca. Okna jego mieszkania były rzęsiście oświetlone. Odbywała się właśnie tertullia, o którem wspomniała Emilia.
Na parterze mieściła się wartownia. Siedziało w niej kilku podoficerów nad flaszką wódki w towarzystwie markietanki. Bawiono się głośno i hucznie.
— Tak, z Juarezem sprawa skończona, — rzekł jeden z sierżantów. — Wypalił ostatnią fajkę. Zobaczymy, czy te czerwone łotry ukoronują go na cesarza.
Pah, co komu na nim zależy! — odpowiedział drugi. — Cała wojna była dziecinną zabawką. To zupełnie jakby kto polował chustką na muchy. Więcej trudu nie był też wart ten arcyksiążę.
— Arcyksiążę! Co ty pleciesz? Arcyksiążę to parawanik. Zmęczy się wkrótce tą szopką i chętnie będzie abdykować, zadowolony, gdy mu pozwolą pójść do domu. Wtedy prezydentem Meksyku zostanie Basaine i jego już będzie rzeczą tak sytuację zaostrzyć, by Napoleon został zmuszony do wkroczenia i uznania kraju za prowincję francuską.
— A mocarstwa?
— A cóż one mogą poradzić? Cóż one potrafią zmienić? Przedtem oczywiście trzeba się będzie rozprawić z partyzantami, między innymi z tym Czarnym Gerardem!
— Tak, to szkodnik nielada. Wojsko nasze obawia się go więcej, aniżeli dziesięciu innych szpiegów. Chciałbym zdobyć tę nagrodę, którą Basaine przyrzekł za jego głowę.
— Jakaż to suma?
— Z początku trzy, później pięć tysięcy franków. Czarny Gerard pomógł Juarezowi bardziej, aniżeli cała armja. To człowiek niebezpieczniejszy od Pantery Południa, a ten był również sławny, albo raczej osławiony. Hola, kogóż nam tutaj prowadzą?
Eskorta popchnęła Gerarda do pokoju przez drzwi. Wzrok jego padł na jednego z podoficerów, potem na markietankę. Poznał swą byłą kochankę Mignon.
A więc upadła tak nisko! Nietylko go zdradziła i oszukała, nietylko obrabowała z pieniędzy i odeszła za wielkim panem, ale powlokła się do Meksyku jako pocieszycielka żołnierzy!
Macie go? — zapytał kapral, pełniący służbę.
— Jest tu — odparł sierżant. — Pochodzi, jak powiada, z Aldamy i mieni się vaquerem. Mam jednak wrażenie, ze to zupełnie kto inny.
Markietanka wstała, spojrzała raz jeszcze na jeńca i rzekła:
— Vaquero? Nie dajcie się oszukać! To Gerard, kowal z Paryża!
— Gerard? Kowal? Z Paryża? — rozległy się głosy.
— Tak, był garrotteur’em — rzuciła.
— Garrotteur’em? — zapytał sierżant — Do djabła, to ładna historja! Że jest Paryżaninem, do tego się przyznał. No i cóż, przyjacielu? Czy to prawda, co mówi ta mademoiselle?
Ostatnie pytanie było skierowane do Gerarda, który, poznawszy dziewczynę, nie spojrzał już nawet na nią.
— Czy słowa takiej dziewczyny mają dla was znaczenie?
— Takiej dziewczyny? — zawołała markietanka oburzona. — Człowieku, wydrapię ci oczy!
Chciała się rzucić na Gerarda, ale sierżant ją powstrzymał.
— Czekaj! — zawołał. — Kto ciebie obraził, obraził i nas, powinien więc za to odpokutować. Przedewszystkiem muszę o tem zameldować dowódcy.
Już chciał odejść, gdy pod drzwiami pojawił się porucznik.
— Co to za hałas? Co tu się dzieje?
Żołnierze salutowali, sierżant meldował:
— Przyprowadziliśmy jeńca, który przekradł się do miasta. Przytrzymano go w drodze powrotnej.
— Czy to ten, którego przed trzema godzinami zameldowano.
— Wedle rozkazu!
Porucznik popatrzył badawczo na jeńca i zapytał:
— Któż to taki?
— Podaje się za vaquera z Aldamy. Markietanka zaś powiada, że to kowal z Paryża. Zachowuje się bardzo złośliwie.
— Złośliwie? To pogarsza jego położenie. Jakże się zowie?
— Gerard.
Oficer zrobił krok wtył i zawołał:
— Gerard? Ludzie, czy wiecie, kogoście schwytali? To zapewne Czarny Gerard, z którym mieliśmy tyle kłopotu!
— Czarny Gerard! — rozległo się wokoło.
Oficer zażądał, by się uspokoił, i zapytał jeńca:
— Czy przypuszczenie moje jest słuszne? Odpowiadaj!
W Gerardzie zbudziło się uczucie dumy. Czy miał skłamać i zaprzeczyć, jak się nazywa? Nie. Ale czy miał przyznać się i pogorszyć w ten sposób swe położenie? Także nie. Najlepiej zaczekać, co powie dowódca. Wzruszając ramionami, odparł:
— Przeszukajcie mnie, poruczniku!
— Mówi się panie poruczniku, zrozumiano? — huknął oficer. — To zresztą wszystko jedno, czy się przyznasz, czy nie. Zaraz się dowiem, jak sprawa wygląda. Powiadają, że sławna strzelba Czarnego Gerarda ma kolbę złotą, pokrytą ołowiem. Podobno zadaje nią śmiertelne uderzenia, gdyż jest bardzo ciężka. Czy odebraliście mu broń?
— Tak, oto ona, — odparł sierżant.
— Weźcie nóż. Ołów jest miękki. Zobaczcie, czy jest pod nim złoto.
Gerard poczuł, że jest zdemaskowany, bowiem to, co opowiadano o strzelbie, było prawdą. Kolba służyła mu nietylko za broń, lecz i za coś w rodzaju portmonetka. Gdy potrzebował nagle i niepostrzeżenie pieniędzy, wystarczyło naciąć kolbę, aby płacić szczerem złotem.
— Do djabła, więc dlatego strzelba była taka ciężka! — rzekł sierżant.
Po tych słowach wyciągnął nóż i odkroił nieco ołowiu. Pokazało się pod nim szczere złoto.
— To złoto, czyste złoto! — zawołał podoficer.
— W takim razie to on! — rzekł porucznik ucieszony. — Pójdę sam do dowódcy, aby mu złożyć ten ważny meldunek.
Odszedł. Pozostali zaczęli przyglądać się jeńcowi z przestrachem. W wartowni panowała zupełna cisza. Nawet markietanka umilkła. Wiadomość, że były jej kochanek został sławnym, budzącym postrach pogromcą zbójów leśnych, odebrała jej mowę.
Porucznik pośpieszył do dowódcy. W salonie zebrało się sporo panów i pań. Panie były wyłącznie Meksykankami, a panowie Meksykanami, lub oficerami francuskimi.
Wśród Meksykan może niejedno serce biło dla Juareza i dyszało nienawiścią do obcych najeźdźców. Trzeba jednak było ukrywać swoje uczucia i baczyć pilnie, aby nie wyszły najaw.
Na porucznika skierowały się oczy całego towarzystwa, bo też poznać było, że przychodzi z ważnemi wieściami. Dowódca zawołał:
— Jaki pan podniecony, poruczniku! Cóż za wiadomość pan przynosi?
Porucznik stanął na baczność i rzekł:
— Mam zaszczyt zameldować posłusznie panu pułkownikowi, że schwytaliśmy Czarnego Gerarda.
— Czarnego Gerarda? Naprawdę?
Słowa te wywołały powszechne poruszenie. Francuzi byli zachwyceni, że wreszcie udało się schwytać niebezpiecznego wroga. W Meksykanach wiadomość ta zbudziła uczucia wręcz odmienne. Zdawali sobie sprawę, że w razie schwytania człowieka tak wybitnego, jak Czarny Gerard, ojczyzna i prezydent Juarez ponoszą wielką stratę i jedni, i drudzy pałali chęcią ujrzenia Czarnego Gerarda, słuchano więc uważnie sprawozdania, które porucznik składał dowódcy. Dowódca wydał rozkaz, aby jeńca przyprowadzono do jego prywatnego mieszkania.
Porucznik miał już wrócić po Gerarda, gdy jedna z pań, ciesząca się podobno względami dowódcy, rzekła doń błagalnie:
— Tego nam pan chyba nie odmówi, monsieur. Wszyscy umieramy wprost za tem, by zobaczyć tego człowieka. Czy będzie pan tak nierycerski, że odrzuci prośbę zebranych tutaj pań?
Dowódca rozważał przez chwilę. Przemówiła w nim próżność, że będzie mógł pokazać jeńca całemu towarzystwu; rozkazał więc porucznikowi:
— Dobrze, niech go pan tutaj przyprowadzi! Proszę przynieść także jego broń. Musimy obejrzeć dokładnie tę słynną strzelbę.
Po jakimś czasie sławny strzelec wszedł, otoczony zastępem uzbrojonych żołnierzy.
— Podejdź bliżej — rozkazał komendant.
Gerard nie ruszył się z miejsca.
— Powiedziałem przecież, bliżej!
Pułkownik wskazał na miejsce, w którem jeniec miał stanąć; Gerard i tym razem nie usłuchał. Porucznik dał mu mocnego szturchańca. Gerard odwrócił się z błyskawiczną szybkością i kopnął porucznika nogą w brzuch z taką siłą, że Francuz zachwiał się i padł na ziemię, wypuszczając broń z ręki.
— Ja was nauczę, co znaczy trącać Czarnego Gerarda!
Wypadek ten i słowa jeńca wywołały wielkie wrażenie. Francuzi, a między nimi również adorator Emilji, byli wzburzeni obrazą towarzysza, a krajowcy przekonani, że dzielny Gerard sam zgotował sobie zgubę. Panie natomiast zachwycała śmiałość człowieka, który, mimo więzów, pośród tylu wrogów odważył się na poryw tak zuchwały.
Porucznik chciał się rzucić na Gerarda, lecz pułkownik polecił mu zachować spokój.
— Nie zwracajmy uwagi na tę brutalność — rzekł. — Zostanie wkrótce ukarany. Przyrzekam, że będzie wychłostany aż do krwi. — Zwracając się do Gerarda, powiedział: — Kazałem ci podejść bliżej, dlaczego nie słuchasz mnie?
Zapytany spojrzał ponuro; na twarzy jego nie było śladu trwogi. Rzekł:
— Nie jestem najemnikiem na waszych usługach, lecz strzelcem sawany, więc zasługuję na szacunek. Przyzwyczajony jestem do tytułu sennor. Nie powiem ani słowa, zanim się obyczajom tej ziemi nie stanie zadość.
Komendant uśmiechnął się wyniośle:
— Mówię ty do ludzi, którzy kopią innych.
— To mnie nie przekonywa, monsieur, Należy przestrzegać obyczajów ziemi, w której się przebywa. Obecne sennoritas i sennores nie zaprzeczą, że naród meksykański jest uprzejmy i rycerski. Dobry myśliwiec prerji inteligencją i doświadczeniem nie ustępuje oficerowi. Grożono mi niedawno kolbami, teraz poczęstowano mnie uderzeniem. Uważałem za swój obowiązek nauczyć porucznika, aby się stosowniej w obecności pań meksykańskich zachowywał.
Panie spojrzały na śmiałka ze zdumieniem. Oficerowie mruczeli gniewnie, lecz dowódca kazał im zamilknąć i rzekł do jeńca:
— Mógłbym mówić ty i milczenie uważać za odpowiedź. Ponieważ jednak nasze panie są ciekawe, co powiesz, będę się zwracał przez sennor, którego tak energicznie się domagasz. Czy jest pan Czarnym Gerardem?
— Tak.
— Co sennnor robił w mieście?
— Złożyłem wizytę.
— Komu?
— To moja tajemnica.
— Jaki był cel tej wizyty?
— Przepędzenie wrogów.
— Ach, tak! Kogóż uważa pan za wrogów?
— Francuzów.
— Muszę przyznać, że jest pan zadziwiająco szczery, nawet powiedziałbym — czelny. Nazywa pan Francuzów wrogami, a przecież sam jesteś Francuzem!
— Jestem Francuzem, lecz nie chcę być narzędziem w rękach krwiożerczego cesarza. Kocham Meksyk i jego mieszkańców; nadstawiam chętnie głowę, by kraj uwolnić od obecnego bezprawnego rządu.
Dowódcę zdumiewała ta pogarda śmierci. Wkońcu rzekł:
— Nie przyczyni się pan do tego, tak zwanego, wyzwolenia, gdyż wyznanie sennora wystarczy zupełnie, abym kazał go rozstrzelać. Opuści pan salę poto, aby pójść pod mur. Przedtem jednak wymierzą sennorowi za kopnięcie oficera krwawą, chłostę. Czy ma sennor jakie życzenia ostatniej woli?
— Nie. Życzenia swoje sam spełniam. Człowiek prerji zachowuje zupełną samodzielność.
— Oszalał pan chyba. Skądże sennor pochodzi?
— Z Paryża, z tej siedziby wielu szaleńców.
— Proszę nie szydzić, gdyż wyrok może być jeszcze surowszy. Czy ma pan istotnie jakieś stosunki w tem mieście?
— Jeszcze jakie! Przeraziłby się sennor, gdybym zaczął o nich mówić.
— Powiadają, że jest pan zaprzyjaźniony z Juarezem. Czy znane są panu jego plany?
— Owszem; znam je tak samo, jak wasze.
— Proszę nie opowiadać bajek! Cóż pan może wiedzieć o naszych planach?
— Znam je dokładnie; zobaczy pan po rezultatach.
— Mam dosyć tych zarozumiałych bredni. Mówmy o czemś innem. Czy to pańska broń?
— Tak.
— Niech ją pan pokaże, poruczniku!
Porucznik położył strzelbę, rewolwer i nóż trappera na stole. Dowódca chwycił strzelbę i zaczął badać kolbę.
— Kolba jest ze złota. Skąd pochodzi?
— Odkryłem w górach żyłę złota.
— Ach tak! Czy nie chciałby sennor jej odsprzedać?
— Po co? Przecież mam zostać rozstrzelany.
— No tak. Ale krewnym sennora przypadłoby cośniecoś w udziale.
— Za żadne pieniądze nie zdradzę, gdzie leży ta żyła. Żaden prawy Meksykanin nie postąpiłby inaczej.
— Czy zabił pan z tej strzelby wielu Francuzów?
— Tylko zwierzynę liczę na sztuki.
— Do djabła! — mruknął dowódca. — Zastanów się sennor, do kogo przemawiasz.
— Do człowieka, którego się nie ulęknę.
— Widzę, że za wszelką cenę szuka pan śmierci. Doczeka się jej sennor, ale nie takiej, jak pan sądzi i nie tak prędko, jak zapowiedziałem. Mam wrażenie, że możnaby się od pana wielu rzeczy dowiedzieć, ponieważ jednak widzę, że sennor nie chce mówić dobrowolnie, poddam go mękom.
— O cóż chodzi?
— Przedewszystkiem o to, jakich sennor ma tutaj znajomych.
— Tego się monsieur w każdym razie nie dowie.
— Przyszłość okaże — rzekł oficer z ironicznym uśmiechem. — Ponadto może będzie pan łaskaw poinformować mnie o planach pańskiego przyjaciela Juareza?
Pah, to zbyteczne! Dowie się pan o nich, gdy zostaną wykonane.
Meksykanie z zapartym oddechem przysłuchiwali się słowom strzelca. Francuzi zgrzytali zębami ze złości; dopiekał im wstyd, że pułkownik pozwala na tak niesłychaną rozmowę. A on tymczasem po ostatnich słowach wpadł w szewcką pasję i zawołał:
— Wyczerpała się moja cierpliwość! Rozmawiałem z panem, aby pokazać go swym gościom, ale mam tego dosyć i pokażę sennorowi, jak się takiego ptaszka uczy rozumu. Teraz otrzymasz pięćdziesiąt kijów, później rozejrzymy się, co dalej!
Gerard skinął pogardliwie głową; oczy zabłysły mu gniewem.
— Dowiodłem już przedtem, — rzekł — że nie zniosę żadnych uderzeń ani pchnięć, ponieważ to obraża mój honor.
— Cóż obchodzi mnie pański honor? Wyprowadzić go!
— A mnie nic nie obchodzi honor pana! — zawołał Gerard. — Pokażę sennorowi zaraz, kto z nas będzie bity i ucierpi na honorze!
W jednej chwili uwolnił ramiona z krępujących więzów, zerwał pułkownikowi epolety i zdzielił go pięścią z taką siłą, że tamten runął jak kłoda. W okamgnieniu chwycił nóż w zęby, wsunął obydwa rewolwery do kieszeni, ujął strzelbę za lufę.
— Oto, jak smakuje moje złoto!
Z temi słowami rzucił się na żołnierzy, roztrącił ich straszliwem uderzeniem kolby, skoczył jednym susem ku otwartemu oknu i znikł, rzuciwszy szydercze pożegnanie:
— Dobrej nocy, sennoritas!
Żołnierze wili, się z bólu na ziemi, oficerowie i całe towarzystwo stało jak osłupiałe. Po chwili dopiero zaczął się rwetes nie do opisania.
— Naprzód! Nadół! Za nim! Prędko!
Wydając te okrzyki, oficerowie rzucili się ku drzwiom; za nimi ruszyli żołnierze. Żaden nie miał odwagi skoczyć przez okno za przykładem Gerarda. Meksykanie pozostali w pokoju. Kilka osób podeszło do komendanta.
— Nie żyje — rzekł jeden.
— Ogłuszony tylko — poprawił drugi. — Połóżmy go na kanapie.
Kilka pań zemdlało. Część szeptała między sobą, nie szczędząc Gerardowi wyrazów podziwu, część zaś pośpieszyła ku oknu, aby zobaczyć, czy śmiałkowi udało się uciec. —
Niepokoj był zbyteczny. Gerard skoczył szczęśliwie, porwał pierwszego z brzegu konia, który stał na dole, wskoczył nań z błyskawiczną szybkością i ruszył w cwał. Dotarł do następnej ulicy, zanim pościg zdążył dojść do schodów. Teraz stanęło przed nim zadanie najważniejsze: wydostać się z miasta i uciec przed forpocztami. Konia miał dobrego, więc był pewien, że mu się poszczęści.
Chihuahua drzemała pogrążona w ciemnościach, ale brak światła nie był dla Gerarda przeszkodą. Pędził w zawrotnym galopie przez ulicę. U wylotu stał wartownik. Zanim zdążył otworzyć usta, broń wyciągnąć, jeździec był już przy nim. Wartownik wiedział jednak, jakie ma obowiązki. Wystrzelił na alarm; po chwili rozległy się dookoła groźne wołania:
Stać! Kto tam?
Gerard nie odpowiadał. Padło kilka strzałów. Zauważył odrazu, że jeden z nich zranił konia. Mimo to połaskotał go piętami i pędził dalej. Ale koń potykał się coraz częściej. Gerard zatrzymał wierzchowca w pełnym galopie, zeskoczył i biegł pieszo, odprowadzany przez kule, krzyki i wołania.
Okolicę znał doskonale, więc trafiłby na miejsce, w którem ukrył swego konia. Obawiał się tylko, czy nie zwietrzono go przypadkiem.
Pędził dalej. Dotarł do lasu. Szczęściem znalazł konia. Odwiązał go, wyprowadził z zarośli i dosiadł. Teraz czuł się bezpieczny. Przerzucił strzelbę przez ramię, wyciągnął rewolwery z kieszeni i ukrył za pasem. Zawołał z uśmiechem:
— Doskonała krotochwila! Będą długo pamiętać Czarnego Gerarda! A teraz niech mnie łapią!
Zwrócił konia na północ i ruszył, z początku kłusem, później galopem. Droga prowadziła przez prerję, między rzeką Concho, a wznoszącemi się wpobliżu wzgórzami.
Koń niósł Gerarda z ogromną szybkością. Kto nie zna prerji, nie uwierzyłby nigdy, jakiej miary może dosięgać ta szybkość. Do rana Czarny Gerard przebył wielką przestrzeń. Po południu ujrzał tabun koni. Odwiązał lasso, zarzucił je i po dziesięciu minutach na nieutrudzonym, rączym koniu ruszył w kierunku El Paso dei Norte. — —



II
KOLBA

Pewnego niedzielnego popołudnia siedział stary Pirnero przy oknie i patrzył na ulicę. Padał gęsty, ulewny deszcz, co niedobrze uspasabiało handlarza właściciela knajpy. Aby dać ujście swoim humorom, czatował na córkę, które miała mu przynieść dzban piwa własnego wyrobu.
Rezedilla wróciła z loszku, postawiła dzban na stole i usiadła na zwykłem swojem miejscu z robótką w ręku. Stary łyknął haust piwa, postawił dzban i rzekł:
— Wstrętny deszcz.
Córka, jak zwykle, nie odpowiedziała. Mówił więc dalej:
— Można się utopić, co?
Ponieważ i teraz nie doczekał się odpowiedzi, odwrócił głowę i rzekł gniewnie:
— Powiedziałaś coś? Czy nie mam racji?
— Ależ masz rację — odrzekła lakonicznie.
— Gdybym był teraz na dworze i utonął, z pewnością niewiele robiłabyś sobie z tego, co?
— Ależ ojcze! — zawołała.
— Cóż dziwnego? Czy to niemożliwość? A więc przypuśćmy, że utonąłem, a ty tutaj siedzisz. Cóżbyś robiła? Prowadziłabyś dalej gospodarstwo. Bez mężczyzny? Przecież to szaleństwo!
Rezedillę rozśmieszył bieg myśli starca; rzekła więc wesoło:
— Chyba nie wyjdziesz i nie utoniesz tylko po to, aby mi pokazać, że powinnam wyjść zamąż?
— Dlaczego nie? Jestem gotów tak postąpić. Dobry ojciec nie powinien cofać się przed niczem, byle swemu dziecku napędzić rozumu do głowy. Ale, ale, któż to przybywa?
Rozległ się tętent konia. Jeździec jakiś gnał wśród ulewy. Po chwili zatrzymał się przy drzwiach.
— Ach! — rzekł stary. — To ten leń zatracony, ten szpieg w łachmanach! Dziś nie wyjdę z pokoju ze względu na niego, choćby miał się upewnić, że jestem dyplomatą. Ulewa zbyt wielka.
Przybyszem był istotnie Gerard. Zobaczywszy trappera, Rezedilla oblała się rumieńcem. Pirnero ledwo mu kiwnął głową, za to Rezedilla pozdrowiła bardzo uprzejmie. Kazał sobie dać szklankę julepu, przyniosła ją i postawiła przed nim. Przez dłuższy czas panowała w pokoju cisza; stary bębnił z niecierpliwością po szybie. Wreszcie, nie mogąc już dłużej wytrzymać, rzekł:
— Okropny deszcz!
— Tak — odparł Gerard zamyślony.
— Można się utopić!
— No, tak źle nie jest.
— Co, nie jest tak źle? Jesteście innego zdania, aniżeli ja?
Pirnero odwrócił się, by rzucić gościowi gniewne spojrzenie, — widać zapomniał dziś o roli dyplomatycznego uśmieszku. Ujrzawszy zaś, jak z pomoczonego ubrania strzelca woda spływa na podłogę, zrzędził:
— Powiadacie, ze nie można się utopić? Jeżeli przyjdzie jeszcze dwóch takich gości, mamy powódź w pokoju.
Gerard zauważył kałużę dopiero teraz.
— Wybaczcie, sennor Pirnero. Nie mogłem przecież zostać na dworze.
— Któż tego żąda? Ale mogliście przyjść w suchem ubraniu. Czy nie macie żony, któraby o to dbała?
— Nie.
— Otóż to właśnie przyczyna złego! Dlatego niszczycie podłogę. Człowiek musi żyć w małżeństwie. Czy nie mam racji?
— Ależ owszem.
— Mówicie owszem? W takim razie jesteście mądrym człowiekiem, mimo żeście nie taki strzelec, jak Czarny Gerard. Chciałbym go kiedyś zobaczyć.
Strzelec uśmiechnął się i rzekł:
— Szkoda, że nie byliście przed kilkoma dniami w Chihuahua. Bawił tam Czarny Gerard.
— Nie opowiadajcie głupstw! Przecież miasto jest w rękach Francuzów.
— Właśnie z tego powodu był w mieście. Tak mi opowiadano.
— Cóż tam robił, hę?
— Chciał ich wyszpiegować.
— Wyszpiegować? Nonsens. Prędzej uwierzę, że Francuzi będą u nas szpiegowali, to bardziej do nich podobne.
Przy tych słowach Pirnero obrzucił gościa ponurem spojrzeniem. Gerard, nie zwracając na to uwagi, rzekł:
— A jednak był w mieście, ale go wzięli do niewoli.
— Do licha! Naprawdę?
— Tak — odparł Gerard, uśmiechając się.
Był zadowolony, że stary tak sympatyzuje z Czarnem Gerardem. Pirnero zauważył uśmiech i zapytał ponuro:
— Cieszycie się z tego powodu? Może sami jesteście Francuzem?
— Jestem Francuzem, ale nie zgadzam się na to, aby cesarz posyłał wojska do Meksyku.
— Co, jak? Nie zgadza się pan?
— Nie.
Stary zapomniał o swych zdolnościach dyplomatycznych, zerwał się z krzesła, podszedł do gościa i rzekł:
— Więc sądzicie, że w to uwierzę? Przypuszczam tylko jedno: — jesteście szpiegiem francuskim, który przybył, aby nas wybadać. Udajecie, że się wam nie podoba cesarz! Ale nie jestem takim głupcem, jak sądzicie. Wiem, co się święci, boście sami się zdradzili.
Rezedilla zbladła, ogarnął ją lęk. Gerard zaś rzekł spokojnie:
— W jakiż to sposób zdradziłem się?
— Daliście wyraz swej radości z tego powodu, że Czarny Gerard został przez Francuzów schwytany.
— Przecież sam się cieszył, że będzie miał okazję do zażartowania z nich. Uciekł z niewoli po kilku godzinach.
— Ach, co mówicie! Bądźcie tak łaskawi i opowiedzcie, jak to było.
— Jak najchętniej, sennor Pirnero.
Gerard opowiedział szczegółowo całą przygodę, nie dając jednak do poznania, że sam jest bohaterem. Ze zrozumiałych powodów pominął również wizytę u Emilji. Pirnero cały zamienił się w słuch.
— Tak! — zawołał wkońcu. — Nie uda się im schwytać Czarnego Gerarda — to djabeł w ludzkiem ciele! Więc to on opowiadał wam wszystko? Cieszycie się z tego powodu?
— Oczywiście. Pochodzę wprawdzie z Francji, lecz kocham Meksyk i pozostanę tutaj na zawsze. Dlatego nienawidzę Napoleona, który cały ten piękny kraj zalewa krwią; uczynię wszystko, co w mojej mocy, by się przyczynić do wyparcia Francuzów.
— Wy? — rzekł stary z akcentem niedowierzania. — Zostawcie te słowa! Przecież nie możecie nic uczynić. Gdybyście byli Czarnym Gerardem! Zawdzięczam mu wiele, oczyścił bowiem drogi z wszelkiego rodzaju hołoty. Nie wiecie, czy jest żonaty?
— O ile mi wiadomo, jest kawalerem.
— Hm, to mi się podoba, ale tak dłużej być nie może. Taki człowiek potrzebuje posażnej żony. Będzie miał wtedy dopiero własny dom, który mu się kiedyś przydać może. Nie wiecie przypadkiem, w jakiej okolicy najchętniej poluje?
— Wszędzie, gdzie jest tylko zwierzyna. Dowiedziałem się, że w najbliższej przyszłości będzie tu, nad rzeką.
Nad rzeką? Do djabła! W takim razie może nawet przybędzie do Guadelupy? To mnie cieszy niewymownie. Czy pija chętnie julep?
— Najwyżej szklaneczkę.
— To wszystko jedno. Kto chce się napić julepu w Guadelupie, ten musi zajść do mnie, przypuszczam więc, że go zobaczę.
— Jestem przekonany, że tu przyjdzie.
— Naprawdę? Słyszysz, Rezedillo?
Nie odpowiedziała. Żenowały ją roztrząsania ojca na tematy małżeńskie.
— Cóż, nie słyszysz? — zapytał stary gniewnie.
— Słyszę — odpowiedziała.
— Doskonale. Poznam go po strzelbie. Kolbę ma złotą — kraje ją, gdy ma coś do zapłacenia. To musi być dopiero strzelba! Z pewnością nie podobna do tego starego grata, który postawiliście przed chwilą. Powiedzcie mi, gdzie właściwie mieszkacie?
— Wszędzie i nigdzie.
— Nie macie więc stałego miejsca zamieszkania? Ale macie chyba jakiś dom, jakąś chałupę, w której mieszkacie zimą?
— Buduję ją tam, gdzie mnie zaskoczy śnieżyca. Zimą się poluje, wiosną garbuje skóry i niesie do miasta na sprzedaż.
— Wiem o tem dobrze, ale dziękuję za takie życie. Powinniście się ożenić, założyć ognisko domowe. Znajdziecie z pewnością jakąś Indjankę lub inną skromną, pracowitą dziewczynę, która zechce wyjść za was, skoro się dowie, że nie uznajecie Napoleona, mimo, że jesteście Francuzem. Bogatej żony nie znajdziecie, oczywiście. Nie macie przecież nawet porządnej kurtki. Gdzież zamierzacie dziś wobec tej ulewy nocować?
— Tutaj.
Stary skrzywił się i spojrzał na gościa podejrzliwie.
— U mnie? Hm, hm. Czy macie pieniądze? Pijecie zwykle tylko jedną szklankę julepu, co nie świadczy o godnem wyposażeniu.
— Ojcze! — odważyła się powiedzieć błagalnym tonem Rezedilla.
— Czego chcesz? — zapytał stary. — Tak, masz litościwe serce, ale ja muszę się upewnić. Ten sennor będzie tutaj mógł przenocować tylko wtedy, jeżeli zapłaci zgóry.
— Ileż mam zapłacić? — zapytał Gerard z uśmiechem.
Quartillo.
— Tylko tyle? — zapytał strzelec ze zdumieniem.
— Przecież będziecie spać na słomie.
— Dlaczego? Mogę zapłacić za łóżko.
— Niepodobna! Spójrzcie na wasze ubranie.
Rezedilla zaczerwieniła się po same uszy; nie miała jednak odwagi odezwać się choćby słowem.
— Dobrze — rzekł Gerard. — Oto quartillo za nocleg i tlaco[2] za julep. Jesteście zadowoleni, sennor Pirnero?
— Owszem.
— No, a teraz chciałbym się położyć, — rzekł Gerard.
— W biały dzień? Oszaleliście?
— Jestem zmęczony. Zrozumiecie chyba, że się to może zdarzyć strzelcowi.
— Oczywiście, o ile jest dobrym strzelcem! Cóżeście dziś upolowali?
— Jeszcze nic.
— Macie! Nie chcę was jednak zatrzymywać; śpijcie, jak długo wam się podoba. Rezedillo, zaprowadź sennora do vaquerów.
Do vaquerów! A więc ma spać w przybudówce? Strzelec pogodził się i z tem, choćby mu milej było po miesiącach tułaczki odpocząć choć raz w dobrem łóżku.
Rezedilla podeszła do drzwi i czekała na Gerarda. — Dobranoc, sennor Pirnero! — rzekł Gerard, biorąc do ręki strzelbę.
— Dobranoc, sennor! — odparł stary, poczem usiadł przy oknie, aby snuć dalej nudne wnioski na temat pogody.
Rezedilla rzekła za drzwiami do Gerarda:
— Niech pan wybaczy memu ojcu. To w gruncie rzeczy bardzo dobry człowiek.
— Nie mam mu nic do wybaczenia, sennorita. Może robić ze swemi gośćmi, co mu się podoba. I na słomie spać będę dobrze, przebyłem bowiem konno w przeciągu trzech dni trzysta leguas.
Rezedilla załamała ręce.
— Trzysta leguas! Czy to możliwe?
— Potrzebowałem na to ośmiu koni; nie odpoczywałem ani przez chwilę.
— To cud, że się pan trzyma na nogach. Chodźmy!
— Proszę zostać tutaj, sennorita. Deszcz leje, zmoknie pani. Sam znajdę vaquerów.
— Więc przypuszcza pan, że sennorowi naprawdę pozwolę spać na słomie w tem przemoczonem ubraniu? Nie, nigdy! Niech pan idzie za mną.
Poszła po schodach na górę. Otworzyła drzwi i wprowadiła Gerarda do pokoju, urządzonego niemal wytwornie.
— Ależ to nie może być przecież sypialnia dla przyjezdnych! — rzekł zdumiony.
— Właściwie ma pan rację — uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Zwykle mieszkają tu krewni, gdy przyjeżdżają do nas w odwiedziny. Mieszkała tu również podczas ostatniej wizyty miła moja kuzynka Emma Arbellez z hacjendy del Erina. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje, zginęła bez śladu. Niech sennor tymczasem usiądzie. Zje pan co?
— Nie, dziękuję; jestem przeraźliwie wyczerpany.
Rezedilla wyszła na chwilę. Gerard usiadł w swem zniszczonem, wilgotnem ubraniu na jednym z foteli. Minęło kilka minut. Zmęczenie zamknęło mu powieki. Rezedilla zastała trappera pogrążonego we śnie. Umieściła na stole świecznik, nalała do miednicy wody i zaczęła przyglądać się Gerardowi z uczuciem litości.
— Biedak! — wyszeptała. — Jaki musiał być zmęczony, jeżeli usnął tak prędko. Ale oto jego strzelba; muszę się przekonać, czy moje przypuszczenia były słuszne.
Chciała strzelbę podnieść, lecz zbrakło jej sił broń była bowiem niezwykle ciężka. Zaczęła dokładnie przyglądać się kolbie. Po chwili wzrok jej padł na miejsce, które sierżant wykroił scyzorykiem.
— Złoto, prawdziwe złoto! — wyszeptała. — A więc to on! Przeczucia mnie nie omyliły. Jakże się cieszę! Ponieważ jednak nie chce o tem mówić, będę milczeć i udawać, iż o niczem nie wiem.
Odstawiła strzelbę, poczem dotknęła lekko śpiąceqo, aby go obudzić.
— Rezedillo! — wyszeptał we śnie.
Oblała się rumieńcem. Po chwili dotknęła go nieco mocniej. Obudził się ze słowami:
— Wybaczcie, sennorita, że zasnąłem.
— Niech mnie pan nie prosi o przebaczenie. Życzę dobrej nocy i spoczynku. Dobranoc, sennor Gerard!
— Dobranoc, sennorita!
Troskliwość Rezedilli była dla niego balsamem. Choć zmęczony ogromnie, leżał jeszcze przez chwilę z zamkniętemi oczami bez snu. Wreszcie usnął.
Rezedilla usiadła na dole wraz z ojcem, obserwującym, jak zwykle, stan pogody. Myślała o tym, który spał na górze, o jego strzelbie i o odkryciu, które zrobiła. Z zadumy wyrwały ją słowa ojca:
— Przeklęta pogoda!
Nie odpowiadała, ciągnął więc dalej:
— Słyszałaś, co powiedziałem?
— Tak — odparła.
— Czy nie mam racji?
— Owszem, drogi ojcze.
— No więc! Na dworze podle tu w pokoju nie lepiej.
— Jakto?
— Pytasz — jakto? — rzekł z niechęcią. — Świat się kończy! Cóż widać przez okno, hę? A w pokoju? Ciebie, ciebie i tylko ciebie, oczywiście oprócz krzeseł, ławek, szklanek i flaszek.
— Dobrze, a co chciałbyś zobaczyć?
Pytanie rzucone zostało bardzo nieostrożnie; stary czatował tylko na to, jakby przejść na ulubiony temat. Palnął więc prosto z mostu:
— Co chciałbym zobaczyć? Do stu djabłów, naturalnie, że zięcia! Zięcia mi brak, zięcia! Nie rozumiesz tego?
— Czy naprawdę jest dla ciebie tak nieodzowny? — zapytała z uśmiechem.
— A dla ciebie?
— Dla mnie? — rzekła, śmiejąc się na całe gardło. — Przecież musiałabym mieć przedtem córkę.
— Głupia jesteś! Kpisz sobie ze mnie, co? Nie doprowadzaj mnie do pasji! Siedzę tu, patrzę na podłą pogodę, albo na stare ławki i stoły, i co mam z tego? Nic. literalnie nic. Gdybym natomiast miał zięcia, mógłbym rozmawiać z nim, moglibyśmy opowiadać sobie anegdotki, albo też, gdybym był w złym humorze, mógłbym swobodnie wylewać na niego żółć.
— O ileby się na to zgodził!
— Dlaczegóżby nie? Pocóż się ma zięcia, jeżeli nie poto, aby łatał dziury w dachu, i był piorunochronem na wypadek złego humoru? Jeżeli w przyszłości nie postarasz się sama o męża, ja się tem zajmę. Będziesz musiała wyjść zamąż i kwita! Wiesz, kto nim będzie? No zgadnij!
— Któż to może zgadnąć? Powiedz sam!
— Któżby to był inny, jeżeli nie Czarny Gerard?
— Czarny Gerard? — zapytała wolno, z dziwnym akcentem.
— Tak, on. To dzielny chłop! Takiego zięcia chciałbym mieć!
— A jeżeli ci się nie spodoba?
— On będzie mi się zapewne podobał! Pomyśl tylko o jego złotej strzelbie.
— To drobiazg. Cóżbyś powiedział, gdyby wyglądał jak, jak...
— No, jak?
— Jak ten strzelec, którego przed chwilą zaprowadziłam na spoczynek.
— Dziewczyno, porzuć głupie żarty! Czarny Gerard wygląda inaczej. A o tamtym nie wspominaj mi nawet! Czy upolował co kiedykolwiek? Czy potrafi co wypić? Teraz leży na słomie i śpi cały dzień. O nie! Czarny Gerard wygląda z pewnością inaczej. Wyobrażam sobie... Ale, ale ktoś nadchodzi.
Przed drzwiami zatrzymał się jakiś jeździec. Stary przyjrzał mu się, zanim ten jeszcze zsiadł z konia; podniósłszy brwi, rzekł do córki:
— Czy wiesz, co to jest psychologia?
— Tak; nauka o duszy.
— Doskonale! Otóż jestem psychologiem, znawcą łudzi. Popatrz na tego konia. Co o nim możesz powiedzieć?
— Niezwykle chudy.
— A jeździec?
— Jeszcze chudszy i bardzo niski.
— A jego ubiór?
— Cały w łachmanach.
— A broń?
— Stara i nieczyszczona.
— To wystarczy psychologowi. Ten człowiek ma chudego konia — dowód, że jest skąpy; postrzępiony ubiór i zły stan broni wskazują, że to nicpoń. Wypije prawdo podobnie jedną szklankę julepu, tak samo jak tamten śpioch. Na takich gościach mi nie zależy.
— Prowadzi konia do stajni; zapewne więc zechce tutaj pozostać.
— Będzie to zależało od tego, czy zapłaci. Nie w ciemię bito nas, mieszkańców Pirny. To się zaraz okaże.
Po kilku minutach nieznajomy wszedł. Wyglądał tak niepokaźnie, że w człowieku, nie znającym stosunków sawany, mógłby wzbudzić podejrzenia. Łamaną hiszpańszczyzną wykrztusił kilka słów powitania, usiadł i, odłożywszy strzelbę i nóż, zapytał:
— To fort Guadelupa, nieprawdaż?
— Tak — odparł zwięźle gospodarz.
— Pan jest zapewne sennorem Pirnero?
— Tak.
— Czy mogę dostać szklankę julepu?
— Owszem.
— Więc proszę.
— Dobrze, ale tylko jedną szklankę.
— Dlaczego tylko jedną?
— To już moja sprawa.
Po tych słowach gospodarz spojrzał bardzo wymownie na przyodziewek gościa i leniwie podniósł się, aby przynieść szklankę julepu. Nieznajomy pochwycił to spojrzenie; tłumiąc śmiech, wzruszył ramionami i w milczeniu wychylił swój julep.
Pirnero usiadł znowu przy oknie. Gość i Rezedilla milczeli. Starego wyprowadziło to z równowagi. Po chwili rzekł:
— Podła pogoda!
Ponieważ nikt nie odpowiedział, zwrócił się do gościa ze słowami:
— No?
— Cóż takiego? — zapytał nieznajomy.
— Podła pogoda!
— Ależ przeciwnie, ładna! — rzekł z uśmiechem niepozorny przybysz.
Gospodarz obruszył się. Miał wrażenie, że gość kpi z niego.
— Jak pan to rozumie?
— Tak, jak powiedziałem, — brzmiała odpowiedź. — Ładna pogoda.
— Chce mnie pan doprowadzić do pasji?
— Ani mi się śni.
— Nie wiem nawet, czy pan potrafiłby mnie rozgniewać.
— Dlaczego to?
— Z najrozmaitszych przyczyn. Przedewszystkiem dosiadacie okropnego chabeta.
— Doskonale. I cóż dalej?
— Przyodziewek pod psem.
— Coraz lepiej. Dalej?
— Broń wasza nie warta funta kłaków.
— Skąd ta pewność?
— Widać odrazu, nie trzeba być na to psychologiem, ani wybitnym dyplomatą.
Przybysz dobrotliwie kiwnął głową i rzekł:
— Poznaję dokładnie, że jestem u sennora Pirnero.
— Jakto? — odparł gospodarz zdziwiony.
— Poznaję, że prawdę mi o panu opowiadano.
— Jaka prawda? Do djabła, cóż o mnie opowiadano?
— Że jesteście poczciwym człowiekiem.
— No, co to, to prawda! Dalej!
— Opowiadano, że ciągle siedzicie przy oknie.
— I to prawda. Dalej!
— Że obserwujecie stan pogody.
— Słusznie. Dalej!
— Że zaczynacie każdą rozmowę, od pogody.
— Naprawdę? Tego nie zauważyłem. Dalej!
— Że mówicie chętnie o żeniaczce i zięciu.
Gospodarz spojrzał badawczo na nieznajomego. Nie wiedział, czy się ma gniewać, czy weselić.
— Kto wam to opowiedział?
— Koledzy. Ale dajcież mi jeszcze szklaneczkę julepu, sennor.
Opróżnił szklankę i postawił przed gospodarzem. Pirnero zlustrował małego jeszcze raz i rzekł:
— Nie dam więcej. Zapłaćcie za pierwszą szklankę.
— Ach, więc uważacie mnie za włóczęgę, który nie ma czem zapłacić, — roześmiał się gość. — Zgoda, przekonacie się zaraz!
Po tych słowach wyciągnął z kieszeni skórzany woreczek i otworzył.
— Oto zapłata!
Wyjął nugget — wielkości orzecha laskowego i pokazał gospodarzowi.
Pirnero wziął złoto, nie kryjąc zadowolenia; obejrzał ze wszystkich stron, odważył ręką i rzekł wkońcu:
— Ależ to złoto, szczere złoto! Do licha, cy macie tego dużo?
— Sporą ilość pełnych worków.
— Skądże?
— Odkryłem żyłę złota.
— Gdzie?
— O, to już moja sprawa, sennor Pirnero, — rzekł gość, uśmiechając się.
— Ten nugget, któryście mi wręczyli, jest między przyjaciółmi wart najwyżej dwadzieścia dolarów.
— Trzydzieści.
— Czy mam zważyć i zmienić?
— Oczywiście.
Gospodarz wstał i po chwili przyniósł wagę. Po targach zgodzili się wreszcie na sumę dwudziestu pięciu dolarów, którą Pirnero natychmiast wypłacił.
— A więc jeszcze jeden julep? — zapytał usłużnie. — Już niosę!
Pod wpływem nuggetu autorytet gościa urósł w oczach Pirnera niezwykle szybko; obsługiwał nieznajomego uprzejmie i gorliwie. Po chwili usiadł znowu przy oknie. Ubolewał bardzo nad poprzedniem zachowaniem się i zaczął przemyśliwać nad tem, w jaki sposób swój błąd załagodzić. W pierwszej chwili nic mu nie wpadło do głowy. Rozpoczął więc stereotypowem powiedzeniem:
— Podła pogoda!
— Hm — mruknął gość.
— Ma jednak i dobrą stronę.
— Słusznie. Zwłaszcza dla mnie, bo przybywam aż z Llano estacado.
Gospodarz zerwał się na równe nogi, popatrzył na nieznajomego z podziwem i rzekł:
— Naprawdę?
— Tak. Kiedy się człowiek całemi dniami skwarzy w tej piekielnej spiekocie, deszcz przynosi prawdziwe orzeźwienie.
— Tak, bezwątpienia, — potwierdził gorliwie gospodarz. — Niech mi pan powie, sennor, czy przybywasz sam?
— Sam.
— Czy być może? Na to odważyłby się chyba niezwykły śmiałek.
— Nie zbrakło mi odwagi. Przecież widzicie, że jestem sam jeden.
— Oczywiście. Myślałem jednak...
— O czem pan myślał, sennor Pirnero?
Zapytany popatrzył badawczo na gościa i rzekł po dłuższym namyśle:
— Czy wie sennor, co to jest polityka i dyplomacja?
— Owszem.
— W takim razie wie pan również, że człowiek, posiadający zdolności polityczne i dyplomatyczne, niezawsze wszystko wypowiedzieć może.
— Racja! Ach, sennor, czyżby pan zdolności te posiadał.
— Przypuszczam! Wiadomo sennorowi, skąd pochodzę?
— Nie.
— A więc dowie się sennor, że pochodzę z Pirny.
— Z Pirny? — spytał gość, zaskoczony. — Z Pirny pod Dreznem?
— Zna pan moje strony ojczyste?
— Do stu piorunów, oczywiście! Pochodzę również z Niemiec.
— Z Niemiec? — zawołał Pirnero ucieszony. — Z jakiej prowincji?
— Z Bawarji.
— Święty Pafnucy! Naprawdę?
— Ależ tak. Pracowałem w Dreznie, w browarze. Później wziął mnie na służbę pewien Amerykanin, który chciał produkować w St. Louis niemieckie piwo. Interes skończył się generalną klapą. Ruszyłem więc do Stanów Zachodnich i tu zostałem, sam nie wiem jak, poszukiwaczem złota i strzelcem.
— Ho, ho, to mi się podoba. Prawdziwa to przyjemność pomówić z rodakiem o rodzinnem mieście. Niech sobie deszcz leje jak z cebra, nic sobie z tego nie robię! Rezedillo, przynieś wina — dziś wielkie święto dla — mnie! Jesteś pan moim gościem; nie chcę waszych pieniędzy. Czy żyją pańscy rodzice lub jacy krewni?
— Tylko brat.
— Jak się pan nazywa?
— Andrzej Straubenberqer.
— Czy brat pański przebywa również w Ameryce?
— Nie; już oddawna nie mam o nim wiadomości. Zapewne nie wie wcale, gdzie przebywam, nie zawiadamiałem go bowiem listownie, gdyż jestem wrogiem kałamarza. Chciałem zbogacić się jako poszukiwacz złota i sprawić mu później niespodziankę. Mieszka niedaleko Moguncji.
— Czy również pracował w browarze?
— Nie. Jest pomocnikiem leśniczego, niejakiego kapitana von Rodensteina, na zamku Reinswalden.
— Dobrze, niech sobie pomaga leśniczemu! Pomówmy o naszych sprawach. Przedewszystkiem musi mi pan szczerze odpowiedzieć na jedno pytanie. Mimo podłego przyodziewku wygląda sennor niebylejako. Ile pan ma lat?
— Trzydzieści sześć.
— Hm. Czy ma pan żonę?
— Aha! — uśmiechnął się strzelec. — Wylazło szydło z worka! Nie, dotychczas, chwała Bogu, nie postarałem się o żonę.
— Do licha! A mieszkanie ma pan?
— Nie.
— Rozumie się pan na pędzeniu wódki piwa?
— Przecież pracowałem po browarach.
— Warzyć piwo umie pan?
— Naturalnie.
— Do stu piorunów! Jeżeli rozumie się pan na tem wszystkiem, poco biegać tak samotnie po świecie? Ma sennor dosyć pieniędzy, aby gdzieś osiąść; z pewnością niejeden teść przyjąłby pana z otwartemi ramionami.
— Dziękuję. Mam inne obowiązki.
— Cóż to za obowiązki?
Straubenberger uśmiechnął się i zapytał tajemniczo:
— Czy wie sennor, co to jest dyplomata, polityk? Jeśli tak, to wie pan również, że człowiek o talencie dyplomatycznym i politycznym niezawsze wszystko wyłoży. Mogę to tylko powiedzieć sennorowi, że przybyłem tutaj, aby kogoś odszukać.
— Odszukać? Kogóż to?
— Hm. Czy zna pan Czarnego Gerarda?
— Osobiście nie, ale słyszałem, ze wkrótce przybędzie do Guadelupy.
— To doskonale! Byłem pewien, że go zastanę u sennora.
— Zna go pan osobiście?
— Nie.
— W takim razie powiem panu, że w tych dniach znowu dokazał przedniej sztuczki. Był konno w Chihuahua.
— Ależ tam są teraz podobno Francuzi!.
— To prawda. Wzięli go nawet do niewoli.
Straubenberger zawołał z przerażeniem:
— A więc go nie spotkam tutaj! W takim razie zaraz powracam.
— Dokąd? — odparł niemniej przerażony gospodarz.
— Dalej na północ. Muszę zameldować, że Francuzi wzięli do niewoli Czarnego Gerarda:
— Komu chce pan to zameldować?
— To moja sprawa.
— Do licha; jest pan naprawdę dobrym dyplomatą! Ale wracać już niema poco. Czarny Gerard jest wolny. Uciekł Francuzom.
— Naprawdę? — zapytał strzelec z uczuciem ulgi. — Pewien pen tego?
— Powiedział mi to strzelec, który śpi teraz na sianie.
— Cóż to za strzelec?
— Nie wiem; w każdym razie figura to niepokaźna. Nie ma pieniędzy, ubrany nędznie, a za strzelbę jego nie dałbym nawet dwudziestu pięciu centów.
— Taka strzelba bywa czasami lepsza od najdroższej. A co się tyczy ubioru i wyglądu zewnętrznego, to mógł się sennor przekonać na mnie, jak niebezpiecznie jest oceniać westmana po oznakach zewnętrznych. Słońce dawno spaliło ubranie i buty, łachmany zwisają mi z ciała, koń, jakeście to sami powiedzieli, wygląda jak chabet, a strzelba podobna jest do starego obucha, jaki używa stróż nocny. Pomimo to mam przy sobie sześć worków nuggetów, nie mówiąc o pieniądzach, które leżą w Nowym Yorku. Sprzedałem złoto, wydobyte w kopalniach; sumę, uzyskaną za nie, przekazałem do Nowego Yorku, gdzie każdej chwili czeka na moją dyspozycję. — Czy mogę pomówić ze strzelcem, o którym pan wspomniał?
— Śpi teraz. Odłóż to pan do rana.
— Dobrze. Zostaję więc tutaj.
— To cudownie, sennor! Jesteś pan moim gościem. Nie chcę pieniędzy; rozmowa o Saksonji będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością. A więc był pan w Dreznie?
— Tak.
— I w Pirnie?
— Kilka razy.
— W takim razie wie pan, że Elba płynie od nas ku Dreznu, co?
— Oczywiście.
— Przodkowie moi byli w Pirnie wybitnymi ludźmi. Ojca miałem kominiarza.
— Aha!
— Dziwi się pan i słusznie. Kominiarz to symbol dążenia ku wyżynom. Kominiarz oczyszcza miasto z groźnych elementów i ochrania ludzkość przed wpływem sadzy. A zgadnij pan, czem był mój dziadek?
— Czy nie zechciałby mi pan sam to powiedzieć?
— Ależ z ochotą. Chodzi tu o chrzan. Zdumiewam pana, co? Chrzan to znowu symbol pikanterji. Dodaje się go do kiełbasy, kotletów wieprzowych; gdy się go pociera, łzy stają w oczach. Jest w tem coś tragicznego, coś, co przypomina Schillera, Goethego i Heinego, i dlatego dziadek mój był równocześnie krzewicielem pikanterji i tragizmu. Mogę być dumny z mych przodków. Starałem się też wszystkie zalety rodu przelać na córkę. Jeżeli jest pan amatorem chrzanu, ugoszczę pana wieczorem.
— Świetnie!
— Pozna pan przy tej okazji kuchnię moją i córkę. Gdybym miał zięcia, byłby z jednej i drugiej bardzo zadowolony.
Tak gawędzili aż do kolacji. Straubenberger miał więc dosyć czasu, aby bliżej poznać gospodarza. Rezedilla trzymała się na uboczu Myśli jej krążyły ciągle dokoła śpiącego Gerarda, który był bliższy jej sercu, aniżeli kominiarze i handlarze chrzanem całego świata. Poszła więc po kolacji spać, zostawiając mężczyzn, pochłoniętych rozmową. — —
Gerard wszedł na drugi dzień do gospody wczesnym rankiem. Usłyszawszy kroki, Rezedilla pośpieszyła aby go powitać.
— Dobrzeście spali, sennor? — zapytała.
— Lepiej, niż dobrze, sennorita, — rzekł, opierając strzelbę o stół.
— Nie jadł pan nic. Czy przynieść czekoladę?
— Bardzo proszę.
Wyszła. Gerard usiadł przy stole. Po krótkiej chwili wszedł Pirnero i mruknął:
— Dzieńdobry.
— Dzieńdobry — odparł Gerard.
— Wyspany?
— Tak.
— Wyobrażam sobie. Nigdy w życiu nie spotkałem takiego śpiocha. Powiedzcie mi, czy w sawanie też śpicie tak długo?
— Może.
— W takim razie nic dziwnego, że nie przynosicie ze sobą nawet odoru zwierzyny. Dobry dyplomata pozna z pierwszego rzutu oka, że nie bawoły strzelacie, a bąki.
Jak wielu ludziom, sennorowi Pirnerowi humor z rana nie dopisywał, co też skrupiło się dziś na Gerardzie. Ale Gerard niewiele o to dbał. Gospodarz usiadł przy stole i zaczął, zwyczajem swoim, wyglądać przez okno. Deszcz padał jeszcze ciągle, choć już nie tak ulewny, jak w nocy. Po chwili Pirnero rzekł ponurym tonem:
— Podła pogoda!
Gerard nie odpowiedział.
— Prawie taka sama, jak wczoraj.
Gdy i teraz Gerard nie odpowiedział, odwrócił sił gospodarz i zawołał:
— No?
— O cóż chodzi?
— Okropna pogoda, prawie taka sama. jak wczoraj.
— To prawda.
— Nie przypuszczam, by przybył w taką pogodę.
— Kto?
— Kto? Co za pytanie! Oczywiście, Czarny Gerard. O kimże innym miałbym mówić?
— O, ten sobie niewiele robi z pogody. Jeżeli będzie miał ochotę, zjawi się na pewno.
— Tak sądzicie? Trzeba wam wiedzieć, że go tutaj oczekujemy. Gdyście wczoraj poszli spać, zjawił się jakiś strzelec, który go szuka.
— Skąd przybył ten strzelec?
— Z Llano estacado. Jesteście zdziwieni, prawda? Tak. Nie potrafilibyście przejechać konno takiego świata, mimo, żeście trzy razy silniejsi i wyżsi od niego. Co to za człowiek! Kieszenie ma wypchane nuggetami.
— Naprawdę? Skądże pochodzi? Czy to Yankes?
— Nie; to Niemiec.
— Jak się nazywa?
— Andrzej Straubenberger.
— Nie znam tego nazwiska.
— Przypuszczam. Ale, ale, — właśnie nadchodzi!
Straubenberger wszedł. Przywitawszy się, spojrzał na Gerarda, usiadł przy stole obok niego i zapytał:
— Czy wyście ten sennor, który spał od wczorajszego popołudnia?
— Tak — odparł zapytany.
— To rozumiem, to się nazywa sen! Byliście zapewne bardzo zmęczeni?
— O tak.
— Czy długo macie zamiar tu pozostać?
— Może parę godzin.
— Dokąd chcecie udać się potem?
— W góry.
— Do djabła! Uważajcie — podobno pełno tam czerwonych.
— To mnie nic nie obchodzi.
— Nie bądźcie lekkomyślni, sennor. Gdy na was napadną, będziecie inaczej śpiewać. Ale jeżeli mimo to ryzykujecie, miałbym do was prośbę. Czy znacie Czarnego Gerarda?
— Mówią o nim wiele.
— Postarajcie się dowiedzieć, gdzie przebywa, jeżeli go przypadkiem spotkacie, powiedzcie mu, że jest tu ktoś, kto na niego czeka.
— A gdy zapyta kto taki?
— Powiedzcie, że to mały André.
— Do licha! Wyście tym małym André?
— Tak. Właściwie nazywam się Andrzej Straubenberger. Francuscy strzelcy zrobili z Andrzeja — André, a ponieważ nie jestem olbrzymem, nazywają mnie małym André. To mój przydomek z sawany.
— Znam go; wiem, że jesteście dzielnym strzelcem. Zresztą od biedy możemy mówić po niemiecku.
— Czy rozumiecie po niemiecku?
— Trochę, chociaż jestem Francuzem.
— Wasze nazwisko?
— Mason.
Gospodarz przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. Po chwili rzekł:
— Jakto? Rozumiecie po niemiecku?
— Tak.
— W takim razie nie jesteście tak niepokaźną figurą, jak przypuszczałem.
Mały André uśmiechnął się i rzekł:
— Może dojdzie pan jeszcze do przekonania, że byłby z niego świetny materjał na zięcia?
Gospodarz się oburzył.
— On moim zięciem? Człowiek, który zamawia jeden julep miałby być mężem mojej córki? Człowiek, który nie ma nawet całej bluzy, śmiałby wedrzeć się do naszej rodziny? Niedoczekanie! Przypatrzcie mu się — wygląd ma godny politowania. Potrącę go tylko, a zwali się z nóg. Nie; nic z tego nie będzie!
Zaczął biegać po pokoju, stanął przed Gerardem zapytał z niedowierzaniem:
— Sennor, podnosicie oko na moją córkę?
— Ależ nie jedno tylko — odparł Gerard ze spokojem.
— Więc zabierajcie swój grat, który nazywacie strzelbą, i jazda stąd! Jeżeli jeszcze raz pokażecie mi się na oczy, oskalpuję was, jak Indjanin! Zrozumiano?
— Dobrze — odparł Gerard. — Będę posłuszny, sennor Pirnero. Ale przecież tak, jak tu stoję, nie wyrzucicie mnie chyba.
Gerard wskazał ręką na swoją odzież.
— Jak to rozumiecie? — zapytał stary, zdziwiony.
— Mówię o ubraniu. Przy podłej pogodzie jeszcze z tem pół biedy. Ale gdy słońce zaświeci, nie ujdzie uwagi, jak bardzo zniszczona jest moja bluza. Czy w sklepie nie znajdzie się dla mnie przyodziewek?
Stary zmarszczył brwi i zapytał:
— Sennor, chcecie żebrać? Pieniędzy przecież nie macie.
— Kto to powiedział? Uzbierałem sobie trochę grosza; przypuszczam, że wystarczy na ubranie.
— Może na wełniane spodnie i wełnianą. bluzę wystarczy. Mam jednak tylko jedno ubranie na waszą miarę, i to bardzo drogie.
— Z czegóż się składa?
— Z prawdziwie indjańsklch mokassynów, spodni ze skóry jeleniej, z takiej samej białej, garbowanej koszuli i z kurtki skórzanej. Do tego kapelusz z przystrzyżonego futerka bobrowego i pasek.
— Hm, ślinka idzie mi do ust.
— Niech idzie choćby przez dziesięć lat, ale ubrania nie dostaniecie, bo nie będziecie mieli czem zapłacić.
— Hm. Ale obejrzeć je chyba mogę?
— Obejrzeć? No, na tem nic nie stracę. Może polecicie je komuś. Pokażę.
— Chodźmy do składu.
— Do składu? O nie! — odparł prędko stary. — Kto pije tylko jeden julep i smali cholewki do mojej córki, ten nie ma wstępu do składu. Sam przyniosę ubranie. Siedźcie tutaj, dopóki was nie wyrzucę!
Odszedł.
Po jakimś czasie wrócił i rozłożył ubranie na stole. Obydwaj strzelcy oglądali je z upodobaniem.
— Do djabła! — rzekł wreszcie mały. — Trudno o lepszą robotę. Gdybym miał wasz wzrost, sennor, kupiłbym to ubranie natychmiast, — zwrócił si do Gerarda.
Pirnero zawołał:
— Ten-by kupił!
— Ale niech je ubierze przynajmniej; chcę zobaczyć, jak będzie na nim leżało, — poprosił mały.
— Nic nie mam przeciw temu — odparł gospodarz. — Sam jestem ciekaw, jak będzie wyglądać. Taka sposobność nie prędko się trafi. — Zwracając się do Gerarda. rzekł: — Przejdźcie tam za szafę i włóżcie na siebie ubranie; ale nie na dłużej, niż dwie minuty.
Gerard uśmiechnął się i ukrył za szafą. Zmieniwszy odzież, wyszedł na środek pokoju; obydwaj mężczyźni zdumieli się, mieli bowiem wrażenie, że stoi przed nimi inny człowiek.
— Do djabła! — rzekł mały. — Czy to jakieś czary?
— Toż dopiero widać, że suknia zdobi człowieka, — zawołał Pirnero. — Wygląda teraz, jak prawdziwy myśliwiec. Ubranie leży jak ulane.
Zaczął obracać Gerardem na wszystkie strony; wkońcu rzekł:
— No, dosyć tego! Przebierzcie się i zgińcie mi z oczu. Wiem już, jakiby z was można zrobić użytek.
— Jakiż to? — zapytał Gerard.
— Bylibyście dobrym manekinem.
— Dziękuję! Więc uważacie, sennor, że ubranie dobrze leży?
— Świetnie. Ale to się wam na nic nie zda!
— Mogę się chyba dowiedzieć o cenę?
— Owszem. To najlepsze i najdroższe ubranie. Kosztuje osiemdziesiąt dolarów.
— Tylko tyle?
— Czy pomieszało wam rozum? Myślałem, że osiemdziesiąt dolarów wystarczy. Rozbierajcie się!
— Ani mi się śni, sennor Pirnero. Podoba mi się, to ubranie. Zatrzymuję je.
— Nie zawracajcie głowy! — zawołał groźnie stary. — Zdejmować! Bez pieniędzy stary Pirnero ubrań nie sprzedaje.
— Któż to powiedział, że nie mogę zapłacić?
— Skąd weźmiecie tyle pieniędzy?
— Zaczekajcie chwilę. Osiemdziesiąt dolarów? Czy macie wagę pod ręką?
— Pocóż mi waga? Czy macie nuggety?
— Cierpliwości.
— Dobrze, idę po wagę! Sennor André, pan mi odpowiada za tego jegomościa w razie, gdyby uciekł!
— Może pan być zupełnie spokojny, sennor, — odparł mały z powagą. — Gdyby chciał wymknąć się z pokoju, zanim pan wróci, wpakuję mu kulę w łeb.
Pokrzepiony temi słowami, stary ruszył po wagę. Rezedilla, która słyszała z kuchni całą rozmowę, zjawiła się, aby być świadkiem zwycięstwa Gerarda.
Jakże inaczej wyglądał teraz, aniżeli wczoraj!
Pirnero wrócił.
— Gdzież są nuggety? — zapytał szyderczo.
— To nie nuggety.
— A cóż?
— Zobaczycie zaraz.
Gerard wyjął nóż, sięgnął po strzelbę, położył ją na stole i kilkakrotnie ciął nożem w kolbę. Opadł z niej spory kawał złota.
— Do djabła — zawołał stary.
— Do tysiąca djabłów! — krzyknął mały. — Kimże jesteście, sennor?
— Nabywcą tego ubrania — odparł ze spokojem zapytany i uderzył jeszcze kilka razy w kolbę.
Pirnero zdrętwiał.
— No i cóż, sennor? — zapytał Gerard. — Czy uważacie jeszcze moją strzelbę za stary, podły grat?
André ujął trappera za ramię i zawołał:
— Panie, wyście Czarny Gerard! Niech mnie djabli porwą, jeżeli to nie prawda.
— Zgadliście — rzekł potężny strzelec.
— Ale dlaczego ukrywaliście to przedtem?
— Bawiła mnie ta maskarada.
Pirnero chwycił się za głowę i biadał:
— Jestem osioł, patentowany osioł!
— Miałem wrażenie, że jesteście wielkim dyplomatą, — rzekł Gerard z uśmiechem.
— Ciołek jestem, a nie polityk, — odparł stary. — Ale naprawię mój błąd.
Po tych słowach wziął córkę za rękę i chciał ją przyciągnąć do siebie, ale Rezedilla opierała się.
— Oto jest, sennor! — zawołał Pirnero. — Bądźcie mym zięciem!
Rezedilla zaczerwieniła się po uszy. Gerard zauważył to i rzekł:
— Sennor Pirnero, nie popełniajcie drugiego błędu. Sennorita ma prawo wybrać sobie tego, kto jej się podoba.
— Dlaczegóż nie powiedzieliście odrazu, kim jesteście? — zapytał stary zakłopotany.
— Nie chciałem, by wiedziano, że Czarny Gerard oczekuje tutaj kogoś.
— Czy ten ktoś, to ja? — zapytał mały.
— Prawdopodobnie.
— W takim razie, oświadczam, że...
— Ani słowa więcej! — rzekł Gerard, wskazując wzrokiem na Pirnera. — Pomówimy o tem później. Czy mam się wynosić, sennor Pirnero?
— Na miłość Boską, nie!
— I będę mógł powrócić? Mieliście mnie przecież oskalpować, gdybym się na to poważył.
— Ach, sennor, to był tylko żart. Wszyscy mieszkańcy Pirny chętnie żartują.
— No dobrze. Odważcie złoto i dajcie mi resztę, bo warte jest więcej, niż osiemdziesiąt dolarów.
Stary spełnił życzenie Gerarda, poczem odniósł wagę zpowrotem. Zaczął biegać po całym domu, aby zawiadomić służbę, że obcy przybysz-włóczęga jest prawą ręką prezydenta Juareza.
Tymczasem mały André zwrócił się do Gerarda:
— Dlaczego miałem milczeć, sennor?
Gerard usiadł naprzeciw i odparł:
— Przedewszystkiem, oto moja ręka. Jesteśmy strzelcami i słyszeliśmy nawzajem o sobie. Nie prawmy sobie komplementów, nie tytułujmy się; mówmy peprostu: ty. Topp?
Topp! — odparł tamten, wyciągając rękę.
— Doskonale. Powinieneś pamiętać o tem, że wobec Pirnera najlepiej zachować milczenie. To gaduła. Nie można mu powierzyć tajemnicy.
— To mi bardzo nie na rękę. Wiesz chyba, poco tu przybyłem?
— Oczekuję wieści od generała Hannerta. Czy ty je przynosisz?
— Tak — odparł tamten.
— Masz pieniądze dla Juareza?
— Tak; kilka miljonów.
— Wiem o tem od Juareza. Polecił mi odszukać ciebie i oddać się do waszej dyspozycji.
— Generał powiedział mi również, że cię tutaj spotkam. Czekam na twoje rozkazy.
— Ilu was jest?
— Sześćdziesięciu. Czterdziestu Amerykan i dwudziestu dzielnych westmanów.
— Jak przetransportowaliście pieniądze?
— Na mułach. Są bardzo wyczerpane.
— To niedobrze. Musimy się postarać o wypoczęte.
Ile mułów potrzeba?
— Pięćdziesiąt, drogi Gerardzie.
— Postaram się o nie jeszcze dzisiaj. Sprawę przedarcia się oddziału do prezydenta mnie pozostawcie.
— Generał uważa, że najlepiej będzie umieścić pieniądze w Guadelupie, gdzie Juarez je odbierze.
— Byłem tego samego zdania. Ale zaszły pewne zmiany, które wymagają modyfikacji poprzedniego planu. W najbliższych dniach należy się spodziewać wizyty Francuzów w Guadelupie.
— Do licha! W takim razie niebezpieczne to miejsce dla przechowywania pieniędzy.
— No, tak źle nie jest. Nie jesteśmy znowu tak bardzo nieprzygotowani na tę wizytę; Francuzi niejedną kroplę krwi przeleją. Mam do dyspozycji pięciuset Apaczów; z ich pomocą spodziewam się odeprzeć Francuzów.
Mały André rzekł z zapałem:
— A my? Czy nie możesz nas poprowadzić?
— Niestety, nie powinniście się zatrzymywać. Juarez potrzebuje pieniędzy. Zresztą, wmięszanie się obcych wojsk mogłoby doprowadzić do dyplomatycznych zawikłań, których i tak mamy dosyć. Udacie się wprost do Juareza. Droga prowadzi wprawdzie pośród Komanczów, ale niema obawy; będzie wam bowiem towarzyszyć moich pięciuset Apaczów.
— Naprawdę? To świetnie! Ale gdzie twoi Apacze przyłączą się do nas?
— Omówię to dziś w południe ze swoim przyjacielem Niedźwiedziem Okiem. Mam się z nim spotkać w górach Tamises. Jeżeli chcesz się udać wraz ze mną, przygotuj się do jazdy. Za pół godziny wyruszę. —
Wkrótce potem opuścił Gerard pokój, aby ruszyć w góry. W korytarzu czekała na niego Rezedilla.
— Sennor, więc znowu odjeżdżacie? Przecież przybyliście dopiero wczoraj.
— Muszę — odpowiedział z uśmiechem. — Pani ojciec wskazał mi przecież drzwi.
— Ach, niech pan tego nie bierze na serio, nie miał pojęcia, że pan jest Czarnym Gerardem. Teraz w ogieńby dla pana skoczył!
— Czy gniewa się pani, że zataiłem przed nią swe nazwisko?
— Skądże znowu, sennor! Widocznie miał pan po temu powody; zresztą już wczoraj wiedziałam, kim pan jest.
Gerard spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Skąd?
— Czy nie pamiętasz pan, żeś zasnął w pokoju na krześle?
— Tak. Przypominam sobie.
— Podczas pańskiego snu dokładnie obejrzałam strzelbę.
— Naprawdę? Pocóż to?
— Aby zobaczyć, czy kolba jest złota.
Sapristi! — rzekł zaskoczony. — Na jakiej podstawie pani to uczyniła?
— Przeczułam, kim pan jest. Czy przebaczy mi sennor moją ciekawość?
— Ależ — chętnie, sennorita. Z pewnych powodów chciałem zachować imię swoje w tajemnicy. Ojciec pani jest wielkim gadułą, mimo, iż ma umysł polityka i dyplomaty.
— Czy mogę przynajmniej wiedzieć, dokąd się pan teraz udaje?
Gerard był uszczęśliwiony, że Rezedilla darzy go taką troskliwością.
— Dlaczego pani o to pyta?
Zarumieniła się i zamilkła. Ujął ją za ręce, mówiąc:
— Rezedillo, dziękuję pani. Widzę, że otacza mnie sennorita opieką; budzi to we mnie nadzieję, że przebaczy pani moją przeszłość.
Obrzuciła go ciepłem spojrzeniem i odparła:
— Wyspowiadał się pan przede mną tak szczerze, Gerardzie, iż byłoby grzechem gniewać się na pana. Widzę tylko, kim pan jest; a nie kim był.
Przycisnął do ust jej rękę. Chciał coś odpowiedzieć, lecz owładnęło nim wzruszenie; słowa ze siebie wydobyć nie mógł. Wyszedł z domu. —
Rezedilla długo patrzyła za nim tęsknym wzrokiem; wreszcie na zakręcie jeźdzlec i koń znikli jej z oczu. — —



III
ZACHWIANY TRON

Gdy Ferdynand Cortez podbił Meksyk, król hiszpański oświadczył, iż dane mu zostanie wszystko, czego tylko zażąda. Przebiegły Hiszpanin przypomniał sobie Dydonę, która położyła podwaliny pod Kartaginę. Naśladując sławną królowę, poprosił o tyle kraju, ile nakryć można skórą wołową. Ta nader skromna prośba została oczywiście spełniona. Wtedy Cortez kazał pokrajać duży kawał skóry wołowej w cieniutkie pasy i zakreślił nią obszar o wiele większy, aniżeliby król mógł przypuszczać.
Posiadłość i założone w niej miasto istnieją dotychczas. Na pamiątkę konceptu nazwano ją Cuernavacca, co znaczy skóra wołowa. —
Wielki czworobok starego zamku, architektonicznie nie mający żadnej wartości, zmieniony został z biegiem czasu w koszary. Maleńkie miasteczko zbudowano, jak wszystkie osiedla meksykańskie, bardzo regularnie. Bruki są fatalne, i to tylko na niewielu ulicach. O gazowem oświetleniu niema mowy; nocy nie rozjaśniają nawet lampy naftowe.
W tej małej, niepozornej mieścinie kwaterował Maksymiljan Meksykański, który żył tutaj życiem ściśle prywatnem. Położenie miasteczka jest przepiękne. Odległe o jakieś trzydzieści kilometrów od Meksyku, mieści się w kotlinie, ze wszystkich stron osłoniętej od wiatru. Cesarza Maksymiljana, człowieka o fantazji poety, oczarowały piękność i bogactwo tropikalnej przyrody, dlatego upatrzył sobie Cuernavacca na rezydencję.
Gdy tylko sprawy państwa pozwalały Maksymiljanowi i jego żonie rozstać się na kilka dni ze stolicą, śpieszyli do Cuernavacca, by znaleźć wypoczynek dla ducha i ciała. Czasami Maksymiljan udawał się tam bez małżonki, aby zdala od intryg i wpływów naradzić się z kilkoma zaufanymi nad poprawą stosunków. —
Trudno wyobrazić sobie coś mniej cesarskiego od skromnej willi, którą wynajął Maksymiljan. Była jednak wspaniale położona. Ogród wyglądał jak zaczarowany. Każdemu, kto nań patrzył, wydawał się wyciętym wprost z bajki. Wszystko było naturalne, żadna sztuka nie zdążyła zawładnąć naturą, żaden ogrodnik nie przebył jeszcze dzikiego lasu róż, otaczającego willę. Ponad różami, mieniącemi się wszystkiemi kolorami tęczy, wznosiły się, olbrzymie kaktusy, aloesy, potężne palmy najrozmaitszych gatunków, dzikie drzewa cytrynowe i pomarańczowe, majestatyczne cyprysy. Miałbyś wrażenie, że królowa kwiatów zazdrosna jest o dumne drzewa i, chcąc je przyćmić, oplotła pnie i gałęzie najróżnorodniejszemi krzakami róż białych, ciemno czerwonych, purpurowych, różowych, od których tchnęła woń przecudowna.
Wśród tej pachnącej głuszy wiły się drogi. Ciszę mąciło tylko Alleluja wspaniałych różnokolorowych ptaków. Był to raj w minjaturze, prawdziwy Eden, którym zachwycałby się sam Harfis, poeta perski, piewca miłości i róż. — Po tych drogach spacerował cesarz Maksymiljan w towarzystwie człowieka, ubranego w bogaty, lśniący od złota, strój narodowy. Człowiek ten o oczach i włosach czarnych, wzrostu średniego, miał żółtawą, bardzo ruchliwą twarz i oczy, płonące żarem, właściwym tylko ludziom południa. Był to generał Mejia, Indjanin, wierny przyjaciel cesarza, który dzielił z nim wszystkie cierpienia i śmierć wraz z Maksymiljanem poniósł.
Obydwaj mężczyźni pogrążeni byli w poważnej rozmowie.
— Jest pan wielkim pesymistą, kochany generale, — rzekł cesarz cichym delikatnym głosem. Zerwał z krzewu różę i zaczął pić nozdrzami zapach.
— Oby Jego Cesarska Mość miał rację! — odparł generał. — Oby Bóg dał mi możność powiedzenia tego, co chcę, a nie, co mówić muszę.
Cesarz zatrzymał się, popatrzył badawczo na generała i zapytał ze zdumieniem:
— Dlaczegóż nie mówi pan tego, co chce?
Zapytany milczał przez chwilę, potem odparł wolno:
— Nie pozwala mi na to majestat cesarza.
Maksymiljan utkwił wzrok w ziemię i, mówiąc napół żartem, napół serjo.
— Czy majestat mój tak lśni, tak oślepia? — zapytał. — Nie przypuszczałem, aby widok mego tronu robił tak przygniatające wrażenie.
— A jednak pozostaję przy swym pesymiźmie.
— Nie jestem przecież tutaj cesarzem, a człowiekiem prywatnym.
— To łaska, za którą zwolennicy majestatu wdzięczni być mogą; nie mogę jednak człowiekowi prywatnemu nic takiego powiedzieć, coby mogło martwić. lub obrażać cesarza.
Maksymiljan położył rękę na ramieniu Indjanina i rzekł:
— Niechże pan mówi, generale. na miłość Boską! Cesarz nie będzie się na pana gniewał.
— Ależ przeciwnie!
— W takim razie rozkazuję panu.
Słowa te wypowiedział tonem. wykluczającym jakikolwiek opór.
Wierny generał zwiesił głowę.
— Słucham i spełniam rozkaz, mimo, że się narażę na utratę łaski monarszej.
— Nie utraci jej pan. Niech sennor pamięta, że mówisz z przyjacielem, który zniesie również i nieprzyjemne rzeczy. Był pan obecny, gdy przedstawiałem plan sanacji? Nie zgadzasz się z nim?
— Niestety nie mogę. Wasza Cesarska Mość nie powinien zapominać, że zapał jego napotykał tutaj na grunt obcy. Meksykanie mówią o Waszej Cesarskiej Mości: — Emperador que quizo lo mejor — Cesarz, który ma najlepsze chęci, — są jednak głęboko przekonani, że Wasza Cesarska Mość nie potrafi zrozumieć i ogarnąć osobliwych stosunków meksykańskich. Ta ziemia dymi jeszcze krwią; otacza nas lud niebywale krewki i gwałtowny. Żyjemy bez ustaw, zaczynamy je bowiem dopiero tworzyć. Gdy Chrystus wszedł do Jerozolimy, cały lud wołał: Hosanna! W trzy dni później ukrzyżowano go.
Cesarz szedł jakiś czas w milczeniu. Po dłuższej pauzie rzekł:
— Myśli pan zapewne o hosannie mego przyjazdu?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Czy wątpisz, sennor. w szczerość tego entuzjazmu?
— Wątpię. Któż was przyjmował, Najjaśniejszy Panie? Ludność? Nie. Francuzi oraz ich zwolennicy. Entuzjazm był sztuczny; wiem o tem dokładnie. Jeżeli Francuzi przypuszczają, że pozycja ich tutaj jest mocna, mylą się grubo.
— Mówi pan o wojsku, na którego czele stoisz?
— Czy Napoleonowi I udało się zdobyć Hiszpanję? Tak samo bratankowi jego nie uda się utrzymać Meksyku. Francuzi nietylko nie mają gruntu pod nogami, lecz stoją — na źle spojonym pomoście, który w każdej chwili może się załamać. Meksyk to setki kraterów — lud jego to wulkan. Palą się, w nim podziemne siły, a wybuch będzie okropny. Gdyby Napoleonowi udało się nawet wysłać miljon Żuawów i Turków, niema pewności, czy wszystko się nie zawali.
— Co za perspektywa!
— Ośmielam się przedstawić ją Waszej Cesarskiej Mości. Niech się Wasza Cesarska Mość strzeże przed oddawaniem swego losu w ręce władcy z nad Sekwany. Władcy Meksyku nie wolno być kreaturą innego cesarza. Musi opierać swą moc i władzę na samym Meksyku. Nie wolno mu być łatwowiernym, nie wolno snuć fantazji, ani marzyć. Powinien wchodzić do kraju nie z fantastycznemi planami, a z szablą w ręku, Meksykanin jest wrogiem porządku. Ludzie tutejsi przypominają półdzikie bestje, z któremi nie wolno igrać miękkością i łagodnością, — które trzeba chwytać na lasso.
Generał wypowiedział te słowa z wielkim zapałem. Mówił prawdę, prawdę tak szczerą, jak ją odczuwał w sercu. Zapomniał o nadaniu słowom formy, przyjętej w rozmowach z koronowanemi głowami. — Cesarz szedł obok niego, zatopiony w myślach. Miał wyraz twarzy poważny, nie zdradził jednak ani słowem, iż się czuje dotknięty.
Indjanin ciągnął dalej:
— Meksykanie nienawidzą Europejczyków i nie potrafią kochać tego, kogo im Europa przeznaczy na władcę.
— Generale! — rzekł wreszcie Maksymiljan tonem, w którym brzmiała przestroga.
— Wasza Cesarska Mość, miałem przecież mówić prawdę.
— Dobrze, ale mówił pan przedtem o kreaturach, podstawionych przez innych.
— Przyznaję, że wyrazy te nie były parlamentarne, ale musiałem wskazać Waszej Cesarskiej Mości, iż ludzie tutejsi posługują się niemi.
Cesarz zmarszczył czoło.
— Któż używa tego określenia?
— Przedewszystkiem Meksykanie.
— A oprócz nich?
— Sami Francuzi.
— To nieprawda!
— Wasza Cesarska Mości! Słyszałem to wyraźnie dziesięć razy, sto razy; zaręczam honorem.
— Z ust Francuzów?
— Tak; z ust wszystkich oficerów.
— Mój Boże!
Maksymiljan złożył ręce i spojrzał ku niebu. Mejia zauważył to, zacisnął usta, zmarszczył czoło. Po chwili rzekł:
— Chciałbym być cesarzem.
— Dlaczegóż to?
— Poprosiłbym wtedy generała Mejię, aby mi powiedział, co mam uczynić.
— Proszę pana o to.
— Chwyciłbym za szablę i wypędziłbym Francuzów z kraju.
— Generale! Jako żołnierz wie pan najlepiej, że to stać się nie może.
— Ależ przeciwnie. Niema nic łatwiejszego.
— Jestem zdumiony.
— Zwołać należy Meksykan. Staną, jak jeden mąż. Wtedy Wasza Cesarska Mość będzie przywódcą — cesarzem narodu. Wtedy Wasza Cesarska Mość dowiedzie, że jest władcą, opierającym się na własnej sile. Będą Waszej Cesarskiej Mości posłuszni, będą Waszą Cesarską Mość ubóstwiać!
Maksymiljan zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie podzielam pańskiego entuzjazmu. Niech pan pomyśli o Juarezie, o Panterze Południa i o reszcie przywódców partyzanckich, którzy chętnie grają rolę cesarza. Niech pan pomyśli o Anglji, o Ameryce, o Hiszpanji, niech pan pamięta o moich zobowiązaniach wobec Francji...
— Ach! — przerwał generał. — Meksykiem może rządzić tylko miecz. Kto chce połączyć partje i kierować niemi, musi mieć mocną, twardą rękę i wystrzegać się wszelkiego sentymentalizmu. Dopiero kiedyś będzie można pomyśleć o zamianie miecza na palmę.
— Ale obecnie trzeba się liczyć z polityką.
— Cóż mogą zrobić dyplomaci w obliczu dokonanych faktów?
— A Juarez, ten potężny przeciwnik? A inni?
— Z obrzydzeniem myślę o tych drobnych kreaturach, którzy uważają się za generałów i marzą tylko, aby innych strzyc, jak barany. Taki naprzykład Cortejo...
— Czy to ten, który zabiega o względy Pantery Południa? — przerwał cesarz.
— Tak. Ten sam Pablo Cortejo, którego córka rozsyła swą podobiznę, by zdobyć stronników.
— Widział pan tę fotografję? Bo ja, niestety, nie — rzekł cesarz z uśmiechem.
— Nie? Tej rozkoszy nie powinna sobie Wasza Cesarska Mość odmówić.
Generał wyciągnął z za czerwonej jedwabnej szarfy fotografję i rzekł:
— Pozwalam sobie pokazać tę fotografję Waszej Cesarskiej Mości. Trzeba znać swoich przeciwników.
Cesarz patrzył przez chwilę na podobiznę córki Corteja, poczem wręczył fotografję generałowi, mówiąc z ubolewaniem:
— Biedna dziewczyna!
Mejia zmarszczył znowu czoło. Kochał cesarza, ale był człowiekiem czynu i nienawidził wszelką zniewieściałość. Odparł energicznie:
— Biedna? Nie żałuję tej panny zupełnie. Ośmiesza się tylko. To niebezpieczna intrygantka, którą muszę za wszelką cenę unieszkodliwić.
— Więc uważa pan jej ojca również za człowieka niebezpiecznego?
— Oczywiście.
— Jako pretendenta do tronu?
— O nie! — rzekł z uśmiechem Mejia. — Niebezpiecznym jest, zdaniem mojem, każdy człowiek, — wszystko jedno kobieta, czy mężczyzna, — który nie idzie ze mną, a przeciw mnie...
Generał uciął, rozległy się bowiem kroki. Odwróciwszy głowy, ujrzeli kamerdynera Grilla, który w Cuernavacca grał rolę ochmistrza.
— O cóż chodzi? — zapytał Maksymilian dobrotliwie.
— Niech Wasza Cesarska Mość wybaczy. Przybył pan marszałek — zameldował Grill.
— Basaine?
— Tak. Pragnie mówić z Waszą Cesarską Mością.
— Już idę.
— Marszałek jest tu obok.
— A więc zawróćmy.
Maksymiljan zawrócił w kierunku zamku. Mejia zasępił się. Zobaczywszy ponury wyraz jego twarzy, cesarz zapytał:
— Czy mam pana pożegnać, generale?
Cesarz wiedział doskonale, iż Basaine i Mejia są zaciekłymi wrogami.
— Proszę bardzo Waszej Cesarskiej Mości, aby mi wolno było pozostać, jeżeli nie będzie to sprawa poufna. Nie chciałbym, aby ten Basaine miał wrażenie, że się go boję.
— Ależ dobrze — rzekł cesarz. — Z pewnością coś ważnego sprowadza marszałka do Cuernavacca. Nie lubi tego miasta.
Ujrzeli nadchodzącego marszałka.
— Niechaj Wasza Cesarska Mość wybaczy, — rzekł, skłoniwszy się ceremonjalnie, — że ośmielam się przerwać błogą ciszę tego miejsca.
— Cóż znowu; zawsze jest mi pan miłym gościem, kochany marszałku, — odparł Maksymiljan uprzejmie.
— Tem bardziej ubolewam, że przynoszę nieprzyjemne wieści.
— Muszą przyznać, że od pewnego czasu niewiele miłych wiadomości od pana otrzymałem, to też słowa pańskie nie są dla mnie niespodzianką.
W powiedzeniu cesarza przebijała złośliwość, lecz wzrok miał tak pogodny i wesoły, że marszałkowi brakowało wprost podstawy do gniewu. Rrzekł:
— Czy Wasza Cesarska Mość każe mi natychmiast złożyć raport?
— Proszę o to.
— Czy w obecności generała?
Basaine obrzucił Mejię nieprzyjaznym wzrokiem i złożył mu głęboki, ceremonjalny ukłon. Pytanie było nietaktem wobec cesarza i obrazą dla Meksykanina; ale obydwaj nie zwracali na to uwagi. Meksymiljan zapytał zkolei:
— Czy chodzi o ważne tajemnice?
— Nie, przeciwnie, to sprawa zupełnie jawna.
— W takim razie, monsieur, niech pan mówi natychmiast.
— Chodzi o tego Pabla Cortejo, o którym już niejednokrotnie Waszej Cesarskiej Mości wspominałem.
— Przypominam sobie — rzekł Maksymiljan.
— Człowiek ten był dotychczas tylko śmieszny, teraz zaś zaczyna być niebezpieczny. Werbuje ludzi.
— Gdzież to? — zapytał cesarz zdumiony.
— Nawet w samej stolicy. Wczoraj aresztowano kilku jego zauszników. Zdaje się, że ma również agentów w kwaterze głównej.
— Trzeba go dobrze pilnować.
— Mam wrażenie, że połączył się z Panterą Południa.
— Wiem o tem.
— Dowiedziałem się obecnie, że Pantera Południa otrzymał na amerykańskim brygu kilka tysięcy karabinów oraz wielką ilość ołowiu i prochu.
— Gdzież to się stało?
— W Guazacoalco. Puszczono się w pościg za brygiem, żagle miał jednak wyśmienite i umknął.
— Prezydent Stanów Zjednoczonych ostrzega nas, że nie śpi.
— Zawiadomię o tem cesarza, który bawi w Paryżu.
— Nie sądzę, aby Napoleon mógł sprawę pomyślnie załatwić.
Marszałek zignorował tę uwagę i ciągnął dalej:
— Jestem przekonany, że ta dostawa broni jest sprawką Corteja, który bezczelność swoją posuwa do tego, że w nocy nalepia plakaty na rogach ulic.
— To istotnie śmiałość niesłychana! — rzekł cesarz. — Gdzież to?
— W stolicy. Przedsięwziąłem natychmiast konieczne środki. Staję osobiście przed Waszą Cesarską Mością, aby prosić o zatwierdzenie projektu. który miałem już szczyt przedkładać kilkakrotnie.
— O jakiż to projekt chodzi?
— Dotyczy Corteja. Cortejo bawi na południu, lecz córka jego mieszka w Meksyku. Nikt jej nie niepokoi, choć ma odwagę występować jawnie przeciw panowaniu Waszej Cesarskiej Mości.
— Nie chciałbym wojować z kobietami.
— I ja nie chciałbym — rzekł marszałek dumnie. — Mimo to, nie radzę puszczać zdrad bezkarnie. Czy wolno mi pokazać Waszej Cesarskiej Mości plakat, rozlepiany przez najmitów Corteja?
— Proszę bardzo.
Marszałek wyciągnął z kieszeni jakiś świstek i wręczył cesarzowi. Maksymiljan zaczął czytać; Basaine obserwował go bacznie. Gdy przy czytaniu pewnego ustępu twarz cesarza się zasępiła, oczy marszałka zalśniły zadowoleniem. Mógł przecież plakat przysłać przez kogokolwiek, wolał jednak przybyć sam, aby sprawdzić, jakie wywrze wrażenie.
Gdy cesarz skończył, oddał papier Mejii ze słowami:
— Panie generale, niech i pan przeczyta.

Generał odczytał, co następuje:
DO WSZYSTKTCH DZIELNYCH MEKSYKAN i WOLNYCH INDJAN!

Nieprzyjaciel wtargnął do kraju. Od dłuższego czasu rządzi się w Meksyku jak szara gęś. Niszczy nasze pola, uwodzi żony i córki, zabija mężów, braci i synów.
Władca Paryża, sam niegdyś zbieg, pogardzany przez wszystkich, odważył się nasłać nam regenta, który zwie się cesarzem Meksyku. Człowiek ten jest kreaturą Napoleona. Meksykanie, czy będziemy znosić to dłużej? Nie! Staniemy ramię przy ramieniu i wypędzimy z kraju tych przybyszów.
Pantera Południa ostrzy już pazury, gotuje się do skoku. Chwyćmy za broń i my! Pomyśleliśmy o wszystkiem, co jest konieczne, aby zwyciężyć wroga. Mamy broń, amunicję, żywność; brak nam tylko ludzi, którzy potrafią pokazać, że są dzielnymi Meksykanami i wolnymi Indjanami.
Dlatego niechaj się wszędzie rozpocznie werbunek. W krótkim czasie utworzymy armję, przed którą Francuzi będą musieli uciekać. Werbowników już porozsyłano. Usłyszycie ich słowa; poznacie ich po tem, że i moje imię wymieniać będą. Przyłączajcie się do nich; idźcie za nimi tam, gdzie was prowadzić będą!

Dopiero wtedy zaświeci nad Meksykiem słońce swobody, gdy wygnamy z gór ciemiężców naszej ojczyzny i wrzucimy ich w nurty morza, w którem zginą, jak to się niegdyś stało z Faraonem.
Pablo Cortejo.


Cesarz zapytał Meksykanina:
— No i cóż, generale?
Zapytany wzruszył pogardliwie ramionami.
— Okropne brednie!
— Ale równocześnie bardzo niebezpieczne! — dodał Basaine. — Przecież to publiczne wezwanie do buntu. Tu nie wystarczy wzruszenie ramionami.
Była to wyraźna aluzja do generała; aby uchylić zbyt ostrą replikę z jego strony, cesarz dodał szybko:
— Jestem tego samego zdania, ale cóż według pana uczynić należy?
— Przedewszystkiem zamknąć córkę tego człowieka — rzekł Basaine.
Maksymiljan zaprzeczył ruchem głowy.
— Niegroźna — odparł.
— Dowiodła czegoś przeciwnego — przestrzegał marszałek.
— Jest tylko komiczna. Mówiłem już o tem z generałem.
— Ponadto trzeba przeszukać dom Corteja.
— Dobrze. Zgadzam się.
— Trzeba skonfiskować jego dobra.
— Ma jakie posiadłości?
— Ma; i to znaczne.
— Przepraszam — wtrącił Mejia. — O ile mi wiadomo, posiadłości te należą do hrabiego Rodriganda. Cortejo był sekretarzem hrabiego.
— To wina Rodrigandy, jeżeli sekretarzem mianuje zdrajcę stanu, — odparł marszałek.
Cesarz poruszył ramieniem, dając wyraz niechęci, i rzekł:
— Kochany marszałku, tylko bez gwałtów! Jest pan wodzem naczelnym wojsk i wolno panu w dziedzinie swojej używać wszystkich środków; ta jednak sprawa należy do moich kompetencyj. Niech przeszukają dom, lecz niech nie aresztują tej dziewczyny. Skazać ją poprostu na banicję. Niech idzie precz z kraju — niechaj gdzie indziej próbuje swej sztuki uwodzicielskiej.
Basaine był temu przeciwny, cesarz jednak nie ustępował, Wreszcie marszałek, ukrywając gniew, oddalił się. Gdy odszedł, cesarz rzekł do generała:
— Czy czytał pan plakat uważnie?
— Tak jest.
— Ten ustęp również?
— Który?
— No ten, w którym nazywają mnie kreaturą Napoleona.
— Niestety, czytałem i tę obelgę.
— Przekonałem się, że miał pan przedtem rację, ale udowodnię tym panom, że pod żadnym względem nie jestem i nie będę kreaturą Napoleona. Czy obserwował sennor Basaine’a, gdy czytałem plakat?
— Owszem; bardzo dokładnie.
— Zauważył pan coś?
— Wasza Cesarska Mość myśli o wzroku, pełnym zadowolenia?
— Tak jest. Myślę o spojrzeniu, którem mnie obrzucił, gdym czytał to miejsce. Cóż pan na to?
— Nie rozumiem, po co marszałek wręczył osobiście ten plakat; podkomendnych ma przecież poddostatkiem.
— Słusznie. Uczynił to, by się cieszyć mem niezadowoleniem. Chodźmy do domu, kochany Mejia. Jestem nieco zdenerwowany i chciałbym pomówić z cesarzową. Obecność jej zawsze działa na mnie kojąco.
Opuścili ogród i udali się w kierunku willi. —
Działo się to przed południem. — —


∗             ∗

Po południu, w stolicy Meksyku, Józefa Cortejo stała przed lustrem. Miała się ubrać, aby wyjść na miasto.
Mimo oporu, musiała z biegiem czasu zrezygnować z planu poślubienia Alfonsa. Bawił od lat w Hiszpanji; był wprawdzie kawalerem, lecz nie pokazywał się w Meksyku. Uczucie Józefy dla Alfonsa powoli wygasło. Rzuciła się teraz z całą namiętnością w wir polityki. Marzyła o tem, by zostać córką króla, co najmniej zaś prezydenta. —
— Czy nie masz wrażenia, Amaiko, że chudnę?
— Ależ nie, sennorita.
— Naprawdę? Popatrz na ramiona; były dawniej o wiele tęższe.
— Ależ i teraz są takie same. A lśnią, jak alabaster.
Amaika kłamała na potęgę. Patykowato chude ramiona Józefy okrywała skóra ciemna, jak u cyganki.
— A więc jestem jeszcze piękna?
— Ależ oczywiście! Niektóre kobiety z biegiem lat stają się coraz piękniejsze. Sennorita właśnie do nich należy.
— Ubierz mnie więc, ale tak, abym się mogła podobać. Chcę pójść do fotografa. Zamówiłam znów dziesięć tuzinów zdjęć.
— Czy mają to być podarunki dla stronników ojca pani?
— Tak. Czy nie uważasz, że była to szczęśliwa myśl, aby każdemu ofiarować moją fotografję?
— Oczywiście. Nietylko szczęśliwa, nawet podniosła.
Gdyby nie to, że na korytarzu rozległy się kroki, pogawędka trwałaby dalej. Na progu stanęła służąca, za nią zaś ujrzała Józefa kilku panów. Był to alkad, sędzia śledczy, w otoczeniu policjantów. Weszli bez zameldowania. Józefa zerwała się z miejsca i zawołała tonem rozkazującym:
— Co to znaczy, moi panowie? Czy nie wiecie, coście winni damie?
— Wiemy doskonale — odparł alkalde. — Będziemy panią tak traktować, jak sennorita na to zasługujesz. Czy pani mnie zna?
— Owszem — odparła.
— Przychodzę w imieniu cesarza.
— Cesarza? — zapytała przerażona.
— Tak jest. Gdzie się obecnie znajduje pani ojciec?
— Wyjechał podobno do Oaxaca, ale nie jestem pewna.
— Kiedy ma wrócić?
— Niewiadomo.
— Czy zna pani Panterę Południa?
— Nie.
— Nie był tutaj nigdy?
— Nigdy.
— A ojciec pani zna go?
— Tego nie wiem.
— Więc może pani jest naprawdę niewinna, sennorita? A nie widziała pani plakatów, rozlepionych po całem mieście?
— Nie.
— Widniało na nich nazwisko ojca pani.
— Nic mi o tem nie wiadomo, sennor. Podczas nieobecności ojca prowadzę tu życie zamknięte. Czyżby plakaty miały pochodzić od ojca.
— Oczywiście. Są przecież podpisane jego imieniem.
— Czy ktoś inny nie mógł podpisać za niego?
Alkalde stropił się i rzekł po chwili:
— Oczywiście, byłoby to możliwe.
— Cóż zawiera ten plakat?
— Wezwanie do buntu i do zdrady stanu.
— Ach, ojciec mój nic z tem nie ma wspólnego. Nie jest zdrajcą stanu.
— Ale jest sprzymierzony z Panterą Południa.
— Nic mi o tem nie wiadomo. To plotka.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem przeprowadzę u pani rewizję.
— Matko Boska! Tu, w moim pokoju?
— Tak. Tu i w całym domu.
— Niech pan szuka i niech Bóg panu pomaga. Nic nie znajdziesz, alkalde; jesteśmy niewinni!
Urzędnik wykonywał swą funkcję typowo po meksykańsku, to znaczy ospale i powierzchownie. Rewizja trwała kilka godzin. Skończyła się dopiero wieczorem.
— Sennorita, nic nie znalazłem, — rzekł alkad szczerze.
— Spodziewałam się tego — odparła z dumą.
— Przypuszczam więc, że jest pani niewinna.
— Jestem tego pewna.
— Przykro mi bardzo, ale muszę pani zakomunikować coś bardzo niemiłego.
— Chce mnie pan przestraszyć, sennor?
— Ani mi to w głowie. Spełniam tylko rozkaz cesarza.
O Dios! Zaczynam się bać naprawdę!
— Zbytecznie. Nic się pani nie stanie. Musi sennorita tylko zmienić miejsce pobytu.
— Zmienić miejsce pobytu? Jak to mam rozumieć?
— Zostaje pani wydalona z kraju.
Józefa zbladła. Tego się nie spodziewała.
— Zostaję wydalona z kraju? — zapytała. — Na jakiej podstawie, alkalde?
— Za nawoływanie do buntu i zdradę stanu.
— Powiedział pan przecież sam, że jestem niewinna.
— Owszem to prawda, ale nie mogę tego powiedzieć o pani ojcu. A zresztą, rozdarowywała sennorita swe fotografje?
— Tylko wśród przyjaciół.
— Niestety, wszyscy ci przyjaciele są zdrajcami stanu. Krótko mówiąc, zawiadamiam panią, że masz sennorita w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścić miasto; w przeciągu zaś tygodnia opuścisz ten kraj.
Józefa omal nie zemdlała.
— Ależ nie mogę tego uczynić podczas nieobecności ojca! Czy on również jest skazany na banicję?
— Nie. Gdy go schwytamy, zostanie powieszony.
Santa Madonna! Co za nieszczęście! A cóż się stanie z naszym majątkiem?
— Może go pani zabrać ze sobą.
— A służba?
— To zależy od jej woli. Niech pani nie bierze całej sprawy zbyt tragicznie, sennorita. Niejeden już był z tego kraju wygnany i znowu powracał.
Po tych słowach alkalde oddalił się wraz z policjantami. Indjanka była świadkiem całej rozmowy. Gdy zamilkły ich kroki, rzekła z chytrym uśmiechem:
— Jaka pani mądra, sennorita!
— Nieprawdaż, Amaiko? Jest przekonany, żem niewinna.
— O, mężczyźni są często niebywale głupi. Ale czy pani naprawdę musi kraj opuścić?
— Może tak, może nie. Ojciec rozstrzygnie to dziś wieczorem.
— Czy ten wczorajszy posłaniec był wysłany przez sennora Cortejo?
— Tak; ojciec wróci do domu dziś wieczorem w przebraniu. Uważaj, aby nam nie przeszkadzano. Niema mnie w domu dla nikogo.
Rozkaz alkada wyprowadził jednak Józefę z równowagi. Czuła się bezradną; tęskniła za powrotem ojca. —
Siedziała późnym wieczorem w pokoju i czekała na ojca. Indjanka wartowała przy wejściu, aby natychmiast wpuścić Corteja, skoro wróci.
Nagle drzwi otworzyły się cicho — wszedł jakiś obcy człowiek, którego nie znała. Przestraszyła się bardzo; panując jednak nad sobą, rzekła:
— Kto jesteście? Czego tu chcecie?
Nieznajomy ukłonił się szybko i zapytał przytłumionym głosem:
— Czy tu mieszka sennor Cortejo?
— Tak jest. Ma pan do niego jakiś interes?
— Nie; chcę pomówić z panią.
— Ach tak! Czegóż pan chce ode mnie? W jaki sposób pan się tu dostał?
— Przez mur.
Odpowiedź ta przestraszyła Józefę. Przez mur mógł przecież tylko przeleźć złodziej lub przestępca.
— Dlaczegóż sennor nie szedł poprostu przez drzwi? — zapytała.
— Nie chciałem, aby mnie widziano. Teraz wiem, że ostrożność była zbyteczna. Nie poznanoby mnie, bo ty sama uważasz mnie za obcego.
Zdjął perukę i fałszywą brodę. Józefa poznała ojca Padła w jego objęcia. Ucałował ją, odpowiedziała mu również pocałunkiem. Czułość taka była u nich rzadkością.
— A więc to ty? — zawołała. — Istotnie nie poznałam.
— Przebrałem się i ucharakteryzowałem doskonale — rzekł z dumą. — Ale było to konieczne. Gdyby mnie zobaczono, byłbym zgubiony.
— Przybywasz od Pantery?
— Tak. Jak ci się powodziło?
— Dotychczas dobrze. Ale dziś po południu był tu alkad i zrobił rewizję.
— Rewizję? Czy uważają, że byłem na tyle naiwny i nie uporządkowałem swych spraw na poczekaniu? Przecież nic nie znaleziono?
— Nic zupełnie. Rzeczy są zakopane.
— W takim razie wszystko w porządku, moja Józefo.
— Niezupełnie; zostałam skazana na banicję.
— Ach tak? — zapytał, nie okazując lęku. — Zapewne na rozkaz cesarza?
— Tak jest.
— To skutek moich dzisiejszych plakatów. Komedja! Jakże daleko sięga moc Maksa? Wystarczy, byś się udała tam, gdzie cię nie będzie mógł dosięgnąć. Zresztą, opuścisz miasto jeszcze dzisiaj.
— Jeszcze dzisiaj? Dlaczegóż to? — Pojedziesz ze mną do hacjendy dei Erina. — Cortejo wyrzekł te słowa głosem obojętnym, ale z uśmiechem.
Józefa zerwała się z miejsca, jakby w nią piorun strzelił.
— Do hacjendy del Erina? Naprawdę? Do starego Pedra Arbelleza? Czegóż mamy tam szukać? Przecież Arbellez jest naszym najzacieklejszym wrogiem.
— Właśnie dlatego cieszę się, że go będę mógł odwiedzić.
— Nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci później. Przynieś mi co do jedzenia i picia, a nie zdradź przed nikim, że jestem w domu.
Józefa przyniosła posiłek; Cortejo spożywał z apetytem. Wrócili teraz do urwanej rozmowy.
— Czy goniec mój dotarł szczęśliwie? — zapytał Cortejo.
— Owszem — odparła. — Zakomunikował, że przybędziesz dzisiaj.
— Posłucha] więc, dlaczego przybyłem po ciebie, do Meksyku. Otrzymałem broń; Pantera gotów uderzyć, ale rezultat jest wątpliwy, Francuzi bowiem mają wiele wojska. Trzeba ich zaatakować z dwóch stron: z północy i z południa. Dlatego rozpocząłem werbunek, dlatego też ruszam na północ, aby zebrać pokaźny oddział łudzi.
— Dlaczegóż ja mam iść z tobą?
— Jesteś mi potrzebna; zresztą i tak musisz opuścić miasto.
— Poco udajemy się właśnie do hacjendy del Erina?
— Z racji jej korzystnego położenia. Czy wiesz, gdzie teraz przebywa Juarez?
— Powiadają, że w Paso dei Norte.
— Słusznie. Śpieszę do niego, aby doprowadzić do skutku przymierze. Muszę wśrubować się w jego przyjaźń. Dopiero wspólnemi siłami będziemy mogli stawić czoło Francuzom.
— Ależ ojcze! Przecież chciałeś zostać prezydentem? Nie zostaniesz nim, jeżeli się sprzymierzysz z Juarezem.
— Głuptasie, wszystko się uładzi, bylebym tylko otrzymał pomoc.
— Rozumiem, poźniej będzie się można Juareza pozbyć?
— Tak jest. Ponadto dowiedziałem się, że wysłannik angielski jest w drodze do Juareza. Podobno wiezie dla niego broń, amunicję i pieniądze. Muszę czatować, aby mu wszystko odebrać. Gdy będę miał broń, amunicję i pieniądze, Juarez mnie przyjmie z otwartemi rękami.
— Ale gdy się dowie, że masz to, co właściwie było przeznaczone dla niego, — co wtedy?
— Któż mu to powie? Ja z pewnością nie. A tylko ja wiem o tem.
— Gdzie się znajduje angielski wysłannik?
— Wsiądzie na okręt w El Refiugio i popłynie górnym biegiem Rio Grande. Wtedy go napadnę. Zgadnij, kto to jest?
— Nie potrafię. Powiedz sam!
— Sir Dryden.
Józefa zerwała się z miejsca z okrzykiem:
— Dryden? Ten sam, naprawdę ten sam?
— Tak. Ten sam, któremu zrabowaliśmy miljony.
— Ten sam, który uwolnił Juareza z rąk Pantery?
— Tak — rzekł Cortejo z rozpromienioną twarzą.
— Jakiż szczęśliwy przypadek! A więc mam się udać do Rio Grande?
— Nie, Józefo; zostaniesz w hacjendzie dei Erina.
— Czy Arbellez zatrzyma mnie u siebie? Cortejo wybuchnął ostrym, pogardliwym śmiechem.
— Będzie musiał. Czy sądzisz, że mu pozostawię hacjendę?
— Jest przecież właścicielem.
— Chwilowo. Zrobię z hacjendy punkt operacyjny dla mych działań. Tam zbierać się będą werbowani przez nas ludzie. Stamtąd będę uderzał; tam, czy wiesz...? Tam znajduje się wpobliżu pieczara ze skarbem królewskim.
— Chcesz skarb zabrać? — zawołała rozentuzjazmowana.
— Tak, ale muszę najpierw grotę znaleźć. Słyszałem od Alfonsa, że Mikstekowie znają tajemnicę. Porwę paru z nich; będę ich tak długo chłostał i dręczył, aż zdradzą kryjówkę. Wtedy będę opływał w bogactwa i z łatwością dobiję się korony Meksyku.
— Chcesz kupić hacjendę od Arbelleza?
— Ani mi się śni. Zagarnę ją poprostu. Przed miastem czeka trzystu mocnych, odważnych mężów. Zwerbowałem ich. Będą ośrodkiem mojej potęgi. Z ich pomocą zajmę hacjendę. Jeżeli Arbellez będzie się bronił, zasztyletujemy go.
— Świetnie, doskonale! A więc z tymi ludźmi mam ruszyć jeszcze dziś wieczorem?
— Tak jest. Nie możemy tracić ani chwili.
— Cóż się stanie z naszym domem, z meblami?
— Pomyślałem o tem, by wszystko pozostało w porządku.
— Ojcze, muszę zabrać ze sobą Amaikę.
— Przeszkadzałaby nam ta stara.
— Potrzebna mi pokojówka.
— Będziesz się po drodze sama obsługiwała.
— Ależ, ojcze, to niemożliwe! Córka przyszłego króla nie może się obejść bez służby.
— Powiedziałaś sama: córka króla przyszłego.
— Jedzie przecież trzystu mężczyzn; muszę być odpwiednio przystrojona. Koniecznie potrzebuję służącej.
— W takim razie musisz pozostać tutaj. Nie mogę za żadną cenę zabrać starej. Spakuj tymczasem rzeczy, ja zaś odpocznę. Punktualnie o północy ruszamy.
Cortejo mówił tonem tak stanowczym, że Józefa umilkła. Wypełniła rozkazy; w kilka minut po dwunastej oddział, składający się z trzystu mężczyzn i jednej kobiety, pogalopował w kierunku północnym. — —



IV
MATAVA-SE POWRACA

G Po szesnastoletniem wygnaniu na samotnej wyspie dalekiego oceanu, Sternau i jego towarzysze wylądowali w Guaymas i postanowili udać się przedewszystkiem do hacjendy del Erina. Kapitanowi Wagnerowi zalecono popłynąć na statku do Kap Horn i wylądować w Veracruz, gdzie miał czekać na dalsze rozkazy.
Dowiedzieli się w Guaymas, że Meksyk jest obsadzony przez Francuzów, że szaleje tam wojna domowa i grozi niebezpieczeństwo napotkania band, które przeciągają przez kraj, mordując i paląc wszystko wokoło. Dlatego zaopatrzyli się przedewszystkiem w broń i, na propozycję Sternaua, nie ruszyli na wschód przez Sierra de los Alamos, lecz udali się w kierunku północnego wschodu wzdłuż rzeki Yaqui, aby dotrzeć do Chihuahua. Miejsce to było odsunięte daleko na północ i odległe od stolicy, przypuszczać więc należało, że nie zostało jeszcze wciągnięte w wir politycznych i wojennych zamieszek. Nie śniło im się nawet, iż Francuzi obsadzili już Chihuahua.
Przybywszy do La Yunta, tam gdzie rzeka dzieli się na dwie odnogi, chcieli ruszyć na wschód. Lecz tu dowiedzieli się, że Chihuahua została już wciągnięta w wir walki, a prezydent Juarez cofnął się do Paso del Norte, aby zebrać siły do nowego uderzenia. Powietrze zalegała parna duszność zbliżających się bitew.
— Co teraz poczniemy? — zapytał don Fernando. — Przecierpieliśmy zbyt wiele, aby się znowu narażać na niebezpieczeństwo.
— Jestem przekonany, że ze strony Francuzów nic nam nie grozi, — rzekł Sternau.
— Ale niebezpieczni są guerillas, którzy będą otaczać Francuzów.
Zabrał teraz głos Niedźwiedzie Serce:
— Niechaj bracia moi nie jadą do Chihuahua; niechaj idą ze mną na pastwiska Apaczów, którzy będą pewną ochroną dla moich białych braci i bezpiecznie zaprowadzą ich do hacjendy.
— Czy pastwiska Apaczów leżą daleko od Chihuahua? — zapytał hrabia Fernando.
— Apacz potrzebuje dnia drogi, aby się dostać do miasta — brzmiała odpowiedź.
Sternau potwierdził skinieniem głowy.
— Znam tę okolicę — rzekł. — Jestem zdania, że najlepiej będzie pójść za radą naszego czerwonoskórego przyjaciela.
— Tak. Usłuchajmy rady Apacza — rzekła Emma Arbellez z prośbą w głosie. — Niedaleko stamtąd leży fort Guadelupa. Mam tam krewnych, którzy z radością mnie powitają. Właśnie od nich wracałam, gdy Niedźwiedzie Serce i Antonio wyratowali mnie z niewoli Komanczów.
— Co to za krewni? — zapytał Sternau.
— To rodzina Pirnerów. Pirnero jest Niemcem; ożenił się z siostrą mego ojca.
— Doskonale, że ma pani krewnych w Guadelupie. Jeżeli będziemy musieli się tam zatrzymać, znajdzie pani dach nad głową. Proponuję, abyśmy się udali do Apaczów.
Propozycja została przyjęta. Ruszyli lewym brzegiem rzeki; po jakimś czasie skręcili na prawo, w kierunku Sierra Carmen. Dotarłszy szczęśliwie do tych wzgórzy, skierowali się ku Rio Conchos.
Karawana wyglądała wojowniczo. Miała doskonałe wierzchowce i mocne, wytrwale muły. I mężczyźni, i kobiety byli uzbrojeni, nie czuli więc obawy przed napadem.
Przybyli w pobliże Rio Conchos i dotarli do traktu, prowadzącego z Chihuahua do Paso del Norte.
Nie należy brać określenia traktu zbyt dosłownie. Była to zaledwie ścieżyna, ale każdy musiał ją przebyć, jeżeli chciał się dostać z jednego miasta do drugiego. Mieli z początku zamiar przeciąć ścieżynę, ponieważ jednak wpobliżu leżały pastwiska indjańskie, naraziliby się na niebezpieczeństwo. Sternau i Niedźwiedzie Serce ruszyli przodem, aby mieć baczne oko na wszelkie tropy. Jechali prawie szczerą prerją, tylko od czasu do czasu wznosiły się wśród niej krzewy. Właśnie przejeżdżali koło takich zarośli. Okrążyli je i nagle zatrzymali konie, gdyż omal nie zderzyli się z jakimś jeźdźcem, który wyłonił się z przeciwległej strony. I on, zdumiony, osadził konia.
Był to mały człowieczek w ubraniu trappera. Broń miał starą, dubeltówkę zardzewiałą, mimo to robił wrażenie człowieka, zżytego z dziką okolicą. Przepysznie bowiem siedział na koniu — wspaniałym mustangu, tresowanym metodą indjańską; poznać to można było ze skoku wbok, do którego zmusił rumaka, gotując się do walki.
Thounds! — do pioruna! — ktoście wy tacy? — Zawołał po angielsku.
Cała kawalkada, nie wykluczając Niedźwiedziego Serca i Bawolego Czoła, zaopatrzyła się w Guaymas w meksykańskie stroje, ponieważ innych nie można było dostać. Nieznajomy był więc przekonany, że Sternau i Niedźwiedzie Serce są Meksykanami. Chwycił dubeltówkę i przygotował do strzału.
Good day — odparł Sternau również po angielsku. — Pan pyta, kim jesteśmy? Jest nas dwóch, mamy więc prawo zapytać, kim wy jesteście, sennor?
Mały zadarł głowę w kierunku olbrzymiego Sternaua. W twarzy jego nie było ani odrobiny lęku. Odparł ze swobodą:
— Macie rację, sennor. W prerjach dwóch ludzi ma większe prawo, aniżeli jeden. Ale niewiele sobie z tego robię, choćbym miał przed sobą i pięciu ludzi. Nie potrzebuję się zresztą wstydzić mego nazwiska. Czy słyszeliście już kiedy o strzelcu, zwanym małym André?
— Nie.
— W takim razie nie pochodzicie z tych pięknych stron?
— Oczywiście, że nie.
— To wyjaśnia sprawę. Mały André to ja; właściwie nazywam się Andrzej Straubenberger.
— Straubenberger? — zapytał Sternau zdziwiony. — Przecież to niemieckie nazwisko!
— Jestem Niemcem.
— W takim razie niech pan w imię Boże opuści strzelbę — rzekł Sternau po niemiecku. — I ja jestem Niemcem.
Na twarz Małego André wystąpił wyraz zadowolenia. Opuszczając broń, zawołał:
— Pan jest Niemcem? Co za radość! Z jakich okolic?
— Pochodzę z okolic Moguncji.
— Moguncji? Tam mieszka mój brat.
— Gdzie przebywa?
— W małej dziurze pod Moguncją, zwanej Reinswalden.
— Ach, tak. Mówi pan o dzielnym Ludwiku Straubenbergerze?
Mały aż podskoczył w siodle pod wpływem zapytania Sternaua.
— Co takiego? Pan zna Ludwika? — zawołał.
— Doskonale!
— Do licha, a ja chciałem pana zabić!
— No, no, nie poszłoby tak łatwo, — rzekł Sternau z uśmiechem.
— Pan taki wysoki i szeroki, — odparł mały wesoło — że nie mógłbym spudłować, gdybym się nawet starał. Ale, ale, skądże to przybywacie i dokąd dążycie?
— Przybywamy od morza, chcemy udać się albo do Paso del Norte, albo też do Guadelupy.
— Czy macie znajomych w Paso del Norte, którzy was przyjmą?
— Owszem, Juareza.
— A w Guadelupie?
— Niejakiego Pirnera.
— Znam go dobrze. To Nlemiec; pochodzi z Pirny w Saksonji. A Juareza nie zastanie pan już w Paso del Norte.
— Gdzie jest?
— Tu, w lasach górskich, albo w prerji.
Sternau przenikliwie spojrzał na Małego André.
— Zna pan to miejsce dokładnie, tylko chce je pan przede mną ukryć.
— Przecież nie znam pana jeszcze!
— Nazywam się Sternau.
— Sternau? — rzekł Mały Andre po namyśle. — Mam wrażenie, że słyszałem już kiedyś to nazwisko. Ach tak! Wspominała mi o niem sennorita Rezedilla. Jakiś Sternau był przed laty w hacjendzie dei Erina, później znikł gdzieś.
— Właśnie jestem tym człowiekiem.
Mały otworzył szeroko usta i przyglądał się Sternauowi ze zdumieniem.
— Pan jest tym człowiekiem? Niepodobieństwo!
— Dlaczego?
— Jest pan w takim razie strzelcem, którego wszyscy westmani i czerwonoskórzy nazywają Władcą Skał.
— Matava-se? Ja nim jestem.
— Ależ pan zginął! — zawołał mały.
— To prawda. Lecz znalazłem się.
— To nie do wiary! Czy wie pan, z kim pan zginął?
— Oczywiście. Jakżebym tego nie wiedział?
— No więc z kim?
— Aha, chce pan wybadać, czy mówię prawdę?
— Tak jest — odparł szczerze André. — Byłby to istny cud, gdyby Władca Skał zjawi się tak niespodzianie. Kimże są tamci ludzie, do pioruna? — zapytał szybko, na widok zbliżającego się oddziału.
— To właśnie ci, z którymi razem zniknąłem. Obok mnie widzi pan wodza Apaczów, Niedźwiedzie Serce.
— Niech mnie licho porwie! — zawołał mały.
— Ten, co jedzie naprzedzie oddziału, to Bawole Czoło, wódz Miksteków.
— Do krócset!
— Za nim jadą dwaj bracia. Jeden z nich to zięć hacjendera z del Erina, o którym pan zapewne nieraz słyszał.
— Piorunowy Grot?
— Tak.
— Zaczekaj pan, pohamuj się, na miłość Boską; gotów jestem zwarjować! W najśmielszych marzeniach nie wyobrażałbym sobie takiego spotkania.
— Teraz już pan wierzy, że jestem prawdziwym Sternauem?
— Wierzę; oto moja ręka. Zejdźmy z koni; mam panu do zakomunikowania kilka ważnych wiadomości.
André zeskoczył z konia, a za nim Sternau i Niedźwiedzie Serce. Pozostali nadjechali również.
— Kogóż to pan spotkał? — zapytał hrabia Fernando.
— Pewnego rodaka — odparł Sternau. — Nazywają go małym André. Ma ważne dla nas informacje. Odpocznijmy tu przez chwilę.
Wszyscy zsiedli z koni i rozłożyli się na trawie.
Zwierzęta swobodnie puszczono, aby się paść mogły. André ujrzał ku swemu zdumieniu dwie niewiasty. Szczególnie frapował go jednak stary hrabia o długich siwych włosach, spadających na ramiona, i brodzie, sięgającej do pasa.
— Czy pan mówi po hiszpańsku? — zapytał Sternau małego strzelca.
— Tak, trochę.
— Niech pan więc używa tego języka. Mówią nim wszyscy obecni. Jaką wiadomość ma pan dla nas?
— Przedewszystkiem chciałem zakomunikować, że Juareza niema już w Paso del Norte. Jest niedaleko stąd. Musicie jednak naprzód powiedzieć, czy jesteście zwolennikami Francuzów, czy Meksykan.
— Ani tych, ani tamtych. Jeżeli słyszeliście o mnie, wiecie z pewnością, że nigdy nie stałem po niczyjej stronie.
— Tak, to prawda. Trzeba wam wiedzieć, że Francuzi obsadzili Chihuahua. Ruszyły stamtąd trzy kompanje na zdobycie fortu Guadelupy. Juarez wyruszył na czele pięciuset Apaczów z pomocą.
Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce na dźwięk słowa Apacze.
— Wodzem Apaczów jest Niedźwiedzie Oko.
— Niedźwiedzie Oko? Któż to taki? — zapytał wódz.
Indjanin otrzymuje imię, skoro zostaje wojownikiem. Gdy Niedźwiedzie Serce widział swego brata po raz ostatni, był to chłopiec bez imienia i sławy. Przeczuł to mały André i dlatego rzekł do lndjanina:
— Niedźwiedzie Serce ma brata, który podczas jego nieobecności wyrósł na dzielnego męża. Ponieważ szukał brata swego, Niedźwiedziego Serca, nazwał się Niedźwiedziem Okiem. Nie odnalazł go, ale nie spoczął w poszukiwaniach. Teraz jest wodzem Apaczów.
Uff!
W tym jednym okrzyku była cała pełnia wdzięczności, ukochania i zadowolenia. Nikt na świecie nie potrafi tak, jak Indjanin, wyrazić ogromu uczucia w jednym, jedynym dźwięku.
Mały strzelec ciągnął dalej:
— Juarez rozporządza obecnie odpowiedniemi środkami i może wystąpić skutecznie przeciw Francuzom. Stany Zjednoczone posłały mu kilka miljonów dolarów. Apacze zawieźli je przez kraj Komanczów prezydentowi, który bawi w Paso.
Uff! — zawołał Indjanin. — Czy mały biały człowiek był przy tem obecny?
— Tak jest.
— Więc jesteś przyjacielem mego brata?
— Tak.
Uff! W takim razie będziesz i moim!
Indjanin wyciągnął do André’a rękę; mały ją uścisnął.
— Zawieźliśmy pieniądze Juarezowi — ciągnął dalej. — Juarez ruszył natychmiast na czele wszystkich swych ludzi przeciw Francuzom. Będzie ich niszczył po drodze, potem pomaszeruje na Chihuahua, aby zająć miasto. Ponieważ Francuzi wysłali z Chihuahua trzystu ludzi, miasto będzie musiało się poddać.
— Dlaczegóż nie pozostał pan przy Juarezie? — zapytał Sternau.
— Wysłał mnie w kierunku Chihuahua na zwiady. Właściwie przeznaczony był do tego Czarny Gerard, ale uprosił Juareza, aby mógł się udać do Guadelupy; ma tam znajomych, których chce ochraniać.
— Któż to taki ten Czarny Gerard?
— Sławny strzelec. Z pochodzenia jest Francuzem, ale ukochał swą przybraną ojczyznę.
— Powiadacie, że ten Gerard jest teraz w Guadelupie? Jak to daleko stąd? Dwa dni drogi, nieprawdaż?
— Mniej więcej. Pojutrze po południu możecie tam dotrzeć.
— Gdzież można znaleźć Juareza?
— Na południe od fortu; stamtąd ciągnie na Francuzów.
— Jeżeli więc ruszymy prosto ku Guadelupie, natrafimy na jego ślad?
— Bezwątpienia.
— Więc mam nadzieję, że się zobaczymy u Juareza.
— Będę go musiał odwiedzić, aby złożyć raport. Radzę wam jednak śpieszyć do fortu i ulokować tam panie, zanim przybędzie prezydent. Trudno przewidzieć, jakie grozić mogą niebezpieczeństwa.
— Ma pan rację; zapewne usłuchamy pańskiej rady. — Niech mi sennor powie, jak się pan dostał do Ameryki? Brat nigdy o panu nie mówił:
— Jesteśmy pogniewani.
— Ach, jaka szkoda! Dlaczegóż to?
— Z powodu dziewczyny; kochaliśmy ją obydwaj. Wstąpił do wojska, korespondowaliśmy z początku ze sobą, ale listy nasze były krótkie, lakoniczne, Na tem się skończyło.
— Czy pan żonaty?
— Nie. Porzuciła mnie. Niech djabli wezmą miłość! Ruszyłem na obczyznę. Wreszcie przybyłem jako browarnik do Ameryki. Ale mi nie szło. Wziąłem więc do rąk strzelbę i zostałem myśliwcem. Oto moje życie. Powiedziałem wszystko. Teraz odjeżdżam, nie mogę tracić ani chwili czasu.
André wstał i podszedł do konia. Pozostali podnieśli się również. Przy pożegnaniu Emma wypytała go o swoich krewnych.
Spotkanie z małym strzelcem przyniosło Sternauowi wiele korzyści. Był pewien teraz; że wiele ciemnych spraw zostanie wyjaśnionych. Gdy André podawał rękę przed odjazdem, wszyscy mieli wrażenie, że rozstają się ze starym znajomym. Patrzyli wślad za nim, aż znikł za horyzontem.
Niebawem dosiedli koni.
— Musimy dodać ostrogi — rzekł Sternau. — Jeżeli chcemy odnaleźć ślady Apaczów, trzeba do nich dotrzeć za dnia. Wtedy dopiero będziemy mogli odpocząć. Ruszamy galopem!
Niedźwiedzie Serce jechał na czele, najlepiej bowiem znał okolicę.
O pierwszej w południe urządzono krótki popas. Gdy konie nieco wypoczęły. ruszono z tą samą szybkością, co uprzednio.
Jak wiadomo, konie meksykańskie są niebywale wytrzymałe, mocne i można je pobudzić do nieprawdopodobnej wprost szybkości. To też do wieczora dnia następnego karawana nasza poruszała się żwawo, aż dotarła do gór Tamises.
Podróżni ujrzeli zdaleka przełęcz wśród gór. Nagle Niedźwiedzie Serce zatrzymał konia i skierował wzrok ku ziemi.
Uff! — zawołał.
Sternau podjechał i zaczął pilnie przyglądać się trawie. Była wydeptana. Prowadziła wśród niej wąziutka ścieżyna na której zmieściłby się jeden zaledwie jeździec; okoliczność ta nie mogła jednak wpłynąć na pogląd doświadczonego westmana.
— To ścieżka Apaczów — rzekł Sternau.
— Tędy jechali konno nasi wojownicy — potwierdził Niedźwiedzie Serce z rozpłomienionemi oczami.
— Cóż brat mój uczyni? — zapytał westman.
— Pójdzie za głosem serca — odparł wódz Apaczów.
Nie dorzucając ani słowa, zakreślił na koniu koło i ruszył pełnym galopem w południowym kierunku. Ścieżka prowadziła tuż u stóp Sierry.
— Dokąd on pędzi? — zapytał hrabia Fernando, zaniepokojony.
— Jedzie śladem swych Apaczów — odparł Sternau.
— Przejeżdżali tędy?
— Tak. Udamy się do fortu bez niego; jednak musimy znaleźć miejsce na nocleg.
— A Niedźwiedzie Serce?
— Zostawmy go w pokoju. To Indjanin; rozumie doskonale położenie. Już jakoś nas odnajdzie.
Słowa te uspokoiły hrabiego, ruszyli więc w dalszą drogę. — — —
Następny dzień był przepiękny. W blasku wschodzącego słońca tysiące kropel rosy, osiadłej na źdźbłach liściach, lśniły jak kryształy. Niebo było czyste; kwiaty modliły się do Stwórcy przecudnym zapachem.
Sennor Pirnero podniósł się z łóżka i ze względu na piękną pogodę wyszedł z mieszkania.
Minąwszy krótką uliczkę, wyszedł za bramę fortu i przyglądał się falom Rio Grande, która okala Guadelupę.
Gdy się tak delektował cudnym porankiem, zauważył nagle na wodzie jakiś punkt, wolno się zbliżający. Po obydwóch jego stronach połyskiwały promienie.
— Łódź — mruknął Pirnero. — A promienie po lewej i prawej stronie to woda błyszcząca w słońcu.
Czekał, aż się łódź zbliży. Zdumienie jego rosło coraz bardziej. Chrząknął jakby miał ujrzeć coś niezwykłego i mruczał dalej:
— Takiego czółna używają Indjanie i trapperzy. Tutaj należy do rzadkości. Jakiś człowiek w niem siedzi. Kto to być może?
Teraz dopiero zauważył, że kanoe porusza się z wielką szybkością. Jadący człowiek musiał nietylko mieć silne mięśnie, ale być niezwykle zwinnym, kierowanie bowiem łodzią tego rodzaju jest sztuką nielada.
Podpłynął już blisko. Ujrzawszy Pirnera, skierował łódź do lądu. Po chwili wyskoczył i umocował czółno przy brzegu. Ubrany był w stare, podarte spodnie i kamizelkę bez guzików. Nie miał koszuli. pierś więc i potężne ramiona były odsłonięte.
Wyciągnął skórzaną kurtkę strzelecką i wdział na siebie. Kurtka była właściwie parodją ubrania; wyglądała jak rura skórzana, która latami leżała w wodzie i zgniła do połowy. Wyciagnął jeszcze coś, co zapewne było kiedyś kapeluszem. Teraz wyglądało jak stary, zniszczony kopciuch. Za pasem miał przybysz dwa rewolwery, nóż, tomahawk, torebkę z tytoniem, ładownice na kule i kilka drobiazgów. Wreszcie wyjął z łodzi strzelbę; ujął ją w rękę z pobożną troskliwością.
Odwrócił się. Pirnero zobaczył twarz chudą, jakby wygarbowaną od wiatru, słońca i niepogody, małe szare, bystre oczy, oraz długi, olbrzymi nos, podobny do sępiego dzioba. Mimo wszystko, niezwykła ta twarz miała w sobie coś, co budziło zaufanie.
Good morning! — rzekł przybysz.
— Dzień dobry! — odparł Pirnero.
— Według moich kalkulacji jest to fort Guadelupa prawda?
— Tak.
— To mała dziura?
— Niewielka.
— Dużo w niej wojska?
— Niema wcale.
— Doskonale. Czy znajdę tu boarding-house? — Tak. Trzeci budynek za bramą.
— Dziękuję, sir.
Przybysz przeszedł obok Pirnera, który wymienił właśnie swój sklep, i udał się w kierunku bramy. Szedł wolno, kroki jednak stawiał szerokie, zwyczajem dobrych biegaczy Zachodu. Westmani tacy wytrzymują najdalsze, najbardziej męczące wycieczki piesze.
— Jankes — mruknął Pirnero.
Nie mylił się. Sposób przywitania, pytania o boarding, wyrażenie według moich kalkulacji, nie mógł budzić wątpliwości, że przybysz jest Jankesem.
Podczas, gdy Europejczyk powiada: przypuszczam, mam wrażenie, zdaje mi się, Amerykanin ze Stanów Północnych mówi: I calculate — według moich kalkulacji, według moich obliczeń. —
Gdy Pirnero wrócił do gospody, zastał nieznajomego nad szklanką wina. Usiadł na zwykłem miejscu i zaczął patrzeć przez okno. W pokoju panowała głęboka cisza. Przerywały ją tylko głośne chrząkania i plucia nieznajomego. Jankesi żują z namiętnością tytoń, nie bacząc na to, czy się komu podoba chrząkanie i plucie, czy też nie.
Pirnero był szalenie ciekaw, kim jest nieznajomy. Ponieważ Jankes milczał, rozpoczął rozmowę stereotypową uwagą:
— Śliczna pogoda!
Nieznajomy mruknął coś niezrozumiale. Pirnero powtórzył po chwili:
— Nieporównana pogoda.
Ehm, ehm — kaszlnął nieznajomy.
Pirnero odwrócił się i zapytał:
— Mówiliście coś, sennor?
— Nie; to wyście mówili.
Odpowiedź ta zbiła z tropu poczciwego Pirnera. Zaczął z niezadowoleniem bębnić palcami po szybie, po chwili jednak, nie mogąc wytrzymać dłużej, rzekł znowu:
— Dziś jest o wiele ładniej, aniżeli wczoraj.
Pffttf! — splunął nieznajomy.
Pirnero odwrócił się, mówiąc:
— Nie zrozumiałem was, sennor.
Nieznajomy przesunął porcję tytoniu z lewej strony twarzy na prawą, potem splunął tak celnie, — pffttf!że żółta od tytoniu ślina strzeliła z ponad stołu, jak z sikawki, i poleciała w kierunku okna.
Gospodarz przerażony odsunął głowę.
— Sennor, — zawołał — tam, obok szafy, stoi spluwaczka.
— Nie potrzebuję żadnej spluwaczki — brzmiała odpowiedź.
— Wyobrażam sobie! Kto pluje do okien, temu niepotrzebna spluwaczka. Ale u nas w Pirnie niema zwyczaju plucia w szyby.
— Otwórzcie więc okno.
Jankes wypowiedział te słowa tak lakonicznie, że gospodarzowi krew uderzyła do głowy. Opanował się jednak i zapytał:
— Przybywacie z dalekich stron. sennor?
— Tak jest.
— Musicie być niebyle jakim wioślarzem.
— A dlaczego?
— No, płynęliście przeciw prądowi.
Pah!
— Skąd wyruszyliście, sennor?
— Czy wiadomość ta jest wam koniecznie potrzebna?
Pirnero odparł z pewnem zakłopotaniem:
— Człowiek radby przecież wiedzieć, z kim się znajomi. Czy nie mam racji?
Pffttf!
Nieznajomy splunął znowu. I znowu cienki, ciemny pas śliny przeleciał nad głową Pirnera.
Pffttf! — rozległo się wślad za tem.
— Do djabła! Miejcie się na baczności! — zawołał gospodarz.
— Odsuńcie się, a wszystko będzie w porządku.
Pirnero otworzył okno naoścież i przysunął swe krzesło do ściany, na której wisiał miedzioryt. Był pewien, że teraz już nieznajomy przestanie go bombardować.
Minęła spora chwila. Nieznajomy żuł tytoń i popijał wino. Ponieważ milczał w dalszym ciągu, Pirnero rzekł:
— Celem waszej podróży jest fort Guadelupa?
— Być może.
— Czy zostaniecie tutaj?
— To wedle moich kalkulacji wątpliwe.
— Pytam, czy zostaniecie przez dzień dzisiejszy?
— Zostanę.
— Chcecie tu kogoś odwiedzić?
— Hm.
— Macie jakiś specjalny interes?
Pffttf! — plunął znowu zapytany z taką precyzją, że trafił prosto w miedzioryt. wiszący nad głową Pirnera.
Tego było już gospodarzowi za wiele. Zerwał się z krzesła i zawołał wściekły:
— To niesłychane, sennor! Psuje mi pan mój piękny miedzioryt.
— Zabierzcie go.
— Plujcie do kieszeni!
— Jeżeli mi otworzycie swoją — chętnie.
— Czy to ma być odpowiedź na moje pytania?
— Tak jest. Pluję zawsze na impertynentów. Zapamiętajcie to sobie.
— Wiecie, co to jest grubjanin?
— Nie.
— W takim razie poinformuję was o tem.
— Nie trudźcie się; to wam nic nie pomoże. Nie przychodzę tu poto, byście mnie szpiegowali. Jeżeli będę chciał dowiedzieć się o czemś, będę sam pytał. Nalejcie mi lepiej jeszcze szklaneczkę!
Gospodarz z pokorą spełnił prośbę; stawiając szklankę na stole, rzekł:
— Czy zostajecie u mnie przez dzień dzisiejszy i przez noc? Chyba o to wolno mi zapytać?
— Jeszcze się namyślę. Czy będę tu u was bezpieczny?
— Przed kim?
— Naprzykład przed Indjanami.
— Najzupełniej.
— A przed Meksykanami?
— Również. Sami jesteśmy Meksykanami.
— A Francuzi?
— Ach, sennor, czy jesteście również ich wrogiem i przeciwnikiem?
— Djabli wam do tego! Czy nie wiecie, gdzie właściwie przebywa Juarez?
— Mam wrażenie, że w Paso del Norte.
— Macie tylko wrażenie? Nie jesteście pewni?
— Pewny nie jestem.
— Jak daleko stąd do Paso del Norte?
— Trzeba jechać konno coś około sześćdziesięciu godzin. Chcecie się tam udać?
— Być może.
— Ach, sennor! Jedzie pan więc z tajemną misją do prezydenta?
Pffttf!
Znowu tuż nad głową Pirnera przeleciała porcja ciemnej śliny. Gospodarz odskoczył przerażony na bok.
— Do kroćset bomb! — zaklął. — Mam już dosyć! Nie jestem do tego przyzwyczajony; pochodzę ze starego, szlachetnego rodu. Czy wiecie, gdzie moja ojczyzna?
— No? — zapytał nieznajomy obojętnie.
— Pochodzę z Pirny.
— Z Pirny? Nie znam. To leży zapewne gdzieś za biegunem północnym?
— Nie; to miasto w Saksonji.
— Nic mnie ta Saksonja nie obchodzi. Zostaję dziś u was na noc.
— Nie zostaniecie, sennor.
Nieznajomy popatrzył na gospodarza ze zdumieniem.
— Nie podobacie mi się i basta! — ciągnął Pirnero.
— Za to wy mnie się podobacie, a więc jesteśmy skwitowani.
— Nic mi tu po człowieku, który tylko pluć potrafi.
— Wolałbyś pan kogoś, kto pluje lepiej? Według moich obliczeń możnaby znaleźć takiego jegomościa.
— Nie, nie, nie chcę was u siebie! Idźcie tam, gdzie będziecie mogli pluć spokojnie. Popatrzcie na okno i na miedzioryt, który jest starą pamiątką. Nie pozwolę jej opluwać. Nie pozwolę, zrozumiano?
— Nie.
— W takim razie powiem jasno: jeżeli w tej chwili nie wyjdziecie z pokoju, wyrzucę was na zbity łeb!
Pirnero wpadł w szewcką pasję. Stał przed nieznajomym z zaciśniętemi pięściami, jakgdyby za chwilę miał się rzucić na niego.
Pffttf! Pffttf! — plunął znowu nieznajomy w kierunku gospodarza, który uskoczył wbok.
— Co? Jeszcze i to?! — zawołał. — Wynosić się natychmiast, inaczej nie ręczę za siebie!
Pah! — odparł spokojnie gość. — Nie hałasujcie, inaczej plunę wam w twarz tak, że polecicie przez okno na ulicę. To moja rzecz, nie wasza, czy tutaj zostanę, czy nie. Całą noc wiosłowałem i jestem zmęczony. Będę teraz spał przez godzinę.
Położył obok siebie strzelbę i wyciągnął się na ławce, która stała pod ścianą. Pirnero pienił się nadal:
— Nie pozwalam! Śpijcie u kogo chcecie, tylko nie u mnie. Nie dotknę was, ale zwołam ludzi; oni wam pokażą, kto tu jest panem.
Nieznajomy wyciągnął z za pasa rewolwer:
— Róbcie, co chcecie, to wam jednak powiadam, że każdego, kto się zbliży do mnie wbrew mojej woli, zastrzelę jak psa.
Słowa te podziałały na gospodarza. Medytując, stał przez chwilę na miejscu, wkońcu zaś burknął:
— Hm, niebezpieczna z was sztuka. Dobrze, śpijcie godzinę. Mam nadzieję, że przez sen pluć nie będziecie?
— Jeżeli mi się przyśni, że mnie o coś wypytują.
Nieznajomy włożył za pas rewolwer i przewrócił się na drugi bok. Po chwili zasnął, musiał być bardzo zmęczony.
Pirnero cały był zlany potem. Wziął szklaneczkę julepu i chciał właśnie znowu usiąść przy oknie, gdy z ulicy rozległ się odgłos kopyt końskich. Jakiś strzelec zeskoczył, uwiązał konia i wszedł do zajazdu.
Był to człek niemłody, — jeszcze pełen sił i czerstwy — ubrany w piękny, ciężki strój vaquera.
Usiadł, kazał dać szklankę whisky i zaczął się przyglądać badawczo gospodarzowi. Pirnero nie zauważył tego, siedział bowiem przy oknie, tyłem do przybysza. Rozmyślał, czy vaquero nie jest również amatorem plucia. Po chwili uspokoił się i zdobył na głębokie spostrzeżenie:
— Śliczna pogoda!
— To prawda — odparł vaquero.
Gospodarza ucieszyła ta odpowiedź niezwykle. Twarz mu się rozjaśniła, odwrócił się i rzekł przyjaźnie:
— Zwłaszcza do konnej jazdy.
— Jechałem przez całą noc.
— Przez całą noc? Czyżbyście byli gońcem?
— Mniej więcej. Mam tutaj coś załatwić. Czy wyście sennor Pirnero?
— Tak; jestem nim.
— Czy sennorita Rezedilla żyje jeszcze?
— Oczywiście. Znacie ją?
— Nie, lecz przyjechałem w jej sprawie. Znacie z pewnością hacjendę del Erina?
— Rozumie się. Pedro Arbellez jest przecież moim szwagrem. — Otóż przysyła mnie właśnie Pedro Arbellez. Nazywam się Anselmo; jestem u niego na służbie.
— Cieszę się z waszego przybycia. Za chwilę przyprowadzę córkę.
Pirnero zapomniał zupełnie o gniewie. Pośpieszył do kuchni, po chwili wrócił z Rezedillą.
— Rezedillo, oto vaquero twego stryja z hacjendy del Erina. Ma dla nas jakieś wieści. Jechał przez całą noc. Zajmij się nim.
Dziewczyna podała gościowi rękę i zapytała, co za wiadomości przynosi.
— Pan mój jest już stary...
— Starszy ode mnie — wtrącił Pirnero.
—...i nie ma dzieci. Sennorita Emma gdzieś zaginęła — z pewnością nie żyje i nie wróci już nigdy. To źle wpłynęło na mego pana. Postarzał się jeszcze bardziej. Wiecie zapewne, że hacjenda nie należy już do hrabiego Rodriganda?
— Wiem; hrabia podarował ją szwagrowi.
— Pan mój umrze bezdzietnie...
— Mam nadzieję, że długo jeszcze żyć będzie, — rzekł Pirnero serdecznie.
— Nic dziwnego, że w takim wieku i w takich czasach, jak obecne, myśli o śmierci. Dziecka już nie ma, ma tylko dziedzica, względnie dziedziczkę.
— O kim mówicie?
— Sennorita Rezedilla ma zostać dziedziczką hacjendy.
Rezedilla opuściła głowę. Kochała stryja szczerze, więc zabolały ją słowa vaquera. Rzekła:
— Nie traćmy nadzieji, że Emma powróci.
— Pan mój przestał w to wierzyć — odparł vaquero. — Dlatego pani przeznaczył dziedzictwo. Kazał powiedzieć, że chciałby was jeszcze zobaczyć przed śmiercią.
— To polecenie, z którem przybywacie?
— Tak. Mam prosić sennoritę, aby jak najprędzej odwiedziła mego pana. Ponadto kazano mi oddać ten oto list.
Wyciągnął z kurtki kwadratowy kawałek skóry, w który był owinięty list. Pirnero chciał go otworzyć.
— Nie tutaj, ojcze, — poprosiła Rezedilla. — Wyjdźmy; takie listy czyta się bez świadków.
Wyszli oboje. Gdy po chwili wrócili, dziewczyna miała oczy czerwone od łez.
— Przeczytaliśmy list — rzekł Pirnero, głęboko wzruszony.
— Cóżeście postanowili?
— Na to trudno odpowiedzieć. Przecież wiecie, że wokoło wojna.
— Uważacie więc, że sennorita Rezedilla naraziłaby się na niebezpieczeństwo, gdyby wyruszyła do hacjendy? Pan mój wystara się o list żelazny, który Francuzi respektować będą bezwątpienia.
— A Indjanie?
— Ich nie trzeba się obawiać, sennor Arbellez wyśle bowiem spory oddział vaquerów i strzelców, którzy będą dostateczną ochroną dla sennority.
— No, tak. W tych okolicznościach możnaby zaryzykować, lecz to wszystko nie wyklucza niebezpieczeństwa. Jak długo możecie w Guadelupie pozostać?
— Przez dzień dzisiejszy.
— Namyślę się. Jutro otrzymacie odpowiedź i list do szwagra. Teraz nakarmcie konia i każcie sobie w kuchni dać coś do zjedzenia.
Anselmo wyszedł. Rezedilla pośpieszyła do kuchni, Pirnero zaś usiadł przy oknie i zaczął rozmyślać nad tem, co usłyszał od vaquera.
Niedługo trwały te rozmyślania. Po chwili zjawił się przed oknem jakiś jeździec, zeskoczył z konia i wszedł do pokoju.
Był to Czarny Gerard.
Pirnero powitał go niesłychanie serdecznie.
— Ach, sennor Gerard! — zawołał, wstając od okna, i pośpieszył w kierunku gościa. — To wy? Chwała Bogu! Rezedilla i ja lękaliśmy się o pana.
— Wy także? — rzekł Gerard z uśmiechem. — Jakże to? Piję przecież tylko jedną porcję julepu.
— Naiwne żarty, sennor! Wtedy nie wiedziałem, kim jesteście. Teraz witam was najserdeczniej, choćbyście nawet nie wypili ani jednego julepu. Zaraz zawołam Rezedillę.
Było to zbyteczne. Usłyszawszy głos Gerarda, rozpromieniona weszła do pokoju i podała mu rękę.
— Witam sennora! — rzekła. — Martwiłam się i niepokoiłam z powodu pana, nie powiedział mi sennor bowiem, dokąd się udaje. Chwała Bogu, że wraca sennor zdrów i cały.
— Tak, chwała Bogu! Chciałbym tylko, aby to samo można było powiedzieć jutro i pojutrze. Przybyłem aby was ostrzec przed wielkiem niebezpieczeństwem.
— Przed niebezpieczeństwem? — rzekł Pirnero. — Mówi pan serjo, sennor Gerard?
— Niestety, zupełnie serjo. Francuzi są w drodze do fortu.
Rezedilla zbladła. Pirnero załamał ręce i zawołał:
Mój Boże! Naprawdę? Kiedyż mogą tu być?
— Tego nie wiem.
— W każdym razie trzeba spakować manatki i ładować wszystko na konie. Uciekamy do Juareza!
— Czekajcie, wstrzymajcie się na chwilę! — zawołał Czarny Gerard. — Jeszcze tak źle nie jest. A gdyby nawet Francuzi zdobyli fort, uszanują własność prywatną, aby na tym niebezpiecznym, daleko wysuniętym posterunku nie wzburzyć przeciw sobie całej ludności. Zresztą, odsiecz jest w drodze.
— Jaka odsiecz?
— Juarez.
— Sam prezydent?
— Towarzyszy mu pięciuset Apaczów.
— W takim razie jesteśmy uratowani.
— Nie należy triumfować zbyt szybko. Juarez nie wie dobrze, jaką drogą ruszył nieprzyjaciel. Nie jest wykluczone, że ją zmyli. Znajdzie z pewnością ślady Francuzów, ale może nie na czas i może nie będzie ich mógł uprzedzić. W takim razie trzeba się będzie postarać o zatrzymanie wroga przed fortem, dopóki nie nadciągnie Juarez z Apaczami i nie zetrze go w proch.
— Uważacie, że należy bronić fortu? Ale któż, na Boga, któż to uczyni? Nie mamy wojska.
— Weźmiemy się wszyscy do obrony, i wy także, sennor Pirnero.
Twarz dzielnego gospodarza dziwnie się wydłużyła.
— Ja także? — zapytał przerażony. — Ja mam strzelać, zabijać ludzi? O, nie; do tego nikt mnie nie zmusi, do tego nas nie przyzwyczajano w Pirnie! Kto w Saksonji zabija Francuza, ten zostaje skazany na śmierć, lub w najlepszym razie na dożywotne więzienie. Bywa nawet, że, oprócz kary śmierci, człowiek taki zostaje skazany na dziesieć lat więzienia i pięć lat utraty praw, nie licząc dozoru policyjnego.
— Zdarza się to nietylko w Saksonji, — rzekł Gerard z uśmiechem — chociaż tych surowych kar trochę za wiele, jak na jednego człowieka.
— Krótko mówiąc, nie będę strzelał!
— W takim razie was zastrzelą.
Pirnero zbladł.
— Przychodzę jako goniec Juareza; właśnie bylem w magistracie. Juarez rozkazuje, aby wszyscy mieszkańcy zbroili się i gotowali do odparcia wroga. Alkad chodzi z tym rozkazem od domu do domu. Wam zaś przynoszę tę wiadomość sam.
— Ależ sennor, odkąd mnie matka na świat wydała, nawet zająca nie zabiłem.
— Tacy ludzie są wogóle niepotrzebni na świecie! — rozległ się głos z kąta.
Gerard odwrócił się, Dopiero teraz zauważył nieznajomego. Zbudziła go ze snu rozmowa; przysłuchiwał się już przez dłuższą chwilę. Usiadł na ławce i zaczął rozglądać się obojętnym wzrokiem. Gerard przyjrzał mu się dokładnie, potem podszedł i zapytał:
— Sennor, mogę zapytać, kim jesteście?
— Tak.
Zapytany powiedział to jedno słowo. Potem wypluł na stół trochę tytoniu, który nawet we śnie trzymał w ustach, wyciągnął z kieszeni nową porcję i zaczął żuć.
— A więc, mój panie, pańskie nazwisko?
— Pytał pan tylko, czy mu wolno zapytać, kim jestem, Zgodziłem się na to, lecz nie przyrzekłem wcale, te odpowiem.
— Zostawcie więc przy sobie imię i nie mieszajcie się do rozmowy.
— A jeżeli rozmowa mnie interesuje?
— W takim razie nie dziwcie się, że mnie interesuje wasza osoba.
Nieznajomy pokiwał głową, żując tytoń.
— Kalkuluję sobie i mam wrażenie nie bez racji, że powinienem się najwpierw dowiedzieć o wasze nazwisko, zanim wymienię swoje. Powiedzieliście przedtem, że was przysyła Juarez?
— Tak jest.
— Znacie go, byliście u niego? Wiecie, gdzie go można znaleźć?
— Wiem.
— Jesteście jego stronnikiem? Nie stoicie po stronie tych przeklętych Francuzów?
— Tak jest.
— W takim razie doskonale. Powiedzcie mi, kim jesteście.
— Zgoda. Nazywają mnie Czarnym Gerardem.
— Doskonale! Nazwisko wasze jest mi znane. Oto łapa; dajcie swoją.
Gerard zawahał się i rzekł:
— Mam wrażenie, że jesteście bardzo grymaśni przy zawieraniu znajomości. Ja również nie każdemu rękę podaję. Powiedziałem swoje imię, chcę znać wasze.
— O mały włos nie zapomniałem o tem — rzekł nieznajomy z uśmiechem. — Właściwego mego nazwiska nie znacie na pewno, bo zdaje się, że i mnie wywietrzało z głowy. Czerwonoskórzy jednak ochrzcili mnie imieniem, które zapewne słyszeliście. Nie jest zbyt piękne, ale cóż robić? Może zgadniecie? Przyjrzyjcie mi się dobrze, master Gerard.
— To niewiele pomoże, sennor, — odparł Gerard. — Dotychczas mogę tylko stwierdzić, że jest pan Amerykaninem.
— Chciał pan zapewne powiedzieć Jankesem? Tak; jestem nim. Ale pan przygląda mi się od stóp do głów — postępujesz master błędnie. Niech się pan raczej przypatrzy gębie.
Gerard przypatrywał się bezskutecznie.
— Jeszczeście nie zgadli? — rzekł nieznajomy. — W takim razie ułatwię wam to zadanie. Popatrzcie tylko na mój nos; jak się wam podoba?
— No, wcale pokaźny.
— Tak uważacie? Do jakiego gatunku nosów zaliczylibyście ten okaz?
— Powiedzieć orli, to za mało, — rzekł, śmiejąc się, Gerard. — A może to nos sępi? Tam do djabła! Zgaduję!
— No, jazda!
— Boję się, że was zrażę.
— Mnie obrazić? Głupstwo! Ci przeklęci czerwonoskórzy dali mi imię ze względu na nos. Zatrzymam je na wieki. No więc, mówcie, kim jestem!
— Jeżeli się nie mylę, jesteście jednym z najbardziej znanych poszukiwaczy ścieżek w Ameryce. Z prawdziwą radością uścisnę waszą dłoń, sennor.
— Zostawcie sennora! Wymieńcie moje imię
— Nazywają was Sępim-Dziobem, czy tak?
— Nareszcie. Tak, ja jestem owym człowiekiem, który obnosi po świecie to przepiękne imię. Czy i teraz nie podacie mi łapy?
— O, nie! — zawołał Gerard rozpromieniony. — Oto jest! Cóż was sprowadza do fortu?
— Pomówimy o tem później. Niech wam wystarczy to, że szukam Juareza. Zajmijmy się sprawą obrony fortu. Czy Francuzi istotnie nadchodzą?
— Tak jest.
— Juarez idzie wślad za nimi?
— Może za nimi, a może naprzeciw nich.
— Powierzył wam obronę Guadelupy?
— Tak. Pisemny rozkaz leży u alkada.
— W takim razie należy was słuchać — rzekł Sępi-Dziób. Zwracając się zaś do Pirnera, zapytał: — Nie chcecie zabić ani jednego Francuza?
— Nie, nie. Nie potrafię — biadał zapytany.
— Ale wyrzucać gości umiecie! No, nie mówmy już o tem. Leżcie sobie spokojnie na materacu i żujcie wianki mirtowe. Ja was wyręczę.
Pirnero ujął go za rękę i rzekł:
— Dziękuję wam, sennor. Naprawdę chcecie za mnie walczyć?
— Tak.
— W takim razie możecie pluć, ile wam się podoba. —
Rezedilla przysłuchiwała się rozmowie w milczeniu. Bała się bardzo Francuzów. Korzystając z przerwy w rozmowie, chciała się zwrócić do Gerarda, by mu wyznać swój niepokój, gdy nagle z ulicy dobiegł tętent kopyt. Przed oknami stanął po chwili szereg jeźdźców.
— Co to jest? — zapytał Pirnero, przerażony. — Chyba nie Francuzi?
Gerard podszedł do okna i rzekł:
— Nie. Sądząc po ubiorach, są to Meksykanie.
— Ilu ich jest? Rezedillo, będzie robota! — wołał Pirnero.
Drzwi otworzyły się, goście weszli. Był to Sternau z towarzystwem. Rezedilla, Pirnero i Gerard patrzyli nań z podziwem. Nie ogolił jeszcze olbrzymiej brody, która wyrosła mu na wyspie.
Za Sternauem wszedł hrabia. Widok jego również wzbudzał ciekawość. Obydwie damy nosiły gęste woale.
Nieznajomi wyglądali tak dostojnie, że gospodarz złożył im głęboki ukłon. Gerard i Sępi-Dziób zaszyli się w najgłębszy kąt pokoju.
— Wyście tu gospodarzem? — zapytał Sternau Pirnera.
— Tak, sennor.
— Czy macie dosyć miejsca na pomieszczenie nas wszystkich?
— Ach, pokojów mam poddostatkiem.
— A pomieszczenie dla koni?
— Dostaną schludne stajnie i pokarm. Nie jestem tylko pewny, czy państwo u mnie pozostaną. Obowiązek bowiem nakazuje mi zwrócić uwagę na wielkie niebezpieczeństwo, jakie państwu grozi. Francuzi mogą lada dzień napaść na fort.
— Skądże o tem wiecie?
— Juarez wystał do nas tego oto sennora. Ma stać na czele obrony fortu, dopóki nie przybędą Apacze.
Sternau spojrzał na Czarnego Gerarda, rozmawiającego ze Sępim-Dziobem, i uśmiechnął się.
— Jak się nazywa sennor, o którym mówicie?
— Czarny Gerard.
Sternau podszedł do obydwóch i, kłaniając się uprzejmie, rzekł:
— Jeżeli się nie mylę, widzę przed sobą ludzi, którzy się nie boją Francuzów i zechcą bronić fortu.
— Z czegóż to wnosicie, sennor?
— Jestem przekonany, że Sępi-Dziób nie cofnie się przed żadnym wrogiem.
— Znacie mnie? — rzekł Jankes, zdumiony.
— Z dawnych czasów, z czasów waszej pierwszej wycieczki trapperskiej. Takiej twarzy nie zapomina się prędko. Ale pomówmy o chwili obecnej. Czy poczyniono jakieś przygotowania do obrony fortu?
— Prawie żadnych — odparł Gerard.
— W takim razie pośpiech jest bardzo wskazany. Nie będziecie chyba oczekiwać wroga w polu?
— Na to jesteśmy za słabi.
— A więc chcecie czekać za szańcami
— Tak.
— Któż będzie bronił fortu?
— Mieszkańcy. Pościągam ponadto okolicznych vaquerów.
— Słusznie. Możecie liczyć i na nas.
— Ach, chcecie walczyć razem z nami?
— Jeżeli to potrzebne, tak.
Gerard nie zdążył wyrazić swego podziwu, gdy z kuchni rozległ się głośny okrzyk. Vaquero z hacjendy del Erina otworzył drzwi kuchenne, chcąc zobaczyć przybyłych gości. Nagle stanął w osłupieniu, wpatrując się uparcie w wodza Miksteków.
Indjanie mają niewielki zarost. Dzięki temu Wódz Miksteków mało się zmienił.
— Bawole Czoło! — zawołał vaquero.
Na dźwięk tego imienia Gerard i Jankes zerwali się z miejsc, aby zobaczyć, co się dzieje. Wódz zaczął badawczo przyglądać się vaquerowi. Poznał go wreszcie, mimo, iż od chwili, kiedy go widział po raz ostatni, upłynęły długie lata.
— Anselmo! — zawołał.
Santa Madonna! A więc to wy, Bawole Czoło?
Po tych słowach vaquero rzucił się ku wodzowi z wyciągniętemi rękami.
— Tak, to ja! — odparł Indjanin z powagą.
— Opowiadano, że zginęliście!
— Bawole Czoło żyje.
— A pozostali?
— Żyją również.
Rezedilla wydała okrzyk zdziwienia i radości. Ująwszy wodza za ramię, zapytała:
— Wyście Bawole Czoło, wódz Miksteków?
— Tak; ja nim jestem — powtórzył Indjanin ze spokojem.
— Mój Boże, to jakiś cud niebywały! Ojcze, ten człowiek jest Bawolem Czołem! Zginął swego czasu wraz z Emmą i jeszcze kilku ludźmi. — Wodzu, czy was dobrze zrozumiałam? Powiedzieliście, że pozostali żyją również?
— Wszyscy są przy życiu.
— I Emma Arbellez i Karja, Indjanka?
— Tak.
Vaquero zwrócił teraz wzrok na Sternaua.
— Sennor Sternau, ach, sennor Sternau!
Wydawszy ten okrzyk, pobiegł ku niemu. Sternau wyciągnął rękę.
— A więc i mnie poznałeś, Anselmo?
— Jakżebym mógł nie poznać zbawcy dobroczyńcy całej hacjendy del Erina!
Rezedilla stanęła obok i zapytała:
— Czy być może? Wyście sennor Sternau?
Skinął głową:
— Tak jest, sennorita.
— Do pioruna, Sternau, Władca Skał! Dlatego mnie poznał! — rzekł Sępi-Dziób i plunął potężnie w kierunku ławek.
— Matava-se — zawołał Gerard.
Rezedilla ujęła rękę Sternaua i nie puszczała jej.
— Sennor, — rzekła — widząc was, wierzę, że i reszta żyje. Gdzież są? Mówcie, na Boga!
Zatoczył ręką koło.
— Drogie dziecię, są tu wszyscy. Nie brak nikogo.
Emma podniosła welon. Utyła nieco, lecz niezbyt się postarzała. Rezedilla poznała ją odrazu.
— Emmo, Emmo!
— Rezedillo!
Z łkaniem padły sobie w objęcia. Trzymały si długo w ramionach. Wreszcie Emma zapytała:
— Czy ojciec mój żyje?
— Żyje — odparła Rezedilla.
Emma wypuściła przyjaciółkę z objęć, uklękła i, wyciągając ręce ku niebu, wybuchła ogromnym płaczem:
— Boże mój, dzięki ci, dzięki!
Wszyscy obecni mieli oczy pełne łez.
— Właśnie przed chwilą otrzymaliśmy list od stryja — rzekła wreszcie Rezedilia. — Przeczytasz go później, droga Emmo.
Schyliła się nad Emmą i podniosła ją z podłogi.
— Czy nie chcesz się przywitać z mym ojcem?
Zaczęto się rozglądać za Pirnerem. Znikł gdzieś przynajmniej do połowy. W pokoju znajdowała się bowiem tylko dolna część jego ciała i nogi. Górna wychylona była na ulicę. Nie wiedział jak ukryć łzy i wzruszenie. Podszedł więc do ulubionego okna i wystawił głowę, aby płaczu nie było słychać.
Córka wyciągnęła go siłą. Płakał jak bóbr i obejmując Emmę, wołał:
— Puśćcie mnie, uduszę się z radości!
Po tych słowach opuścił pokój.
— Przedstaw mnie pozostałym panom — rzekła Rezedilla.
Emma otarta chustką oczy i zapytała:
— Kogo chcesz naprzód poznać, Rezedillo?
— Twego narzeczonego, sennora Ungera.
Emma uśmiechnęła się łobuzersko:
— Szukaj go. Jestem ciekawa, czy znajdziesz.
Rezedilla zaczęła się przyglądać obecnym; po chwili rzekła, wskazując na Mariana:
— To ten.
Nie zgadłaś. To Alfanso de Rodri... Chciałam powiedzieć, porucznik de Lautreville.
— Mariano de Lautreville? — zapytał Sępi-Dziób.
— Tak jest — odparł Mariano. — Znacie mnie?
Jankes zbliżył się.
— Ależ znam wasze imię doskonale. Wymienił ja pewien Anglik.
— Pewien Anglik? — zapytał Mariano.
— Lord Dryden.
— Gdzie go pan widział? W Anglji?
— Nie. W Ameryce. Nad morzem, w El Refugio.
— U ujścia Rio Grande del Norte? Kiedyż to było?
— Przed kilkoma dniami.
— Na Boga, jest tu w Meksyku! Cóż robi w El Refugio?
— To właściwie tajemnica; ale wobec okoliczności, które zaszły, wolno mi, a właściwie muszę powiedzieć całą prawdę. Polecono mnie lordowi jako przewodnika. Zjawił się w Meksyku z ramienia Angli z wielkim zapasem broni i amunicji; Francuzi nic o tem nie wiedzą. Ma również sporo pieniędzy. Wszystko to zostanie przetransportowane przez rzekę Rio Grande del Norte.
— Dla kogo przeznaczony jest transport? — zapytał Sternau.
— Dla Juareza — odparł Amerykanin. — Posłano mnie naprzód, bym zawiadomił prezydenta, iż transport jest w drodze, i zapytał, gdzie go chce odebrać.
— Czy lord sam prowadzi obecny transport? — zapytał Mariano. — Muszę z nim mówić. Kiedy wyląduje?
— Nie można tego dokładnie określić. Naprzód muszę się zobaczyć z Juarezem. Lord rozpocznie transport dopiero po otrzymaniu jego poleceń.
— Dziękuję wam bardzo za radosną nowinę.
— A więc się pomyliłam — rzekła Rezediila do kuzynki. — Któryż to właściwie?
Emma wskazała na Antoniego Ungera i rzekła:
— Oto on. Wzięliśmy w Guaymas cichy ślub. Ten zaś pan, który stoi obok, to szwagier mój, kapitan Unger.
Rezedilla podeszła do obydwóch i bardzo serdecznie uścisnęła ich dłonie.
— A ten sennor? — zapytała, wskazując na don Fernanda.
— Będziesz zdumiona; wiesz z pewnością o wszystkiem, co się wtedy przytrafiło w hacjendzie del Erina?
— Tak jest. Wiem o wszystkiem.
— Słyszałaś zapewne, że don Fernando de Rodriganda umarł?
— Tak.
— Don Fernando stoi przed tobą zdrów i cały.
Trudno opisać zdumienie Rezedilli. Stary hrabia pogłaskał piękne, bujne jej włosy, uśmiechając się błogo.
— Opowiem ci wszystko później — rzekła Emma. — Tu widzisz jeszcze sennora Mindrella, który dostał się do niewoli razem z don Fernandem.
— Droga Emmo, brakuje jeszcze jednego. Czy Niedźwiedzie Serce nie żyje?
— Owszem żyje. Ale wczoraj opuścił nas na czas jakiś, aby pójść śladami Apaczów, na których czele stoi jego brat.
Jakby na zaklęcie czarodziejskie, otwarły się raptem drzwi. Zjawił się Niedźwiedzie Serce. Nikt nie słyszał tętentu konia. W jednej chwili zmiarkował, co zaszło, podszedł do Sternaua i zapytał:
— Co brat mój uczyni? Czy weźmie udział w walce tego kraju?
— Jestem twym przyjacielem — odparł Sternau. — Wróg twój jest moim wrogiem.
— Niechaj więc mój biały brat chwyta za broń, niedługo bowiem nadciągną Francuzi.
— Widziałeś Niedźwiedzie Oko?
— Nie. Nie widziałem żadnego syna Apaczów. Wczoraj i dziś od samego świtu szedłem ich śladami. W pewnem miejscu ślady te zmieszały się ze śladami Francuzów, którzy ruszyli ku wschodowi. Jedne z nich powstały przed kilkoma godzinami, drugie w godzinę po tamtych. Synowie Apaczów następują więc Francuzem na tyły. Lecz wróg nie ruszył prosto w kierunku fortu, a zwrócił się ku górom nad Rio Grande.
— Czerwonoskóry mój brat nie szedł dalej za śladami?
— Nie. Musiałem ruszyć do fortu, aby zameldować, iż się zbliżają.
— Czy byli to sami jeźdźcy?
— Tak.
— Czy mieli armaty?
— Nie. Śladu wozów amunicyjnych nie dojrzałem.
— Zastanowimy się, co czynić. Kiedy mogą dotrzeć do fortu?
— Za godzinę.
Sternau skinął na Gerarda i rzekł:
— Oddałem się do waszej dyspozycji. Powiem wam teraz, kto oprócz mnie walczyć będzie z wami ramię w ramię. Przedewszystkiem Bawole Czoło, wódz Miksteków; znacie go, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Ten oto Indjanin, to Niedźwiedzie Serce, wódz Apaczów. Obok stoi Piorunowy Grot, o którym również z pewnością słyszeliście. Pozostali panowie także wezmą udział w walce. Don Fernanda mam zamiar uprosić, by został tutaj i chronił kobiety.
Mimo sędziwego wieku, hrabia nie chciał się na to zgodzić i ustąpił dopiero pod wpływem ogólnych próśb.
— Któż będzie przywódcą? — zapytał Gerard.
— Oczywiście wy — odparł Sternau. — Juarez tak postanowił.
— O nie, sennor! Kimże jestem wobec Władcy Skał, Bawolego Czoła, Niedźwiedziego Serca i Piorunowego Grota? Proszę was, obejmijcie dowództwo!
— W takim razie musiałbym wziąć na siebie również całą odpowiedzialność.
— Jestem przekonany, iż się przed nią nie cofniecie.
— Dobrze. Nie marnujmy czasu na niepotrzebne słowa. Spełnię waszą prośbę. muszę jednak naprzód fort obejrzeć.
— Oprowadzę was.
Ruszyli, aby zorjentować się w środkach obrony. Fort był mały — wznosił się na wąskiem, stromem wzgórzu, położonem nad rzeką. Prowadziła do niego zwykła drożyna. Jedynem obwarowaniem były stosy polan, ciągnące się dokoła. Dzięki samemu położeniu można się tu było łatwo bronić, o ile oczywiście nieprzyjaciel nie zechce atakować artylerją lub zbyt wielkiemi masami.
Fortu miało bronić zaledwie dwudziestu uzbrojonych ludzi; mała ta garstka mogła, bądź co bądź, zatrzymać na jakiś czas trzystu żołnierzy.
Gdy Sternau i Gerard wyszli, Niedźwiedzie Serce również opuścił austerię. Wkrótce znalazł Pirnera. Gospodarz siedział w sklepie, by w samotności przyjść nieco do równowagi.
— Biały człowiek ma tu wiele rzeczy — rzekł Apacz.
— O tak.
— I wszystko można kupić?
— Tak.
— Jakie pieniądze przyjmuje biały człowiek najchętniej?
— Wszystkie, które mają u nas kurs obiegowy.
— Czy biały człowiek ma i farby?
— Tak jest. We wszystkich gatunkach i kolorach.
— Ma również pióra krucze i orle?
— Owszem.
— I ubrania dla czerwonoskórych?
— Mam piękne ubrania indjańskie, uszyte przez pracowite squaws.
— Czy ma również płaszcz ze skór?
— Nie. Ale mam skórę szarego niedźwiedzia.
— Czy brat mój ma również na sprzedaż fajerwerki?
— Owszem, najrozmaitsze żabki i armatki; można je używać do ogni sztucznych.
— Niechaj mi więc pozwoli wyszukać, czego mi potrzeba. Zapłacę natychmiast. — —





  1. Tertullia — rodzaj herbatki.
  2. Tlaco wynosi mniej więcej połowę quartillo, a więc około 25 groszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.