Dżafar Mirza I/całość
>>> | Dane tekstu|
Autor | |
Tytuł | Dżafar Mirza |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | cykl W kraju Srebrnego Lwa |
Wydawca | Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. EAST |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Graf. A. Szachowicz i S-ka, Warszawa, Nowolipie 11 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Karol May
Dżafar Mirza
POWIEŚĆ
1927
WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
W WARSZAWIE
17, PROSTA, 17
Zakł. Graf. A. Szachowicz i S-ka, Warszawa, Nowolipie 11. |
Rozpoczynamy druk cyklu p. t. „ W Kraju Srebrnego Lwa“.
Na cykl ten składają się opowieści, z których każda stanowi odrębną całość. Wszystkie zaś powiązane są ze sobą i uzupełniają się wzajemnie bądź ze względu na pokrewieństwo wątku, bądź kolorytu lokalnego, bądź wreszcie ze względu na to, że występują w nich, jak to częstokroć w powieściach Karola Maya, te same postacie.
Opowieści te ujął autor we wspólny cykl, ponieważ opisane w nich przygody prawie wszystkie stanowią poszczególne etapy jednej podróży, podróży po Persji.
Czytelnik znajduje tu jednak wypadki, rozgrywające się poza granicami Kraju Srebrnego Lwa — w Ameryce lub w Afryce. Łącznikiem tych samoistnych wątków, oprócz postaci powracających na arenę zdarzeń w odmiennych okolicznościach i w odmiennem otoczeniu, jest wspólny wszystkim powieściom Karola Maya motyw etyczny, chęć przedstawienia walki dobra ze złem w najrozmaitszych przejawach, hołd składany Opatrzności, która napozór przypadkowo splata, rozdziela i znowu łączy losy jednostek.
Czytelnik może zadowolić się niektóremi tylko powieściami, zamieszczonemi w tym cyklu, nawet bez względu na ich kolejność niewątpliwie jednak, ujęty darem naratorskim autora i ciekaw jego przygód w krajach egzotycznych, będzie postępował za nim wiernie i śledził jego czyny aż do zakończenia cyklu. — — —
Większość moich czytelników zna Winnetou, wodza Apaczów, najszlachetniejszego z pośród Indjan, najlepszego i najwierniejszego mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jaką zginął śmiercią. W głębokim kraterze góry Hancock, podczas walki z Siouxami plemienia Ogellallah, kula przeszyła mu piersi. Wyzionął ducha na moich rękach. Zanieśliśmy jego zwłoki w góry Gros-Ventre i pogrzebaliśmy je w dolinie rzeki Metsur. Przypadł mi smutny obowiązek wyprawy na południe celem zawiadomienia Apaczów, że najwyższy ich i najsławniejszy wojownik nie żyje.
Jazdę tę dziś jeszcze z grozą wspominam. Śmierć Winnetou poruszyła mnie do głębi. Stałem się innym człowiekiem. Znikła gdzieś beztroska i wiara we własne siły. Nie moglem się zdobyć na najlżejszy uśmiech. Opuściła mnie radość życia. Szukałem samotności, unikałem ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba było zamienić kilka słów w jakimś forcie lub osadzie, starałem się, aby rozmowa trwała jak najkrócej. Ludzie, z którymi się od czasu do czasu stykałem, nie traktowali mnie jak równego sobie. Nie zwracali na mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdym się z nimi rozstawał, nie zawsze mówili: „do widzenia!“ Przyczyną był mój wygląd zewnętrzny.
Ruszyłem z Winnetou w góry Hancock, aby oswobodzić kilku znanych nam osobiście settlerów[1], których Siouxowie plemienia Ogellallah wzięli do niewoli. Cel wyprawy został osiągnięty, ale przypłaciliśmy ją śmiercią Winnetou. Po pogrzebaniu zwłok, część białych postanowiła zostać w dolinie rzeki Metsur i utworzyć tam kolonię. Pomagałem im w tem i dlatego nie odrazu ruszyłem do Apaczów.
Mój strój myśliwski był do tego stopnia zniszczony, że musiałem postarać się o inny. Na Dzikim Zachodzie niema sklepów z ubraniem, trzeba więc było zadowolić się propozycją pewnego settlera, który ofiarował mi strój własnego wyrobu. Był to ubiór z niebieskiego płótna: settler wykonał go na warsztacie tkackim, przykroił i przyfastrygował. Oczywiście, o linji kroju nie mogło być mowy. Spodnie przypominały podwójną rurę, kamizelka — worek bez rękawów, marynarka — wór z rękawami. Ubranie było uszyte na człowieka o zupełnie innej figurze, niż moja. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak w niem wyglądałem; nie byłem ani odrobinę podobny do westmana. Nadobitek milczałam jak zaklęty i z trwogą patrzyłem na ludzi. Więc pojawienie się Old Shatterhanda nie wywoływało zwykłego efektu.
Po upływie dwóch tygodni przybyłem w okolice Północnej Kanadian. Droga prowadziła przez szeroką, płaską prerię, na której rosły kępy drzew i krzewów. Trzeba było zaostrzyć czujność, gdyż te drzewa i krzewy zasłaniały widok. W każdej chwili należało się spodziewać spotkania z nieprzyjacielem, chodziły bowiem pogłoski, że wśród Komanczów, których linje sięgały aż do prerji, wybuchły poważne niepokoje.
Około południa dotarłem do strumienia, którego świeża, czysta woda musiała zwabić każdego wędrowca. Wybrawszy miejsce, z którego roztaczał się daleki widok, zsiadłem z konia, napiłem się krynicznej wody i wyciągnąłem się pod cienistem drzewem.
Po jakimś kwadransie ujrzałem dwóch jeźdźców. Stwierdziwszy, że to biali, nie ruszyłem się z miejsca. Zbliżali się po tej samej linji, po której przybyłem; jechali po moich śladach. Widziałem, że mi się bacznie przypatrują. Siedzieli na mułach, a byli zupełnie jednakowo ubrani. Gdy się zbliżyli, zauważyłem, że podobieństwo rozciąga się również na postacie i rysy twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że to bracia, jeśli nie wręcz bliźnięta.
Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przytem straszliwie wychudzeni. Mimowoli nasuwało się przypuszczenie, iż od tygodnia głodują. Zato cerę mieli zdrową. Siedzieli mocno na swych mułach. Zbliska zauważyłem, że jeden różnił się od drugiego jedynie nieznaczną blizną, przecinająca lewy policzek. Nie można powiedzieć, by byli pięknościami, gdyż najbardziej wystającą część twarzy mieli niezwykle rozwiniętą. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nosów! Można się śmiało założyć, że takich nosów niema w całych Stanach. Aby opisać wielkość, kształt i kolor, trzeba je widzieć. Mimo tych trąb jerychońskich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze wzbudzały sympatję. Kąty ust uśmiechały się radosnym beztroskim uśmiechem; jasne oczy patrzały w świat przenikliwie. Ubrani byli w wygodne ciemnoszare wełniane bluzy i spodnie. Nogi tkwiły w mocnych sznurowanych kamaszach, na głowach mieli kapelusze o szerokich kresach, z ramion zwisały szerokie koce, podobne do nieprzemakalnych płaszczów. Za skórzanemi pasami tkwiły sztylety i rewolwery. Ponadto uzbrojeni byli obaj jeźdźcy w długie dalekonośne rifles.
Dotąd nie spotkałem tej pary, ale słyszałem o niej nieraz. Wiedziałem, kogo mam przed sobą. Pomyłka była wykluczona. Nikt nie widział tych nieodłącznych towarzyszów oddzielnie, i nikt nie znał ich nazwisk. Ze względu na potężne nosy, nazywano ich poprostu „dwaj Snuffles“. Ten z blizną zwał się Jim Snuffle, drugi — Tim Snuffle[2]. Jak widać nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tem! Muły ich również wabiły się prawie identycznie: Jim nazywał swojego Polly, Tim na swego wołał Molly. Mimo, że w ostatnich czasach unikałem towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawiło mi przykrości. Byli to ludzie z gruntu uczciwi i tak pociągający, że perspektywa odbycia w ich towarzystwie szmatu drogi przedstawiała się wcale przyjemnie. Nie zauważyli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdyż leżałem w gęstej, wysokiej trawie. Zbliżali się coraz bardziej, wpatrzeni wciąż w moje ślady. Odległość, dzieląca nas, nie przekraczała dwudziestu kroków. Wreszcie zauważyli, że ślady, za któremi jadą, urywają się nagle. Zdumieni, zatrzymali swe muły. Ten z blizną zawołał:
— Do licha! Ślady się skończyły! Widzisz, stary Jimie?
— Yes! — skinął drugi. — Ale gdzie jest ta kanalja?
— Ulotnił się jak kamfora!
— Ktoś musiał go sprzątnąć, mój stary Jimie. Nie widzę śladów.
— To fałsz, oto ślady kopyt, — prowadzą w kierunku krzaków. Łotr z pewnością się tam schował.
— Nie. Zwróć swój błogosławiony wzrok w tym kierunku, a zobaczysz, że zsiadł z konia i poszedł ku wodzie, gdzie...
Urwał. Wodząc wzrokiem za śladami, wreszcie mnie ujrzał.
— Do stu tysięcy djabłów! — zawołał po chwili. — Leży w trawie i nie rusza się. Czyż sądzi, że na Dzikim Zachodzie nie znają prochu i noża? Wypoczywa sobie, jak u siebie w domu na kanapie; zapomniał, że na tym brzegu Missisipi Komanczowie podkradają się po łup, jak wilki. Chodź, obudzimy go.
Skierowali muły w moją stronę. Patrzyłem na nich szeroko otwartemi oczami, nie mogli więc mieć żadnych wątpliwości, że nie śpię. Ten z blizną rzekł:
— Good day! Ale z pana nieostrożny człowiek. Ślady widać na trzy mile! Rozkłada się pan na trawie czerwonoskórym na cel. Z pewnością nie jesteś westmanem!
Miał wybitnie nosowy głos, któremu też zawdzięczał przezwisko Snuffle. Obrzucił mnie badawczem, ale życzliwem spojrzeniem, które wytrzymałem z całym spokojem, i ciągnął dalej:
— No i cóż, nie odpowie pan?
— Owszem, nie chciałem jednak przeczyć, — odparłem.
— Przeczyć? Ciekaw jestem, do czego miałoby się to odnosić?
— Sadzicie naprawdę że czerwoni nakryliby mnie tak łatwo?
— Oczywiście!
— Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczył, wpakowałbym mu kulę w łeb, zanimby się zdążył zorjentować, w jakiem miejscu leżę. Przecież sami ujrzeliście mnie dopiero wtedy, gdy dzieliło nas zaledwie parę kroków. Mogłem więc was sprzątnąć o wiele łatwiej, niż się wam to obecnie zdaje.
Spojrzał zdziwiony na swego brata i rzekł doń:
— Ten człowiek ma rację, prawda, Tim? Mówi, jak z książki, choć nie wygląda na szpaka. Mógł nas istotnie sprzątnąć, oczywiście gdybyśmy byli wrogami i gdyby... gdyby był westmanem.
— Yes, ale nie jest westmanem, — orzekł Tim stanowczo, patrząc na mnie z przyjaznem politowaniem. — Musi to być zabłąkany settler.
— Tak, to widać. Trzeba się nim zająć i skierować na odpowiednią drogę. Zabłąkał się na Dalekim Zachodzie. Perspektywa niewoli u Komanczów nie należy do przyjemności. Spocznijmy na chwilę.
Zeskoczył z muła, usiadł obok mnie i, gdy brat poszedł za jego przykładem, zapytał protekcjonalnym tonem:
— Sądzę, że nie będziemy panu przeszkadzać, he?
— Prerja stoi dla każdego otworem, sir.
— Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc była obojętna.
— Bardzo jestem wdzięczny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani pomocy.
— Nie? — zapytał, ściągając brwi i obrzucając mnie badawczem spojrzeniem. — A więc nie zboczył pan z drogi?
— Nie.
— Hm! dziwne! Stawiam mego muła przeciw młodej kozie, że nie jesteś pan westmanem. Skądże pochodzisz?
— Z Niemiec.
— Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego strój i ubiór. Sądzę, że wolno zapytać, co tu pan robi i jak się nazywa?
— Dlaczegóżby nie? Skoro jednak przybyłem tu pierwszy, i do pytań powinienem mieć pierwszeństwo.
— Do licha! Jaki formalista z tego człowieka! Nie będziemy więc ukrywać, że jesteśmy westmanami, i to najprawdziwszymi westmanami, a nie żadnymi poszukiwaczami padliny, których gromady niepokoją starą prerję. Jak się zwiemy? Sądzę, że prawdziwe nazwiska nie będą pana interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że ze względu na nosy cały świat nazywa nas „parą Snufflerów“. Przydomek to nieco irytujący, ale przyzwyczailiśmy się do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jesteśmy i jak się nazywamy, zechciej odpowiedzieć na moje pytanie.
— Bardzo chętnie — odparłem, posługując się jego słowami. — Nie będę również ukrywać, że jestem westmanem i to westmanem najprawdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, których gromady niepokoją starą prerję. Jak się zowię? Sądzę, że prawdziwe nazwisko nie będzie was interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że cały świat zwie mnie Old Shatterhandem.
Jim Snuffle skoczył — na równe nogi i zawołał:
— Old Shatterhand? Do licha! Mamy więc zaszczyt z najsławniejszym...
Nie skończył, gdyż brat Tim przerwał:
— Brednie! Nie pozwól z siebie kpić, stary Jimie! Przypatrz się tylko dobrze temu człowiekowi. Jakże można go porównać z Old Shatterhandem!
Jim usłuchał wezwania brata. Przyjrzawszy mi się dokładnie, rzekł tonem pełnym rozczarowania:
— Well, masz rację, stary Timie! Człowiek ten nie jest Old Shatterhandem; zdawało mi się tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda, jak zwykłemu niedźwiedziowi do niedźwiedzia grizzly.
Po tych słowach usiadł.
— Możecie mym słowom wierzyć, lub nie wierzyć. Prawdy nie zmienicie.
— Pshaw! — roześmiał się ironicznie. — Nie podawaj się za Old Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jesteś.
— No?
— Jesteś pan jokerem, wesołkiem. Chciałeś nas wodzić za nasze długie nosy. Ale to się nie uda! Gdy przed chwilą wypowiedział pan imię Old Shatterhanda, tak byłem zaskoczony, żem zapomniał, iż znam tego sławnego strzelca osobiście.
— Ach! Znasz go, mr. Snuffle?
— Tak. Widzieliśmy go kiedyś w Fort Clark nad Missouri.
— W Fort Clark? Niewiadomo mi, by tam był kiedykolwiek.
— Wierzę, gdyż jestem przekonany, że zna pan Old Shatterhanda tylko z nazwiska. Otóż muszę panu powiedzieć, że jest to ogromny, barczysty mężczyzna i ma kruczą brodę, sięgającą aż do pasa. Winnetou, nim został jego przyjacielem, zadał mu toporem cios w czoło, od którego ślad pozostał dotychczas.
— Cios toporem w czoło? Wielki, barczysty mężczyzna o czarnej brodzie? Hm. W takim razie ktoś naprawdę wywiódł was w pole. Old Shatterhand nie był nigdy w Fort Clark. Człowiek, któregoście przed chwilą opisali, pochodzi z Jowy, nazywa się Stoke i jest zastawiaczem sideł. Niejednokrotnie podawał się za Old Shatterhanda, aż wreszcie został zdemaskowany.
— Przez kogóż to?
— Przez prawdziwego Old Shatterhanda.
— Ach! Więc przez pana? Jakże się to stało? Jestem bardzo ciekaw.
— Bardzo prosto i jasno. Było to w Fort Randall, również nad Missouri. Przybyłem tam dla zakupienia amunicji i zastałem w knajpie gromadę ludzi, którzy z ogromnem zainteresowaniem słuchali jego przechwałek. Zapytałem, czy jest istotnie Old Shatterhandem. Gdy odpowiedział, że tak, oświadczyłem, że jestem jedynym człowiekiem, który ma do tego imienia prawo. Ponieważ nazwał mnie kłamcą, przeprowadziłem dowód prawdy.
— Dowód? Jaki?
— Walnęłam go pięścią w łeb tak mocno, że się zwalił jak długi.
— Well! Czy byłbyś pan łaskaw pokazać nam tę pięść?
— Oto jest.
Pokazałem mu swoją rękę. Ujął ją w dłoń, obmacał dokładnie i rzekł z uśmiechem:
— Jest pan istotnie niezwykłym wesołkiem. Przecież to kobieca ręka. Takie miękkie ręce miała nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tem doskonale, bo częstowała mnie często policzkami, ale ani jeden nie powalił mnie na ziemię. Temi palcami potrafi pan powalić człowieka?
— Nawet tak, że nie wstanie.
— Bądź pan łaskaw zaaplikować mi takie uderzenie. Chciałbym poznać stan nieprzytomności. Musi to być wspaniałe uczucie — roześmiał się znowu.
— Tego nie możecie wymagać, mr. Snuffle. Dla pana potrzebowałbym dwóch uderzeń.
— Jakto?
— Jednego w głowę, drugiego zaś w nos.
— Ach, tak! Nieźle pan się wykręcił, ale to nie pomoże. Gdybyś był naprawdę Old Shatterhandem, uderzyłbyś mnie teraz, gdyż Old Shatterhand nie pozwoliłby, by go bezkarnie nazywano jokerem.
— Zwłaszcza, gdy to miano oznacza kłamcę, — dodałem spokojnie. — Ponieważ był pan łaskaw użyć mniej drastycznego terminu, nie mogę spełnić pańskiego życzenia.
— Znowu świetna wymówka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posiada Old Shatterhand?
— Niedźwiedziówkę i sztuciec Henry’ego.
Muszę dodać, że z powodu deszczu, który padał nocy ubiegłej, okryłem sztuciec pokrowcem.
Jim Snuffle wskazał na leżącą obok mnie strzelbę i zapytał:
— Nie zechce pan chyba twierdzić, że stara, zdemontowana armata, to niedźwiedziówka Old Shatterhanda?
— Owszem, twierdzę.
— W takim razie możnaby nazwać armatę z czasów Waszyngtona zwykłym rewolwerem kieszonkowym! A ta dubeltówka w pokrowcu — to zdaniem pana sztuciec Henry’ego?
— Tak.
— Pokaż-no pan! Jestem bardzo ciekaw.
— Czy tamten Old Shatterhand z Fort Clark pokazywał wam swoją broń?
— Nie. Jakżebyśmy śmieli niepokoić takiego człowieka!
— Ale mnie niepokoicie bez skrupułów! Czy miał przy sobie niedźwiedziówkę i sztuciec?
— Nie wiem i wcale o tem nie pomyślałem. Zapewniam pana, że to prawdziwy Old Shatterhand. Szeroki kapelusz, surdut myśliwski ze skóry elków, koszula myśliwska ze skóry jeleniej, skórzane spodnie i wysokie buty. Spójrz pan teraz na siebie! Jedynie kapelusz mógłby zdobić strzelca lub westmana; reszta garderoby zalatuje oborą lub królikami. A poza tem najważniejsze: Old Shatterhanda niema w tych okolicach.
— Dlaczego?
— Ponieważ znajduje się w górach Gros-Ventre!
— Jesteście tego pewni?
— Tak. Z pewnością pan nie wie, co w górach zaszło. Słyszał pan kiedyś o Winnetou?
— O wodzu Apaczów? Cóż wam o nim wiadomo?
— Wiemy, że zginął. Siouxowie plemienia Ogellallah zabili go w górach Hancock; Old Shatterhand ściga ich, by pomścić śmierć sławnego przyjaciela. Oświadczam wam, że żaden z nich nie ujdzie z życiem. Old Shatterhand nigdy nie przelewa krwi bez potrzeby, lecz w tym wypadku nie spocznie, dopóki nie zmiecie z powierzchni ziemi ostatniego z pośród tych łotrów. Czy pan twierdzi nadal, że jesteś Old Shatterhandem?
— Tak.
— W takim razie może pan nam opowie, co się stało w górach Hancock?
— Przeżyłem to wszystko. Szkoda słów.
— Well! Znowu niezła wymówka, albo ma pan małego zajączka i popuszcza wodze imaginacji. Jeżeli tak jest istotnie, musimy się panem zająć, aby ci się nie przywidziało, żeś sułtanem tureckim, lub cesarzem chińskim. A może pan żartuje poprostu? W takim razie jesteś pożądanym towarzyszem. Jeżeli udajesz się w tę samą drogę, co my, zabierzemy pana chętnie ze sobą.
— Naprawdę? Chcecie mi okazać ten zaszczyt?
— Mniejsza o zaszczyt. Poprostu lubimy się pośmiać. Skąd pan przybywa?
— Z gór Gros-Ventre.
— Well! Dobra odpowiedź. Dokąd pan podąża?
— Do Apaczów.
— Do licha! Czegóż pan od nich chce?
— Zawiadomię ich o śmierci Winnetou.
— Człowieku, świetnie grasz swoją rolę! Jeżeli jednak naprawdę żywisz ten zamiar, szkoda narażać się na niebezpieczeństwa podróży, gdyż nie ulega wątpliwości, że Apaczowie wiedzą o śmierci Winnetou.
— Racja. Nie mogłem wyruszyć odrazu; pewne okoliczności zatrzymały mnie, więc wieść o śmierci przyjaciela podążyła przede mną. Mimo to muszę przedsięwziąć tę wyprawę, ponieważ chcę, aby Apaczowie dowiedzieli się o wszystkiem od naocznego świadka.
— Od naocznego świadka! Pyszna z pana figura! Będziemy się cieszyć, jeśli zechcesz nam towarzyszyć. Przeprawimy się przez Kanadian, potem zaś mamy zamiar ruszyć do Santa Fé. Drogi nasze częściowo się zbiegają. Czy będzie pan nam towarzyszyć?
— Owszem, podobacie mi się, messurs.
— Well! A więc sprawa załatwiona. Musimy jednak wiedzieć, jak pana mamy nazywać?
— Old Shatterhand.
— Człowieku, tego nie możesz od nas wymagać! Nie chcemy wycierać sobie gęby tem nazwiskiem. Wyszukaj sobie inne przezwisko!
— Obstaję przy tem.
— Więc my panu wyszukamy. Ponieważ jesteś Niemcem, będziemy pana nazywać mr. Germanem do chwili, aż nam raczysz wyjawić swe prawdziwe nazwisko. Zgoda?
— Nie mam nic przeciw temu.
— Zgadzasz się również, stary Timie?
— Dobrze, nazwij go, jak chcesz.
— A więc, mr. German, pojedziesz pan z nami? Czy wiesz, co to znaczy?
— Nie przypuszczam, aby to było coś niezwykłego.
— Oho! Musimy się przedostać przez terytorium Komanczów, którzy znowu podnieśli broń przeciw białym. Twierdzą, że zostali oszukani przy jakichś dostawach. Może mają rację. Jeżeli nas pochwycą, będziemy zgubieni.
— Jeżeli nas pochwycą, będziemy głupcami.
— Well, wcale nieźle! Miejmy nadzieję, że pan będzie rozsądny niatylko w słowach i nie pozwoli się schwytać, No, odpoczęliśmy i możemy ruszyć w drogę. Sprowadź pan swego konia, sir!
— Zjawi się sam.
Gwizdnąłem. Z za krzaków wyszedł mój wierzchowiec. Na widok wspaniałego karego rumaka, oniemieli na chwilę. Wreszcie Jim zawołał:
— Do licha, skąd taki wierzchowiec do pana?
— To dar Winnetou.
— Daj pan spokój! Winnetou darował by panu takiego rumaka? Wyznam szczerze, że to wydaje mi się podejrzane. Taki człowiek właścicielem tak wspaniałego wierzchowca! Miejmy nadzieję, że nie spotkamy właściciela i że nie powieszą nas jako koniokradów.
— Nie martw się, mr. Snuffle! Nie jestem koniokradem. Z tego, że mnie słucha, możecie wnioskować, że jest moją własnością.
— To mnie nieco zbija z tropu. Człowiek, który posiada takiego konia, nie jest z pewnością zwykłym włóczęgą. Ale prawdziwy westman nie obwiesza swego ciała płóciennemi płachtami, które z niego spadają. Jesteś pan dla mnie zagadką.
— Może. Nie łamcie sobie głowy; rozwiązanie przyjdzie samo przez się.
— Jeśli łaska, niech się to stanie, jak najszybciej, mr. German. Uważałem was za greenhorna, ale pojawienie się wierzchowca wywołało we mnie szereg refleksyj. Na szczęście, ma pan szczery wyraz twarzy, więc spróbujemy! A więc na koń i jazda!
Jak już nadmieniłem, spotkanie z braćmi nie było mi niemiłe; teraz zaczynało mnie bawić. Obydwaj poczciwcy nie chcieli żadną miarą uwierzyć, że jestem Old Shatterhandem. Moje obejście zdezorjentowało ich zupełnie, ponadto do wątpliwości przyczynił się również mój strój. Byli przekonani, że jestem fantastą, lub człowiekiem niezupełnie normalnym, jeśli nie koniokradem!
Gdyśmy ruszyli w drogę, zachowywałem się jak człowiek niezbyt dobrze obeznany ze siodłem. To potwierdzało jeszcze bardziej ich wątpliwości i zaczęli pocichu wymieniać zdania pod moim adresem, obserwując mnie przytem bacznie.
Gdybym im pokazał sztuciec Henry’ego, nastroje zmieniłyby się odrazu. Bawiło mnie jednak, że się z mego powodu niepokoją i zaczynają żałować propozycji wspólnej jazdy.
Przed wieczorem zatrzymaliśmy się na nocleg u skraju lasu. Niebezpieczeństwo, grożące ze strony Komanczów, wymagało wystawienia warty. Zwróciłem ich uwagę, by ustalili porządek czuwania. Odpowiedzieli, że mogę spać spokojnie przez całą noc, gdyż rozdzielą wartę między siebie. Wskazywało to, że nieufność ich względem mnie wzrosła. W innych okolicznościach byłbym im dał dowód, że jestem istotnie tym, kim się być mienie; podczas jednak ostatnich kilku nocy, ze względu na konieczność baczenia na wroga, nie spałem prawie zupełnie, więc postanowiłem skorzystać z nęcącej propozycji. Spałem do rana jak kamień, trzymając w rękach obydwie strzelby.
Gdyśmy rano wyruszyli, od Beaver-Creeku dzieliły nas cztery godziny jazdy. Przez cały czas byłem równie milczący, jak wczoraj. Obydwaj bracia nie starali się o podtrzymywanie rozmowy. Najchętniej byliby się mnie pozbyli.
Po jakichś dwóch godzinach, gdyśmy się znaleźli na małej, otwartej sawanie, ukazał się na horyzoncie jakiś jeździec, zdążający w naszym kierunku. Gdy nas ujrzał, skierował konia na prawo, aby zniknąć nam z oczu. Obudziło to podejrzenie Jima:
— Nie chce się z nami spotkać. Nie ulega wątpliwości, że to biały. Z pewnością widzi również, że nie jesteśmy Indjanami. Dlaczego gardzi nami, mój stary Timie?
— Ponieważ w tych stronach nie można ufać nikomu, nawet białym, — odparł Tim.
— Pokażemy mu, że nam ufać można. Może dowiemy się od niego, skąd przybywa i czy natrafił na ślady Komanczów. Zboczmy w jego stronę!
Jeździec zobaczył, żeśmy ruszyli ku niemu. Gdyby zboczył jeszcze bardziej, obudziłby w nas jeszcze większe podejrzenie. Poszedł więc po rozum do głowy i ruszył w naszą stronę.
Po niedługiej chwili ujrzałem, że dosiada świetnego konia. Stwierdziłem również ze zdumieniem, że koń ma typ uprzęży, zupełnie nieznany w Ameryce. Siodło i wędzidło przypominały kosztowne uprzęże perskie, zwane reszma. Imitacja była bardzo skromna i nie ulegało wątpliwości, że robił ją człowiek nie znający oryginału. Mimo to uderzył mnie sam fakt napotkania w Ameryce perskiej reszmy.
Jeździec, ubrany w strój strzelców Zachodu, był stuprocentowym Amerykaninem. Przez ramię zwisała strzelba, za pasem tkwił rewolwer, nóż i... Nie Chciałem wierzyć własnym oczom, gdym ujrzał długi, perski handżar, którego trzon był wykładany srebrem. Skąd się ta broń wzięła do westmana?
Pozdrowił nas z ponurą miną i zatrzymał konia. Odpowiedziawszy na ukłon, Jim Snuffle rzekł:
— Czy pan weźmie nam za złe, jeżeli zatrzymamy go na chwilę? Komanczowie wyleźli ze swych nor, trzeba się więc mieć na baczności i zważać, czy w okolicy niema nieprzyjaciół. Przybywa pan z nad Beaver-Creeku?
— Istotnie — odparł zapytany, wyprostowując swój długi tułów i potrząsając szerokiemi ramionami. — Jeżeli chcecie się czegoś dowiedzieć, śpieszcie się, gdyż nie mam czasu.
— Będę się streszczać. Jaką drogą pan jechał po tamtej stronie Creeku?
— Ruszyłem od Antelope-Buttes.
— Natrafił pan na ślady Komanczów?
— Nie.
— Czy po tamtej stronie doszło już do starcia?
— Nic o tem nie słyszałem. Czy to już wszystko? Śpieszno mi, panowie!
— Tak. Pana rzeczowe odpowiedzi wyczerpują sprawę. Dziękuję, sir, i życzę szczęśliwej podróży!
Obydwaj bracia byli zadowoleni z relacyj nieznajomego. Nie mógłbym tego powiedzieć o sobie. Poza obcą uprzężą i handżarem zaniepokoił mnie wielki pośpiech przybysza. Wydawało mi się rzeczą nieprawdopodobną, by sam przybył z Antelope-Buttes. Gdy więc chciał ruszyć w dalszą drogę, zbliżyłem się doń na koniu i rzekłem:
— Jeszcze chwilę, sir! Cóż za dziwna uprząż zdobi tego konia? Nigdy na Zachodzie takiej nie widziałem.
— To nie pana sprawa — burknął brutalnie, usiłując mnie wyminąć. Nie ustępowałem jednak z drogi. Ciągnąłem dalej:
— Racja, nic mi do tego. Ale jestem człowiekiem ciekawym i chciałbym wiedzieć.
— Ustąp pan z drogi! — fuknął. — To uprząż meksykańska! No, a teraz jedź do wszystkich diabłów!
Spiął konia, aby zatoczyć dookoła mnie łuk. Dałem koniowi ostrogi i znów znalazłem się obok niego.
— Mylisz się, sir. Nie jest to uprząż meksykańska, lecz perska. Czy wolno spytać, skąd pochodzi egzotyczny sztylet, który tkwi za pasem pana?
— Nie, o to pytać nie wolno. Jakiem prawem...
Nie dokończył, gdyż Jim wtrącił z niechęcią:
— Co też panu strzeliło do głowy? Zostaw tego gentlemana w spokoju. Nie dopuszczę o bójki bez powodu.
Nie zwracając na te słowa uwagi, rzekłem do nieznajomego:
— Ten sztylet to poprostu perski handżar. Żądam wyjaśnienia, skąd pochodzi. Wierzchowiec, którego pan dosiada, jest obcą własnością.
— Jak śmiesz mnie posądzać o kradzież? — ryknął. — Chcesz, żebym ci wpakował kulkę w łeb?
— Do tego nie dojdzie — odparłem z całym spokojem. — Zechciej się pan przyjrzeć swoim butom i ostrogom. Czy harmonizują z orjentalnemi strzemionami? Koń nie jest pana własnością. Komuś go ukradł?
— Odpowiem ci na to kulą, kanaljo!
Wyrwał rewolwer z za pasa. Zanim zdążył wziąć mnie na cel, wymierzyłem w jego skroń cios tak potężny, że wypuścił lejce i zwalił się z konia. Zeskoczyłam ze swego wierzchowca, aby zrewidować jego kieszenie. Widząc to, Jim Snuffle również zsiadł z konia, podbiegł i chwytając mnie za ramię, zawołał:
— Na Boga, człowieku, zachowujesz się jak zwyczajny zbój! Jeżeli nie zostawisz tego podróżnego w spokoju, walnę pana kolbą w łeb.
Nie wiem, czy był gotów wykonać swój zamiar. Dość, że odsunąłem go od siebie gwałtownym ruchem i oświadczyłem kategorycznie:
— Pięść moja działa sprawniej, niż pana kolba, mr. Snuffle. Old Shatterhand nie jest zbójem, ale nie jest również tak lekkomyślnym młokosem, jak pan. Jeśli będziecie mi przeszkadzali, powalę was na ziemię tak samo, jak tego kłamcę.
— Ależ... — jęknął przerażony — przecież on nie wyrządził panu żadnej krzywdy!
— Dowiodę wam, że wyrządził krzywdę innym.
Pochyliłem się powtórnie i opróżniłem kieszenie nieznajomego, który nie odzyskał jeszcze przytomności. Nie było w nich nic podejrzanego. Poczciwy Jim zwrócił się więc do mnie z wyrzutem:
— Pomyliłeś się, sir — nic w nich nie znajdziesz. Nie godzi się rzucać na człowieka, jak dzikie zwierzę, jeżeli...
— Proszę, nie unoś się, sir! — przerwałem. — Zawartość kieszeni dowodzi jedynie, że jest westmanem, natomiast nie wynika stąd, że koń do niego należy. Zobaczymy, co się mieści w kulbace!
Wyciągnąłem z niej coś, co trudno znaleźć u westmana, a mianowicie tomik, oprawiony w marokańską skórę. Kartki pokryte były perskiem pismem. Na jednej z nich widniał napis następujący:
„Du yar zirak u az bada in kubun da mani,
Faragat iva kitab-i va gusa i caman-i!
Man in buzur bi dunya va achivąt na diham;
Agarci dar pay-am uftand chalki, anjuman-i!”
Był to fragment utworu „Diwan“, napisany przez największego liryka perskiego Hafisa. Tomik poezji nie mógł być własnością pospolitego wędrowca sawany. Ludzie tego typu nie uczą się po persku i nie mają czasu na zajmowanie się Hafisem podczas przeprawy przez terytoria wrogich Komanczów.
Wróciłem do rewizji kulbaki. Oprócz fajki perskiej, zwanej hukah, znalazłem jeszcze kilka innych przedmiotów, które mnie upewniły, że prawowity właściciel konia pochodził ze Wschodu, lub conajmniej przyswoił sobie obyczaje orjentalne. Tutaj, w zachodniej Ameryce? Może to bogaty Jankes, który przybył na prerie z Persji, czy ze Wschodu? Obrabowano go, może zamordowano. Bezwzględnie należało to zbadać!
Tim również zsiadł z konia i, podobnie jak jego brat, oczekiwał w napięciu, co się dalej stanie. Gdym wskazał na hukah, Jim zapytał zaciekawiony:
— Cóż to jest? Jakoby o szklanej głowie! Coś w rodzaju aptekarskiego przyrządu do parzenia likieru?
— Skądże znowu! To poprostu perska fajka, w której dym przechodzi przez warstwę wody.
— Dym przechodzi przez wodę? Musi to być szczyt rozkoszy! A więc człowiek, który tu leży, pali w ten sposób?
— Nie ten, ktoś inny, kogo odszukamy.
— Cóżto za książka?
— Perskie wiersze. Prawie cała zawartość kulbaki jest perskiego pochodzenia.
— Skąd pan wie, że to perska książka?
— Przeczytałem kilka wyjątków.
— Pan — — rozumie — — po persku?
— Tak.
— Ta Persja leży w kraju, który się zwie Wschodem?
— Tak.
— Pośród pustyni Sahary, w której pełno ludzi na wielbłądach?
— Mniej więcej tak.
— Do licha! Słyszałeś, stary Timie?
— Yes — odparł milczący brat.
— Popatrz-no na mnie!
— Yes!
Zlustrowali się wzajemnie. Nie mogę twierdzić, aby twarze ich miały przytem zbyt mądry wyraz.
— Tim, słyszałeś, co niedawno opowiadano w Fernandino o Old Shatterhandzie?
— Oczywiście. Słyszałem na własne uszy, a słuch mam niezgorszy.
— Ile razy był w Stanach Zjednoczonych?
— Wspominano o czternastu.
— A poza tem?
— Podobno tłukł się po Turkach, Chińczykach i murzynach. Opowiadano, że był na Saharze, gdzie ludzie siedzą na wielbłądach, a słońce tak przyświeca, skóra złazi z ciała.
— Well. Pomyśl w dodatku, że pod wpływem uderzenia tego mr. Germana nasz nieznajomy stracił przytomność.
— Yes!
— Czyta po persku, a więc zna narzecza z okolic Sahary.
— Yes!
— Old Shatterhand zna narzecza wszystkich Chińczyków i muzułmanów?
— Tak opowiadano. Mówią, że z muzułmanami porozumiewa się za pomocą tysiąca dialektów indjańskich.
— Well! Pozwól się więc zapytać, mr. German, czyś bywał w tamtych krajach i czyś się z tamtymi gentlemanami porozumiewał w ich języku?
— Nie przeczę temu — odparłem.
— W takim razie bracia Snuffles okazali się parą osłów. Więc to, cośmy wczoraj słyszeli o zastawiaczu sideł Stoke, jest prawdą?
— Od a do zet.
— W takim razie ta stara armata jest zapewne niedźwiedziówką. Może pan zechce łaskawie pokazać tamten sztuciec.
— Wiecie, jak wygląda sztuciec Henry’ego?
— Yes. Opisano mi go dokładnie. Poznałbym go zmiejsca.
— Proszę, przyjrzyjcie się; nie mam nic przeciw temu.
Wyjąłem z pokrowca sztuciec i podałam go braciom westmanom. Pod wpływem zakłopotania wyglądali przekomicznie. Uświadomiwszy sobie, jak się w stosunku do mnie pomylili, nie mieli odwagi spojrzeć mi w oczy.
— Cóż powiesz, Timie, o tej strzelbie? — zapytał Jim.
— To sztuciec Henry’ego.
— Bezwątpienia. Oto srebrna powłoka z napisem. Potrafisz odczytać?
— Yes. „Old — Shat — ter — hand“ — sylabizował.
— Racja? A myśmy nie wierzyli! Zbłądziliśmy tak dalece, żeśmy sławnego gentlemana posądzali... o koniokradztwo! Pierwszy raz w życiu tak się skompromitowałem.
— Ja również.
— Trzeba błąd naprawić. Ale jak? Hm, hm!...
Niełatwo mu było przyznać się do fatalnej pomyłki. Stał jeszcze przez chwilę odwrócony, potem wykręcił się nagłym ruchem, podszedł o mnie i rzekł:
— Postąpiliśmy obydwaj jak patentowani idjoci. Mam jednak nadzieję, że pan nie będzie miał do nas urazy. Proszę nas wyśmiać dowoli, lecz potem proszę puścić w niepamięć naszą fatalną pomyłkę.
— Wierzycie więc, żem Old Shatterhand?
— Yes — skinął Tim.
Brat zaś, bardziej wymowny, ciągnął dalej:
— Oczywiście, że wierzymy, nawet gotowiśmy na to przysiąc. Jeśli ktoś ośmieli się wątpić i przeczyć, podziurawimy go kulkami na rzeszoto. Zgadza się pan wspólnie z nami podróżować?
— Oczywiście do chwili, w której drogi nasze nie rozejdą. A teraz zajmijmy się nieznajomym! Widzę, że się rusza. Musimy uważać, aby się nie ulotnił.
Mieliśmy pod ręką kilka rzemieni, więc związaliśmy nieznajomego. Obydwaj bracia starali się gorliwością okupić swoją pomyłkę.
Nieznajomy powoli odzyskiwał przytomność. Chciał się podnieść. Gdy poczuł, że jest związany, przytomność wróciła całkowicie. Przez długą chwilę wodził po nas błędnym wzrokiem. Przypomniał sobie, co zaszło, i próbował nadludzkiemi wysiłkami oswobodzić się z więzów. Gdy trud okazał się daremny, przemówił:
— Zwarjowaliście! Naprzód walicie w łeb, a potem związujecie mi nogi i ręce. Cóż złego wam uczyniłem? Muszę jechać dalej i żądam uwolnienia mnie z więzów!
— Wierzę, że spieszno panu, — odparłem. — Pościg powinien tu nadążyć wkrótce.
— Chwała Bogu, że wam to wiadome! — odparł wbrew oczekiwaniu. — A więc uwolnijcie mnie i uciekajcie wraz ze mną!
— Dlaczegóż? Gdzież podstawa?
— Podstawa jest prosta i jasna. Komanczowie.
— Pshaw! Niedawno pan opowiadał, żeś o nich nie słyszał nawet.
— Bo się wami nie interesowałem. Ale teraz sprawa wygląda inaczej. Jeżeli mnie nie puścicie, zginiecie wraz ze mną. Pięćdziesięciu Komanczów tu ciągnie!
— Doskonale! Zawrzemy z nimi znajomość. Ale przedtem chciałbym się od pana czegoś dowiedzieć.
— Odwiążcie mnie, inaczej pary z ust nie puszczę.
— Ależ wprost przeciwnie: nie uwolnimy pana, dopóki nie odpowiesz na nasze pytania.
— Zwłokę przypłacimy życiem.
— Jestem innego zdania. Radzę odpowiadać na moje pytania, i odpowiadać prawdą.
Zaczął mnie obsypywać obelgami. Przekonawszy się, że nic tą drogą nie wskóra, zwrócił się do Jima i Tima. Gdy i ci okazali się nieprzejednani, syknął ponuro
— O cóż chodzi? Przysięgam, że drogo zapłacicie za ten gwałt!
— No, zobaczymy. Do kogo należy koń i sztylet?
— Głupie pytanie. Oczywiście, że do mnie!
— A ta książka?
— Także do mnie.
— Cóż zawiera?
— Własne notatki.
— Ale nie w języku angielskim?
— Nie. Stenografowałem.
— Bezcelowe wybiegi, sir! To perskie pismo i perski tekst. A konia poprostu ukradłeś. Uprzedzam: jeżeli wyznasz prawdę, możesz liczyć na naszą wyrozumiałość. Jeżeli jednak nie zmienisz taktyki, właściciel konia ukarze cię według prawa sawany. Wiesz zapewne, że koniokradów karze się śmiercią?
— Końby się uśmiał! Bo jakże to można skraść własnego konia? Nie grajcie komedji! Przejrzałem was: sami jesteście koniokradami; chcecie mi odebrać mego konia pod pozorem, żem go ukradł.
To zuchwalstwo nie wyprowadziło mnie z równowagi. Ale szlachetny Jim Snuffle oburzył się do tego stopnia, że podszedł doń z zaciśniętemi pięściami i rzekł groźnie:
— Kanaljo, łotrze! Śmiesz twierdzić, że jesteśmy złodziejami? Powtórz to jeszcze raz, a wygarbuję ci skórę jak ostatniemu psu. Czy wiesz, z kim rozmawiasz?
— W każdym razie nie z uczciwymi ludźmi. Uczciwi puściliby mnie wolno.
— Właśnie dlatego, żeśmy ludzie uczciwi, nie odzyskasz wolności. Dowiedz się, że zowią nas parą Snuffles.
— Ach, więc to wy? W takim razie dziwię się jeszcze bardziej, że mnie tak traktujecie. Oskarżacie mnie bez cienia powodów. Nie zapytaliście nawet, jak się nazywam.
— I tak nie powiesz prawdy.
— Jestem gentlemanem, nie mam powodu ukrywać swego nazwiska. Odwiążcie mnie. Ze stenogramów, zawartych w tym notesie, będziecie się mogli przekonać, że jestem prawowitym właścicielem konia i tych wszystkich rzeczy.
— Gdybyśmy byli sami, możeby udało ci się wymigać. Uwierzylibyśmy ci na słowo, że książka z perskiemi wierszami jest notatnikiem, zawierającym stenogramy. Na szczęście jednak ten gentleman rozumie i czyta po persku.
— Kłamstwo! To indywiduum ubrane w niebieskie płótno nie może znać perskiego języka!
— Indywiduum ubrane w niebieskie płótno? Łotrze, bądź grzeczniejszy! Gdy ci wymienię jego nazwisko, zdechniesz z przerażenia.
— No, jestem ciekaw. Sam zapewne nie śmie go wymówić.
— Co? — Old Shatterhand wstydziłby się swego nazwiska?
— To indywiduum — Old Shatterhandem? Ha, ha, ha!
Zaśmiał się na całe gardło. Oburzyło to Jima tak dalece, że podniósł nogę, by go kopnąć. Odsunąłem go jednak i rzekłem:
— Szkoda psuć sobie krew dla tego człowieka! Wkrótce dowie się, kim jestem. Od tej chwili nie zaszczycimy go już ani jednem słowem. Gdyby zeznał prawdę, obeszlibyśmy się z nim łagodnie. Obecnie zeznanie jest już niepotrzebne.
— Święta racja, sir! Nie wierzyć, żeś Old Shatterhand! Już to, żeś go uderzeniem pięści zwalił z konia, powinno mu posłużyć za dowód wystarczający. Spójrz, łotrze, oto niedźwiedziówka, a oto sztuciec Henry’ego. Kto wobec takich argumentów ma jeszcze wątpliwości, ten jest niespełna rozumu!
Nieznajomy rzucił okiem na obydwie strzelby, potem spojrzał na mnie. Zaczęło mu świtać w głowie, że nierozsądnie przeczył i kłamał. Ja zaś obojętnie rzekłem do Snufflerów:
— Przywiążemy go do konia i ruszymy zpowrotem po jego śladach. Wkrótce okaże się, w jaki sposób zdobył przedmioty. Mam również nadzieję, że niezadługo będzie świadkiem mej rozmowy z właścicielem konia. Oczywiście, prowadzić ją będziemy w języku perskim.
Jeńcowi krew uderzyła do głowy. Było to dowodem, że istotnie sprawa dotyczy Persa, lub osoby, której nieobca jest Persja.
Włożyliśmy znalezione przedmioty do kulbaki i, podniósłszy jeńca, przywiązaliśmy go mocno do konia. Broń odebraną trzymali Snuffles, z wyjątkiem handżara, który schowałem za pas. Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy ku Beaver-Creek. Jechałem na przodzie, za mną Jim i Tim, między nimi nieznajomy.
Miałem plan dosyć ryzykowny i niebezpieczny. Słowa nieznajomego o Komanczach nie były chyba wyssane z palca. Mogły zawierać odrobinę prawdy. Dlatego, skorośmy wjechali w las, wyprzedziłem towarzyszy podróży, aby ich ewentualnie ostrzec przed niebezpieczeństwem. Musiałem zdwoić uwagę. Trzeba było natężać wzrok, aby nie stracić z oczu śladów. Ponadto musiałem się strzec, aby nieprzyjaciel nie zjawił się niespodzianie. Z tych względów nie mogliśmy jechać zbyt szybko, jakkolwiek należało się śpieszyć, gdyż każda zwłoka mogła zaszkodzić okradzionemu właścicielowi konia, o ile, oczywiście, znajdował się w niebezpieczeństwie.
Na szczęście, nie przytrafiło się nic złego. Dotarliśmy nad Beaver-Creek przed upływem dwóch godzin.
Rzeka nie była tu głęboka. Dojrzeliśmy ślady na przeciwległym brzegu, ale gdzie były ślady, prowadzące ku rzece z tej strony?
— Do wszystkich djabłów! Cóż teraz poczniemy? — spytał Jim. — Ta bestja musi nam powiedzieć, w jaki sposób przeprawiła się przez rzekę. Zmusimy go do tego!
Spojrzawszy na jeńca przelotnie, wyczytałem w jego oczach błysk zadowolenia. Myśl, żeśmy bezpowrotnie stracili ślady, dodała mu otuchy. Przedwcześnie się jednak radował. Odnalezienie ich nie przedstawiało żadnej trudności. Chodziło o ustalenie, w którym punkcie przeprawił się przez rzekę. Zsiadłem z konia i wszedłem do wody wolno, ostrożnie, by jej nie mącić. Była czysta, nie sięgała wyżej metra, mogłem więc dojrzeć dno. Gdym wytężył wzrok w kierunku przeciwległego brzegu, zobaczyłem na dnie wyraźne ślady kopyt. Wynikało stąd, że dla zmylenia tropu spory szmat drogi przebył wodą. Skinąłem na braci, aby mi podali konia.
Twarz jeńca zasępiła się. Znowu stracił nadzieję. Spoważniał i spochmurniał, i można było poznać, że rozgrywa się w nim jakaś walka.
Ślady prowadziły wzdłuż rzeki, potem skręciły nagle pod kątem prostym na prawo i wbiegły w gęsty las. Poprzez drzewa doszły do strumienia i tu, nad jego brzegiem, nagle się urywały. Po drugiej stronie strumienia trawa była mocno wdeptana w ziemię. Zsiadłem z konia i zacząłem badać dno. Po chwili ujrzałem ślady kopyt.
— Mam wrażenie, że na tamtym brzegu popasali jacyś jeźdźcy, — rzekł Jim do brata.
— Yes! — brzmiała odpowiedź.
— Któż to mógł być? Sądzi pan, że będzie to można ustalić, mr. Shatterhand?
— Nam nadzieję. Ustalenie, kto tu był przed dwiema godzinami, jest dla nas rzeczą bardzo ważną, — odparłem.
— Przed dwiema godzinami? Nie gniewaj się sir, ale sądzę, że więcej czasu upłynęło! Niech pan spojrzy na trawę. Jest bardzo zgnieciona. Przypuszczam, że obozowali tu przez całą noc.
— Jestem tego samego zdania.
— Doskonale! W takich razach jednak trawa nieprędko się podnosi. Dlatego sądzę, że miejsce to opuszczone zostało wcześniej, niż przed dwiema godzinami.
— Racja. Nam jednak wrażenie, że pan nie wszystko wziął pod uwagę. Po ludziach, którzy tu obozowali od wczorajszego wieczora, przybyli inni, i ci właśnie ruszyli stąd przed dwiema godzinami.
— Inni? Więc pan przypuszcza, że obozowały tutaj dwie oddzielne grupy?
— Bezwątpienia.
— W takim razie może pan będzie łaskaw pomóc nieco mym słabym oczom?
— Chętnie. Ale teraz muszę przejść na przeciwległy brzeg strumienia. Wy zostaniecie tutaj, gdyż nie chciałbym, byście zatarli ślady.
Przeskoczyłem przez wąski strumień. Zbadawszy opuszczony obóz, poleciłem braciom, aby przybyli do mnie wraz z jeńcem i moim wierzchowcem.
— Czy mogę wraz ze starym Timem zbadać również te ślady? — zapytał Jim. — Jestem bardzo ciekaw, czy potrafimy tak czytać ze śladów, jak pan. Byłaby to rozkosz prawdziwa!
— Nie mam nic przeciwko temu — odparłem. — Sprawa nie nastręcza trudności dwom tak wybitnym jednostkom, jak bracia Snuffles.
Zsiedli z koni i zaczęli przyglądać się śladom. Z prowadzonej półgłosem rozmowy wyniosłem wrażenie, że doszli do zgodnej konkluzji. Po chwili Jim rzekł:
— Stoimy przed zagadką, którą niełatwo rozwiązać. Jeśli Old Shatterhand twierdzi, że obozowały tu dwie różne grupy, nie myli się z pewnością. Cóżto za druga grupa?
— Ruszyła za pierwszą.
— Ale gdzież są jej ślady? Nie widać ich.
— Przecież ciągną się przed waszym nosem. Skąd przybyli ci ludzie, którzy tu obozowali i dokąd ruszyli?
— Przybyli z południa; ruszyli na zachód. Ślady są wyraźne, innych niema.
— To właśnie pomyłka.
— Pomyłka?
— Przyjrzyjcie się kątowi, jaki tworzą. To przecież nieprawdopodobne, aby westmani tak nakładali drogi. Ruszyli stąd na zachód, należy więc przypuszczać, że przybyli od wschodu.
— Well. Czyż nie dostrzega pan swem bystrem spojrzeniem, że przybywają od południa?
— Przecież to nie ich ślady!
— Ach! A więc to ślady tamtych?
— Tak. Spójrzcie na wschód. Nic nie widzicie?
Skierowawszy wzrok we wskazanym przeze mnie kierunku, odparł:
— Mam, mam! Na trawie ciągnie się ledwie widoczna smuga. To z pewnością wczorajszy ślad tych, co tu nocowali. Od chwili ich przybycia upłynęło tyle czasu, że trawa zdążyła się wyprostować.
— Tak, teraz jesteśmy na dobrej drodze, mr. Jim.
— A więc nie ulega wątpliwości, że ludzie, o których nam chodzi, przybyli od wschodu i ruszyli dziś na zachód. A ślady, idące od południa?
— Wycisnął silny oddział jeźdźców, który przybył z południa i miał zamiar kontynuować podróż na północ. Odkrywszy jednak ten obóz, zboczył na lewo, za pierwszym oddziałem.
— Tak, ma pan zupełną rację, sir. Prawda, stary Timie?
— Yes!
— Z kogóż więc składał się pierwszy oddział, a z kogo drugi? — rzuciłem dla wypróbowania jego sprytu i orjentacji.
— Pierwszy składał się z białych, drugi z Indjan.
— Na jakiej podstawie to twierdzicie?
— Mam ku temu dwie przyczyny. Przedewszystkiem, drugi oddział składał się najmniej z sześćdziesięciu jeźdźców. Trudno przypuścić, aby w tych okolicach stowarzyszyło się tylu białych, wypada więc przyjąć, że byli to Indjanie. Po drugie zaś, konie nie były podkute, co można zauważyć przy bliższem badaniu śladów. Jedynie Indjanie mogą mieć tak wielką ilość niepodkutych koni.
— Racja, ale dlaczego pierwszy oddział ma się składać z białych?
— Ponieważ ślady wskazują wyraźnie na podkowy końskie. Do oddziału tego należał zresztą i nasz jeniec, który przecież jest biały.
— Racja, mr. Jim, Ale on temu zaprzeczy.
— W takim razie musielibyśmy przyjąć, że należy do czerwonoskórych, którzy żywią wobec tych białych wrogie zamiary. Jeżeli tak jest, trzeba się z nim porozumieć zapomocą noża. Jim Snuffle nie jest greenhornem, ale odczuwa prawdziwa rozkosz, gdy go wypytuje Old Shatterhand.
Byłem przekonany, że nasz jeniec należy do białych i że z jakiegoś określonego powodu, w jakimś zbrodniczym celu, rozstał się z nimi. Było mi jednak na rękę, że Jim posądził go o porozumienie z Indjanami.
Słowa, wypowiedziane przez Jima, poskutkowały odrazu. Nieznajomy odparł:
— Mylisz się, mr. Jim. Chciałem ujść przed czerwonoskórymi.
— Może kto inny w to uwierzy, nas nie okłamiesz.
— Ależ nie okłamuję! Poprostu, rozmyśliłem się i doszedłem do przekonania, że lepiej będzie wyznać całą prawdę.
— Postąpiłbyś pan rozsądnie — rzekłem. — I tak wkrótce dogonimy czerwonoskórych i pomówimy z białymi, wśród których jest również ten, któregoś okradł. Skonfrontuję pana z nim.
— Bynajmniej nie miałem na celu kradzieży.
— Oho! Czy ten koń nie jest jego własnością?
— Owszem, należy do niego.
— A rzeczy w kulbace?
— Również.
— Zechce pan twierdzić, żeś to wszystko otrzymał w darze?
— Nie. Możliwe są inne ewentualności.
— Ciekaw jestem, jakie. Pożyczył panu konia?
— Tak jest. Pożyczył.
— Wykręt.
— Nie, to prawda. Będę zupełnie szczery. Wiem, że chcecie ścigać czerwonych. Słuchajcie więc!
— Tylko bez blagi. Nazwisko?
— Nazywam się Perkins. Pewien biały wynajął mnie wraz z dwoma westmanami, byśmy go przeprowadzili przez góry. On właśnie jest właścicielem konia.
— Któż to taki? Czem się trudni?
— Tego dokładnie nie wiem. Jest małomówny. Kazał się nazywać mr. Dżafar.
— Dżafar? Ach! Mówi po angielsku?
— Od biedy można go zrozumieć.
— Podróżuje sam?
— Nie, z dwoma lokajami, których zaangażował w Londynie.
— Nie wie pan, skąd pochodzi?
— Nie. Mówiłem już, że jest małomówny. Trudno więc było pytać o cokolwiek.
— Z pewnością bogaty?
— Tak przypuszczam. Ma dwa juczne konie; płacił dobrze. Zdaje się, że nie jest chrześcijaninem.
— Z czego to pan wnosi?
— Z tego, że pięć, sześć razy dziennie modli się w dziwny sposób w niezrozumiałym języku.
— Czy posługuje się podczas modlitwy dywanem?
— Ma koc, na którym staje, klęka i kłania się, krzyżuje przytem ręce na piersiach, lub składa je razem.
— Jak jest ubrany?
— Tak samo, jak my. Tylko nosi czapkę ze skóry jagnięcia. Włosy ma ciemne i bardzo gęstą, długą brodę.
— Ile mniej więcej ma lat?
— Około trzydziestu.
— Pochodzi ze Wschodu, jest prawdopodobnie Persem. Nic więc dziwnego, że trudno wytłumaczyć sobie, w jaki sposób taki człowiek mógł się dostać do Ameryki, i to na Dziki Zachód! Dokąd podąża?
— Do San Francisko. Mamy go odprowadzić do Santa Fé. Tam zamierza wziąć innych przewodników. Wierzy mi pan teraz, mr. Shatterhand?
— Mam wrażenie, że obecne pana informacje nie mijają się z prawdą. Powiedz pan szczerze, dlaczegoś od niego zbiegł?
Trudno mu było wyznać prawdę. Widząc jednak, że kłamstwem daleko nie zajedzie, odparł:
— Może mi pan wierzyć, że nie była to ucieczka planowa. Zdecydowałem się na nią pod wpływem nagłego ukazania się czerwonoskórych. Podeszli tak blisko, żem stracił głowę. Myśl o ukryciu się w bezpiecznem miejscu opanowała mnie niepodzielnie.
— Przecież opuściliście już obóz!
— Tak, ale miałem wrócić. Zupełnie słusznie pan przypuszczał, żeśmy na to miejsce przybyli wczoraj od wschodu. Przenocowawszy tu, ruszyliśmy rano w dalszą drogę. Po jakiejś godzinie mr. Dżafar zauważył brak sztyletu, zwanego handżarem, któryście mi zabrali. Nie ulegało kwestji, że zostawił go tutaj. Chciał sam wrócić po ulubioną broń. Nie zna jednak Zachodu i mógłby zabłądzić, zaproponowaliśmy więc, że jeden z nas pojedzie po handżar. Zgodził się i wysłał mnie.
— Na swoim koniu?
— Tak, ponieważ wierzchowiec jego był najbardziej rączy. Pożyczył mi go, bym jak najprędzej powrócił.
— Gdybyśmy się nie spotkali, czekałby na ten powrót wieki całe. Dalej! Przybył pan tutaj? Znalazł pan sztylet?
— Tak. Leżał pod krzakiem, otoczony gęstemi gałęziami. Zsiadłem z konia, schyliłem się, by go podnieść. Gdym się wyprostował, ujrzałem ku memu przerażeniu falangę sześćdziesięciu do siedemdziesięciu Komanczów, ciągnącą od południa. Na twarzach mieli barwy wojenne, więc pojąłem, że skoro mnie odkryją, nie uniknę śmierci. Krzaki stanowiły moją jedyną osłonę. Nie mogłem ich opuścić. Po jakimś czasie przeciągnąłem konia z przeciwnego brzegu, zdając sobie sprawę, że Komanczowie niełatwo odszukają ślady na dnie rzeki.
— A potem, zamiast ruszyć na zachód i ostrzec towarzyszów, puścił się pan na północ?
— Tak. Przyznaję się do tego błędu. Ale usprawiedliwić mnie może paniczny strach przed czerwonymi.
— Nie uważam tego za dostateczny powód. Westman, którego przeraża widok paru Indjan, przestaje być westmanem.
— Paru? Powiedziałem przecież, że było ich sześćdziesięciu do siedemdziesięciu!
— To znaczy — paru! Był pan przewodnikiem nieznajomego, odpowiedzialnym za jego życie, więc obowiązkiem pana było ostrzec go niezwłocznie.
— Nie mogłem. Dostrzegliby mnie Komanczowie.
— Nonsens! Las był przecież dostateczną osłoną. Mogłeś po pewnym czasie zawrócić ku śladom swoim i swych towarzyszów.
— Tak, racja, — potwierdził Jim Snuffle.
— Może w międzyczasie napadnięto na tych biedaków i sprzątnięto ich z powierzchni ziemi. Nie sądzisz, stary Timie?
— Yes — skinął brat.
Perkins patrzył przed siebie z zakłopotaną miną. Czując, że mamy rację, próbował się usprawiedliwić:
— Tak źle nie jest. Mam nadzieję, że moi towarzysze na czas zobaczyli czerwonych i ukryli się przed nimi.
— Zupełnie bezpodstawne przypuszczenie — odrzekłem. — Nawet w tym wypadku Komanczowie na widok ich śladów bez trudności odnaleźliby miejsce, w którem się ukryli. Zwłaszcza, że wszystko działo się podczas białego dnia. Postąpił pan niegodnie. Czyż nie wiesz, że scout życie stawia na kartę w obronie tych, którzy powierzyli się jego pieczy? Chciałeś się usprawiedliwić, a osiągnąłeś skutek wręcz przeciwny. Koniokrad jest złodziejem, ale zasługuje na pewnego rodzaju podziw dla swej odwagi. Natomiast scout, tak tchórzliwy jak pan, godzien jest pogardy. Ruszymy wślad za czerwonymi. Będziecie mi towarzyszyć, mr. Jim?
— Pan jeszcze pyta? Bracia Snuffles są zawsze gotowi do wyratowania bliźnich z opresji. Nie sądzisz, stary Timie?
— Yes — skinął drugi. — Musimy się podkraść do nich jak najprędzej, inaczej zginą.
— Oczywiście. Pięciu białych, z których trzech nie jest westmanami, przeciw siedemdziesięciu czerwonoskórym, którzy ruszyli na zbrojną wyprawę! Proszę mi jednak powiedzieć, mr. Shatterhand, czy zdaniem pana ten Perkins, któregoś nazwał scoutem, tym razem mówił prawdę?
— Sądzę, że tak. Nie przypuszczam, aby zbijał jedno kłamstwo drugiem, — przypłaciłby to życiem. Według jego słów, grupa białych składała się z pewnego nieznajomego, z jego służących i dwóch westmanów. Ciekaw jestem bardzo, co to za westmani?
— Dzielni, bardzo dzielni ludzie, — zapewnił Perkins.
— Jeśli tacy dzielni, jak pan, niech Bóg ulituje się nad nieznajomym. A więc naprzód! Straciliśmy dziś wiele czasu!
Dosiedliśmy koni i ruszyli na zachód, wzdłuż śladów ciągnących się w kierunku górnego biegu rzeki. Miałem wrażenie, że ostatnie zeznania Perkinsa były prawdziwe. Upewnić się o tem było trudno, gdyż ślady białych zostały na miejscu popasu zatarte przez Indsmanów. Spodziewałem się, że po drodze natrafimy na bardziej wyraźne odciski. Nadzieja ziściła się, gdyśmy dotarli do miejsca, w którem czerwoni się zatrzymali. Jim Snuffle osadził wierzchowca i rzekł:
— Tutaj się naradzali. Ale nad czem?
— Wiem — rzekłem. — Zastanawiali się nad liczbą białych, których ścigali.
— Tak? Czemu pan tak przypuszcza?
— Do tego miejsca jechali tropem białych. Tu opuścili go, dwaj z pośród nich zsiedli z koni, aby zbadać ślady. Widocznie po drodze powstała różnica zdań, chcieli więc przekonać się, kto miał rację. Panieważ starali się nie zatrzeć śladów bladych twarzy, my również będziemy mogli przyjrzeć się im dokładnie, i przekonać się, czy Perkins powiedział prawdę.
— Ależ proszę, sir! — rzekł pojmany scout. — Przekonacie się, że nie kłamałem.
Zacząłem badać ślady. Zadanie było trudne, gdyż przestrzeń niestratowana przez czerwonych była niewielka, a zależało mi na odkryciu śladów, zwróconych w przeciwnym kierunku podków. Po długiem jednak mierzeniu i porównywaniu osiągnąłem pożądany rezultat. Odnalazłem owe ślady. Był to dowód jego prawdomówności, coprawda bardzo niewyraźny; okryłem go tylko dlatego, że miałem go na względzie podczas poszukiwania. Indsmani badali ślady w pomyślniejszych okolicznościach, więc liczyłem się z tem, że dostrzegli zapewne odciski odwróconych podków. W takim razie powinni byli pchnąć wywiadowców w trop za jeźdźcem. Ponieważ nie spotkaliśmy ich, ani nie natrafiliśmy na ich ślady, nie troszczyłem się tymczasem o tę okoliczność. — — —
Ruszyliśmy w drogę. Po jakimś czasie wyczytaliśmy ze śladów, że dwaj Indjanie odłączyli się od oddziału. Jeden ruszył na prawo, drugi zaś na lewo.
— Czyżby ruszyli na zwiady? — zapytał Jim Snuffle.
— Oczywiście. Dowódca oddziału zorjentował się po śladach, że jest niedaleko białych, więc pchnął dwóch wywiadowców. Wkrótce dotrzemy do miejsca, w którem przyłączyli się do swoich towarzyszy.
Po jakimś kwadransie ślady obu wywiadowców zbiegły się z głównym tropem. Spodziewałem się, że wkrótce dotrzemy do miejsca, w którem dokonano napadu. Ponieważ Indjanie mogli się tam jeszcze znajdować, zachowaliśmy jak największą ostrożność, by się przypadkiem na nich nie natknąć. Jechałem przodem, w każdej chwili gotów do ataku.
Na szczęście, jakkolwiek teren wydawał mi niebezpieczny, obawa okazała się płonna. Dookoła rosły gęste krzaki, za każdym mógł się kryć nieprzyjaciel. Nagle zarośla się urwały i w odległości jakichś pięciuset kroków ujrzałem obóz Indsmanów.
Konie, puszczone wolno, harcowały po polu. Stało również kilkanaście koni jucznych, obładowanych żywnością. Nie było w tem nic dziwnego. Czerwoni przecież wykopali topór wojny i nie mieli czasu na urządzanie polowań. Ponadto strzelanina zdradziłaby położenie ich obozu.
Wojownicy utworzyli wielkie koło. Wewnątrz niego toczyła się widocznie jakaś ważna narada. Stali tak blisko siebie, że nie mogłem poprzez ich ciżbę przebić się spojrzeniem. Cofnąłem się nieco, zsiadłem z konia, przywiązałem go do drzewa i to samo zaleciłem obydwom braciom.
— Trzeba zsiadać? Nie można jechać dalej?
— Nie. Jesteśmy wpobliżu indjańskiego obozu.
— Do licha! Nareszcie ich dogoniliśmy! Schwytali białych?
— Tak.
Przyjrzyjmy się tym Indsmanom.
Ruszyliśmy naprzód, bacząc, by nas nie zauważono. W pewnym punkcie zatrzymaliśmy się.
— Tak, to Komanczowie, — rzekł Jim. — Nie sądzisz, stary Timie?
— Yes — odparł tamten lakonicznie.
Utworzyli zwarte koło. Białych nie widać. Prawdopodobnie znajdują się wewnątrz koła. Jak sobie czerwoni będą z nimi poczynać?
To się wkrótce pokaże. Wielką rolę gra tu kwestja, czy przy napadzie krew się polała. Jeśli choć jeden z czerwonoskórych został ranny, lub zabity, białych czeka rychła śmierć.
— Tak, ma pan rację. Zabiją ich na miejscu.
— Nie sądzę.
— Sądzi pan, że ich zabiorą ze sobą?
— Tak. Ale niezbyt daleko. Indjanie lubią nadawać wyrokom i egzekucjom uroczysty charakter. Obecny ich obóz nie jest odpowiednim terenem dla kaźni. Nie zbywa tu wody, poza tem jest to miejsce pozbawione ochrony naturalnej, zbyt otwarte i widoczne. Sądzę więc, że poszukają wkrótce innego obozowiska.
— Gdyby można ustalić, jakie miejsce wybiorą, możnaby się tam podkraść już teraz — rzekł Jim.
— W każdym razie zwrócą się ku rzece. Ale wyprzedzić ich byłoby niezmiernie ryzykownym eksperymentem.
— Dlaczego?
— Trzeba znać nietylko okolicę, ale i miejsce, w którem popasają. Zresztą, w dzień zauważyliby nasze ślady.
— Well. Nie wyprzedzajmy ich więc, lecz idźmy za nimi. Ale czy uda się oswobodzić jeńców?
— Narazie trudno określić.
— Bądź co bądź, wykonanie naszego planu jest djablo niebezpieczne. Jest nas trzech przeciw siedemdziesięciu!
— W takich wypadkach nie można operować cyframi. Miałyby sens, gdybyśmy planowali otwarty atak. Ponieważ jednak możemy dopiąć celu tylko podstępem, cyfry nie grają istotnej roli. Decydują tu cyfry moralne.
— Cyfry moralne! Sądzi pan, że Tim i Jim Snuffle są temi cyframi?
— Mam nadzieję. Tylko tą drogą uda się nam przechytrzyć czerwonych.
— Przechytrzyć? Hm, jeżeli o to chodzi, to sądzę, że nie będziemy głupcami. Nie przypuszczasz, stary Timie?
— Yes.
— Messurs, czy wolno o coś poprosić? — zapytał jeniec.
— O cóż chodzi?
— Moja to wina, że towarzysze znaleźli się w tem położeniu. Obowiązkiem więc moim jest postarać się o uwolnienie ich.
Odwiążcie mnie, dajcie mi wolność, a uczynię wszystko, czego tylko zażądacie.
— Gdybyśmy panu mogli ufać... — odparł Jim.
— Możecie, zapewniam was...
— Milcz! — przerwałem. — Kto tak nikczemnie i tchórzliwie opuszcza w niebezpieczeństwie swych towarzyszów, temu nie wolno ufać.
— Opuściłem ich przecież ze strachu, sir!
— Gdyby nawet tak było, należy się spodziewać, że się znów przestraszysz.
— Nigdy. Wiem, kogo mam przeciw sobie; niebezpieczeństwo nie może mnie już zaskoczyć.
— A pana tchórzostwo? Stawiamy na kartę własne życie!
Błagał i zaklinał. Kazałem mu zamilknąć i znowu skierowałem uwagę na Indjan, którzy skończyli swą naradę. Zwarte dotychczas koło otworzyło się. W środku leżało kilku ludzi. Nie mogli się podnieść, byli widocznie związani. Podniesiono ich i przytroczono do wierzchowców. Czerwoni ruszyli gęsiego na północ. Przypuszczenie moje okazało się słuszne. Na czele jechał stary wódz z głową ozdobioną piórami. Dzieliła nas zbyt wielka odległość, abym mógł rozpoznać rysy jego twarzy. Siwe włosy świadczyły o podeszłym wieku.
Po jakimś czasie Indjanie zniknęli w lesie. Przeczekawszy sporą chwilę, udaliśmy się na miejsce odbytej narady.
Ziemia była wprost poryta kopytami. A więc tu napadli na białych! Ślady krwi wskazywały, że walka była zacięta. Okoliczność ta, pogarszająca położenie jeńców, była nam bardzo nie na rękę. Należało bowiem działać szybko i zdecydowanie.
Przedewszystkiem trzeba było rozpocząć pościg za Indjanami. Zatoczyliśmy dookoła lasu wielki łuk. Zbliżywszy się do zagajnika, odnaleźliśmy miejsce, w którem wkroczyli do lasu. Wzgląd na niebezpieczeństwo nie przeszkadzał nam trzymać się ślepo ich śladów. Zsiadłem jednak z konia i, wyprzedzając towarzyszy o jakieś pięćdziesiąt kroków, ruszyłem po wydeptanym tropie. Szedłem zwolna, cichaczem, natężywszy wzrok i słuch.
Mijały godziny. Po południu wstąpiła we mnie pewna otucha. Skoro czerwonoskórzy rozbiją obóz o tak późnej porze, nie znajdą czasu na przygotowania uroczyste do egzekucji. Będą więc zmuszeni odłożyć ją do jutra. Może w ciągu wieczora lub nocy nadarzy się okazja do przeszkodzenia morderstwu. Największą wagę przykładałem do okoliczności, że Komanczowie nie przeczuwają naszej interwencji. Znajdowali się na wła snych terenach i byli przekonani, że nikt nie ośmieli się w ich głąb zapuścić. Mogłem więc liczyć na to, że nie zastosują środków ostrożności.
Już dawno dotarlibyśmy do rzeki, gdyby nie zataczała szerokiego łuku. Dopiero przed wieczorem ukazały się pierwsze oznaki, że woda już niedaleko. Posuwaliśmy się jeszcze wolniej, niż dotychczas. Okazało się, że było to celowe, gdyż po niedługim czasie usłyszałem wołanie, na które ktoś odpowiedział.
Komanczowie byli wpobliżu. Podpełzłem do towarzyszów wyprawy i poleciłem im, aby się zatrzymali i poszukali kryjówki.
Wkrótce znaleźli odpowiednie miejsce. Uwiązaliśmy konie. Jeniec był nam ogromną zawadą i ciężarem; ofiarował wprawdzie swą pomoc, może nawet w szczerych zamiarach, trudno jednak było mu zaufać. Przywiązawszy go do drzewa, Jim zapytał:
— Cóż teraz poczniemy, sir? W lesie jeszcze dość widno, aby śledzić nieprzyjaciela, nie narażając własnej skóry. Czy pan jest pewien, że czerwoni rzeczywiście są wpobliżu?
— Tak. Dwaj z pośród nich porozumiewali się okrzykami. Jest to dla mnie niezawodnym a bardzo pożądanym dowodem, że nawet nie przeczuwają naszej obecności. To bardzo ułatwi wykonanie planu.
— Well, zabierzemy się więc do roboty! Podpełzniemy do nich?
— Oczywiście. Najważniejszą sprawą jest w tej chwili ustalenie miejsca ich postoju.
— Doskonale. Kiedyż ruszymy?
— Ruszymy? Kogo pan ma n a myśli?
— Oczywiście, pana i siebie. Stary Tim musi pozostać przy jeńcu.
— Hm. Wolałbym pójść sam.
— Sam? Beze mnie? Nie ma pan do mnie zaufania?
— E, głupstwa pan plecie. Nie lubię jednak innych obarczać tem, co sam zrobić mogę. Stało się to moją drugą naturą.
— Obarczać? Co też pan mówi! Proszę wierzyć, że się przydam! Spaść jak sęp na czerwonoskórego, który nic nie przeczuwa, to rozkosz prawdziwa! Wpadłbym w rozpacz, gdyby mnie pan nie chciał zabrać. Pójdę z panem; brat zostanie tutaj.
— No — rzekł niespodzianie Tim.
— Nie? Co ci wpadło do głowy? Przecież ktoś musi pilnować jeńca.
— Yes.
— A więc ty.
— No.
— A któż taki?
— Ty.
— Ja? Oszalałeś? Jim Snuffle będzie tu siedzieć, gdy inni spłatają figla czerwonym łotrom.
— I Tim Snuffle nie chce zostać nauboczu!
— Musisz! Mam do tego prawo, ponieważ jestem starszy.
— Tylko o pięć minut, a to niewiele stanowi. Nie pozwolę się steroryzować, podkradnę się razem z tobą do Indsmanów. Raz chcę być starszy!
Jim zamilkł na chwilę. Zdumienie z powodu nagłego oporu brata odebrało mu mowę. Po chwili rzekł tem dobitniej:
— Mam wrażenie, że się buntujesz przeciw pierworodnemu bratu! Taki młokos śmie wyrażać swoje zdanie! Odejdę, a ty zostaniesz!
— No.
— Yes, mówię! Nie słucham wcale twego „no“.
Rozmowa bliźniąt stawała się coraz głośniejsza. Upomniawszy ich, zaproponowałem jako jedyne wyjście z sytuacji, że pójdę sam. Ale Jim nie chciał się zgodzić. Gnała go chęć przekonania mnie o swej zręczności. Wkońcu ustąpiłem. Tim milczał. Milczenie to wydało mi się podejrzanem, więc zapytałem:
— Chyba nie żywi pan jakichś ukrytych zamiarów, mr. Snuffle?
— No — odparł ponuro.
— Pan się zgadza, aby brat poszedł ze mną?
— Yes.
— Teraz jestem spokojny. Byłyby to igraszki z ogniem, gdyby jeden z nas przedsięwziął coś bez wiedzy dwóch pozostałych.
W ten sposób nietylko runąłby nasz cały plan, ale narazilibyśmy na szwank wolność i życie.
— Niech sobie pan takiemi myślami nie zaprząta głowy! — uspokoił mnie Jim — Są najzupełniej bezpodstawne. To młokos! O ca łe pięć minut młodszy ode mnie! Będzie tu spokojnie czekał, aż powrócimy. No, nie traćmy czasu, bo zmrok zapada.
— Dobrze! Proszę pana, mr. Tim, pilnuj jeńca i nie opuszczaj tego miejsca aż do chwili naszego powrotu. Powierzam panu obydwie moje strzelby. Na zwiadach byłyby mi tylko zawadą.
Nie mówiąc słowa, Tim wziął niedźwiedziówkę i sztuciec. Oddaliłem się wraz z Jimem.
Podczas ostrej wymiany zdań między braćmi, zaczęło się powoli ściemniać. Nie trzeba więc już było czołgać się po ziemi i pełzać na brzuchu. Przebiegaliśmy od drzewa do drzew a w tym kierunku, skąd dochodziły głosy. Dotarliśmy bez żadnej przeszkody do urwistego brzegu rzeki, nie zauważywszy śladu Indjan. Powiedziałem: „dotarliśmy do urwistego brzegu“, gdyż dopiero po chwili ujrzeliśmy na dole niemal do dna wyschnięte łożysko rzeki.
Zapadł mrok. Mimo to dostrzegłem, że w miejscu, na którem stoimy, brzeg tworzy niejako stromy, urwisty cypel, który pod ciężarem ciał w każdej chwili spaść może na dno rzeki. Szliśmy więc ostrożnie dalej wpobliżu krawędzi, aż dotarliśmy do miejsca, pokrytego krzewami.
— Musiał się pan pomylić, sir, — szepnął do mnie Jim. Czerwonych tu niema.
— Przeciwnie. Słyszałem wyraźne głosy.
— Teraz nic nie widać i nic nie słychać.
— Racja, ale czuję Indjan.
— Czuje ich pan? Do licha! Dziwne powonienie! Nos taki jest prawdziwą rozkoszą.
— Mam nos wprawdzie najpospolitszy w świecie, lecz bardzo czuły na koński zapach. Czuję zapach koni Komanczów.
— Gdzie?
— Stoją na dole, nad wodą.
— Nos pana działa na taką odległość?
— Pshaw! Nie wyobraża pan sobie nawet, że zapach koński... Ale, ale, widzi pan, miałem rację! Proszę spojrzeć nadół.
Na dole, nad rzeką, zamigotał płomyk i szybko się rozszerzał. To Indjanie rozpalali ognisko. Było rzeczą zupełnie zrozumiałą, dlaczego nie zostali na wysokim brzegu.
Przecież na dole mieli wodę dla koni. Płonęło już pięć świateł.
— Świetnie — rzekł Jim. — Gdy się do nich podkradniemy, zobaczymy wszystko jak na dłoni.
— Jeżeli nie będziemy ostrożni, mogą nas również spostrzec. Zadowolony jestem z tych ogni jedynie dlatego, że świadczą, iż Komanczowie czują się bezpiecznie i nie przypuszczają, że ich ktoś obserwuje.
— Zejdziemy nadół, mr. Shatterhand?
— Zejdziemy lewą stroną, podkradniemy się pod obóz, a prawą stroną wrócimy znów na górę.
— Dobrze, sir. A więc nadół!
Schodzenie po nieznanym, stromym brzegu nie było rzeczą łatwą. Nie mogliśmy się chwytać za gałęzie krzaków w obawie, aby nas nie zdradził ich szelest. Każdy spadający z góry kamień mógł wniwecz obrócić nasze plany. Schodziliśmy więc bardzo wolno. Po upływie pół godziny znaleźliśmy się na dole. Jim Snuffle spisywał się dobrze. Zsunął się cicho jak duch. Mimo że trzymał się ciągle wpobliżu mnie, ledwo-ledwo słyszałem odgłos jego kroków. Znalazłszy się ponad obozem Indjan, zwróciliśmy się ku brzegowi rzeki. Rzeka prawie do dna wy— schła. Odstęp między łożyskiem a rosnącemi na brzegu krzakami nie był osłonięty przed okiem czerwonoskórych, więc należało tej strefy unikać.
Padliśmy na ziemię i zaczęliśmy wśród krzaków pełzać ku obozowi. Po pewnym czasie dotarliśmy na taką od niego odległość, że można było cośniecoś dojrzeć. Komanczowie wybrali miejsce bardzo odpowiednie, położone niżej od pozostałej części terenu, wskutek czego woda docierała aż do samej ściany doliny. Był to rodzaj placu bez drzew i krzaków, na którym swobodnie mógł się ulokować znaczniejszy oddział ludzi. Nie trzeba podkreślać, że nie byliśmy tem zachwyceni.
Indsmani, zajęci posiłkiem, rozmawiali z zupełną swobodą, dowodzącą, że nie spodziewali się żadnego niebezpieczeństwa. Przy pięciu ogniskach siedziało pięć grup, mniej więcej równych ilościowo. Można więc było bez trudu ustalić ogólną liczbę. Obozowało tu wojowników siedemdziesięciu i jeden.Z całej gromady wyróżniał się wódz siwą, jak gołąb, głową. Siedział przy drugiem ognisku w odległości jakichś trzydziestu kroków od nas. Zwrócony był ku nam twarzą. Ku najwyższemu zdumieniu poznałem w nim To-kei-chuna, jednego z tych wodzów, którzy byli postrachem wrogów. Wiedziałem, że jeśli dostanę się w jego ręce, nawet nie na ścieżce wojny, czeka mnie śmierć. Przypomniałem sobie dzień, w którym wraz z Winnetou i kilkoma innymi wojownikami zostałem jego jeńcem. — — Obecnie jednak trzeba było myśleć o pięciu jeńcach, a nie o To-kei-chunie. Leżeli obok siebie przy ognisku, przy którem siedział wódz. Byli tak związani, że nie mogli się ruszyć. Jeden z nich, leżący najbliżej mnie, miał gęstą, długą czarną brodę. Nie ulegało więc wątpliwości, że to ten, który kazał nazywać się mr. Dżafarem.
Między ogniskiem a mną ciągnęło się pasmo krzaków. Czerwoni nie wystawili wart; siedzieli spokojnie przy swych ogniskach — nie obawialiśmy się, że nas zauważą. Wódz porozumiewał się ze swem najbliższem otoczeniem; byłem bardzo ciekaw, o czem mówią. Przestrzegając zaleceń ostrożności, posunęliśmy się nieco naprzód. Wreszcie dotarliśmy do ostatniego krzaka i skryliśmy się w cieniu jego gałęzi. Cel czołgania się został osiągnięty: można było już rozróżnić poszczególne słowa. Rozmowa toczyła się na temat wyprawy. Wymieniono kilka osad, na które miały być urządzone napady, przyczem postanowiono wymordować wszystkich białych. Przed tą rabunkową wyprawą postanowiono jednak udać się na Makik-Natun, Żółtą Górę, i wykonać tam wojenne tańce celem zasięgnięcia zdania wyroczni, czy wyprawa się uda. Uroczystość chcieli Indjanie uświetnić przybiciem do pala męczarni pięciu bladych twarzy.
Poznawszy ich zamiary, mogłem się wycofać z niebezpiecznego posterunku. Jeżeli się nie uda uwolnić dziś naszych jeńców, będziemy musieli ruszyć za Indjanami na Makik-Natun, aby na górze, albo po drodze, znaleźć okazję do ich oswobodzenia.
Już chcieliśmy opuścić krzak, którego gałęzie dały nam schronienie, gdym nagle usłyszał jakiś szelest.
— Pst! — szepnąłem do Jima. — Nic pan nie słyszał?
— Nie — odparł. — A pan?
— Z góry osunęło się trochę piasku. Czyżby to był...
— Kto? Co?
— Pana brat! Byłby to szczyt bezmyślności!
— Brat? Niechby się tylko zjawił! Już jabym mu...
Nie kończąc zdania, omal nie skoczył z przerażenia. Na szczęście schwyciłem go i przytrzymałem. — „Niechby się tylko zjawił“ — powiedział. — I oto zjawia się Tim we własnej osobie! Naprzód rozległ się odgłos ziemi, osypującej się na gałęzie, poczem głośny okrzyk „Thunderstorm!“, i Tim zwalił się z góry prosto na Indjan, którzy z początku rozbiegli się z hałasem po chwili jednak otoczyli go kołem, wydając głośne okrzyki. Tim Snuffle zrealizował istotnie swój plan. Na nieszczęście, dotarł do miejsca o urwistym cyplu, o którem przedtem wspomniałem. Niebaczny, posunął się za daleko, ziemia obsunęła się i zjechał nadół jak na sankach. Obsiadła go cała gromada Indjan. Tim ryczał jak lew, przekrzykując ich wycie. Był to dowód, że, spadając, nie wyrządził sobie żadnej krzywdy. Ale nie koniec na tem. Zapominając, że należy zachować najgłębsze milczenie, Jim zaczął się również drzeć w niebogłosy.
— Timie, bracie mój, Timie! — ryczał, wyrywając się z moich objęć.
— Milczeć, milczeć! — szepnąłem w pasji. — Zgubisz i siebie i mnie!...
— Zamordują go, zamordują!
Ponieważ leżałem na ziemi, a Jim podniósł się, nie mogłem wytężyć wszystkich sił. Tymczasem Jim pod wpływem strachu o brata szamotał się jak obłąkany. Wreszcie wyrwał się i skoczył prosto między Indjan. Po chwili znikł mi z oczu. Oczywiście, powalili go na ziemię jak Tima.
Co miałem począć? Biec za nim? Skądże znowu! Leżałem dalej, jakkolwiek należało się spodziewać, że Indsmani zaczną przetrząsać okolicę. Nieszczęśliwi bracia Snuffles! Zamiast uwolnić pięciu jeńców, powiększyli ich liczbę. A dalsze skutki?
Niedługo na nie czekałem. Po chwili rozległ się rozkazujący głos wodza:
— Zadeptać ogniska, żywo! Może jeszcze jakieś blade twarze są wpobliżu.
Rozkaz wykonano niezwłocznie. W tumulcie, który trwał przez chwilę, zaświtała mi w głowie pewna myśl. Zrealizowałem ją z tą samą szybkością, z jaką się narodziła. Ogniska pogasły. Leżałem na ziemi, więc przy blasku dogasających plam mogłem jeszcze dojrzeć, że czerwoni krzątają się dokoła braci Snuffles, nie zwracając uwagi na pierwszą partję jeńców. Uniósłszy się nieco, podpełzłem naprzód. Udało mi się szczęśliwie dotrzeć do obozu i zbliżyć do jeńców. Nie namyślając się długo, wziąłem za kark tego, który mi się zdawał być Dżafarem, i pociągnąłem go wtył, tam, gdzie przed chwilą leżałem.
Indsmani byli tak pochłonięci nowymi jeńcami, że nie zauważyli mego manewru. Był to cud prawdziwy! Znowu dzieliły nas krzaki, mogłem więc wstać i wyprostować się. Należało przedewszystkiem pomyśleć o ucieczce — nie mogłem tu zostać ani chwili dłużej! Wsadziwszy na plecy związanego jeńca, który milczał jak zaklęty, zacząłem biec. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdym się poczuł bezpieczny. Ułożywszy nieznajomego na ziemi, wyciągnąłem nóż, przeciąłem rzemienie, któremi był związany, i rzekłem:
— Jesteś pan wolny. Wstań i spróbuj chodzić.
— Wolny? — spytał łamaną angielszczyzną. — Więc pan nie jesteś Indjaninem?
— Nie. Miałem zamiar oswobodzić pana, ale nie spodziewałem się, że nastąpi to właśnie w ten sposób i w tak opłakanych warunkach.
Dopiero teraz nieznajomy podniósł się powoli, ujął mnie za ręce i rzekł:
— Allah, Allah! Jestem wolny, wolny, wyzwolony ze szponów tych djabłów! Powiedz mi, sir, kim jesteś! Muszę wiedzieć, komu zawdzięczam wyzwolenie.
— O tem później. Teraz musimy uciekać. Słyszysz ryki czerwonoskórych? Zauważyli, żeś zniknął, sir, za chwilę rozpoczną poszukiwania i pościg. Nie możemy tracić ani jednej chwili. A spróbuj, czy będziesz mógł iść o własnych siłach.
Uszedłszy kilka kroków, zachwiał się i oświadczył:
— Nie mogę, sir. Byłem za mocno związany; nie czuję nóg. Za chwilę upadnę.
— W takim razie będę pana niósł.
— Jakże, sir, uniesiesz taki ciężar?
— Pshaw, to drobnostka. Muszę mieć tylko wolne ręce, gdyż trzeba będzie wdrapać się na ten stromy szczyt. Wezmę pana na plecy; trzymaj się mocno. Załóż mi ręce na szyję. No, jazda!
Włożyłem pocięte rzemienie do kieszeni, aby nie zostawiać Indjanom śladów ucieczki.
Nieznajomy ociągał się z przyjęciem mej propozycji. Ponieważ każda zmarnowana chwila mogła spowodować katastrofę, wziąłem go na plecy i zacząłem jak najszybciej wdrapywać się na szczyt. Dotarłszy na górę, zdjąłem go z pleców, oświadczył bowiem, że krew cyrkuluje już normalnie i jest przekonany, że będzie mógł iść o własnych siłach.
Zatrzymałem się tu na chwilę, by posłuchać, co się dzieje w dolinie. Na dole panowała zupełna cisza; czerwoni musieli się liczyć przecież z możliwością, że wpobliżu znajduje się większa ilość białych. Musieli ich szukać pociemku, więc o odnalezieniu mych śladów nie mogło być chwilowo mowy. Jutro ślady będą zupełnie niewidoczne. Zniknięcie jeńca będzie więc dla nich zagadką nie do rozwiązania, chyba że się bracia Snuffles wygadają.
Nie trzeba chyba podkreślać, że postanowiłem nie oszczędzać wysiłku, byle oswobodzić ich wraz z resztą jeńców. Szczegółowy plan miałem już opracowany, ale z jego realizacji w dniu dzisiejszym musiałem zrezygnować.
Okazało się, że nieznajomy może bardzo wolno posuwać się naprzód. Na szczęście, nie ścigano nas wcale. Gdy znów zaczął prosić, abym wymienił swe nazwisko, odrzekłem:
— Tu, na Zachodzie, zwą mnie Old Shatterhandem i nazywaj mnie tak samo, sir. A pana nazwisko? Mr. Dżafar?
— Tak — skądże pan o tem wie?
— Dowiedziałem się od pana przewodnika, Perkinsa.
— Pan go widział? Nic mu się złego nie stało? Sądziłem, że zginął.
— Powiedz mi, sir, jakiego jesteś o nim zdania? Co to za człowiek?
— Dotychczas nie miałem powodu skarżyć się na niego.
— W takim razie nie jest tak podły, jak przypuszczałem. No, musimy iść dalej. Po drodze opowiem, w jaki sposób go poznałem.
Weszliśmy w las. Ująłem go pod rękę. Przesuwając się ostrożnie pośród drzew, opowiedziałem mu przebieg wypadków. Gdym skończył, rzekł:
— Nie, sir, nie trzeba chyba powtarzać, że człowiek ten nie jest bohaterem. Zdradził nas pod wpływem nieludzkiego strachu. Poniósł dostateczną karę. To tchórz, nie łotr.
— A więc uważasz, sir, że mogę go zwolnić z więzów?
— Tak. Możesz mu zaufać. Oczywiście, spotka cię zawód, sir, jeżeli będziesz od niego żądał czynów bohaterskich. Jakże mi jednak żal reszty towarzyszów! Niema dla nich ratunku.
— Później o tem pomówimy. Wkrótce dotrzemy do celu.
— Sir! W ciemnym lesie orjentujesz się wśród nocy, jak w biały dzień!
— To wyłącznie rzecz wprawy.
Nie mieliśmy powodu mówić cicho, więc Perkins usłyszał ostatnie słowa. Poznawszy nas po głosach, zawołał zdaleka:
— Czy to pan, mr. Shatterhand? Chwała Bogu, a więc wszystko się udało! Słyszę, że pan rozmawia z mr. Dżafarem. Jakże się cieszę, że odzyskał wolność. Mam nadzieję, że i mnie oswobodzicie!
— Zgoda. Spełnię pana prośbę ze względu na wstawiennictwo mr. Dżafara. Mam nadzieję, że się pan będzie lepiej spisywał, niż dotychczas.
— Z pewnością, sir, przyrzekam to święcie.
Uwolniwszy go z więzów, zwróciłem mu całą zawartość kieszeni i udzieliłem następującej przestrogi:
— Niech się panu nie zdaje, że cieszysz się mojem zaufaniem. Nie spuściłbym pana z oka, gdybym nie był pewien, że mam w tym wypadku sprzymierzeńca w Komanczach.
— W Komanczach? — Komanczowie będą mnie pilnować? — Jak pan to rozumie?
— To zupełnie proste i jasne: jeżeli nie będziesz pan posłuszny moim rozkazom, zginiesz. Jeżeli znów stchórzysz, dostaniesz się w ich ręce. Skoro dzień nastanie, rozpoczną się poszukiwania. Tylko ja mogę ich wyprowadzić w pole. Jesteś w zupełności zdany na mnie, stąd pewność, że mogę na pana liczyć.
Opowiedziałem w kilku słowach, co zaszło. Trzeba się bowiem było gotować do dalszej drogi. Dla zmylenia czujności Indjan musiałem, niestety, pozostawić na miejscu muły obu westmanów. Chciałem wpoić w nich przekonanie, że Snuffles byli zupełnie sami. Dlatego trzeba było zostawić muły w widocznem miejscu; liczyłem przytem na rozsądek obydwóch braci. Byłem pewien, że zdają sobie dokładnie sprawę, iż jedynie moja pomoc może ich uratować. Gdy czerwoni znajdą muły oraz broń braci Snuffles, będą przekonani, że nikt im nie towarzyszył. Przecież towarzysze nie pozostawiliby mułów i strzelb na pastwę wrogów! Nocna rosa zatrze tymczasem nasze ślady.
Przytroczywszy do siodeł obydwóch mułów strzelby bliźniaków, ruszyliśmy wraz z Perkinsem. Dżafarowi zaleciłem czekać, aż wrócimy. Szedłem naprzód, Perkins kroczył za mną. Zostawiwszy zwierzęta niedaleko miejsca, z którego spadł Tim, wróciliśmy do Dżafara, który nie posiadał się z radości z powoda odzyskania wierzchowca.
— Szkoda, że to nie mój koń, — rzekł Perkins. — Będę musiał iść piechotą.
— Dobry z pana piechur? — zapytałem.
— Niestety, nie.
— Więc dam panu swego konia, a sam pójdę pieszo.
— Naprawdę?
— Tak. No, szkoda czasu, ruszamy!
Wyprowadziliśmy konie z lasu. Na polanie Dżafar i Perkins dosiedli wierzchowców i ruszyli za mną. Było tu jaśniej, niż w lesie. Gwiazdy świeciły; szedłem pewnym krokiem.
Długie milczenie przerwał Perkins:
— Czy wie pan dokładnie, dokąd podążamy? Czy nie zechce pan nas poinformować?
— Owszem. Najbliższym naszym celem jest wzgórze Makik-Natun. Indjanie chcą tam nad grobami wodzów pozabijać jeńców. Dziś nie można było nic zdziałać, ale mam nadzieję, że jutro uda się nam porwać nieszczęsne ofiary.
— W jaki sposób?
— W połowie drogi na Makik-Natun ciągnie się kotlina. Na wiosnę spływa do niej kilka rzek, w pozostałych zaś porach roku tyle tam wilgoci, że wyrósł w niej wielki las. Jestem pewien, że Indjanie zatrzymają się w tym lesie, aby napoić konie i dać im wypoczynek. Może znajdzie się więc okazja do uwolnienia jeńców.
— A jeżeli nie?
— W takim razie będziemy musieli podążyć za nimi aż na Makik-Natun. Tam już sposobność do uwolnienia jeńców musi się znaleźć.
— Odważny z pana człowiek, mr. Shatterhand! Czy pan zna kotlinę, o której mowa?
— Leży na północ od Beaver-Creek. Zboczyliśmy na zachód ze względu na Komanczów, którzy bezwątpienia obiorą drogę najkrótszą. Więc my przybędziemy od zachodu.
— Wskutek nałożenia drogi może się zdarzyć, że ominiemy kotlinę.
— I to mówi przewodnik-scout?
Pod wpływem tej uwagi stracił ochotę do dalszych pytań. Teraz Dżafar zaczął opowiadać po angielsku, ze swoim specyficznym akcentem wschodnim, jak dostał się w ręce czerwonych.
Bronił się, dwóch Indjan padło od jego kul. Stąd krew, którą widziałem. Związano go mocniej, niż pozostałych, i oświadczono, że czeka go najstraszliwszy rodzaj śmierci. Traktowano go jak psa.
Rozmowa trwała czas dłuższy. Ciekaw byłem pewnych szczegółów jego życia, nie śmiałem jednak dopuszczać się niedyskrecji.
Nie ulegało w żadnym razie wątpliwości, że to człowiek wykształcony na wzorach europejskich. Z pewnością przebywał czas dłuższy na Zachodzie.
Po chwili, kiedy wyprzedziłem ich nieco, wydało mi się, że o mnie rozmawiają, gdyż stłumili głos i zwolnili kroku.
Perkins zapytywał kilkakrotnie, czy nie chcę dosiąść konia. Nie skorzystałem z propozycji. Minęła noc, nadszedł ranek. Gdy się nieco rozjaśniło, Perkins rzekł:
— Komanczowie rozpoczęli poszukiwania. Wkrótce znajdą muły, sir.
— Oczywista. W lesie wilgotno, więc śladów naszych widać nie będzie. Czerwoni będą przekonani, że bracia Snuffles nie mieli towarzyszów, i zrezygnują z dalszych poszukiwań.
— W każdym razie będą szukali mr. Dżafara.
— Także niezbyt długo. Nie wyślą pościgu na chybi trafi.
— Zniknięcie mr. Dżafara jest dla nich zupełnie niepojęte, należy więc liczyć się z tem, że zechcą wyjaśnić przyczynę.
— W normalnych warunkach przeszukaliby zapewne całą okolicę. Wiemy jednak, jakie mają plany, wiemy również, że nie mogą zwlekać. Ci, na których gotują napaść, mogliby przeczuć pismo nosem. Dlatego raczej zrezygnują z poszukiwania jeńca, który znikł w tajemniczy sposób, niżby mieli czas tracić na długich, może bezowocnych poszukiwaniach. Znam zwyczaje czerwonoskórych, więc sądzę, że poświęcą na to co najwyżej dwie, trzy godziny, poczem podejmą pochód na Makik Natun.
— Kiedy, zdaniem pana, przybędą do lasu w kotlinie?
— Będą jechali znacznie prędzej niż my w nocy, przypuszczam więc, że staną tam około południa.
— A my?
— Sądzę, że za jakąś godzinę.
— Będziemy więc czekać na nich około pięciu godzin. Może będzie można coś upolować! Nie mamy nic do jedzenia.
— Niestety, zdradziłby nas odgłos wystrzałów. Ale, ale, — — oto i wybawienie z kłopotów!
Ledwie Perkins zdążył wypowiedzieć zdanie o polowaniu, wyskoczyły naprzeciw nas dwa zające. Ująwszy sztuciec Henry’ego, położyłem je w okamgnieniu.
— Allah! — zawołał Dżafar. — Niepospolity z pana strzelec! Widzę, że Perkins miał rację, opowiadając mi cuda o Old Shatterhandzie.
Uśmiechnąłem się pod wpływem tej dziecinnej, entuzjastycznej uwagi. Podniósłszy zające z ziemi, wetknąłem je za pas, poczem ruszyliśmy dalej.
Dżafar w niezwykłem skupieniu przyglądał się moim strzelbom. Po chwili zapytał:
— Sir, czy ta ciężka strzelba ma jakąś specjalną nazwę?
— Nazywa się niedźwiedziówką.
— Na Allaha, to dziwne! Słyszałem już kiedyś tę nazwę w języku arabskim. A ta druga? Nie widziałem dotychczas takiej.
— Istnieją strzelby tego wyrobu, ale nie tak stare i ciężkie, jak moja.
— Ile strzałów można dać z tej strzelby?
— Dwadzieścia pięć.
— Na Allaha! Ależ i to się zgadza z tem, co słyszałem. Jak się ta strzelba nazywa?
— Sztuciec Henry’ego.
— Nazwę tę słyszałem również w języku arabskim! Dziwny zbieg okoliczności: opowiadano mi o obydwóch strzelbach.
— Gdzieś o nich słyszał, sir?
— Nad Tygrysem. Pan zna tę rzekę?
— Każde dziecko zna ją przecież z nauki geografji. Przebywał pan nad nią, mr. Dżafar?
— Przed dwoma laty. Jestem Persem. W ojczyźnie zowią mnie mirzą Dżafarem. Zapewne niewiadomo panu, co to oznacza?
— Przeciwnie. Słowo mirza, postawione przed nazwiskiem, oznacza uczonego; gdy się jednak przestawi porządek i wymieni je po nazwisku, służy na określenie księcia czystej krwi.
— Ależ tak, ma pan rację! A więc zowią mnie mirza Dżafar. W drodze z Bagdadu do Konstantynopola, nad brzegiem Tygrysu bliżej Mossul, spędziłem kilka dni u plemienia Haddedihnów. Tam właśnie opowiadano mi o tych strzelbach.
— Czyżby ci Arabowie posiadali niedźwiedziówkę i sztuciec Henry’ego?
— Nie. Broń należała do pewnego cudzoziemca. Nazywał się emir Kara Ben Nemzi effendi.
— Przecież to imię arabskie, więc człowiek ten nie był cudzoziemcem.
— Kto zna arabski, wie, że słowo Nemzi oznacza Niemca. Szeik Haddedihnów opowiadał mi o tym człowieku i o jego strzelbach. Bliższych i dokładniejszych szczegółów udzielił mi ponadto jeden z wojowników plemienia.
— Jak mu było na imię?
— Był to niepokaźny, ale mądry i dzielny człowiek. Nazywał się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah.
— A to ci imię! Długie jak wąż morski!
— Zwyczaj wschodni nakazuje do własnego imienia dodawać imiona przodków. W ten sposób składa się hołd całemu rodowi. Ponadto Hadżi Halef Omar miał szczególne prawo do długiego nazwiska — był to bowiem człowiek bardzo sławny ze względu na szereg bohaterskich czynów. Polował na lwy i czarne pantery, i walczył z licznymi wrogami.
Nie powinienem chyba podkreślać, jak bardzo się ucieszyłem, że mogę dowiedzieć się czegoś o moim małym Hadżi Halefie. Dziwiło mnie, że Dżafar nie wie, iż emir Kara Ben Nemzi effendi, o którym opowiadał przed chwilą, — to ja właśnie. Nie zdradzając się, zapytałem:
— Ten emir cudzoziemiec był świadkiem jego bohaterskich czynów?
— Tak. Brał w nich nawet udział. Uchronił Haddedihnów od klęski, która mogła ich zgubić. Ja również wspominam go z wdzięcznością, gdyż wiele mu, acz pośrednio, winienem.
Gdym go obrzucił pytającem spojrzeniem, dodał:
— Uratował życie jednemu z moich krewnych, udzielając mu pomocy w walce. Odwiózł go później do Bagdadu i osłaniał przed wrogiem. Niestety, mimo jego pomocy, krewny mój został po jakimś czasie napadnięty i zamordowany.
Fakt oswobodzenia z niewoli indjańskiej perskiego mirzy na Dzikim Zachodzie jest już bezsprzecznie niezwykły. Ale gdy się człowiek w dodatku dowiaduje, że kiedyś, nad Tygrysem, uratował życie jednemu z krewnych tego mirzy, słowo „niezwykły“ wydaje się zbyt bladem. Temu też przypisać należy, że mimowoli wyrwało mi się następujące pytanie:
— Mówił pan o Hassanie Ardszir-mirzy?
Teraz zdumiał się Dżafar. Zatrzymał konia, rozpostarł ramiona i zawołał:
— Hassan Ardszir-mirza, zbiegły książę! Pan zna to imię! Allah czyni dziś wielkie cuda! Gdzieś o nim słyszał, sir?
— Gdzie słyszałem? Widziałem go, klęczałem nad jego zwłokami, gdy dżuma trzymała mnie już w swych szponach.
— Zwłoki — — ! Dżuma — — !
— Obok niego leżała żona, chluba jego serca, którą razem z nim zamordowano.
Była to oryginalna scena. Staliśmy naprzeciw siebie i krzyczeliśmy tak głośno, że Perkinsowi mogło się wydawać, iż ma przed sobą warjatów. Dżafar wybałuszył oczy; usta miał otwarte, nie mógł jednak wykrztusić ani słowa. Wreszcie odetchnął głęboko i ryknął jak lew:
— Dżanah, jego dusza, jego perła najdroższa! Przez nią byłem z nim skoligacony. Mr. Shatterhand, sam nie wiem, czy śnię, czy marzę, czy też bredzę w gorączce. Pan bawił u Haddedihnów?
— Tak.
— Sławny ich szeik, Mohammed Emin, zmarł w pana obecności?
— Byłem na jego pogrzebie. Zginął, gdyśmy w walce przeciw Kurdom stanęli po stronie Hassana Ardszira-mirzy.
— Tak, tak! W takim razie pan jest...
Przetarł ręką czoło i ciągnął dalej:
— ...pan jest emir Kara Ben Nemzi effendi!
— Tak. Imię Karol przerobiono na Kara; Ben Nemzi określa moją narodowość, tytuły zaś emir i effendi dano mi bez specjalnych moich zasług.
Zarzucił mnie pytaniami, na które musiałem odpowiadać. Po jakimś czasie przerwałem ich potok:
— To fantastyczne spotkanie. Ale nie traćmy czasu! W obliczu przeszłości nie wolno nam zapominać o najbliższych zadaniach i obowiązkach. Żywo, śpieszmy ku kotlinie!
— Jak pan chce, sir! Niespodziane wzruszenie zelektryzowało mnie. A więc Old Shatterhand i Kara Ben Nemzi effendi to jedna istota! Ma pan mi wiele do opowiedzenia!
— Pan mnie również. Będzie pan musiał opowiedzieć dokładnie, w jakich warunkach i gdzie spotkałeś mego małego, wiernego Hadżi Halefa. Ale teraz naprzód!
Kontynuowaliśmy przerwaną niespodzianie jazdę. Niełatwo nam było milczeć, zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że trzeba całą uwagę skierować ku potrzebom chwili obecnej. Co się tyczy Perkinsa, to widocznie udzieliło mu się nasze zdumienie, bo miał taką minę, jakgdyby asystował przy spotkaniu sułtana Stambułu z cesarzem chińskim.
Przepowiednie moje sprawdziły się: odnaleźliśmy kotlinę. Po jakiejś godzinie na wschodzie zarysowała się ciemna linja lasu.
Tworzył w kotlinie długi prostokąt o szerokości niezbyt wielkiej. Nie ulegało wątpliwości, że siedemdziesięciu Indjan przeszuka go najdokładniej w przeciągu godziny. Ponadto trzeba było uwzględnić i tę okoliczność, że nie można było ustalić miejsca, w którem Komanczowie rozłożą się obozem.
Mogli przecież wybrać to samo miejsce, co i my. Nawet w przeciwnym wypadku należało liczyć się z możliwością, że nas odnajdą. Przecież mógł nas zdradzić pierwszy lepszy drobiazg, naprzykład parsknięcie konia Dżafara. Koń ten bowiem dotychczas nie nosił na grzbiecie westmana, więc jak każde niewyszkolone zwierzę z pewnością parskał, ilekroć czuł bliskość innych koni. Dlatego też na zapytanie Perkinsa, gdzie się ukryjemy, odrzekłem:
— Nie będziemy się wcale ukrywać. W każdym razie wy dwaj zostaniecie na wolnej, otwartej przestrzeni.
— Ależ w takim razie zobaczą nas!
— Nie. Otwarta przestrzeń jest w obecnej sytuacji najlepszą kryjówką.
Chciał replikować, ale upominał go Dżafar:
— Odkąd wiem, że to Kara Ben Nemzi, jestem przekonany, że w każdej sprawie ma rację.
— Jeżeli nie w każdej, to przynajmniej w wielu — sprostowałem pochwałę. — Zatrzymamy się tutaj; to miejsce jest najbardziej odpowiednie.
— Dlaczego właśnie to ma być najbardziej odpowiednie? — zapytał jednak Perkins. — Jakże można będzie oswobodzić jeńców, gdy my pozostaniemy tutaj, a Indjanie rozbijają obóz w lesie?
— Niech pana o to głowa nie boli! Zaręczyłem przecież, że was nie narażę na niebezpieczeństwo. Co do mr. Dżafara, to zbyt mało jest obeznany z Dzikim Zachodem i jego mieszkańcami, więc nie chciałbym wogóle go trudzić. Pójdę do lasu sam — czekajcie tu mego powrotu.
— A jeżeli tymczasem ukażą się czerwoni?
— W takim razie oddalcie się na zachód. Skoro się ulotnią, wracajcie tutaj. Musicie starać się o to, abyście ich pierwsi ujrzeli.
— A jeżeli zajdzie konieczność ucieczki? Jeżeli nie będziemy mogli wrócić?
— O mnie się nie lękajcie. W każdym razie odnajdę i was i swego konia. Zostanę tu jeszcze czas jakiś; gdy nadejdzie chwila, w której, według moich przypuszczeń, Indjanie się zbliżą, ruszę w kierunku lasu i...
— Zobaczą pana, tak samo jak i nas, — przerwał.
— Żartowniś z pana, mr. Perkins. A może w żarcie jest część prawdy, może sam zechcę się pokazać. Nie ulega wątpliwości, że uwolnię tych sześciu jeńców ani w otwartej walce, ani przez podstęp. Potrzebny tu jest czyn niezwykły, oparty na wielkiej odwadze i sprycie. Spróbuję dokonać go dziś po południu. Jeżeli mi się uda obezwładnić wodza, gra nasza wygrana; zwrócę mu wolność jedynie za cenę oswobodzenia jeńców.
— Jakże go pan dostanie w ręce?
— To zależy od okoliczności. Skoro nie będą pomyślne, trzeba będzie działać siłą. W ostatecznym razie wpadnę między czerwonych, przyłożę wodzowi nóż do gardła i zagrożę mu, że go zakłuję, jeżeli ktokolwiek podniesie na mnie rękę i nie zechce uwolnić bladych twarzy.
— Byłoby to szaleństwem, sir!
— Niejednego takiego szaleństwa już dokonałem. W takich wypadkach strach bywa moim najlepszym sprzymierzeńcem. Kto się jednak lęka przed czasem, ten nie powinien przykładać ręki do czynów tego rodzaju. No, teraz ściągniemy skórę z zająca. Drwa na ognisko mamy poddostatkiem.
Las przechodził na równinie w szereg krzaków. Niektóre z braku wilgoci powiędły zupełnie. Perkins uzbierał nieco gałęzi; rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy zająca.
Podczas posiłku odpowiedziałem Dżafarowi na szereg pytań, odnoszących się do niedalekiej przeszłości. O śmiałym planie, który dziś umyśliłem, nie było między nami mowy. Po jakimś czasie wstałem i, przewiesiwszy przez ramię strzelby, zacząłem gotować się do drogi, Perkins zapytał:
— Odchodzisz sir?
— Tak.
— Ze strzelbami? Jeżeli czerwoni pana pochwycą, drogocenna broń przepadnie bezpowrotnie.
— Pshaw! Nieraz dostawałem się do niewoli, nieraz zabierano mi broń, a jednak zawsze udawało mi się zbiec razem ze strzelbami. Nie martwcie się, panowie! Nic złego mi się nie stanie.
Musiałem zacierać za sobą ślady. Aż do lasu nie miałem z tem wielkiego kłopotu, gdyż droga prowadziła przez kamienny teren, spalony od słońca. Zresztą, nie ulegało wątpliwości, że Indjanie z tej strony nie przybędą.
W lesie natomiast sytuacja się pogorszyła. Teren był tu miękki, trzeba więc było posuwać się naprzód na czworakach i to na palcach i na piętach. Tylko ten, kto kiedyś przedzierał się w tej pozycji przez moczary, może zrozumieć, co to za męka. Nie znam fizycznego wysiłku, któryby wymagał więcej wytrwałości, niż ta marszruta na czworakach. W dodatku, ze względu na konieczność natychmiastowego zacierania śladów, trzeba się było cofać. Nic dziwnego, że posuwałem się naprzód w żółwiem tempie.
Nie miałem wątpliwości, dokąd się zwrócić. Wiedziałem, skąd Komanczowie przybędą, wiedziałem również, w którem miejscu dotrą do lasu. Byłem pewien, że ruszyli prosto do kotliny po wodę. Tam właśnie postanowiłem się ukryć.
Gdybym mógł iść normalnie, byłbym dotarł do tego miejsca w przeciągu pięciu minut; w obecnych jednak okolicznościach zajęła mi droga przeszło godzinę. Zacząłem się rozglądać. Trzeba się ukryć, ale gdzie? Nie czekałem długo. Obok leżało zwalone drzewo, obrośnięte mchem. Było do rdzenia przegniłe. Przygniecione nim krzaki obumierały również. Gałęzie ich utworzyły gęstą, zieloną powłokę, pod którą znalazłem świetne schronienie.
Należało, oczywiście, przypuszczać, że nie ja pierwszy szukam tu schronienia. Zacząłem kłuć dokoła niedźwiedziówką. Wypłoszyło to nieco zwierzyny; ujrzałem dwa jadowite węże, które rzuciły się do ucieczki. Miałbym się zpyszna, gdyby te obydwa płazy chciały zaatakować tego, kto zakłócił im spokój. Prawdopodobnie posiliły się niedawno, a syte węże są naogół mało niebezpieczne.
Zaszyłem się możliwie najgłębiej w omszałe listowie, bacząc pilnie, aby nie złamać jakiejś gałęzi, co mogłoby zwrócić na mnie uwagę czerwonych. Należało się liczyć z tem, że zabawię tu sporo czasu; ulokowałem się więc jak najwygodniej i trwałem w wyczekiwaniu. Czas płynie w takich okolicznościach niezwykle wolno, minuty wydają się godzinami. Należało się również liczyć z ewentualnością, że Indsmani zboczą z prostej linji dotrą do lasu w innem miejscu. Utrudniłoby to, oczywiście, zrealizowanie mego planu.
Nic więc dziwnego, że odgłos zbliżających się kroków ucieszył mnie bardzo. To oni! Ujrzałem dwóch czerwonych. Ruszyli naprzód, by poszukać dogodnego miejsca. Rozejrzawszy się, jeden z nich rzekł:
— To odpowiednie miejsce. Brat mój może zsiąść z konia, a ja sprowadzę resztę towarzyszów.
Ruszył zpowrotem. Tymczasem towarzysz zsiadł z konia, i zaprowadził go nad wodę, aby napoić.
Po niedługim czasie zjawił się cały oddział; tylko wodza brakło. Ujrzałem obydwóch służących i obydwóch przewodników naszego Persa; ku mojej wielkiej radości bracia Snuffles znajdowali się również w tej kompanji. Nie byli ranni, jechali na swych mułach. Więc podstęp się udał; Indjanie znaleźli obydwa muły. Zachodziła tylko kwestja, czy bracia Snuffles byli na tyle przezorni, aby się nie zdradzić, że mieli towarzysza.
Związanych jeńców zdjęto z koni i mułów, i ułożono na ziemi. Czerwoni rozsiedli się dokoła, puściwszy konie samopas. To mnie upewniło, że nie natrafią na moje ślady.
Chwilowa nieobecność wodza była dla mnie okolicznością pomyślną. To-kei-chun, świadomy swej godności, uważał, że wódz nie może jechać razem ze zwyczajnymi wojownikami, i został nieco wtyle. Jeżeli zastosuje tę samą taktykę i tutaj, należy się liczyć z tem, że ruszy stąd nieco później, niż jego wojownicy. Będę więc miał sposobność obezwładnić go, o ile nie stanie się to jeszcze przedtem przy innej okazji.
Nareszcie, po jakimś kwadransie, zjawił się wódz. Zsiadłszy z konia, ulokował się niedaleko powalonego drzewa, pod którem leżałem. Napełnił tytoniem fajkę pokoju i zaczął z niej wolno pykać, nie odzywając się ani słowem. Wojownicy milczeli również. Wypaliwszy całą zawartość fajki, zawiesił ją na szyi i rzekł do obydwóch czerwonych, którzy przybyli tu pierwsi:
— Niechaj nasi młodzi wojownicy przyprowadzą do mnie obydwie blade twarze, zwane braćmi Snuffles.
Przywleczono Jima i Tima i rzucono ich przed To-kei-chunem na ziemię, jak dziurawe worki. Wódz patrzył im przez chwilę prosto w oczy, poczem rzekł:
— Niechaj bracia Snuffles posłuchają, co im powiem, i niechaj dadzą mi wreszcie odpowiedź prawdziwą. Postanowiłem, że na górze Makik-Natun umrą przy palu. Jeżeli jednak nie będą się prawdy wypierać, odzyskają wolność. — Czy znali białego człowieka, który był naszym jeńcem i wczoraj wieczorem znikł w tak tajemniczy, niepojęty sposób?
Jim odparł:
— Pytasz o to po raz trzeci, po raz trzeci odpowiadam dosłownie to samo: nie znaliśmy go.
— Czy wiecie, dokąd się udał?
— Nie.
— Był tak mocno związany, że nie mógł się sam uwolnić.
— Mylisz się; sam z pewnością się uwolnił.
— Tuż przed ucieczką badałem jego więzy. Był mocno związany.
— A więc jest zapewne czarodziejem. I wśród bladych twarzy trafiają się sztukmistrze. Tacy potrafią rozluźnić najmocniejsze więzy.
— Nieprawda! Ktoś musiał popuścić mu rzemieni.
— Nie może to być. Leżał pośrodku was; wszyscyście mieli go na oku.
— Podczas chwytania ciebie i twego brata, nie zwracaliśmy nań uwagi. Tę właśnie chwilę wykorzystał i ulotnił się.
— Mimo, że miał związane ręce i nogi?
— Tak. Ktoś był wpobliżu i wykorzystał moment, by go porwać.
— Porwał jeńca z pośród siedemdziesięciu Indjan? W takim razie musiał to być nielada zuchwalec! Nie pokusiłby się o to żaden rozsądny, zrównoważony człowiek.
— Znam tylko jednego, który tego dokaże.
— Któż to?
— Old Shatterhand. Znam tego białego parszywego psa. Był kiedyś moim jeńcem, ale zmusił nas do zwrócenia mu wolności. To, co się wczoraj stało, wygląda na jego sprawkę. Gdybym nie wiedział, że bawi obecnie daleko stąd, na północy, aby pomścić śmierć Winnetou, swego równie parszywego brata, przypuszczałbym, że jest tutaj. Gdyś się podkradł wraz z bratem pod nasz obóz, jeniec nasz zginął; musisz więc znać tego, który go oswobodził!
— Nie wiemy o niczem.
— To kłamstwo przypłacicie życiem. Jeżeli wyznacie prawdę, darujemy wam wolność.
— To także kłamstwo! Wiem, że fałszywie przyrzekasz.
— To-kei-chun dotrzymuje swych obietnic.
— Pshaw! Jeżeli przypieczętujesz tę obietnicę wypaleniem z nami kalumetu, uwierzymy.
— To-kei-chun nie zapali z żadnym ze swych jeńców fajki pokoju.
— Widzisz: chciałeś nas wyprowadzić w pole! Wykopaliście topór wojny, a więc każdy biały, który się dostanie w wasze ręce, jest zgubiony. Gdyby nawet przypuszczenia twoje były prawdziwe i gdybyśmy przed tobą złożyli zeznanie, nie dotrzymasz słowa i każesz nas stracić.
Wódz przemawiał dotychczas spokojnym tonem, w przekonaniu, że Jim się wygada. Widząc, że się łudził, ciągnął dalej gniewnie:
— Cóż na to powie drugi Snuffle? Również nic?
— No! — odparł lakonicznie Tim.
— Powiem wam więc, że mieliście rację. Tak, czy inaczej zginęlibyście, ale wpakowalibyśmy wam kulkę w łeb, abyście się dłużej nie męczyli. Ponieważ jednak pyski wasze zapomniały mowy, otworzą je skargi i jęki. Doznacie wszelkich męczarni, jakie sobie tylko wyobrazić można.
— Pshaw, nie lękamy się.
— Milcz! Skończyłem z tobą. Jeniec zginął; nie możemy pojąć jak to się stało; basta! Ale zamiast niego, schwytaliśmy was, więc wyszliśmy na swoje. Dziś wieczorem dotrzemy do Makik-Natun; jutro rano zginiecie przy palu męczarni!
Wstał, aby się dumnie oddalić; przed odejściem jednak rozkazał donośnym głosem:
— Moi czerwoni bracia mogą ruszyć w dalszą drogę: konie już napojone. Wkrótce za nimi podążę.
Słysząc ostatnie słowa wodza, musiałem natężyć wolę, aby nie zdradzić się ja kimś nieostrożnym ruchem. A więc zostanie tutaj! Mogłem mieć uzasadnioną nadzieję, że przedsięwzięcie się uda.
Znowu przywiązano jeńców do koni; Komanczowie dosiedli swych wierzchowców i pocwałowali. Wódz znikł mi z oczu. Koń jego stał za moją kryjówką i objadał gałęzie. Nie ulegało wątpliwości, że, zbliżając się do swego wierzchowca, To-kei-chun będzie musiał przejść obok mnie.
Z ogromnem napięciem czekałem około kwadransa. Wreszcie się zjawił. Trzymał strzelbę w prawej ręce, z lewego ramienia zwisał koc. Przepuściłem go obok siebie. Podszedł do konia, ale wierzchowiec nie chciał się oderwać od pochłaniania soczystych gałęzi, i odmawiał posłuszeństwa. Odgłos kopyt, uderzających o ziemię, przygłuszył szmer, wywołany mojem wydostaniem się z pod powłoki mchu. Stanąłem tuż za nim. Właśnie chwycił konia za cugle i podniósł lewą nogę, aby ją wetknąć w strzemię. Położywszy rękę na jego lewem ramieniu, skierowałem ku niemu rewolwer i rzekłem:
— Niechaj To-kei-chun zaczeka chwilę. Chcę z nim pomówić.
Wódz zdębiał. W pierwszej chwili nie poznał mnie, a to z powodu mego nader skromnego ubioru. Po chwili jednak na twarzy jego zjawił się wyraz przerażenia. Zawołał:
— Old Shatterhand! Old — — — !
— Tak, to Old Shatterhand, — potwierdziłem skinieniem głowy — ten sam parszywy pies, który, zdaniem twojem, przebywa na północy. Nie ruszaj się, bo wystrzelę!
Wódz należał do ludzi tchórzem podszytych. Twarz jego wróciła po chwili do spokojnego, zrównoważonego wyrazu.
— Uff! Więc to naprawdę Old Shatterhand! Podsłuchiwałeś nas. O czem chcesz ze mną pomówić?
Nie miał odwagi porwać się na mnie: przedewszystkiem górowałem nad nim siłą, po drugie zaś skierowana ku niemu lufa mówiła za siebie zbyt wyraźnie. Patrzyłem mu prosto w twarz, przekonany, że oczami zdradzi swe myśli. Ugiął się pod mym wzrokiem, uchylił nieco głowy i spojrzał wtył. Aha, chce skoczyć w krzaki i uciec. Czy pozwolić sobie na zabawę w kota i myszkę? Zgoda! W każdym razie nie wymknie mi się — tegom pewien. Dlatego nie wykonałem ani jednego ruchu, by go zatrzymać, tylko odrzekłem:
— Chcę pomówić z tobą o jeńcach, którym musisz zwrócić wolność.
— Zwrócić wolność? Wykopaliśmy przeciw bladym twarzom tomahawk wojny. Każdy biały, którego schwytamy...
Na tem przerwał, odwrócił się błyskawicznym ruchem i skoczył w krzaki. Ruszyłem za nim niezbyt szybkim krokiem. Łamiąc dokoła gałęzie dla wywołania hałasu, zacząłem wołać, jakgdyby mi było bardzo spieszno:
— Czekaj, czekaj! Zatrzymaj się, bo będę strzelać!
Łom gałęzi miał wywołać wrażenie, że biegnę za nim. Tymczasem wróciłem najspokojniej do jego wierzchowca i wyciągnąłem z kieszeni rzemień, który schowałem po oswobodzeniu Dżafara. Rzemieniem tym przywiązałem tylną nogę konia do sąsiedniego pnia, poczem skierowałem się szybko do swej kryjówki. Koń stał spokojnie, ogołacając nadal gałęzie. Przypuszczałem, że wódz wróci po jakimś czasie, gdyż wierzchowiec był mu niezbędny, a w dodatku nosił na szyi leki, dla których każdy Indjanin bez wahania narazi życie. Gdyby nawet przypuszczenie okazało się błędne i gdyby zrezygnował z konia, będzie musiał iść pieszo za swymi wojownikami, a ja dogonię go bez trudności na jego własnym wierzchowcu.
Wlazłem więc znowu pod osłonę z mchu i przez szpary wśród liści mogłem patrzeć na wszystkie strony. Oczywiście, nie patrzyłem w tym kierunku, w którym uciekł, gdyż byłem pewien, że zbliży się z innej strony. Wytężyłem wzrok i czekałem.
Po pięciu minutach poruszył się leciutko jeden z krzaków; gałęzie rozchyliły się, wychynęła jego postać. Spojrzał w kierunku wierzchowca; nie widząc mnie, pomyślał zapewne, że go jeszcze szukam, i podbiegł do konia, aby jak najszybciej na nim uciec. Nie zauważył rzemienia. Skoczył na siodło.
Skoro zmiarkował, że koń nie może ruszyć nogą, zaniepokojony, zeskoczył napowrót.
Pochylił się, ja zaś stanąłem za nim i rzekłem:
— Wiedziałem, że To-kei-chun poszedł tylko na spacer. Nie przeszkadzałem mu więc i spokojnie czekałem, aż powróci.
Zerwał się, spojrzał na mnie błędnym wzrokiem. Patrząc z uśmiechem na zdumioną twarz wodza, ciągnąłem dalej:
— Sprzykrzyły mi się jednak te przechadzki wodza, więc położę im kres.
Przed chwilą wypuścił z rąk strzelbę; opamiętawszy się, błyskawicznie sięgnął za pas, gdzie lśniła klinga noża. W tejże chwili zdzieliłem go pięścią w głowę. Padł jak kłoda. Drugi cios pozbawił go przytomności.
Przedewszystkiem odwiązałem konia i dosiadłem go, aby się przekonać, czy mi będzie posłuszny. Zadanie miałem niełatwe ze względu na trzy strzelby, trzymane w ręku, i Indjanina, leżącego w moich objęciach. Koń opierał się przez krótką chwilę, wreszcie ustąpił, widząc, że opór bezcelowy. Zeskoczyłem z siodła; przerzuciwszy wszystkie trzy strzelby przez ramię, podniosłem Indjanina wgórę, wskoczyłem znów na siodło i, trzymając jeńca w ramionach, puściłem się w drogę powrotną do Dżafara i Perkinsa.
Z początku jechałem wolno, gdyż trzeba było przedzierać się przez krzaki. Dopiero wydostawszy się z lasu, ruszyłem w pełnym galopie. Obydwaj towarzysze ujrzeli mnie zdaleka.
— Chwała Bogu, że pan wraca, — zawołał głośno Perkins. — Ach, pan trzyma jakiegoś czerwonoskórego! Któż to taki.
— Przypatrzcie mu się — rzekłem, zatrzymując się przed nimi.
— Allah, Allah! — zawołał Dżafar. — Przecież to siwowłosy wódz, który nas chciał zamordować!
— Oczywiście! Inny jeniec nie na wieleby się przydał. Ściągnijcie wodza. Trzeba go związać.
Ściągnęli go z konia i położyli na ziemi We dwóch zabrali się do wiązania Komańcza, ja zaś opowiedziałem, w jaki sposób udało mi się go schwytać. Po każdem zdaniu wydawali okrzyki zdumienia. Widząc, że To-kei-chunowi wraca przytomność, wezwałem ich, aby zamilkli. Wódz otworzył oczy, spojrzał na nas, po chwili zamknął powieki. Niebawem rozchylił je znowu, przeszył mnie spojrzeniem, pełnem bezgranicznej nienawiści, i, zgrzytając zębami, mruknął:
— Powiodło się temu psu. Ale nasi wojownicy oswobodzą mnie, a jego zatłuką na śmierć.
Na tę obrazę odparłem z całym spokojem:
— Stary wódz Komanczów postąpiłby znacznie mądrzej, gdyby chciał mówić nieco uprzejmiej. Życie jego w naszych leży rękach.
— Nie wydrzesz mi życia. Moi ludzie przybędą tutaj i zmuszą cię, abyś mnie puścił wolno!
— Tych paru Komanczów? Pshaw!
— Jest ich dziesięć razy po siedem. Zmiażdżą was.
— Pshaw! Czemże jest siedemdziesięciu Komanczów wobec Old Shatterhanda! — odparłem dumnie i wyniośle.
— Siedemdziesięciu mocnych bawołów przeciw jednemu choremu psu!
— Chcesz mnie zmusić, bym się śmiał z człowieka, którego włos przyprószyła siwizna? Wściekłość bezsilna przemawia przez ciebie. Leżałem pośród tych siedemdziesięciu Komanczów, i nawet serce mi mocniej nie zabiło. Czemże wobec tego jest twoje wykrzykiwanie o siedemdziesięciu bawołach i chorym psie? Bawoły sobie poszły, zato pies uniósł w zębach najsilniejszego z nich. Jakże świetny widok kryje się pod powłoką twych siwych włosów. Zamiast rozumu mieszka pod nią młodzieńcza nierozwaga i głupota.
Zawstydzony, nie odpowiedział, patrząc ponuro przed siebie. Skorzystałem z tego milczenia, aby zrewidować torby, wiszące po obydwóch stronach siodła. Jedna zawierała suszone mięso, prowianty oraz parę przedmiotów, uważanych przez Indjan za niezbędne w czasie wypraw wojennych. W drugiej natomiast leżały ważniejsze rzeczy. Przedewszystkiem więc wyciągnąłem portfel.
— To moja własność! — zawołał Dżafar. — Zawiera ważne notatki, pieniądze i przekazy.
— Niech pan zobaczy, czy nic nie zginęło?
Dżafar stwierdził po chwili, że nic z portfelu nie ubyło. Zkolei podałem mu sakiewkę i zegarek. Wreszcie wyciągnąłem cały szereg przedmiotów, zabranych służbie, przewodnikom i braciom Snuffles. Wódz zatrzymał te łupy dla siebie. Wściekłe spojrzenia, rzucane w naszą stronę, były dowodem, że w sercu jego wre i kipi. Wrzasnął:
— Bierzcie, bierzcie wszystko! Niech tylko wojownicy przybędą, wnet porachuję się z wami!
— Mylisz się, nie przybędą tutaj. Ja ruszę do nich. I nic mi nie zrobią, tak samo, jak wtedy, gdym był twoim jeńcem i gdy setki waszych wojowników nie odważyły się tknąć mnie.
— Wtedy darowałeś życie memu synowi i za jego wstawiennictwem uszedłeś cało.
— To kłamstwo. Nie przeczę, że syn twój poczuwał się wobec mnie do wdzięczności, ale uratowałem życie sobie i towarzyszom jedynie przez to, żem cię pochwycił w niewolę. Dziś sytuacja jest podobna. Tyś mój jeniec i musisz słuchać mych rozkazów.
— Ja, To-kei-chun, wódz Komanczów, nie poddam się pod rozkazy żadnej bladej twarzy.
— W takim razie jesteś zgubiony.
— Nie będziesz miał odwagi pozbawić mnie życia. Czy nie szczycisz się tem, żeś bez ostatecznej konieczności ani jednego człowieka nie zgładził?
— Cieszę się, że ludzie są tego zdania.
— W takim razie mogę być pewnym, że nie zechcesz narazić się na zarzut, iż zamordowałeś wodza Komanczów, To-kei-chuna.
— Mylisz się. Tu nie może być mowy o morderstwie, a jedynie o ukaraniu.
— Kara? Za co?
— Za to, że chwytasz blade twarze i chcesz je mordować.
— Według praw prerji możesz mnie zabić tylko wtedy, jeżeli przelałem krew. Czy uczyniłem to?
— Nie mogę twierdzić, żeś zabił któregoś z białych, ale wielu z nich wziąłeś do niewoli.
— Za to nie zasługuję na śmierć.
— Hola! Jakżeż karać się zwykło kradzież lub porwanie konia?
— Śmiercią.
— A porwanie człowieka? Czyż kara powinna być mniejsza?
— To-kei-chun brał blade twarze do niewoli, ale nie rabował ich.
— Pshaw! Jeżeli złupię i uprowadzę konia, który do mnie nie należy, jest to zwykły gwałt. Tyś brał do niewoli i wlókł ze sobą białe twarze, co również jest gwałtem. A karany bywa gwałt śmiercią. Jeżeli więc poczęstuję cię kulą, nikt nie będzie mi mógł nic zarzucić.
— A jednak nie zabijesz mnie! — upierał się nadal.
— Nie łudź się! Cierpliwość moja skończyła się. Uratować cię może jedynie zgoda na pewną naszą propozycję.
— Znam ją. Chcesz, żebym ci oddał wzięte do niewoli blade twarze. Zato zwrócisz mi wolność.
— Racja. Cóż ty na to?
— Co ja na to? Zatrzymasz mnie, a my ich zatrzymamy.
— To twoje ostatnie słowo?
— Tak.
— W takim razie jesteś zgubiony.
— Pshaw! Tyś przecież Old Shatterhand, który nie przelewa krwi nadaremnie. Dlatego jeńcy pozostaną w naszej mocy.
Przypuszczał, że ma nade mną przewagę, ale mylił się: byłem zupełnie pewny swojej sprawy. Perkinsa natomiast oburzył jego zuchwały opór. Zawołał więc gniewnie:
— Streszczaj się, sir! Pana rozmowność w stosunku do tego ananasa dodaje mu tylko tupetu. Wpakujemy mu kulę w łeb, a potem puścimy się w pogoń za jego ludźmi, aby oswobodzić białych. Nie ulega wątpliwości, że nic im się nie stanie; życiu ich nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Wystarczy, jeżeli zawiadomimy czerwonych o schwytaniu ich wodza. To zmusi ich do liczenia się z jeńcami ze względu na jego los. Oczywiście, nie będą wiedzieli, żeśmy wpakowali mu kulę w łeb. Szkoda czasu, skończmy już raz z tym łotrem!
Skinąłem potakująco głową i zwróciłem się do wodza:
— Słyszałeś, co powiedział ten biały. Ma rację. Uczynię, czego żąda. A więc pytam po raz ostatni: zgadzasz się na wymianę jeńców?
— Nie — odparł szyderczo. — Możecie mnie zabić, jak psa!
— I zabijemy, choć w to nie wierzysz. Widzę, że znasz Old Shatterhanda bardzo powierzchownie. Wierzysz, że cię nie zastrzelę, i masz rację. Apelujesz do mego uczucia ludzkości; mam wrażenie jednak, że nie znasz przebiegłości Old Shatterhanda. Oszczędzę twoje ciało, lecz zamorduję duszę.
— Duszę? — zapytał zdziwiony.
— Jakżeż można kulą zabić ludzką duszę?
— Nie rozumiesz tego? A więc pokażę ci! Duszę czerwonego djabła można tak ustrzelić, że nie wzniesie się nigdy ku wiecznym Ostępom. Mr. Perkins, chciałbym się pobawić odgłosem strzałów. Zechciej stanąć tutaj i wyciągnąć ramię, abym pana nie trafił.
— Pshaw! nie obawiam się, że Old Shatterhand chybi.
Ustawiłem go o jakieś trzydzieści kroków od wodza. Podniósł rękę. Podszedłem do konia Komańcza, wziąłem torbę z lekami i wręczyłem ją Perkinsowi.
— Słuchaj, mr. Perkins. W tych lekach tkwi dusza To-kei-chuna, wodza Komanczów. Podziurawię torbę kulami, a potem spalę ją, aby się upewnić, że wódz nie przestąpi nigdy Wiecznych Ostępów. Potem puścimy go wolno. W ten sposób ciału jego nic się nie stanie, i nie będzie mógł powiedzieć, że Old Shatterhand go zamordował. Ale też nie będzie mógł powrócić do swoich: imię jego zgaśnie w potokach hańby i nie odzyska go nigdy. Leków swych nie straci w walce: zabierzemy mu je podstępem i zbezcześcimy.
Z zadowoleniem skonstatowałem, że wyrachowanie moje było słuszne. W oczach i To-kei-chuna zjawił się wyraz przerażenia. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z gardła ani słowa; wreszcie zaczął wrzeszczeć zachrypniętym głosem. Próbował zerwać więzy. Gdym skierował rewolwer na torbę, krzyknął:
— Wstrzymaj się! Odłóż broń! Nie strzelaj — nie strzelaj!
Nie wypuszczając rewolweru z ręki, zwróciłem się ku wodzowi i zapytałem:
— A więc przyznajesz, że dusza twa i honor byłyby na wieki stracone, gdybym teraz strzelił?
— Tak.
— Czy prosisz, abym tego zaniechał?
— Tak, ale odłóż broń!
Po tych słowach opuściłem rękę, w której trzymałem rewolwer i oświadczyłem:
— Przyznajesz teraz, żeś niezupełnie dobrze znał Old Shatterhanda? Ale na dobroci mojej nie zawiodłeś się. Jestem gotów okazać ci litość, jeżeli spełnisz moje żądanie.
— Wydam blade twarze za zwrócenie mi wolności.
— Pshaw! Tego żądałem przedtem. Obecnie wymagania moje wzrosły.
— O cóż chodzi? — zapytał, znowu przerażony.
— Sądziłeś, żeś mądrzejszy ode mnie, i odrzuciłeś z pogardą moją słuszną propozycję; przyjąłem to ze spokojem, wiedząc zgóry, że przegrasz. Old Shatterhand nie należy do ludzi, których można zaskoczyć. Decyduj się szybko, albo zacznę strzelać.
Znowu skierowałem rewolwer ku torbie z lekami, którą trzymał Perkins, i rzekłem:
— Czy zgadzasz się, aby pojmane blade twarze odzyskały natychmiast wolność? Czy zwrócicie im całe ich mienie?
— Tak.
— Więc wystawisz mi totem. Po okazaniu go, będę mógł bez narażenia się na niebezpieczeństwo żądać wydania jeńców.
— Spełnię twe żądanie.
— Nigdy nie podejmiesz przeciw tym ludziom i przeciw mnie wrogich kroków?
— Uff! Zbyt wiele wymagasz!
— Powiedz: dobrze. Nie czekam. Raz — dwa — trz — —!
— Wstrzymaj się, nie strzelaj! Przyrzekam i to.
— Sama obietnica nie wystarczy. Musisz ją poręczyć dymem z fajki pokoju.
— Wielki Duch odwrócił ode mnie swą rękę i oddał mnie w twą władzę. Muszę spełnić twe żądanie. Kiedy mnie oswobodzisz?
— Kiedy cię oswobodzę? O tem w tej chwili nie może być mowy. Zaproponowałem ci wymianę. W zaślepieniu nie chciałeś się na to zgodzić — odpowiedziałeś szyderstwem i pogardą. Dlatego oświadczyłem ci, że zmieniłem swe żądanie. Wydasz mi jeńców za to, że nie zniszczę twej torby z lekami. Zostaniesz jednak nadal mym jeńcem. Co z tobą dalej pocznę, czy ci daruje wolność, zależeć będzie wyłącznie od mej łaski.
— Uff, uff! — zawołał przerażony. — Na to się nie mogę zgodzić. Puszczam ich wolno wzamian za oswobodzenie siebie. Jest ich sześciu przeciw mnie jednemu, więc i tak daję znacznie więcej, niż ty.
— I to mówi człowiek, który się uważa za największego wodza pośród wodzów Komanczów? Co do mnie, nie zawahałbym się wykupić swej wolności wolnością setek czerwonych wojowników. Uważasz, żeś mniej wart od tych sześciu? Ze zdumieniem dowiaduję się, jak nisko wódz Komanczów siebie samego ceni!
Zawstydziły go te słowa. Chcąc naprawić popełniony błąd, rzekł:
— Wiesz równie dobrze, jak ja, że jeńcy moi to nie zwykłe, przeciętne blade twarze; są wśród nich wybitni wojownicy.
— Powinieneś być dumny z tego, że zależy mi więcej na tobie, niż wam na nich. Za żadną cenę nie odstąpię od mego ostatniego żądania!
— A moje żądanie brzmi: wolność za wolność!
— Może zgodziłbym się na to przedtem; zachowanie twoje jednak wpłynęło na zmianę moich żądań. Old Shatterhand nie pozwoli, by z niego bezkarnie szydzono. A więc, zgadzasz się, czy nie?
— Nie.
— Uważaj więc, co się stanie! Mr. Perkins, trzymaj torbę wysoko!
Skoro ją podniósł, nacisnąłem cyngiel. Kula przebiła torbę. Równocześnie niemal wódz wydał okrzyk przerażenia.
— Wstrzymaj się, nie strzelaj!
— Więc wystawisz totem?
— Tak. Ale nie mam na czem malować.
— Zwykliście nacinać wasze znaczki na skórze i nacierać je czerwoną farbą. Niestety, nie mam tutaj skóry. Dam ci więc papier i ołówek.
— Nie umiem pisać sposobem białych; nie potrafię stworzyć mówiącego papieru.
— Pismo twe nie jest przeznaczone dla naszych wojowników, lecz dla twoich. Dam ci kilka kartek z mego notatnika. Łatwiej ci będzie namalować coś ołówkiem, niż naciąć skórę.
Spojrzał na mnie badawczo. Na twarzy pojawił się odcień zadowolenia, którego znaczenie, niestety, dopiero później zrozumiałem. Po chwili rzekł:
— Jak chcesz. Spróbuję. Przedtem musisz mnie zwolnić z więzów.
— Na kilka minut zdejmiemy ci więzy z rąk, abyś mógł pisać.
Tak się stało. Stanąłem zboku, aby uniemożliwie próbę ucieczki. Pisał długo, poczem w milczeniu wręczył mi papier i dał się spokojnie związać.
Przystąpiłem do dokładnego badania totemu, gdyż jedna podstępna kreska mogła wywołać niebezpieczeństwo. Nie znalazłem nic, coby mogło wywołać podejrzenie; totem był zredagowany uczciwie. Nakreślone na nim drobne figurynki łączyły się w grupy, sprawiające wrażenie dziecinnego rysunku. W pierwszej grupie widać było człowieka leżącego na ziemi. Pióro w bujnej czuprynie wskazywało, że to wódz Indjan; był związany; obok widniał znak To-kei-chuna. Opodal stała postać, trzymająca w każdej ręce strzelbę; ręce miała nieproporcjonalnie wielkie; nad jej głową zaś unosiła się jakaś trzecia ręka. Postać ta miała mnie oznaczać. U mego boku widniały dwie figury: jedna w wysokiej okrągłej czapce na głowie wyobrażała Dżafara, druga miała na sobie wysokie buty, co wskazywało, że należy do białych. Miało to oznaczać, że Old Shatterhand, Dżafar i jakaś blada twarz wzięli To-kei-chuna do niewoli.
Podobnie skonstruowane były pozostałe grupy, w których wódz wyrażał to, cośmy ustalili. Rysunki były wykonane z dziecinną naiwnością, odcyfrowanie ich wymagało wiele sprytu. Jak już mówiłem, nie widziałem nic, coby wskazywało na zamiar oszukania nas.
To-kei-chun czekał w pozycji siedzącej na ocenę swego arcydzieła.
— Jestem z totemu zadowolony — rzekłem. — Zawiera wszystko, czego sobie życzę. Przywiążemy wodza Komanczów do jego wierzchowca i ruszymy za wojownikami w kierunku Makik-Natun. Może przybędziemy tam przed nimi.
— Jadą z wielką szybkością.
— Sądzę, że z początku będą rozmyślnie mitrężyli, przypuszczając, że ich dogonisz.
— Nie będą się z tem liczyć, gdyż wiedzą, że chętnie pozostaję wtyle i sam podróż odbywam. Będziesz mógł pomówić z nimi dopiero na Makik-Natun.
Szczerość, z jaką wypowiedział te słowa, była wprawdzie niezwykła, nie miałem jednak podstawy do przypuszczenia, że kłamie. Odparłem więc:
— Musimy się tedy śpieszyć. Chciałbym jeszcze dziś oswobodzić blade twarze; nieodzownym tego warunkiem jest możność pomówienia z wojownikami Komanczów przed zapadnięciem zmroku.
Perkins dosiadł wierzchowca To-kei-chuna, do którego też przytroczyliśmy wodza. Zaczęliśmy szukać śladów jego ludzi. Znalazłszy je po jakimś czasie, przekonałem się, że Indsmani jechali bardzo szybko. Więc mówił wódz prawdę.
Perkins jechał ze związanym wodzem na przodzie, ja z Dżafarem za nim, aby go mieć ciągle na oku.
Pers wszczął rozmowę o przeżyciach dnia dzisiejszego i o nadziei uwolnienia jeńców. Na wstępie rzekł:
— Wódz rozumie po angielsku. Może więc porozumiewać się będziemy w innym języku?
— Dobrze, ale w jakim?
— Emirowi Kara Ben Nemzi effendi mowa arabska nie sprawi trudności.
— Dlaczego nie m am y mówić po persku?
— I ten język pan zna?
— W każdym razie porozumieć się potrafię.
Ucieszony, że będzie mógł posługiwać się rodzimym językiem, ożywił się niezwykle i opowiadał o swej ojczyźnie, o stosunkach w niej panujących. Przypuszczałem, że napomknie o własnych przeżyciach. Wyczuł to, gdyż rzekł w trakcie rozmowy:
— Czekasz zapewne, sir, aż powiem coś o sobie. Cóż mogę powiedzieć o swym losie w kraju, w którym się czuję obcym i jestem niczem?
Milczałem.
Chcę ci jednak powiedzieć, że nasz władca darzy mnie łaską. Jest przyjacielem zachodniej kultury i od czasu do czasu wysyła któregoś ze swych młodych poddanych na Zachód, aby pogłębili swą wiedzę.
— Wybiera zapewne jedynie ludzi zdolnych?
— Nie wiedziałem, że Old Shatterhand umie prawić komplementy. Istotnie, łaska władcy padła na mnie; wysłał mnie do Stambułu, Paryża i Londynu. W Anglji przebywałem przez czas dłuższy. Zapewne słyszałeś o tem, sir, że szach perski bawił niedawno w Londynie?
— Czytałem w pismach.
— Przy okazji wizyty w stolicy Anglji przypomniał sobie moją osobą. Otrzymałem rozkaz stawienia się przed jego oblicze. Podczas audjencji polecił mi udać się do Stanów Zjednoczonych. Nie przeczuwałem nawet, że będę tam miał szczęście poznać dzielnego Kara Ben Nemzi, o którym mi tyle opowiadał Hadżi Halef Omar. W najśmielszej fantazji nie przyszło mi na myśl, że będę ci zawdzięczał wolność i życie. Widzę, że podróżowanie po tym kraju, wbrew moim przypuszczeniom, jest bardzo niebezpieczne. Czy niebezpieczeństwo minie, gdy opuścimy kraj prerji?
— Przeciwnie. W górach wzmoże się jeszcze.
Musiałem mu udzielić szeregu informacyj o obyczajach Zachodu. O sobie Dżafar nie wspomniał już ani słowem.
Czemu przypisać to milczenie? Czy ma do spełnienia jakąś tajemną misję? Było to wcale prawdopodobne. A może podjął ekspedycję naukową? Może chce uzupełnić swą wiedzę, by objąć później w kraju jakieś ważne stanowisko naukowe? Ale w takim razie poco ta tajemniczość? Czyżby w ten sposób chciał podkreślić znaczenie swej osoby? To jednak w stosunku do mnie nie miałoby sensu. Człowiek Wschodu, spotykający w odległości dwu tysięcy pięciuset mil geograficznych kogoś, z kim może się porozumieć w ojczystym języku, nie będzie się chyba zapinał na wszystkie guziki etykiety! Tak czy inaczej, postanowiłem unikać rozmowy z Dżafarem na temat jego osoby. — — —