<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Dewajtis
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Wysoko na niebo wzbiły się skowronki i wolały na alarm do roboty.
Z dworów i wsi, jak z mrowisk, wyległa szara rzesza pracowników, rozeszła się po polach, zahuczała gwarem, zatętniała ziemia ruchem.
Pergrubia, żmujdzka bogini wiosny, szła rozłogami, i rzeką, i lasami, uczyła ptaki śpiewu, kwiaty rozkwitu, odziewała szare niebo w błękit, pola w zieleń, aż wreszcie spoczęła na wzburzonych falach Dubissy i pędziła do odwrotu resztki kry zimowej.
Pastuszkowie, wypędzający trzodę nad rzekę, widzieli czasem czarodziejkę. Z zarośli wstawała, biała, do mgły podobna i słała się po parowach, zostawiając, niby ślad cudny, rosy brylanty; potem ją słonko brało z sobą i niosło w dał, z oczu chłopięcych, do czarnej dąbrowy, która najdłużej obudzić się nie dała...
Przeleciały bociany długim sznurem, zmęczone daleką drogą, obsiadały strzechy stodół, poznawały stare siedliska.
Raz wieczorem para długo krążyła nad Saudwilami: opadały, to znów się wznosiły, aż wreszcie spuściły się majestatycznie na Markową zagrodę i zaklekotały radośnie.
Dawniej lękały się dziurawych strzech i nikt ich nie wzywał, teraz na szczycie budowli czekało ich przybycia stare koło od wozu: zrozumiały, że były pożądanymi gośćmi, dziękowały za przyjęcie.
Ragis uśmiechnięty witał ich z całym żmujdzkim zapałem i tradycyą, panna Aneta z ogródka, gdzie pracowała po całych dniach, wyglądała rozpromieniona, nawet ospowaty Grenis, wróciwszy z sochą z pola, zapomniał subordynacyi i wolał na cały głos do kaprala:
— Pone! pone! gużutis! gużutis! (bocian).
Goście osiedli na stałe, Rymko zacierał ręce, wyglądał odwiedzin Marka. Toż go dopiero ucieszy to gniazdo...
Ale Marka nie widziano od owej ostatniej wizyty z Kazimierzem. Jak król rządził z Poświcia, objął Ejniki, gospodarzył w Budrajciach, ale sam nie przyjeżdżał. Stara służba ze Skomontów powoli, cichaczem, przyszła do niego; nie mogli się zżyć z niemcem i młodym panem...
Osadzał ich na swych dzierżawach, oddając pod nadzór Ragisa, sam się do niczego nie wtrącał, co było jego własnym interesem; do młynów tylko dojeżdżał, które z wiosną poczęły znowu terkotać i sypać grosz wraz z mąką.
Coraz szerzej zaczęto o nim mówić po okolicy. Twierdzono, że pracą i skrzętnością przejdzie ojca, wróżono mu miliony, rodzice stawiali za wzór synom, kobiety prosiły Boga o podobnego męża dla córek, zazdroszczono ogólnie starej Janiszewskiej i z ciekawości zaczęto zaglądać do Jurgiszek, aby poznać Jadwisię, ów domniemany ideał mruka.
I Skomonty były na językach ludzkich. Witold wrócił do Rygi, gdzie zadawał szyku i afiszował[1] się z jakąś niemiecką aktorką, miernych zdolności, ale niebrzydkiej twarzy. Tracił dla niej bajeczne sumy, pojedynkował się na rapiry trzy razy na tydzień i pokłócił się nareszcie z matką.
Musiało być krucho około pani Czertwanowej, kiedy przysłała do Marka uprzejme zaproszenie na wielkanocne święta, z tysiącem skarg i utyskiwań.
Marek ze swej rezydencyi odpisał odmownie. Na święta wzywał go Jażwigło do Kowna dla interesu. Był to doroczny termin zakończenia poświckich rachunków i utworzenia bilansu[2].
U Wojnatów gospodarzyło młode małżeństwo. Marta promieniała uroda, nie brakło dostatków, ale pomimo to jednak czegoś niedostawalo. Bywały częste swary. Wojnat stetryczał i klął o byle co. Marta nie umiała zmilczeć, Łukasz, zawsze zalękły a rozkochany, potakiwał żonie.
Stary co tydzień wypędzał ich z chaty, służba nie wiedziała, kogo słuchać, a młodzi w tej ciągłej niepewności tracili ochotę do pracy.
W dodatku przyplątały się choroby. Zaglądała młoda kobieta często po zioła do panny Anety i, choć śmiała się z żartów Ragisa, czuć było rosnącą gorycz w jej duszy. Łukasz, wiecznie wzdychający, nudził ją.
Razu pewnego przyszła nad wieczorem do staruszki. Łez ślady były w oczach, choć rozmawiała swobodnie.
— Przychodzę do pani po deseń do kilimki. Takich gustownych nikt nie ma u nas... O! jak tu u was ładnie! — dodała, zaglądając do ogródka przez nowiutkie sztachety.
— Dziękuję, moja śliczna, dziękuję za pochwałę! — odparła staruszka. — Deseniki mam i dam z przyjemnością... A jakże tam z febrą u was?
— Dziękuję! Trochę lepiej, już dziś Łukasz poszedł w pole do siebie, bo musi być, wyprowadzimy się od dziada...
Zaśmiała się z przymusem i dodała: Chleb cudzym nożem krajany niesmaczny! Pana Ragisa niema w domu?
— Niema. Pojechał na Żwirble, a że ze strzelbą, to pewnie na kaczki pójdzie.
Usiadły na ławce pod chatą. Wieczór był śliczny, pełen zapachu brzozowych pączków, gwarny od roju owadów i usypiającego ptactwa.
Staruszka założyła pracowite ręce, a Marta oglądała czyste podwórko.
Ptactwo domowe szło do rąk karmicielki, zdala dążyła trzódka bydła i owiec kilkoro. Zagroda świeciła spokojem i porządkiem.
— Szczęśliwa macie rękę! — zauważyła młoda kobieta — nic darmo pan Ragis czarodziej! W rękach wam się wszystko mnoży i rośnie!
— Największy czarodziej Bóg i cudowna Panienka z Ugian. Nie nasze to szczęście, ale Markowe... Sierota on i wszyscy odstąpili go i skrzywdzili. Takiego Bóg miłuje i opatrzy.
Marta spuściła oczy. Oddawna już było dla niej jasnem, że słabością charakteru popsuła sobie dolę. Poczucie to zaostrzyło jeszcze gorzej stosunek z dziadem. Może i sam Wojnat żałował teraz swego uporu i zaciętości.
W tej chwili turkot się rozległ na drodze. Wyjrzały obie.
— Ot, i jegomość wraca! — zawołała panna Aneta na widok białej klaczy ze źrebakiem. — Słowo stało się ciałem! Toż nasz Marek z nim!
Ruszyła żywo otwierać wrota, ale młody już wyskoczył.
— Widzisz bociana? — krzyknął Ragis z wózka.
Podniósł oczy i cofnął się mimowoli. Nie spodziewał się zobaczyć w swej zagrodzie dawnej narzeczonej. Krew mu uderzyła do twarzy, spuścił wzrok.
— A skądże to Bóg prowadzi? — wołała ciotka radośnie. — Chodź, chodź, wyglądamy ciebie!...
Podszedł. Rumieniec ustąpił powoli. Bez odrobiny zmieszania uchylił przed Martą czapki i pozdrowił krótko:
— Dobry wieczór
— Mnie niech się pyta panna Aneta, gdziem go złapał! — krzyczał Ragis z podwórza od stajni. — Ho! ma się rozumieć! Stary dąb już szumi, to i wiadomo, gdzie ten poganin siedzi. Pacierze gada do drzewa, Przydybalem na gorącym uczynku. Dobry wieczór, pani Łukaszowo! Czy aby nie po lubczyk pod sekretem?...
Marta zaśmiała się pusto, po dawnemu.
— Kiedy pan czarodziej, to wie bez mojej odpowiedzi. Do widzenia państwu. Deseniki zabiorę jutro.
Umknęła śpiesznie, a Ragis popatrzał za nią i dodał dyskretnie:
— Wiem, wiem, że wy tam którego pięknego dnia pozagryzacie się na śmierć. At, licho!
Rękoma trzepnął i do staruszki się zwrócił.
— A wie panna Aneta, co on nam przywiózł z Kowna? Ho, ho! Powiedziałbym, ale panna Aneta, jak to wiadomo, niewiasta, gotowa zemdleć.
— Uchowaj Boże, co złego? — zawołała przerażona.
— Ot, i jest strach! Ho, ho! A mnie, jakem posłyszał, to aż coś rwało do tańca. Drewienko skakać chciało. Będzie wesele, panno Aneto, ma się rozumieć. Ho, ho!
— Markowe? — spytała promieniejąc.
— A czemuż nie moje? — obraził się stary, wąsy kręcąc.
— Jegomościne nic pilnego. Toś ty z Kowna, Marku?
— Z Kowna i z Wilna. Przywiozłem ciotce nasion ogrodowych, a Jazwigło z rodziną wasze ręce całują.
— A Kazio nic? — wtrącił Ragis.
— Jaki Kazio? — przerwała, składając ręce.
— Jaki? Nasz Kazio.
— Skądże on tam?
Coś na kształt uśmiechu błysnęło pod płowym wąsem Marka.
— Jakem go odprowadził zimą, to i dotąd siedzi — odparł.
— Święty Boże, a to co za awantura? Cóż on tam porabia?
— A cóż? Myślałem, że ducha wyzionę, w salonie u Jazwigły. Córka starego haftowała w krosnach, a on jej głośno czyta. Przyszedłem raz, siedzą, na drugi dzień to samo, i na trzeci, na czwarty! I tak zostawiłem!...
— Ot ziółko dała panna Aneta cudowne! — zaśmiał się Ragis, zacierając ręce. — Bodajto biebrzeniec! Już mu nie w głowie sierść z wierbluda, co?
— Mówił mi, że sklep założy w Kownie. Wódki do ust nie bierze i zrozumieć można, co gada.
Staruszce łzy biegły po twarzy, usta się trzęsły.
— Cudowne drogi Boskiej Opatrzności! — westchnęła. Błogosławieństwo ojcowskie go tknęło! Toż to radość bratu w niebie!
— A Orwidów niema i niema! — zamruczał Marek. — I do Jazwigły nikt się nie zgłaszał. Robiliśmy rachunki. Dwakroć tysięcy leży w banku, a ileż przybędzie za dziewięć lat! I na co? Nie ma już na świecie tej sprawy i celu, o którym ojciec mówił, umierając.
— Ha! może i racya! Mało na świecie dobrego zostało! Pocierp jeszcze trochę, a potem po radę do księdza pójdź! Może cię zwolni z przysięgi!
Ciotka podniosła uroczyście rękę.
— Nie zrywaj się, Marku, nie zrywaj! — powtarzała zwykłą zwrotkę — zobaczysz, oni wrócą!
Młody obojętnie ręką machnął i wstał.
— Nie z mojem szczęściem czego się doczekać! — odparł apatycznie.
— Ejże, chłopcze, a co z tobą? — zawołał Ragis. — Tfu! aż złość słuchać. Nie grzesz. Idzie ci, jak z płatka. A bociana widziałeś?
— Ludzie dość pochwał dla ciebie nie mają! — dodała panna Aneta.
— Ludzie, ciotko, powiedzieli Jazwigle, że okradam Poświcie. Gdy przejrzał rachunki i zobaczył tysiąc rubli wyżej dochodu, niż dawniej, to płakał biedny stary z oburzenia i żalu. A wiecie, skąd wyszła plotka? ze Skomontów. Witold opowiada każdemu.
Nie dokończył, zęby zaciął i przeszedł się parę kroków tu i tam.
— Łotr! — zawarczał Ragis wściekle.
— Takiemu dobrze na świecie — ozwał się Marek ponuro — a jak ciężko, to mają mnie na usługi. Dziś spotkaliście mnie na drodze do macochy.
— Na cóż dajesz? — zaperzył się Ragis.
— Żęby kto inny nie dał.
Panna Aneta ze zwykłym swym łagodnym taktem wmieszała się do rozmowy.
— Dosyć, Marku, dosyć. Dobrą drogą idziesz, uczciwie pracujesz, nikogoś nie skrzywdził i nie przeklinał, toś bogaty i szczęśliwy. Bądź spokojny, przyjdą po ciężkich dobre dni, nagrodzą ci za te troski. Nie trap sie. Inaczej nigdy nie bywa, taki porządek świata. Chodź do ogrodu, zobacz, jak drzewka puszczają pędy, jak się zieleni. Zmęczyłeś się drogą, głowa ci płonie... Może co boli? Nie kaszlesz?
Staruszka dziwny wywierała wpływ swą słodyczą. Gorzka rozpacz Marka i zniechęcenie stopniały przy tych cichych, delikatnych wyrazach troskliwości; nie mógł na nią patrzeć ponuro, odpowiadać ostro.
— Dziękuję, ciociu — szepnął. — Boli głowa, ale to mi często dolega. Fraszki!
— A widzisz! A nie powiesz nigdy! Każda choroba od fraszki się zaczyna i fraszką, ziółkiem, da się z początku wyleczyć. Jakiś ty niepoczciwy, że milczysz. Poczekajże, rosa pada, chodź do domu. Zaraz ci naparzę brunelki z melissą. Wypijesz, nieprawda? To takie smaczne i orzeźwiające. Chodź moje dziecko kochane, chodź!...
— Ot, słucha panna Aneta! — zakrzyknął Rymko, napychając fajkę — nie ziółka mu trzeba, ale żonki! To się wie. Humory młodości i basta. Ja to po sobie wiem. Kawaler kawalera rozumie...
Przymuszał się do żartu, żeby rozerwać stroskanego. Zniesiono mu na wieczerzę różne przysmaki, przez słabość dla staruszki opił się posłusznie szkaradnego odwaru, rozmawiał nawet trochę o Kazimierzu.
Około północy udali się z Ragisem na spoczynek. Chłodno było, więc stary naniecił ogień z chróstu na kominie i zasypiali przy tem świetle.
Marek z rozkoszą wyciągnął się na posłaniu, w swego ukochanego rycerza z blachy oczy wlepił i rozmyślał nad tem, co gorsze: owe krwawe, straszne boje z Krzyżakami niegdyś, czy to nędzne, podłe szamotanie się z losem, bezkrwawe walki, tysiące drobnych ciosów, przygniatająca atmosfera wieku. Rycerz miał dzikie, ale spokojne oblicze; zaciekły, ale pełen woli profil[3], gonił wroga z jakąś wiara i nadzieją zwycięstwa, a jego potomek nie posiadał już tej nadziei: energię zastąpił bierną apatyą, walka ta niewidzialna wyżerała mu duszę.
Zawstydził się młody. Zdało mu się, że bohater czarny ożył i piorunował go spojrzeniem wzgardy, i miecz zwracał ku sobie, i pokazywał z kolei swe rany, tysiące krwawych blizn, a potem pędził dalej, dalej, ze świętą ideą obrony ziemi, do granic!
Czy pod wpływem ziół ciotki, czy wypoczynku, ale nazajutrz wstał Marek uspokojony i z dawną energią. Nie bolało go nic już. Urazę śmiertelną do ludzi wtłoczył na dno duszy, do obrachunku, na potem, ciotki ręce ucałował serdecznie.
— Cóż ci się śniło? zagadnęła, przyrządzając mu śniadanie.
— Niedźwiedź, ciociu, zabiłem go! — odparł swobodnie.
Radośnie klasnęła rękami.
— Śliczny sen! To swaty oznacza...
— Aha! Prawda! — potakiwał Ragis — panna na niedźwiedziu jedzie. Słowo daję. Żeń się nareszcie! Już ja zebrałem wieści o tej z Jurgiszek. Słyszę, potulna i cicha, gawędą cię nie zmęczy i rodziny nie ma.
— Nie chcę ja jej.
— A to czemu?
— Właśnie, bo milczy. Nie mówiłem ja z nikim w życiu, ale z żoną tobym pogadał i powiedział wszystko.
— Tere fere! Otóż racya. Alboż ona słuchać nie zechce, ta z Jurgiszek?
Marek pomyślał chwilę, ważąc słowa.
— Nie wiem, jak wam powiedzieć, ale panna Janiszewska nie dla mnie się hodowała. Może zanadto dobra, ot, nie takiej mi trzeba i nie teraz o tem myśleć. Nie pora! Na co żona do biedy i troski? Samemu lepiej!
Zabierał się do odwrotu; nie zdołali go zatrzymać.
Pieszo, ze strzelbą przez plecy i z wiernym Margasem ruszył do Skomontów, oglądając się co kroków parę za swą cichą zagrodą.
Bociany na swem nowem gnieździe stały zadumane, pilnując, zda się, roboty na podwórzu; wiśnie Wojnatów zaszeleścialy, gdy je mijał, a po chwili Łukasz Grał wybiegł na ulicę i dogonił go, pozdrawiając nieśmiało.
Szedł z uzdą w ręku, niby po konia, i towarzyszył uparcie aż za szlak.
— Dawno was nie widziałem, Marku! — zagaił wreszcie rozmowę.
— Od waszego ślubu — odpowiedział Czertwan spokojnie.
— Zapomnieliście o nas...
— Mam dobrą pamięć.
— Gniewacie się czegoś musi być — szepnął Gral, patrząc w ziemię.
— Nie! Może wy?
— Oj nie, Marku, nie! Ale mnie troska zjadła przez ten czas! Nieszczęśliwemu nie iść między ludzi.
— Macie, coście chcieli...
— Tak każdy powiada: Żonę masz piękną i dostatki. To prawda, ale doli niema. Co ja teraz? Parobek u Wojnata. Przed ślubem moją ziemię kazał sobie zapisać, niby w dzierżawę, inaczej nie dawał Marty, a teraz precz wypędza. Jabym sobie dał radę, ale z kobietą! Do ostatniej kropli krwi pracować będę, ale jej robić nie dam! Ot moja dola i dostatki!
— Takeście chcieli! — powtórzył nieubłaganie Marek.
Gral głowę zwiesił, ociągał się, jakby odejść chciał, ale szedł przecie.
— Pomóżcie mi! wyjąkał przecie.
Olbrzym spojrzał nań przelotnie.
— Ja do Wojnatów za wami nie pójdę! — zamruczał.
— Uchowaj. Boże! — zaprzeczył Łukasz. — Ja lada dzień do swojej chaty się przeniosę. Roboty mi trzeba tylko! U was, Marku, tyle majatków i handlów, dajcie mi służbę! Martę zostawię, sam pójdę dla niej po chleb!
Czertwan znów spojrzał na niego. Dziwny los! On to miał dać chleb dla Marty: przychodzili o pomoc do odrzuconego, skrzywdzonego, jak wszyscy. Za ten chleb oddadzą mu kamieniem może, jak wszyscy.
— Jak bracia żyliśmy tyle lat! — mówił smętnie Łukasz. — Chodziliśmy razem z pieńką[4], i ze zbożem i z wołami. Znamy się dobrze od dziecka! Wiecie, żem trzeźwy i uczciwy. Nie było między nami żadnej waśni. Wam się wszystko wiedzie, a u mnie w ręku się łamie, co wezmę! Będę teraz jeszcze tężej pracował, bo nie sam jestem, a Marcie chciałbym nieba przychylić! Ot! ona tego nie mówi, ale często płacze, a mnie strach, że jej szczęście popsułem. To mi najgorsza troska! Pomóżcie mi po bratersku, jak dawniej!
Wiele słów cisnęło się Markowi na usta, więc po swojemu milczał i żadnego z nich nie powiedział, tylko wreszcie odparł krótko:
— Dobrze, pomogę!
Gral aż pokraśniał: podniósł głowę, ożywiony nadzieją, a Marek przystanął około kapliczki na rozdrożu i ozwał się:
— Znasz jezioro Wiłajki?
— Znam! — odparł, mimowoli prostując się służbowo.
— Pójdziesz tam. Słyszałem, że dzierżawca umarł. Zobacz tonie, pogadaj z rybakami i pójdź do właściciela. Można dać sto rubli drożej niż Żydzi! Oto zadatek, spisz
kontrakt na twoje i moje imię. Podzielimy się zarobkiem. Pojutrze czekam cię z powrotem.
Krótki ten, dobitny rozkaz brzmiał, jak chór anielski w uszach Grala, napełnił go przytem niesłychanem uszanowaniem. O śmierci dzierżawcy bogatego jeziora nikt nie słyszał, Marek miał dar jasnowidzenia chyba. Dobry interes nie umknął mu nigdy! Uprzedził każdego!
Gral nie śmiał o nic pytać, wcale się nie odezwał.
Od pewnego czasu dawny towarzysz wędrówek urósł na potentata[5], a on sam zmalał i znędzniał. Czuł się sługą, i to sobie jeszcze uważał za szczęście.
Milcząc, przyjął z rąk Marka paręset rubli, a Czertwan strzelbę poprawił, przed obrazem w kapliczce uchylił czapki i ruszył śpiesznie ku Skomontom.
Dla niego czas był drogim, nie umiał go marnować.
W godzinę potem od Wojnatów wyjechał wóz parokonny, a na nim Gral, ćmiąc fajkę, z miną sfinksa[6]. Nikt nie wiedział, dokąd jechał, chyba może żona, bo miała uśmiech na ustach i długo patrzała w małe lusterko.
Zapewne szukała w swych oczach tajemnicy Markowej pomocy i łaski; może myślała już, jak mu za nie zapłaci, gdy zażąda...

. . . . . . . . . . . . .

A Dewajtis szumiał. Wśród liści młodych szemrało tchnienie bogini czarodziejki, a wokoło dęby wnuki kłaniały mu się pokornie, a gdzieniegdzie srebrna brzoza zaglądała trwożnie ku polance, jak zaklęta służebna Aleksoty[7], szukając ognia i ofiary.
W noc głuchą zaszeleściły wrzosy i paprocie, czciciel wychodził do bóstwa.
Nieopodal stanął, odkrył głowę i, na strzelbie wsparty, długo pozostał, błądząc oczyma po konarach. Długie mrozy, śniegi i wichry przeszły bez znaku po członkach olbrzyma, nietknięty został, jeszcze potężniejszy.
— Nie boli cię ta zima, nie męczy, nie gubi? — wyszeptał człowiek z odcieniem zawiści w zachwycie.
Jakby uśmiech wzgardliwego lekceważenia zmarszczył wierzchołki gałęzi.
— Mnie nic nie boli, nie męczy, nie gubi, póki mi ziemi stanie i słońca! Zima, jak troska, długo trwa, a lato, jak szczęście, mija chwilą... Oto wieki stoję, i Bóg mi lata nigdy nie odebrał, przyjdzie słońce i ożywi każdego! Przyjdzie dzień, co rany zabliźni!...
— Czy przyjdzie? — zamruczał człowiek zgnębiony.
Dąb się zakołysał, jakby gniewny.
— Widziałeś ty, człowieku efemerydo[8], takie lody, których marzec nie stopi? widziałeś ty pola, których Pergrubia nie obudzi?... Dziesięć wieków stoję i wiem, że wszystko mija. Kto silny, najgorsze wytrzyma...
Księżyc wszedł i oświecił w pełni podniesione oblicze samotnika.
Ostre rysy wygładzały się stopniowo, wyprostował się hardo.
— Wytrzymam... — rzekł półgłosem.
W tej chwili pies zawarczał. Człowiek, jakby złapany na uczynku winy, nieufnie się obejrzał, czapkę wcisnął na oczy i zbiegł szybko ścieżyną ku wybrzeżu. Na wodzie pluskało wiosło i jakiś śpiew pobożny biegł z falą.
Po chwili nad rzeką rozległa się żmujdzka rozmowa w krótkich pytaniach.
Kas tian? (kto tam?).
Asz esti, pone! — odparł głos poświckiego ciwuna. (Ja jestem, panie).
Ko nori — zagadnął Marek niespokojnie. — (Czego chcesz?).
Czółno przybiło do brzegu. Chłop, zamiast odpowiedzi, podał mu na czapce kopertę z depeszą i czekał dalszego rozporządzenia.
Czertwan otworzył zdziwiony. Kto mógł mieć do niego tak pilny interes?
Przy świetle księżyca i fajki odczytał lakonicznych słów sześć:
»Orwid jest, list w drodze. Anna Czertwan«.
Markowi pociemniało w oczach, potem zaczął dygotać, jak w febrze: zdawało mu się, że go grom trafił, a serce biło, biło coraz szaleniej.
— Orwid jest! — powtórzył radosną wieść dąbrowie, rzece, niebu i zdziwionemu ciwunowi, który dawno zapomniał, że Poświcie miało innych panów.
— Co pan każe? — spytał głupkowato.
— Ruszaj! — zakomenderował, wskakując do łódki i chwytając drugie wiosło.
Margas, zapomniany, skomlał żałośnie, aż straciwszy nadzieję powrotu pana, rzucił się wpław za nim, ale Marek o niczem nie pamiętał.
— Orwid jest! jest! jest! — śpiewało mu w duszy, jak hosanna.
Wpadł do mieszkania, i raz pierwszy cugowe konie, drzemiące nad żłobem, poznały, co służba.
Posłaniec jeden poleciał cwałem na pocztę do Gryni, drugi do Kowna, trzeci do Rossień, we dworze zapanował sądny dzień.
Marek wcale się nie kładł. »Orwid jest!« szumiało mu ciągle, starczyło za sen, spoczynek, jadło, skarby całego świata.
Jest, a zatem go Hanka widziała, mówiła z nim, znała, może już był w drodze, może lada dzień się zjawi. Emigrant zapewne, może syn Kazimierza, może on sam! Czegóż tak zwlekał, czemu dawniej nie pisał? Należy mu dom przygotować, przyjąć z całą okazałością!
Marek, całe życie mruk i flegmatyk, oszalał.
O północy wydobyto z pościeli stróżów pałacu, stuletnią niańkę pana Kazimierza i odwiecznego kredencerza. Starzy myśleli, że to koniec świata, gdy ich z głębokiego snu wezwano do administratora. Stawili się napół przytomni.
— Pan Orwid lada dzień będzie! — wrzasnął im nad uchem.
Szanowna ta para była głucha, stosownie do wieku, i odurzona niespodzianą napaścią.
Nie słyszeli i tylko dla rezonu, wyobrażając sobie, że to zapewne wieść jakaś smutna, bo dla radosnej nie budzą ludzi o tej godzinie, pokiwali unisono[9] głowami.
— Dom przygotować, opylić, wywietrzyć, srebra poczyścić, śpiżarnię zaopatrzyć! — huczał dalej jak z tuby.
Te same oznaki smutku i mimika oznaczała gotowość i posłuszeństwo. Stara miała ochotę popłakiwać, staremu nos poczerwieniał.
W tej chwili posłaniec z poczty wpadł zabłocony. Starzy wysunęli się z przed oblicza strasznego pana.
— Słyszał pan Filemon, co się to stało? — zagadnęła babina po drodze.
— A słyszałem! Przeciem nie głuchy, a pan choć mówił z cicha, ale wyraźnie. Lada dzień wojna będzie, powiedział!
— At! baje pan Filemon! Nie wojna, ale święty Jan się pokazał w dąbrowie. Cud się stał dla przykładu, dla wszelkich złości ludzkich. Pan krzyczał, że aż mnie fluksya zabolała, a panu Filemonowi to tylko wojna w głowie.
Dalsza rozmowa ucichła za drzwiami pałacu, które zatarasowali za sobą na wszelki wypadek, żeby Filemon lepiej słyszał, niż jego towarzyszka.
List od Hanki był. Depesza na Żmujdzi okazała się wątpliwej doskonałości. Marek czytał cały w gorączce:
Kochany braciszku! Od miesiąca jestem w posiadaniu tej ważnej dla ciebie wieści, ale nie zebrawszy faktów i pewników, nie chciałam cię łudzić może fałszywą pogłoską. Teraz zupełnie śmiało mogę ci donieść: Orwidowie są — sukcesorowie Kazimierza z Poświcia — mieszkają w Ameryce...
»Było to tak: Zimą, wskutek wydrukowanego mego nazwiska w dziennikach, przy jakiemś sprawozdaniu z żeńskich kursów Sorbony, otrzymuję list po francusku, z marką Stanów Zjednoczonych i z podpisem: Marwitz. Podpisany pyta mnie bardzo uprzejmie, czy nie znam kogo w Rosyi, noszącego toż imię, a mianowicie, w kowieńskiej gubemii. Załącza adres i koszt marki, prosząc kilkakrotnie o odpowiedź.
»Znasz mój brak decyzyi[10]; Julka zmusiła mnie prawie do odpowiedzi, posłałam całą naszą genealogię. Julka prorokowała spadek amerykański. Stało się lepiej. Otrzymuję drugie pismo! Pan Marwitz, bogaty właściciel ziemski z Illinois, donosi mi, że w jego domu jest dziecko niejakiego Kazimierza Orwida, któremu rodzice pomarli oddawna. Wspominali niejasno, że mają w Rosyi posiadłość i przyjaciela tegoż, co ja, nazwiska. Czy nie mogę im o tem czegoś donieść? Naturalnie donoszę — i załączam im twój adres i Jazwigły! Stało się to przed tygodniem. Rolę swą odegrałam do końca, teraz na ciebie kolej. O jakże się cieszę, że życzenie ojca się ziści i ty nareszcie będziesz wolny! Dawno nie pisałeś, choć się nie dziwię; kto pracuje, nie skory do gawędy, choćby listownej! Jeśli mi wszystko pójdzie po myśli, przyjadę do kraju odetchnąć parę miesięcy. Ciężko mi bywa czasem, ale dodaje otuchy Julka i nadzieja choć dalekiego końca! Wedle twej woli, pomocy u nikogo nie proszę i nie skarżę się nigdy. Chciałabym, żebyś był ze mnie rad — kiedyś! Twoja siostra, Hanka«.
Marek odetchnął. Był zbawiony. Niewola jego potrwa parę tygodni, może więcej, ale będzie jej kres wreszcie. Teraz należy przygotować dom i pojechać do Kowna; tam z Jazwigłą będą wyglądać zamorskich sukcesorów.
Ziemia paliła inu się pod stopami, we dworze zapanował jakiś ruch gorączkowy, wieść poszła z ust do ust, od najstarszych do najmłodszych, i wszędzie ją przyjęto nieufnie i z żalem.
— Dwadzieścia lat panowali nam Czertwani! Tamci cudzy, może dobrzy, ale nieznani! A ci nasi! Nie będzie lepszych na świecie! Szkoda, szkoda!
Gdy Marek nazajutrz, wydawszy najdrobiazgowsze rozporządzenia, kazał sobie konie zakładać, kilku najśmielszych przyszło się pożegnać.
— Ale pan wróci do nas? — pytano niespokojnie.
— Wrócę z Orwidami, zdać im służbę! — odparł z niebywałą wesołością.
Jak huragan przeleciał przez zaścianek; starych nie było. Panna Aneta kopała jakieś korzonki w dąbrowie, Ragis pola pilnował; rzucił im słów kilka, zatknąwszy papier za szybę; rad był tę wieść radosną krzyczeć całą rogę każdemu spotkanemu.
W Kownie Jazwigło go nie poznał, cofnął się o trzy kroki, z czerwonego stał się fioletowym, sinym, jak śliwa.
— Co się stało? — zakrzyczał — palą się poświckie składy z wódką? Czy co? Gadaj!
— Orwidowie są! — wyrzucił z siebie bez zwykłego namysłu i lakonizmu[11] — Sukcesorowie pana Kazimierza pisali do Hanki z Ameryki. Nie miał pan listu?
— Listów mi nie brak, ale nie od Orwidów! Jakże to, czy tylko prawdziwi? Może jakie oszukaństwo? Opowiedz porządnie!
Wysłuchawszy, stary jurysta[12] długo sumował, bębniąc palcami po stole; wieść ta zakrawała na bajkę. Ostrożny to był Żmujdzin i często zdradzany.
— Poczekajmy listu! — wygłosił wreszcie swe zdanie.
Czekali tedy. Marek chodził od telegrafu na pocztę lub siedział w salonie Jazwigły, admirując[13] brata i pannę Marynię, gadających ze sobą godzinami. Co to można mówić, widząc się codzień, po dniach całych, tego nie pojmował i nigdy nie słuchał, a tamci też nie krępowali się jego obecnością.
Raz tylko spytał brata, wieczorem, w drodze, do zajazdu:
— A cóż tam z twoją spółką handlową z Kirgizami?
— Niech ją pies zje! — machnął ręką Kazimierz — albo ja dzik, żebym do dziczy wracał? Mnie tu, jak w raiku, miły brat! Szukam posady, bo to, widzisz, i żenićby się wypadało! Źle samemu na świecie! Co?
— A pewnie! — potakiwał Marek roztargniony.
Tego samego dnia stary Jazwigło zaszedł, niby przypadkiem, do pokoiku córki i zaczął od pytania, co jutro będzie na obiad. Potem zagadnął o cenę mięsa, o sklep piekarza, o uczciwość Agatki kucharki, wreszcie umieścił swoją okrągłą figurkę na kanapce i po długiem, milczącem pykaniu z cybucha, rzekł mimochodem:
— A to, słyszę, Czertwan wyjeżdża znowu do Rosyi?
Panna Marya miała bardzo bujne brwi, bystre oczy i wiele stanowczości w rysach. Chowana bez matki, oddawna była gospodynią w domu, z gotową decyzyą i z całem zrozumieniem swej roli.
— Chyba się ojciec myli — odparła spokojnie. — Pan Czertwan powinien zostać w kraju.
— A po co? — marudził stary, zajęty pozornie tylko fajką — ma tam karyerę gotową i pewny byt, a tu co?
— A tu swe stanowisko i obowiązek — odpowiedziała córka.
— A to czemuż matce nie pomaga, w domu nie siedzi?
Panna Marya poruszyła się żywo.
— Nikt tam go o pomoc nie prosił. Zresztą matka straciła jego kapitał i oddała zrujnowany folwark, gdzie nie sposób się było utrzymać. Sądzę, że dosyć zrobił dla rodziny, gdy to zniósł w milczeniu.
— Aha, to tak? Nie wiedziałem. Dobrze, że od ciebie można o wszystkiem się dowiedzieć.
Dziewczyna spojrzała uważnie w dobroduszna twarz starego jurysty. Poczuła docinek, nie lubiła fałszywej pozycyi.
— Nic dziwnego, że wiem — odparła spokojnie — pan Kazimierz jest otwarty i do nas się przywiązał szczerze.
— Uhm, czemuż, kiedy do nas, ze mną nie pogada otwarcie?
— Pogada i z ojcem — uśmiechnęła się lekko — niech tylko sobie trochę mowy przypomni i dostanie posadę.
— Aha? pogada, ręczysz? No, to poczekam, kiedy tak.
Uspokojony stary dźwignął się z kanapy i udał się na spoczynek, pogładziwszy na pożegnanie głowę córki. Żmujdzini to byli zakuci. Nie marnowali słów na frazesy, ale rozumieli się wyśmienicie.
Nazajutrz bracia stawili się o zwykłej godzinie. Kazimierz trochę czerwieńszy i weselszy, Marek znudzony, trochę posepniejszy.
— Niema listu? — spytał, wchodząc do gabinetu prawnika.
— Dzień dobry, Marku! — odrzekł flegmatycznie gospodarz. — Umiesz ty po angielsku?
— Nie, a poco?
— A toż te Amerykany, to jakoby Angielczyki. Bo i list po angielsku.
— To jest list?
— A jest. Właśnie go szukam. Rozbieram dziś sprawę Komarów i Molem. Tyle tych papierów na biurze. Ot, masz list, ale zawołaj chyba Maryni, bo my obydwa nie do angielszczyzny.
Marek spłoszył czułą parę w salonie. Panna Marya wstała natychmiast na wieść tę tak pożądaną, Kazimierz na handlowym wydziale niegdyś studyował obce języki, ofiarował się też z pomocą.
List był pisany dużem, wyrażnem pismem, mniej więcej następującej treści:
Szanowny Panie! Dowiedziałem się od panny Czertwan w Paryżu, że w pana ręku znajduje się główny zarząd interesów świętej pamięci Kazimierza Orwida. Korespondencya jest powolna i trudna, wysyłam tedy do pana dziecko Kazimierza Orwida. Taka była jego wola w razie odkrycia śladów spuścizny. Wedle zapewnienia panny Czertwan, trafiam do uczciwego człowieka, to też z całą wiarą upraszam o pomoc sierocie. Dziś odpływa do Libawy niemieckim statkiem »Aurora«, list mój uprzedzi ją tylko na dni parę. Baz jeszcze polecam ją pańskiej opiece. Marwitz«.
— To panna? — zagadnął Jazwigło.
— Widocznie — odparła córka. — Nieprawdaż, panie Kazimierzu? Stoi wyraźnie »she«[14] i »her«[15] wszędzie.
Jeszcze raz oboje tłumacze pochylili się nad listem. Musnęli się włosami o skroń, poczerwienieli i czytali bardzo długo. Ale nikt się o nich nie troszczył.
— Jechać do Libawy? — spytał Marek, patrząc na zegar ścienny,
— I czego? — zreflektował[16] stary — rozminiemy się w drodze, broń Boże! Dojedzie sama do Kowna. Ho, ho! Amerykanki to rezolutne[17] niewiasty. Nie pamiętam, jaki to był tytuł jednej powieści, którą kiedyś czytałem. Była tam mowa, jak jedna kobieta z Ameryki połykała żywe węże. Nie przypominasz sobie, Maryniu?
— Co takiego, ojcze?
— No, o tej kobiecie, co to węże jadła. Ale nie, ty bo nie możesz pamiętać. Zdaje mi się, że to jeszcze czytaliśmy z nieboszczką.
— To już chyba dotychczas z mody wyszło — zauważył Marek. — My teraz we wszystkiem stoimy za Ameryką. Może już czas na dworzec?
— Zwaryowałeś? Dziś nie warto wcale jechać. Trzeba obliczyć dni. Pokażcie, państwo tłómacze, datę listu. Żeby tylko, broń Boże, okręt się nie rozbił...
Marek zzieleniał. Nie czekał obliczenia, czapkę porwał i poleciał na kolej. Boże, Boże, czy też ci Orwidowie
odłączą się kiedy od jego losu, dadzą mu chwilę spokoju i wczasu. Te ostatnie chwile oczekiwania dobijaly go moralnie i fizycznie. Nabierał on do nazwiska tego nienawiści.
Brakowało pół godziny do przyjścia pociągu. Zaczął chodzić z końca w koniec platformy, wyglądając całą siłą wzroku obłoczka pary na horyzoncie[18]. Plant się bielił prosto, jednostajnie, bez końca, zda się. Długo był pusty i równy, wreszcie zamajaczyła plamka ciemniejsza, żelazny potwór szedł, witany gwarem, gorączkowym ruchem, gwizdem sygnałów, stukiem monotonnym depesz w biurze. Marek stanął i czekał z mocno bijącem sercem.
Co mu przyniesie ten kłąb dymu? Wybawienie, czy jeden więcej zawód?...
Pociąg wtoczył się majestatycznie w obręb dworca. W oknach ukazywały się twarze różne, nieznane, szedł wzrokiem za kapeluszami kobiet, jakby się spodziewał zobaczyć gdzie znak jaki, imię Orwidów wypisane na twarzy. Mijały go, znikały, aż nagie w ostatniem oknie mignęła malutka czapka ryskiego studenta, z barwami stowarzyszenia.
Czapkę tę właściciel wzniósł nad głowę i, wychylając się, powitał Marka homerycznem[19] kichnięciem. Był to delikatny żart właściciela Skomontów.
Marek obojętnie kiwnął głową. Przyjazd Witolda był gorszy od zawodu. Czuł w powietrzu umizg do pugilaresu.
Morgen![20] — powiedział student po niemiecku, skracając wyraz do minimum[21] — Co to? Na wojaż się wybrałeś? Nie straszno ci, tak daleko od domu? Pilnuj się, żeby cię nie zamienili!
Zaśmiał się sam ze swego konceptu i zniknął z okna, bo pociąg stanął. Po chwili ukazał się na platformie. Szczupły, drobny, ubrany bardzo kuso i obciśle, z cygarem w ustach i zuchwałym cynizmem[22] w zmęczonych oczach, szedł niedbale za tragarzem z laseczką w jednej ręce, a drugą prowadząc za obrożę czarnego pudla. Nucił pod nosem niemieckiego walczyka i zaglądał impertynencko[23] w oczy kobietom: Wyzywał, zda się, do skandalu.
Marek dawno odszedł. Górując nad tłumem, rozglądał się na wsze strony. Szukał Amerykanki; podsłuchiwał rozmowy, ścigał wzrokiem każdą młodą osobę. Daremnie! Platforma się opróżniała, tłum ginął w czeluściach bufetu,
rozpływał się powoli. Potwór żelazny przywiózł mu nowy zawód tylko.
Zwiesił głowę i zniechęcony ruszył w stronę dorożek. Już schodził ze stopni ganku, gdy, tuż za sobą, posłyszał wymówione nazwisko Jazwigły.
Drgnął i obejrzał się. Średniego wzrostu, młody mężczyzna, ubrany elegancko, z pozoru zakrawający na uczonego przemysłowca, rozmawiał złą niemczyzną z głupowatym tragarzem, na którego twarzy malowała się chęć pozbycia się obcego typowem żmujdzkiem: »ne suprantu!«.
Coś tknęło Marka. Zawrócił i zbliżył się do rozmawiających. Niemiecki język posiadał wraz z odrobiną francuskiego. Przemógł wrodzoną dzikość, podszedł, uchylił czapki i spytał:
— Przepraszam, pan szuka pana Jazwigły?
— Tak, panie! — odparł obcy, dotykając kapelusza i z pewnym rodzajem podziwu mierząc wzrost interlokutora[24].
— Pan ma do niego interes?
— Hm, nie, tak sobie! — zamruczał nowoprzybyły. — Pan mi może dostarczyć adresu?
— Mogę.
W tej chwili Witold mijał ich, wracając z bufetu. Jak łobuz, gwizdnął przeciągle.
— Phi, phi! jak ty ładnie umiesz po niemiecku! — zauważył, przystając — czy to przy wołach się nauczyłeś? Może pozwolisz cygaro?
— Dziękuję!
— Niema za co! Długo tu zabawisz?
— Nie wiem!
— No, w każdym razie przyjdź do mnie, do hotelu! Mam coś na kształt interesu!
— W takim razie będę cię oczekiwał w swoim hotelu!
— Możesz oczekiwać, a potem każ się wypchać i na zielono pomalować. Bądź zdrów, ozdobo Czertwanów!
Zakręcił się na obcasie i gwiżdżąc odszedł do dorożki. Obcy tymczasem słuchał cierpliwie, niezrozumiałej rozmowy i nagle spytał:
— Co ten młody człowiek powiedział na końcu?
— Nic ciekawego! — odparł chmurno Marek.
— On powiedział »Czertwan«. Kto tu Czertwan? Pan zna Czertwana? — rzucił się przybyły niespokojnie.
— Dlaczego nie mam znać?
— No, to prowadź mnie pan do Czertwana! Już mnie Jazwigły nie trzeba. Czy to daleko trzeba jechać? Niech pan prowadzi. Zapłacę z ochotą. Wie pan: Czertwan, Poświcie...
— A czegóż pan chce od Czertwana? — zagadnął Marek, drżąc cały.
— To już ja jemu samemu powiem, panie — odparł, chłodniejąc znacznie obcy.
— Czy pan Orwid? — rzucił głucho Marek.
Nieznajomy cofnął się o krok.
— Pan wie o Orwidach? — zagadnął żywo.
— Od dwudziestu lat czekamy na nich! Czy to pan, syn Kazimierza?
— A pan sam Czertwan, legendowy Czertwan? Co za spotkanie! Otrzymał pan nasz list?
— Czytałem list, pisany do pana Jazwigły.
— Chodźże pan za mną!
Krótkie te pytania i odpowiedzi krzyżowały się nadzwyczaj szybko. Nieznajomy, rzuciwszy wezwanie, zwrócił się z powrotem do dworca. Marek szedł za nim, obserwując z pod oka syna bohatera, a swego obecnie pryncypała[25].
Dziwna rzecz! Młody człowiek nie miał ani odrobiny rodzinnego typu, znanego Markowi z portretów i opowiadań. Orwidowie byli ciemnowłosi — on był złotawy blondyn. Mieli typowe, bardzo gęste brwi i ciemne oczy — on miał rzadki rudawy zarost i szare, bardzo zimne i jasne źrenice. Nie zostało mu żadnego wspomnienia ojczyzny, nie rozumiał słowa rodzinnego języka, cudzoziemcem był od stóp do głów.
I znowu pomyślał Marek, że ojciec jego szczęśliwym był, że nie dożył powrotu tego i tego widoku. Jego dola zahartowała na wiele podobnych niespodzianek, starzec nie zniósłby odrazu takiej ruiny swoich ideałów..
W milczeniu postępował po pustych prawie salach, do pokoju pierwszej klasy nie rozumiejąc, po co go tam wiodą. Może przybysz chce wylegitymować się, pokazać mu ów sygnet złamany, którego połowę nosił wiernie na sercu.
Szwajcar otworzył drzwi, Amerykanin grzecznie Markowi ustąpił wejścia, poczem zamknął je za sobą troskliwie. Salon zarzucony był pakunkami, nikogo nie było.
W chwili, gdy Marek podnosił pytający wzrok na towarzysza, w głębi rozchyliła się portyera, i wesoły, młody glos spytał po angielsku:
— Jakże, Ciarkę, znalazłeś tego prawnika?
Amerykanin postąpił parę kroków i uśmiechnął się z dumą.
— Znalazłem lepiej! Pozwól sobie przedstawić pana Czertwana we własnej osobie!
Portyera rozsunęła się zupełnie. Młoda osoba, ubrana w elegancki strój podróżny, ukazała się w całej okazałości. Chwilę jasnowłosy Żmujdzin i czarnooka smagła Amerykanka mierzyli się wzrokiem. W obu spojrzeniach była nieufność, wreszcie ona pierwsza zmarszczyła bardzo gęste ciemne brwi i rzekła spokojnie:
— To fałsz! Ktoś cię oszukał, Clarke! Ten pan nie Czertwan!
Mówiła po francusku tym razem, pragnąc widocznie, aby ją zrozumiano.
Marek ruszył lekko ramionami.
— Nie ja potrzebuję składać dowody tożsamości, ale państwo! — odparł po niemiecku. — Pan Jazwigło mieszka niedaleko! — dodał z pożegnalnym ukłonem.
Amerykanin zastąpił mu drogę.
— Ależ, Irenko — zauważył tonem wymówki — przecież nie posiadasz rysopisu opiekuna Poświcia, czy jak się to nazywa. Uwaga pańska jest słuszna — dokończył prezentacyi[26]. Ma pan przed sobą córkę Kazimierza Orwida, Irenę, i jej eskortę[27] przyboczną, Marwitza.
Marek ukłonił się lekko.
— A pan ma być Pawłem Czertwanem? — zagadnęła panna niedowierzająco.
— Paweł Czertwan od roku spoczywa tam, gdzie i jego przyjaciel, Kazimierz Orwid: w ziemi. Na imię mi Marek, jestem jego najstarszym synem.
Dziewczyna rozchmurzyła czoło. Raz jeszcze zmierzyła olbrzyma bystremi oczyma, i jakby w egzaminie tym znikła jej ostatnia wątpliwość, wyciągnęła do młodego człowieka rękę, przyodzianą w duńską rękawiczkę.
— Przepraszam pana — rzekła.
Ale on nie przyjął uścisku i mówił dalej głuchym, urywanym głosem:
— Umierając, ojciec mi poruczył administracyę Poświcia w spadku po sobie. Rozkazał pracować i ochraniać od złego ile w mej mocy i oddać temu tylko, kto, oprócz urzędowej legitymacji[28], przyniesie mi znak umówiony z przyjacielem.
— A co? Mówiłam ci, że ten drobiazg ma wielką wartość! Ojciec, konając, zalecał ani zgubić, ani go się pozbjć! Proszę pana!
Sięgnęła do medalionu, który miała u zegarka, i po chwili na dłoni jej błysnął odłamek sygnetu. Marek spojrzał i w milczeniu zdjął z piersi ojcowską spuściznę; drugą polowę pierścienia. Milcząc, podał go właścicielce.
W piersi jego rozlewało się szczęście, jak potok. Stał u zarania swobody i woli!
Irena Orwid złożyła sygnet i odczytała powoli:
—»Osądź mnie, Boże, i rozeznaj sprawę moją!«
Marwitz zajrzał też przez jej ramię, dość obojętny na ten rycerski iście epizod[29].
— Dziękuję panu! — ozwała się dziewczyna po raz drugi wyciągając rękę.
I tym razem Marek się tylko ukłonił.
— Pani jeszcze nie wie, czym wart podzięki! — zamruczał.
Rzecz dziwna! Tyle lat nazwisko Orwidów zrosło mu się z codzienną troską, że dziś na tę wybawicielkę z długiej niewoli patrzał, jak na wroga.
Miał do niej jakiś nielogiczny[30] żal. Miał ochotę powiedzieć: Poświcie zatruło mi tysiące chwil, odebrało marzoną swobodę, nie dziękujcie, służyłem nie wam, ale cieniom ojca! Szczęśliwy bedę, gdy was porzucę!
Milczał jednak pod jej zdziwionem, badawczem spojrzeniem. Pokręciła głową.
— Czy pan się wstydzi swojej ręki, czy mojej? — zagadnęła, brwi marszcząc.
— Tu zapewne nie znają naszego shake-hand[31]! — zauważył Marwitz pojednawczo.
— Zapewne! No, zatem pan zadowolony z moich dowodów tożsamości, panie Czertwan? Mogę odzyskać ojcowski majątek?
— Pani co do prawnych szczegółów, uda się do swego plenipotenta, pana Jazwigły. On wszystkie trudności ułatwi. Poświcie od dwudziesta lat codzień gotowe na przyjazd właścicieli. Pani raczy tylko naznaczyć dzień, w którym mam wysłać konie i ekwipaż?
Dziewczyna porwała się za głowę: przykre wrażenie pierzchło; w oczach jej piwnych, nadzwyczaj wrażliwych na myśli i uczucia, snujące się po głowie, zamigotały, jakby iskierki złota...
— Słyszysz, Clarke? Powiozę cię swoim ekwipażem, nakarmię cię swoim chlebem, ugoszczę cię pod własnym dachem! Słyszysz? Mam swą ziemię i dom, ja — sierota!
— Czy ci źle było, Iry, w naszym domu? — spytał poważnie Marwitz.
— Wiesz, że was kocham, jak rodzinę! Alem teraz taka szczęśliwa! Więc to prawda, panie Czertwan? Nikt mi nie odbierze własności, pomimo tylu lat nieobecności? Mam tu istotnie, w tym obcym kraju, coś mojego, jestem bogata? Mam prawo się rozporządzać?
— Ziemia, co nie wyszła z rąk przez takich lat dwadzieścia, teraz już nie zginie! — odparł — doczekała się właściciela, nikt słowa nie powie! Córka po ojcu przychodzi do dziedzictwa. Ma pani swój dach i chleb, i bogata pani bardzo. Kwestya czasu i kilkunastu arkuszy stemplowego papieru. Forma tylko!
— A tymczasem?...
— Uda się pani do Jazwigły. Oto adres. Pozwól się pani pożegnać. W razie potrzeby — mieszkam w hotelu Wileńskim
— Clarke! a my gdzie zamieszkamy?
— Zapewne także w Wileńskim hotelu — odparł Amerykanin, zbierając tłumoczki. — Pan Czertwan nie opuści nas w obcem mieście.
Panna Irena odrzuciła hardo głowę.
— Pan Czertwan nie wygląda na usłużnego człowieka... Rad będzie pozbyć się nas co najprędzej, nieprawdaż?...
Spojrzała mu w oczy pytająco.
— Do chwili zdania, komu pani poleci, administracyi Poświcia, uważam się za sługę Orwidów. Może mną pani rozporządzać!
— Doprawdy? Bardzo mi to miło. Zatem pan nas ulokuje[32] w hotelu, przedstawi temu prawnikowi, będzie wspierać swą radą i pomocą moje pierwsze kroki? Chwilami zdaje mi się że to sen i że się ocknę w Ameryce u swoich opiekunów. Możemy jechać do hotelu tymczasem. Clarke, my dear[33], każ zabierać rzeczy. Masz dorożkę?
— Czeka! — odparł towarzysz, systematycznie układając pakunki przy pomocy tragarza.
— A zatem chodźmy, panie Czertwan. Daj mi pan ramię, proszę:
Marwitz usunął się im z drogi i uśmiechnął dobrodusznie.
— Widzi mi się, że rychło dostanę dymisyę — zauważył.
Dziewczyna wsunęła sama rekę pod ramię Marka i, oparłszy się na niem mocno, obejrzała na Amerykanina.
— Ciekawam, co ty mi tu możesz pomódz? Jesteś sam, jak zbłąkana owieczka! Ja cię tu przyjmuję w swoim kraju. Czekaj mojej wizyty w Illinois.
Zaśmiała się serdecznie i, podnosząc oczy na twarz Czertwana, dodała:
— Miałam pięć lat, gdy ojciec umarł. Zapamiętałam jednak upartą dziecinną pamięcią, co mi mówił: jak wrócisz do swego kraju, to go kochaj, bo choć smutny, ale dobry i wart kochania. A jak spotkasz Żmujdzina, śmiało mu zawierz, bo choć milczy, nie zawiedzie! Dlatego, pomimo pańskiej posępnej miny, nie boję się i wierzę... Prowadź mnie pan!
— A jednak na wstępie zarzuciła mi pani fałsz — mruknął,
— Nie spodziewałam się zobaczyć młodego. Ojciec mówił mi o starym przyjacielu. Wszak przeprosiłam natychmiast pana!...
Zeszli do dorożki. Za nimi Marwitz składał na drugą kufry i tłumoki.
Marek pozostał u stopnia.
— Pan siada? — spytał.
— Dziękuję panu. Dopilnuję do końca depozytu. Boże, uchowaj, co zginie, to mnie za powrotem ojciec srodze wyłaje. Miłuję nadewszystko spokój!
— Dyrektor przędzalni, miłujący spokój. Co za zestawienie! — zaśmiała się panna Irena. — Jedźmy, panie Czertwan! Dość mam włóczęgi! Radabym spocząć nareszcie!
— Ruszaj, żywo! — zakomenderował Marek furmanowi.
— Czy to po litewsku? — spytała ciekawie.
— Nie, pani, po polsku.
— To tu państwo zapomnieliście rodzinnego języka?
— O! nie, pani. Nie zapomnieliśmy niczego, i na Żmujdzi naszej dzieje nie zapisały żadnego wstydu! Ubodzy jesteśmy i nieliczni tylko, ale uczciwi...
Przez mroczną jego twarz wybił się blask życia i gorąca z głębi duszy...
Bezwiednie, przypadkiem, dotknęła najdrażliwszej strony cichego charakteru. Uderzyła w bryłę pozornie bezkształtną i jałową, nie spodziewała się usłyszeć takiego czystego dźwięku, zobaczyć takiego ognia w zimnych oczach.
Wpatrywała się weń z zajęciem.
— Pan kocha bardzo swój kraj? — rzekła poważnie.
Urwał i, jak zwykle, po mimowolnym wybuchu, spuścił głowę, jakby ze wstydem, i nic nie odparł.
Patrzała wciąż na niego.
— Ojciec miał słuszność — ozwała się po chwili. — Kraj ten musi być wart kochania, gdy na wzmiankę o nim ludzie tak promienieją. Niech pan milczy; już ja wiem, co pan myśli, i wiem, dlaczego mi pan swej ręki nie podał.
— Dlaczego? — spytał z zajęciem.
— Pan ma mi za złe, żem lat tyle nie zatęskniła i nie stanęła z wami, nielicznymi, do pracy, nie szukała swej ziemi, ale czas i siły oddała obcym.
Ruszył lekceważąco ramionami. Czas i siły ośmnastoletniej dziewczyny był to, wedle niego, kapitał bez procentu. Oprócz doglądania kwiatów, ręcznych robótek, czytania i muzyki, nie widział nigdzie, żeby eleganckie panienki coś więcej robiły. Wyjątki nazywano pobłażliwie dziwolągami.
Panna Irena spostrzegła wyraz ten pogardliwy, wyczytała mu myśl z pod czaszki.
— Pan ma słabe pojęcie o mej pracy! — uśmiechnęła się pobłażliwie. — Dziwna rzecz: panowie z Europy zawsze, gdy mowa o kobietach, mają na twarzy brzydki wyraz. Kobieta u was widocznie stoi bardzo nizko i jest tylko zbytkownym sprzętem! Czy to krewna pańska studyuje[34] w Sorbonie[35]? — Przyrodnia siostra.
— Czy i do niej pan stosuje swoje lekceważenie?
— Zobaczymy, jak skończy.
Panienka wyjrzała na drogę. Przeszła oczami po domach, sklepach, ulicy i zagadnęła:
— Czy to wieś Kowno?
— Miasto nasze, gubernialne.
— Och, jakież nędzne i brudne! Wyobrażam sobie zgrozę Clarka. Już od libawskiego portu słyszę nieustanne wykrzykniki podziwu i wstrętu. Istotnie, po Ameryce Europa sprawia przygnębiające wrażenie. Co tu brudów, niedbalstwa, jak wszystko małe i opuszczone! Czy tu ludzie nie pracują i nie myślą?
— Ludzie, co bronią gruntu pod stopami, nie mają czasu myśleć, czy na tym gruncie kwitną róże, i czy ładnie wygląda. Na placówkach nie gracują ścieżek!...
— Ciężko tu wam bardzo? — spytała poważnie.
— Zobaczy pani! — odparł, i po chwili długiego namysłu dodał: — Naród każdy myśl ma swoją, miejsce w szeregu świata i urząd naznaczony. My od wieków dwóch rzeczy strzeżemy: Boga swego i ziemi. I ustrzegliśmy!
Panienka spuściła głowę i z pod brwi obserwowała młodego człowieka. Kim on był? gdzie się wychował? jakie zajmował stanowisko wśród swoich? Twarz miał wichrami i skwarem spaloną, twardą i pozornie dziką, ręce muskularne i ciemne zdradzały częstą fizyczną pracę; odzież nosił wytartą, a kosmyki płowych włosów nie znały fryzyera... Wyglądał na wyrobnika, zgrubiały moralnie i fizycznie troską o chleba kawałek. Gdy z trudem i niechęcią dobywał słowo, mówił jak człowiek delikatnie i głęboko czujący: krótko, dobitnie, bez pięknych zwrotów i frazesów. Kim on był? Czy da się oswoić i czy rozchmurzy się kiedy?
Wtem dorożka stanęła. Był to hotel. Na wstępie ujrzał Marek czarnego pudla Witolda, a z głębi korytarza słychać było śmiech właściciela, opowiadającego jakąś anegdotę po niemiecku.
Weszli tymczasem. Dla młodej panny otworzono paradne apartamenty[36], nadjechał Marwitz z kuframi, powstał hałas i zamieszanie. Marek wycofał się dyskretnie[37] i ruszył do swego pokoju.
Halt[38] — zapiszczał głos Witolda z bocznego numeru: — Cóż to za ładna panna z tobą? Gdzieś ją zdybał? Przedstaw mnie! Słowo daję, nie wiem co z czasem zrobić w tej waszej spelunce[39]!
Drzwi stały otworem. Marek ujrzał brata, jak wypoczywał na kanapie, bez surduta, ziewając co trzy słowa. W progu Żyd faktor uśmiechał się z łaskawych żartów obywatela.
— Najlepiej żebyś zaraz jechał do Skomontów — poradził brat seryo[40] — tam twój czas przyda się bardzo!
— Et, sam nie wiesz co gadasz! Tam, to nawet mój Kafr się nudzi!... Ale, znasz Kafra? Sto rubli dałem za bestyę, ale, co prawda, rozumniejszy od niektórych wielkich ludzi! Kafr! Kafr! do nogi, zaraz!...
Bez ceremonii gwizdnął na cały hotel. Marek ramionami ruszył i odszedł, nieznacznie skinąwszy na znajomego faktora.
Żyd wysunął się za nim. Szli ciemnym korytarzem i zaczęli cichą rozmowę:
— Chce pieniędzy?
— Nu, kto ich nie chce?
— A dają?
— Oniby dali, ale się boją.
— Czego?
— Ryskich lichwiarzy i jasnego pana. Nikt nie wie, co on ma
— Niech nie dają, bo nie odbiorą. Pamiętaj, żem ostrzegał.
— Dziękuję wielmożnemu panu.
Żyd zgiął się do ziemi. Cicha ta rozmowa trwała sekundę, i znowu faktor stał u progu Witolda i uśmiechnął się do sztuk pudla. Gdy pies pokazał, co umie, chłopak kopnął go nogą, zapalił cygaro i zagaił interes.
— Słuchaj, panie Rubin, trzeba pieniędzy.
— Och, komu ich nie trzeba? — westchnął sentencyonalnie Żyd.
— No to daj, zamiast stękać.
— Och, skąd ich wziąć?
— A co mi do tego: U twoich przyjaciół, szubieniczników.
— Wysoko patrzą takie przyjaciele!... Chcą ewikcyi...[41]
— Toż ją maja przecie te pijawki!
— Nu, a gdzie?
— Mam Skomonty!
— To i chwała Bogu, że pan ma! Ale to taki interes, że i pan Kazimierz powie, że ma, i starsza pani powie, że ma, i panienka powie, że ma. Nu, jak to zrozumieć?
— No, i pan Marek powie, że ma! Zapomniałeś największej osoby! — zaśmiał się z przymusem Witold, a blade jego policzki zabarwiła krew.
— Co ja miał zapomnieć? Ja o panu Marku nic nie powiedział, bo on taki, co nie gada; on nie ma czasu na gadanie. Jego ręce i głowa zakręcona interesami! Ja sobie myślę, że on także co ma, bo pieniądzów nie bierze!
— On nawet daje, jak wy, na pewną ewikcyę! Nie sztuka! Poświcka kasa niedaleko! — syknął Witold, gryząc zawzięcie paznogcie.
— Nu, daleko czy niedaleko, ja nie wiem! U niego dobra kasa swoja jest — w głowie i w ręku!
— Czy ty tu stoisz, żeby śpiewać pochwały Markowi? Mnie trzeba pieniędzy, słyszałeś? Dam, jaką chcecie ewikcyę!...
— Nu, niech pan las sprzeda!
Jakaś złośliwa myśl mignęła w oczach młodzika.
— Las? — powtórzył powoli, śmiejąc się do własnej myśli. — Może to najlepsze! Co ty za kasę masz w głowie, panie Rubin? Las... Genialne!... Pośpieszna sprawa... No, zobaczymy, przyjdź wieczorem... Ale, nie wiesz, co to za panna? Kaducznie ładna!
— Fi! Gdzie ta ładność? Taka chuda! — odparł, krzywiąc się, Zyd.
— Et, głupiś, panie Rubin! Tak się na tem znasz, jak zając na ananasie. Pójdę-no na zwiady.
Poprawił włosów, krawata, musnął projekt na wąsiki, ubrał się i z czapką na ucho, a rękami w kieszeniach wyszedł na korytarz.
Tablica z nazwiskami była opodal; zbliżyli się z Żydem do niej.
W tejże chwili szwajcar zapisywał nowych gości, zajrzeli ciekawie; »Irena Orwid« stało sążnistemi literami.
Student odskoczył o krok, oczy mu się rozszerzyły osłupieniem.
— Widzisz? — zagadnął Żyda.
— Nu, co nie mam widzieć? Orwid! Pan Marek dostał gdzieś dziedziczkę. Nu, to teraz zobaczymy, gdzie jest kasa!
— Awantura! I nic nie powiedział ten hipochondryk!...[42].
— Kiedy on miał mówić? Pan psa pokazywał...
— Irena Orwid! — zamruczał zamyślony Witold. — Poświcie przepadło! Marek nic nie wart bez ich pieniędzy! To źle! Ale ona pierwsza partya! Hm, hm... można przepadło odzyskać! Ha! To byłoby dobrze! Trzeba jechać do domu.
Naprzemian nucąc i monologując[43], wyszedł na ulicę. Żyd ruszył w drugą stronę i także monologował:
— Dębina ich warta grubo, spław o krok. Można od tego małego dostać za byle co! Tylko trzeba pośpieszać, bo interes tref! Jak starszy przewącha, aj! gwałt! Nu, na to nasz rozum.
Jednocześnie z pokoju panny Orwid ozwał się dzwonek. Służący stawił się na rozkazy.
— Prószę poprosić pana Czertwana! — poleciła.
— A którego pani każe? Jest trzech w hotelu.
— Trzech!? — zawołała zdziwiona i dodała: — Zatem poproście pana Marwitza.
Eskorta stawiła się natychmiast.
— Wiesz, Clarke, jest już trzech Czertwanów. Nie pamiętasz, jak naszemu na imię?
— Marek. Przeciem się zdał na coś! Trzech Czertwanów? To dużo, ale jeśli wszyscy do siebie podobni, to winszuję temu krajowi. Tęgi to musi być pracownik!
— Podobał ci się?
— Mnie zawsze to się podoba, co i tobie — odparł z ukrytym żalem.
— Zobopólny honor, my dear! Czy chcesz mi towarzyszyć do tego prawnika?
— W razie chyba twej woli. Radbym zasnąć w spokoju. Masz lepszego opiekuna!
— Śpij choć do skończenia świata! Dość nadużyłam twej dobroci! Dziękuję ci serdecznie.
Stali naprzeciw siebie. Przy ostatnich słowach wyciągnęła do niego obie rączki. Wziął je, uścisnął i ostrożnie, powoli, jakby trzymał filigranowy przedmiot, podniósł do ust.
W tejże chwili wszedł Marek, spojrzał i cofnął się o krok. Nie spodziewał się trafić na czułą scenę.
Rola Marwitza w tej zamorskiej podróży wyglądała zagadkowo, teraz zrozumiał.
— Narzeczeni! — strzeliło mu nagle do głowy, i natychmiast posępny cień pokrył twarz.
— Obcy weźmie Poświcie, sprzeda, wróci do siebie za morza! Ziemia przepadnie na marne i na marne pójdzie praca dwóch pokoleń!...
Los go dziwnie prześladował, i to w tem właśnie, co kochał nadewszystko.
Ponuro spojrzał na Amerykanina. Wydał mu się w tej i chwili zbrodniarzem! Odebrać miał Żmujdzi kawał ziemi. Dla Marka nie było w świecie gorszego przestępstwa. Torturowałby za nie!





  1. Afiszować się — popisywać się
  2. Bilans — obrachunek roczny
  3. Profil — zarys twarzy, widziany z boku.
  4. Pieńka — konopie (ros.: »pieńka«).
  5. Potentat — bogacz.
  6. T. j. zagadkową.
  7. Aleksota — bogini miłości u pogańskich Litwinów.
  8. Efemeryda — istota lub zjawisko, szybko przemijające bez śladu; tu odnosi się to do krótkowieczności człowieka w porównaniu z odwiecznym dębem.
  9. Unisono — śpiew chóralny jednym głosem; tutaj unisono znaczy: zgodnie.
  10. Decyzya — stanowczość.
  11. Lakonizm — zwięzłość mowy.
  12. Jurysta — prawnik.
  13. Admirować — podziwiać.
  14. She — ona (angielskie).
  15. Her — jej (angielskie).
  16. Reflektować — uspokajać, powstrzymywać.
  17. Rezolutny — sprytny, roztropny.
  18. Horyzont — widnokrąg.
  19. Homeryczny — potężny.
  20. Morgen (skrócone: Gut Morgen) — dzień dobry (niemieckie).
  21. Minimum — najmniejsza konieczna ilość (łacińskie).
  22. Cynizm — bezwstyd.
  23. Impertynencko — zuchwale.
  24. Interlokutor — rozmówca
  25. Pryncypał - zwierzchnik.
  26. Prezentacya — przedstawienie kogoś.
  27. Eskorta — straż przyboczna.
  28. Legitymacya — dowód osobisty.
  29. Epizod — zdarzenie.
  30. Nielogiczny — bezzasadny.
  31. Shake-hand — uścisk ręki.
  32. Ulokować — umieścić.
  33. My dear — mój drogi (angielskie).
  34. Studyować — uczyć się.
  35. Sorbona — uniwersytet w Paryżu.
  36. Apartament — tu: salon.
  37. Dyskretnie — delikatnie, grzecznie.
  38. Halt — stój (niemieckie).
  39. Spelunka — nora.
  40. Seryo — poważnie.
  41. Ewikcya — zabezpieczenie długu.
  42. Hipochondryk — człowiek, obawiający się nadmiernie o swoje zdrowie, śledziennik, mruk.
  43. Monologować — mówić do siebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.