Droga do kultury/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł Droga do kultury
Podtytuł Szkic społeczno-religijny
Wydawca Tygodnik „Nowe drogi”
Data wyd. 1922
Druk Towarzystwo Wydawnicze „Kompas”
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLJOTECZKA „NOWYCH DRÓG“


PAWEŁ LASKOWSKI
Droga do kultury
Szkic społeczno-religijny
========================  1922  ========================
NAKŁADEM TYGODNIKA „NOWE DROGI“
DRUK TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO „KOMPAS“
======================  w ŁODZI  ======================

WSTĘP.

Śród zła, które nas trapi, jedną z najgorszych jego postaci jest szerzące się w zastraszający sposób złodziejstwo i bandytyzm. Zło jest tem większe, że społeczeństwo, które przez władze zaborcze trzymane było przez długie lata zdala od własnych swoich spraw, nie orjentuje się co do rozmiarów i istoty tego zła oraz konieczności zajęcia się jego szybkiem wytępieniem. Wszystko pozostawia się u nas policji. A przecie jasnem jest, że policja może do pewnego stopnia usuwać tylko objawy zła, ale nie przyczyny. Chodzi nam zaś o to, aby nie było objawów, aby zło zostało wytępione w zarodku. Chrystus ukazał całemu światu źródło wszelkiego zła w sercu człowieka, rozumiemy przeto, że jeśli społeczeństwo ma być zdrowe i pozbawione mnóstwa osobników pasorzytujących, to muszą zostać zleczone dusze. Nasz wielki myśliciel szesnastego stulecia, Frycz Modrzewski powiedział, że niemoc serca jest gorszą od choroby ciała, że przeto należy naprzód zleczyć dusze. Prawda ta obowiązuje dzisiaj równie, jak obowiązywała za czasów Modrzewskiego. Gdybyśmy chcieli i umieli szukać przyczyn bandytyzmu, złodziejstwa, paskarstwa, nieuczciwości w życiu prywatnem i publicznem, to ostatecznie droga poszukiwań zaprowadziłaby nas do serc ludzkich i sumień. Sędzia, policjant, więzienie, to paljatywy, które leczą nieudolnie zło istniejące, a zasadą hygieny społecznej jest nie dopuszczać do choroby, bo nie dopuścić do choroby jest łatwiej, niż chorobę leczyć, gdy już wybuchnęła i szerzy spustoszenie.
Zdrowem społeczeństwem nazwać można tylko to społeczeństwo, w którem jest jaknajmniej jednostek usiłujących żyć kosztem innych i nie troszczących się o dobro ogółu. Gdzie jest dużo ludzi, którzy myśląc jedynie o sobie, nie myślą o całości, tam całość zależną bywa od przypadku. Historycy nasi niejednokrotnie zwracali uwagę na fakt, że Polska stała nie instytucjami, ale osobami. Gdy na czele państwa stali ludzie ofiarni i energiczni, w Polsce było dobrze, gdy ludzi takich brakło, Polska staczała się każdorazowo nad brzeg otchłani. Otóż pamiętać powinniśmy, że dzisiaj nie wolno uzależniać losu narodu i państwa od istnienia lub nieistnienia wielkich ludzi. Nie wolno tego czynić i z tej racji jeszcze, że jak sami o tem wiemy, jesteśmy żywiołem niekarnym i nie potrafimy podporządkować się koniecznościom, jeśli te konieczności nie podobają się nam. Społeczeństwo nasze musi być zwarte i zdrowe, jeśli ma sprostać wszystkim swym zadaniom, które na nie w najbliższej przyszłości czekają. Jeśli mamy śród ludu, który sięga po władzę, tak samo mnóstwo samolubów, jak w swoim czasie było śród szlachty, która zgubiła państwo własne, to znaczy, że lud musi zostać dopiero wychowany dla zadań swoich. Nie wątpimy, że wiele pod tym względem uczyni szkoła polska, taka, jakiej zaborcy nie tolerowali, ale szkoła nie zrobi wszystkiego. Aby żyć pięknie i czynić dobrze nawet wtedy, gdy życie nie daje samych radości, lecz obfituje w niedole, na to potrzebna jest wiara, że w życiu wszystko ma swoje przeznaczenie i nic nie dzieje się przypadkowo. Innemi słowy potrzebna jest pewna filozofja, wyjaśniająca nam zawiłe zjawiska życia. Taką filozofją w najszlachetniejszem znaczeniu słowa, może być tylko religja. Ale, rzecz prosta, nie ta religja, która straszy i nakazuje, ale ta, która wzywa wszystkich ku najwyższym celom, jednoczy i uczy kochać.
O duszę ludzką toczy bezustanny spór dobro ze złem. Religja urzędowa narzeka sobie bardzo często na to, że kościoły stają pustkami, że literatura, teatr, osobliwie zaś kinematograf, demoralizują lud. Dobrze; jeśli tak jest istotnie, jeśli lud nie idzie do kościoła, to kościół powinien stanowczo wyjść do ludu. Tam gdzie zło walczy o duszę ludzką, tam nie powinno braknąć kościoła, co więcej, tam nie powinno braknąć chrześcijan. Dzisiejszy świat, pozornie chrześcijański, jest pogańskim tak samo, jak był za czasów Rzymu cezarów. Tak samo, jak za owych czasów, tak i obecnie przekonani chrześcijanie powinni wskazywać obojętnym czem jest chrześcijaństwo i pouczać, że całe nasze życie może być naprawdę kulturalnem jedynie wtedy, jeśli oprzemy je na trwałym fundamencie, jakim jest chrześcijaństwo. Dalsze wywody poświęcone są uzasadnieniu tego twierdzenia.





I.
TYPY NIEDOCYWILIZOWANE.

Mówimy zazwyczaj, że należymy do cywilizacji zachodniej, a mówiąc to, mamy na myśli ostatni wyraz tej cywilizacji i przemawiamy w imieniu dwudziestu kilku miljonów Polaków. Zmarły niedawno znakomity publicysta polski, Andrzej Niemojewski, niejednokrotnie zwracał uwagę na to, jak błędnem jest mniemanie, że dana chwila w życiu pewnego narodu przedstawia jednolitą cywilizację i że ta cywilizacja jest udziałem wszystkich członków danego społeczeństwa. Słusznie też wskazał na warstwy cywilizacyjne, różniące się tak dalece od siebie, że podczas gdy pierwsze pokłady kulturalne możnaby nazwać mianem chwili bieżącej, dla innych trzebaby szukać nazwy w czasach coraz bardziej odległych. Razem z przedstawicielami kultury wieku dwudziestego żyją śród nas bardzo liczni przedstawiciele czasów saskich i dalej wstecz poprzez wszystkie stulecia naszych dziejów aż do wczesnego średniowiecza włącznie. I nie należy mniemać, że najwięcej jest przedstawicieli kultury współczesnej. Tych jest najmniej. Najwięcej ludzi żyje, w każdem zresztą społeczeństwie, kulturą czasów minionych, bliższych lub dalszych, a niestety, największa liczba w społeczeństwach niewyrobionych przypada na przedstawicieli jakiejś kultury przedhistorycznej, która pokutuje wszędzie w postaci wierzeń ludowych. Toż przecie nawet takie bądź co bądź wyrafinowane w swej kulturze społeczeństwo francuskie ma swoje wróżki, którym jak sławnej pani de Thèbes każe sobie odgadywać przyszłość. W masach ludowych Francji tak samo jak u nas i wszędzie wierzy się w skuteczność odczyniania uroków sposobem, który można nazwać czarodziejskim, bo jest przede odczynianiem czarów. Zakochani wszystkich czasów i narodów skłonni byli wierzyć i skłonni są dotychczas, że miłość osoby ukochanej można osiągnąć za pomocą jakichś czarów; ludzie skądinąd dość rozumni wierzą, albo przynajmniej radziby wierzyć, że jakiś samozwańczy jasnowidz może im powiedzieć co ich czeka w przyszłości, albo przynajmniej na jakie numera padnie główna wygrana loterji. Przeżytków dawnych kultur w postaci przytoczonych tu przykładów możnaby naliczyć tysiące. Każdy zna przecie ogłoszenia szarlatanów grasujących w Warszawie ujawnianiem tajemnic przyszłości każdemu, kto za to zapłaci. Oszuści ci muszą się śmiać w kułak z naiwności już nietylko prostaczków, ale także wytwornych pań i panów, którzy cofają się pod względem kulturalnym aż do czasów panowania babilońskich wierzeń w astrologję i chodzą do astrologa, aby im opowiadał o tem, co ich czeka w przyszłości. Ogłoszenia w gazetach są bardzo kosztowne, a ponieważ powtarzają się stale, przeto trzeba wnioskować, że opłacają się sowicie. Żyją więc śród nas przedstawiciele nie kultury współczesnej jedynie, ale kultur dawno umarłych.
Wybitny uczony polski i obecny rektor uniwersytetu warszawskiego, Jan Kochanowski, w kapitalnem dziele swojem „Echa prawieku“ wykazał poglądowo na podstawie osobistych obserwacji, że w społeczeństwie współczesnem żyją w wielkiej masie typy z czasów przedhistorycznych, typy nawskroś barbarzyńskie i destrukcyjne. Potrafią one burzyć, ale nie potrafią tworzyć, żyją z cywilizacji, ale nie w cywilizacji i zgoła już nie dla cywilizacji. Obok nich żyje typ do pewnego stopnia wyrobiony pod względem cywilizacyjnym, ale typ chwiejny, niezdecydowany i gotowy każdej chwili przyłączyć się do burzycielskiego typu barbarzyńcy, żyjącego razem z nami. Twórców cywilizacji naprawdę współczesnej, organizatorów życia społecznego, przemysłowego, naukowego, artystycznego, a przedewszystkiem religijnego, jest najmniej. Jest ich tak mało, że możnaby porównać ich do tych kropel oceanu, w których na powierzchni mas wodnych odbija się promień słoneczny. Jeśli mają jakieś znaczenie w życiu, to jedynie dlatego, że ich wola i rozum są tą potęgą, którą człowiek wogóle ujarzmiał świat i tworzył życie swego ducha. Czasem wystarcza jeden człowiek wielkiej woli i potężnego rozumu, aby ujarzmił chaos uczuć i chwiejność niewyrobionego rozumu miljonów. Historja zna takie wielkie jednostki. Ale wola jednostek genjalnych działa zazwyczaj tylko tak długo, póki jednostka taka żyje, albo dopóki nie zostanie powalona przez potężniejszych od siebie przeciwników. Twór państwowy Aleksandra Wielkiego rozpadł się po jego śmierci, dzieło Napoleona umarło przed swoim twórcą.
Społeczeństwa można uważać za tem bardziej kulturalne, im mniej zależne są od przypadkowych wielkich kierowników swych losów, to jest o ile nie ulegają narzuconej sobie woli i myśli człowieka znakomitego, ale same w sobie znajdują dość twórczej woli i kojarzącej myśli. Możliwem jest to wówczas, gdy dane społeczeństwo posiada jaknajwięcej typów podobnych do siebie pod względem ogłady cywilizacyjnej i jest jaknajmniej zróżnicowane w kierunku ujemnym. Wyraźmy się jaśniej za pomocą przykładu. W Anglji, Francji, Niemczech, w krajach Skandynawji szukalibyśmy daremnie tak jaskrawych kontrastów społecznych, umysłowych, etycznych i estetycznych, jakie na każdym kroku spotyka się w Rosji, Turcji, na półwyspie Bałkańskim, a także i u nas w pewnej mierze. Między mużykiem rosyjskim żyjącym nieraz w stanie, który możnaby nazwać półdzikim, a wytwornym hrabią z czasów przedrewolucyjnych, który zwiedził wszystkie wielkie miasta Europy, mówi kilku językami, literaturę całego świata, nieraz posiada stopień uniwersytecki i częstokroć olśniewa bogactwem swych myśli i pięknem uczuć, — między dwoma takiemi typami istnieje przepaść. Ludzie tacy mówiąc jednym językiem nie rozumieją się zupełnie, jak nie rozumieją się ludzie różnych krajów i jak nie rozumieliby się ludzie przedzieleni kilku stuleciami żywego rozwoju kulturalnego, gdyby się spotkać mogli.
Nie jest to miłe stwierdzenie, ale jest prawdziwe, że u nas jest w znacznej mierze podobnie. Bardzo nam daleko do takiej jednolitości kulturalnej jaka już jest w Anglji, Francji, Niemczech, Skandynawji. Pod cienką warstwą naszej cywilizacji istnieją grube pokłady żywiołu pierwotnego, nierozumiejącego zupełnie znaczenia cywilizacji i odczuwającego ją jako coś obcego i dla siebie wstrętnego. Obok pracowitego robotnika, który w dzieciach swoich, przez dawanie im starannego wychowania i wykształcenia, rozwiązuje ważne zagadnienia społeczne i podnosi się pod względem kulturalnym, a jednocześnie podnosi wartość społeczeństwa, którego jest członkiem, istnieje typ niewolnika, który pracuje pod przymusem i który wymyka się jak może i gdzie może nakazowi społecznemu i, gdy nadarza się mu sposobność po temu, woli stanowczo kraść owoc pracy innych, niż zdobywać rzeczy potrzebne wysiłkiem myśli i mięśni. Obok wytrwałego i dzielnego rolnika, który od świtu do nocy pracuje na swoim kawałku ziemi z jakąś religijną wytrwałością, istnieje chłop o skłonnościach dawnych zbójów, nie tyle z potrzeby, ile z upodobania uprawiający rzemiosło bandyckie. W licznych procesach bandyckich widzieliśmy ze zdumieniem, że na ławie oskarżonych o uprawianie bandytyzmu zasiadali nie jacyś biedacy wyłącznie, którzy nie mieli innego sposobu do życia, ale częstokroć synowie zamożnych włościan. Kto mieszkał przez czas dłuższy w pobliżu stacji kolejowej, ten widywał gromady wyrostków i dzieci czyhających długiemi godzinami na pociąg z ładunkiem węgla, aby ukraść trochę tego cennego środka opałowego. Działo się to przed wojną, to jest wówczas, gdy każdy łatwo znajdował pracę, jeśli tylko chciał pracować. Zawsze przychodziło na myśl, jak złym kalkulatorem jest taki złodziej węgla. Musiał wystawać całemi dniami, aby ukraść pół korca albo korzec węgla, przyczem narażał się nietylko na schwytanie, sąd i więzienie, ale także na przejechanie przez pociąg, co było na porządku dziennym. Mamy mnóstwo kalek bez rąk i nóg, utraconych niechlubnie przy kradzieży węgla. Otóż godziny spędzone na wyczekiwaniu, dalej ryzyko więzienia albo kalectwa czy nawet śmierci, przemienione na produkcyjną pracę, dałyby niewątpliwie daleko więcej, niż dać może kradzież węgla. Ale amatorów nigdy nie brakło, a jak doczytujemy się codziennie w gazetach, nie brak i dzisiaj.
Dla człowieka normalnego i powiedzmy odrazu cywilizowanego, praca jest nietylko koniecznością, ale jest wewnętrzną potrzebą. Jest to szlachetny nałóg po długich pokoleniach przodków. Nietylko praca, której ognisko zostało stworzone przez innych, ale praca na własną rękę, przy własnej wynalazczości i pomysłowości, jest roskoszą dla każdego człowieka zdrowego i normalnego. Ba, nawet ludzie chorzy, ale prawdziwie uspołecznieni i cywilizowani tak potrzebują pracy do życia, że i wtedy, gdy choroba przeszkadza im pracować, robią, co mogą, aby tylko nie próżnować, bo próżnowanie jest dla nich rzeczą nieznośniejszą od choroby i pozbawienia wolności.
W społeczeństwach cywilizowanych praca jest normalnem zamiłowaniem obywatela a skłonność do próżniaczki, żebrania i kradzieży musi uchodzić i uchodzi za coś nienormalnego. Typ, który w społeczeństwie cywilizowanem nie chce pracować, albo pracuje tylko pod przymusem, musi być uważany za niedocywilizowany. Tkwi on instynktami swemi w tych czasach, gdy jedni osiadali na stałe na pewnem miejscu i oddawali się pracy, a inni koczowali z miejsca na miejsce i obrabowywali osiadłych. Złodziej jest koczownikiem takim samym, jakim śród narodów Europy byli mongołowie w wiekach średnich. Koczownik ujawniał swój podziw dla pracy przez rabowanie przygodne owoców tej pracy, ale nie przychodziło mu jeszcze do głowy, że sam mógłby tworzyć takie same dobra kulturalne przez oddawanie się pracy. Złodziej, żebrak, bandyta, spekulant, wogóle wszelki typ pasorzytniczy także bardzo ceni pracę w jej owocach, ale nie chce poddać się wysiłkowi, jakiego praca wymaga.
Każde społeczeństwo przy całej wolności, jaką gwarantuje pracy zarobkowej, zwalcza stanowczo wolność korzystania z pracy innych bez odpowiedniego równoważnika usług. Żadna gromada ludzka nie godziła się i nie godzi na to, aby jeden mógł przywłaszczać sobie owoc pracy innego podstępem lub przemocą jak to robią różni oszuści, złodzieje i bandyci. W wiekach średnich karano złodziejstwo w sposób bardzo bezwzględny, bo nawet śmiercią. Tam, gdzie ostre kary na bandytów i złodziei utrzymały się aż do czasów nowszych, istnieje takie zdumiewające poszanowanie własności, jakiego my, niestety, nie znamy. Z drzew należących do gminy, nikt nie zerwie owocu, na podwórku pozostają nieraz przez szereg nocy rzeczy cenne, jak bielizna, narzędzia rolnicze, naczynia i t. p., a nie słychać, aby ktoś komuś rzecz taką ukradł. Ale też społeczeństwo bardziej od sądu dba o wytępienie złodziei. Przez kilka pokoleń pamiętają sobie ludzie, że jakiś przodek danego człowieka dopuścił się kradzieży. Nieufność ściga takiego nieszczęśnika; chociaż sam jest człowiekiem porządnym, nikt nie chce z nim obcować.
Takie postępowanie społeczeństwa ostudza pokusę choćby najżywszą i zmusza żywioły niespołeczne z natury do poddawania się wymaganiom cywilizacji. Można powiedzieć, że wola zbiorowa może wystarczyć na to, aby wytępić doszczętnie wszelkie żywioły niespołeczne i niedocywilizowane. O tem powinno się pamiętać i u nas.
Cenne spostrzeżenia naszych uczonych jak Kochanowski i publicystów jak Niemojewski, powinny być spożytkowane. Wszystkie te żywioły, które nie dorastają do stopnia cywilizacji społeczeństwa, powinny stać się przedmiotem troski nietylko sędziego i policji, ale nauczyciela i wychowawcy. Człowiek musi zostać pozyskany dla społeczeństwa przez staranne wychowanie. Nie trapiłaby nas tak strasznie plaga złodziejstwa i bandytyzmu, gdybyśmy byli troszczyli się bardziej o wychowanie szerokich mas pod względem moralnym. Spychanie całej winy na zaborców nie rozgrzesza nas. Nie mając dostateczną ilość szkół, a przedewszystkiem nie mając szkół polskich, powinniśmy byli wyzyskać dla moralnego wychowania mas ich religijność. Powiedział ktoś, że kościół był doniedawna jedynem miejscem nauki moralności dla naszego ludu, a religja jedyną postacią etyki. To jest prawda. Masy ludowe wierzą jeszcze jeśli nie w co innego, to w księdza. Ale taka to właśnie wiara. Ludek myśli o tem, jak dostać się do nieba, ale nie myśli wcale o tem, jak żyć tu na ziemi. Chciwość, zdzierstwo, kradzież, a nawet bandytyzm rodzą się łatwo na tle takiej moralności powierzchownej. Trzeba koniecznie sięgnąć głębiej i nauczyć lud żyć pięknie, a nie jedynie prawowiernie umierać, jakby w myśl niemieckiego przysłowia: koniec dobry, wszystko dobre.
Bardzo często słyszy się ze strony księży narzekanie na agitację przeciwkościelną i na to, że lud stroni od kościoła, że więc niema możności wpływania nań. W przeszłości kościół przerabiał pono hordy dzikich zbójów na narody. Czynił to oczywiście jedynie w ten sposób, że udawał się do tych, którzy sami do niego nie przychodzili. Dzisiaj powinien zrobić to samo. Ale, niestety, księża powiadają, że nie mogą się narażać ludowi, gdy się im mówi, że powinni wpłynąć na wieśniaków aby tak nie podnosili cen za swoje produkty. Nam się zdaje, że trzeba się koniecznie narażać, tak jak narażał się Chrystus. Do cywilizacji zachodniej nie należymy jedynie dlatego, że król Mieszek kazał nas ochrzcić. Cywilizację tę musimy sobie stale przyswajać i zbogacać ją i dopiero gdy znikną z pośród nas typy niespołeczne, będziemy mogli uważać cywilizację swoję za zabezpieczoną.





II.
CZYNNIKI CYWILIZACYJNE.

W czasach gdy narody Europy krzewią swoją cywilizację w krajach zamorskich za pomocą religji, szkoły, przemysłu, handlu i t. p., zapomnieliśmy o najpierwotniejszem źródle wszelkiej cywilizacji, z którego tryska ona bezustannie. Źródłem tem jest umysł ludzki i serce. Wszystkie bogactwa materjalne i duchowe zdają się spoczywać poza człowiekiem, dopóki w umyśle i sercu nie narodzi się pragnienie posięścia ich. Wraz z pierwszą tęsknotą, zrodzoną w sercu człowieka, rodzi się cywilizacja. Aby wybudować piękny pałac, trzeba tego pałacu chcieć, trzeba sobie wyobrazić jego kształty i znaleźć środki do zrealizowania zamiaru. Pierwszy najprostszy przebłysk ciekawości jest drogą do całego bogactwa wiedzy. Trzeba tylko chcieć, trzeba pragnąć, trzeba dążyć do urzeczywistniania swych pragnień, a pozna się cały świat, trzeba się natknąć na przeszkody niepokonalne, a pozna się samego siebie, przedewszystkiem swoją bezsilność pod bardzo wielu względami. Wówczas zaczyna się najważniejszy okres cywilizacji, który od stanu barbarzyństwa poprzez pierwociny cywilizacji prowadzi do najszczytniejszej kultury duchowej, do najpiękniejszego człowieczeństwa. Z chwilą bowiem gdy człowiek poznał swoją bezsilność wobec wielkości świata i ogromu swych pragnień, zaczyna się poszukiwanie źródeł bytu, przyczyn życia i śmierci, rodzi się najgłębsza myśl i najpiękniejsze uczucie łączności wszystkich ludzi a wszystkich ludzi z Wiekuistem, dlaczego w zaraniu wszelkiej cywilizacji szuka się dopiero nazwy, a co żadnem słowem wyrażonem być nie może. Przychodzi przeczucie Boga i stosunku do niego duszy ludzkiej.
Źródłem kultury jest więc człowiek sam, a czynnikiem pierwszorzędnym i decydującym, ciekawość szlachetna serca i umysłu. Gdy umysł człowieczy wejdzie już raz na drogę poszukiwania, to powstrzymać go może tylko siła większa od pragnienia poznania tajemnicy istnienia. Ale piękna prawdziwa cywilizacja zaczyna się dopiero tam, gdzie narodzi się uczucie religijne. Uczucie to ogarnia wszystkie inne najpiękniejsze uczucia, jakie tylko narodzić się mogą w piersi ludzkiej. I rzecz dziwna: gdziekolwiek znajdzie się człowiek, choćby to był tak zwany dziki o kolorowej skórze, tam zawsze znajdzie się religja. Od czasu, gdy uczeni badacze zajęli się poszukiwaniami śród ludów, które nazywamy dzikiemi, wiemy już, że niektóre z tych ludów posiadają bardzo piękne wyobrażenia religijne. Przed wojną wydawano mnóstwo książek poświęconych badaniom nad religjami starożytnemi i pierwotnemi. Pośród dokumentów dotyczących religji, które wydano, na uwagę zasługuje jedna mała publikacja niemiecka z roku 1913, poświęcona religji tych ludów Afryki, które stoją jeszcze tak nisko pod względem cywilizacyjnym, że nie posiadają nawet zaczątków pisma.
Jeden ze szczepów ludów afrykańskich, nazywanych zazwyczaj dzikiemi, mianowicie szczep Galasów, zamieszkujących pogranicza Abisynii, tak modli się do Boga: „Boże ziemi, Panie mój, jesteś nade mną, ja jestem pod tobą. Gdy grozi mi nieszczęście, wówczas jako drzewo powstrzymuje żar słoneczny, tak ty strzeż mnie przed nieszczęściem. Bądź mi cieniem! Do ciebie wołam w nocy, do ciebie wołam w dzień. Gdy miesiąc wschodzi tam oto, nie trać mnie z oczu swoich, jako ja nie tracę ciebie, gdy wstaję. Strzeż mnie przed niebezpieczeństwem, Boże, Panie mój! Ty słońce o trzydziestu promieniach, nie daj zginąć robakowi twojemu, gdy wróg nadejdzie i trzymaj nad nim rękę swoją, jako i my możemy zabić robaka lub go ochronić, gdy chcemy... Gdy człowiek nie poznał w młodości swojej dobra i zła, poucz ty go Panie; choćby nie rozumiał języka ludzkiego, twój język zrozumie... Gdy poznałem jednego lub dwóch ludzi, znam ich jedynie, gdy widzę ich oczyma swemi, ale ty znasz ich w sercu swem, nawet gdy nie widzisz ich oczyma swojemi. Jeden zły człowiek wypędził wszystkich ludzi z ich mieszkania, matkę i dzieci rozproszył niby stado. Morderczy nieprzyjaciel porwał dziecię o pięknych włosach z łona matki i zadusił je. Wszystko to pozwoliłeś uczynić. Dlaczego to uczyniłeś? Ty wiesz“.
W modlitwie tej widzimy przedewszystkiem uczucia zależności od mocy niedostępnych dla zmysłów, dalej od wrogów potężnych, przeciwko którym niema rady, świadomość, że Bóg wie wszystko i wszystko widzi, i że gdy dopuszcza niedoli trapić człowieka, to wie dlaczego tak czyni. Taka świadomość religijna jest dowodem znacznego rozwoju kulturalnego i gwarancją, że rozwój ten nie zostanie powstrzymany. To, co się narodziło z potrzeby serca i umysłu, umiera w danym człowieku tylko wraz z jego sercem, ale żyje w jego społeczeństwie w innych osobach i dziedziczy się tak samo, jak się dziedziczy wszelkie dobro wogóle. Inaczej ma się rzecz, gdy jakieś dobro duchowe przychodzi z zewnątrz i nie zostaje należycie ocenione. Mamy naprzykład różne obrazy chrześcijaństwa gdy spoglądamy na starożytnych Greków i Rzymian z jednej strony, a na Germanów, osobliwie zaś na Słowian z drugiej strony. Grecy i Rzymianie przeżywszy bardzo wiele z tego, co stanowi dzieje ludzkości, wykosztowawszy radości i gorycze wojen, miłości, wiedzy, filozofji i sztuki, przeżywszy bardzo wiele myśli religijnych, z których niejedna jest naprawdę płodna, doszli wreszcie do tego, że przestali oczekiwać od życia czegokolwiek. Wyczerpali wszystkie swoje ideały życiowe i zaczęli poprzez głowy swoich uczonych i filozofów spoglądać w stronę jakiegoś wyczekiwanego światłonoścy, który przyniósłby im nowe słowo o świecie i życiu i który dałby życiu nową treść. W owych czasach, przed przyjściem Chrystusa, filozofja grecka stała się filozofją nawskroś pesymistyczną, pozbawioną wiary w jakiś głębszy sens życia. Nie cieszono się z życia, ale dźwigano je, tak jak dźwiga się ciężar, którego nie można pozbyć się łatwo.
Gdy przyszła wieść o Ewangelji Chrystusa, gdy rozległy pierwsze słowa o Królestwie Bożem, wszystkie serca, które trawiła tęsknota, — zwróciły się odrazu w stronę wieści radosnej o nadchodzącem nowem życiu. W tak zwanych misterjach Grecy od szeregu stuleci szukali wybawiania od niepokojów wobec największego zła, jakiem jest śmierć. Od zimnych nieśmiertelnych bogów Olimpu zaczęli się odwracać już od czasów greckiego średniowiecza, czyli mniej więcej od szóstego stulecia przed Chrystusem. Przypomniano sobie stare podania o bóstwach, które zaznały goryczy śmierci i zwyciężyły śmierć. Rozumowano, że bogowie Olimpu, nieśmiertelni, niedostępni cierpieniom, jakie prześladują człowieka przez całe jego życie ziemskie, nie mogą zrozumieć męki człowieczej, a przeto muszą pozostać obojętnymi na cierpienia, które są im obce. Natomiast takie bóstwa, jak Demetera, Orfeusz, Dionizos, które same doznały bólu, jaki sprawia śmierć bezpośrednio albo pośrednio, będą współczuły człowiekowi, a posiadłszy tajemnicę zwycięstwa nad śmiercią, mogą ją powierzyć człowiekowi, proszącemu ich o to. Atoli w krytycznych głowach Greków i Rzymian musiało prędzej czy później zaświtać, że jednak cała ich wiara jest oparta jedynie na baśniach i podaniach ludowych. Serce pragnęło wierzyć a rozum opierał się wierze w baśń. Dlatego można sobie wyobrazić z jakim entuzjazmem przyjęto wieść o Chrystusie, niosącym światu radosną nowinę o Królestwie Bożem. Ci, co nowinę tę przyjęli, przyjęli ją tak, że nawet groza śmierci nie mogła ich od niej odwrócić. Potężny nowy czynnik cywilizacyjny przyszedł na stary świat i dlatego wraz z jego zwycięstwem musiała zniknąć stara cywilizacja i musiała narodzić się nowa.
Radosna wieść o Chrystusie obleciała świat bardzo szybko. Jest to zjawiskiem powszechnem i bardzo pięknie świadczącem o naturze ludzkiej, że kto poznał jaką wielką prawdę, nie ukrywa jej dla samego siebie, ale śpieszy dzielić się nią z innymi, choćby mu to groziło zagładą. Uczniowie Chrystusowi przebiegali cały świat starożytny i nieśli wszędy wieść radosną, a gdy jedni z nich padali ofiarą swej gorliwości, nowi zajmowali ich miejsce. Na nic zdały się wszystkie okrutne prześladowania i wyrafinowane męczarnie. Przekonani chrześcijanie postanowili dać światu całemu wielką prawdę i dali ją. Lecz niebawem do zwycięskiej idei przyznali się ci, którzy ją jeszcze niedawno prześladowali, bo spostrzegli, że przy jej pomocy można panować nad światem. Hasło urzeczywistnienia Królestwa Bożego z ust przekonanych głosicieli prawdy przeszło ust polityków i władców. Miejsce prościuteńkich a jasnych dla każdego słów Chrystusowych o miłości braci i czynieniu im dobrze, zajęła mądra i zawikłana filozofja, wolność chrześcijańska została zabita przez dogmat. To, co miało wyprzeć wszelką politykę, aby zapanowała miłość, stało się samo polityką.
Jeśli tak mogło się stać w świecie starożytnym, gdzie warunki wewnętrzne sprzyjały szerzeniu się chrześcijaństwa, to oczywiście, tem łatwiej działo się tak w świecie pogańskim młodych ludów, które nie zdążyły poznać nicości świata i całem sercem tonęły w życiu i jego uciechach. Do tych to młodych ludów przychodziło chrześcijaństwo jako coś zgoła niezrozumiałego, tembardziej, że nie było nikogo, ktoby się troskał o to, aby im uczynił chrześcijaństwo zrozumiałem. Dla względów politycznych królowie i książęta przyjmowali wiarę panującą w świecie i kazali chrzcić swoje ludy, tak samo jak każe się poddanym płacić podatki albo spełniać pewne powinności. Od starej religji, która zaczynała dopiero powstawać, odrywano młode ludy, nie troszcząc się bynajmniej o to, czy te ludy nową naukę rozumieją, czy nie rozumieją. Zarzucano im na głowę wór pokutny, chociaż ci, którym kajać się kazano, nie wiedzieli za co się kajać mają. Duchowieństwo, którego było potrzeba bardzo dużo, rekrutowało się z żywiołu nie bardzo przygotowanego do swego zadania ani pod względem umysłowym, ani pod względem moralnym. Starało się też przedewszystkiem o należną mu dziesięcinę i wszelkie wogóle przywileje, ale nie starało się o rozbudzenie duszy ludu do nowego piękniejszego życia. Chciano mieć dużo chrześcijan i miano ich dużo, ale wartość moralna „nowonawróconych“ ludów była bardzo mała. Poganie zostali rzekomo nawróceni na chrześcijaństwo, ale sami zrobili z chrześcijaństwa religję nawskroś pogańską. Budowano wspaniałe świątynie, różni bogacze, dbający o spokój dusz swoich, zakładali klasztory, aby braciszkowie, którzy w tych klasztorach mieszkać będą, po wieczne czasy modlić się mogli o spokój duszy fundatora i członków jego rodziny. Pod pretekstem odbierania grobu Chrystusowego niewiernym, chwytano za oręż, aby można było powojować, jednocześnie powstaje rycerstwo dla szerzenia czci Matki Boskiej i dla służenia tej płci, do której Matka Boska należy. Maskowała się tu skłonność do wojaczki i przygód miłosnych zgoła niechrześcijańskich, w sposób aż nadto przejrzysty. Rozdwajała się dusza ludzka, umysł i serce stawały się obłudnemi, a obłuda ta tworzyła niejako zasadę i podstawę życia.
W takich warunkach kultura, która powinna była być chrześcijańską, była naprawdę pogańską i miała conajwyżej pozory chrześcijańskiej. Nawet kult pogański przechował się w tak pojętem chrześcijaństwie, a przechował się tak doskonale, że jeszcze dzisiaj spotykamy się z jego szczątkami. Czczono drzewa, wodę, zioła i bóstwa odpowiednie. Ponieważ trudno było wytępić kult zakorzeniony, przeto na drzewie ręką duchowieństwa zawieszano obrazek święty, nad wodą ustawiano posążek świętego, na miejsce bóstwa, które było podobnie Kybele i jak Ceres w Grecji i Rzymie władającem nad wszelkiem zielem, postawiono postać nowej mitologji chrześcijańskiej, mocno przesiąkniętej wpływami pogańskiemi i w ten sposób otrzymano pozór chrześcijaństwa, który był oczywiście bardzo daleki od ideału Chrystusowego. W tych warunkach religja mogła stać się łatwo narzędziem polityki, ale nigdy czynnikiem rozwoju kulturalnego w sensie uszlachetnienia serc i podnoszenia potrzeb umysłu. Duchowieństwo było bardzo źle przygotowane do swego zadania, a kościół uważał, że ochrzczonych można pozostawić samym sobie i nie troszczyć się o nich osobliwie, jeśli płacą dziesięcinę i zdobywają się na jakie takie świętopietrze.
Tak było gdzieindziej, tak też było i u nas. Oto co pisze o tem taki powołany uczony, jak profesor Brückner[1]: „Jak misja zewnętrzna, tak i wewnętrzna owoców długo nie wydawała. Na stolicach biskupich i po kapitułach zasiadali obcy jeszcze i w wieku dwunastym; djecezje rozciągały się w rozmiarach wprost bajecznych, jak naprzykład krakowska od Wisły aż do Bugu i Styru; kościoły parafialne i klasztory ginęły w tych odległościach. Duchowieństwo, nie uznające celibatu, ześwieczczało zupełnie; król lub książę mianował biskupów, nie poddających się rygorowi arcypasterza; szkół w kraju, mężów uczonych, ksiąg był brak najdotkliwszy... Rzym, zasilany z Polski skromnem świętopietrzem, wglądał coraz w sprawy kościoła polskiego przez legatów, nastających na karność nową, usuwających zakorzenione błędy. Lecz już z trzynastego wieku dochodzą wymowne ich skargi na niedołęstwo duchowieństwa polskiego; nawet starcy nie znali modlitwy żadnej, nie umieli powiedzieć w co wierzą, a o ziemi łukowskiej, parafji krakowskiej donoszono papieżowi, że ludzie tam nawet nie chrzczeni umierają, jak śród pogaństwa, i myślano o założeniu nowego łukowskiego biskupstwa. Nie dziw więc, że jeszcze w końcu XIV w. zdarzały się wypadki, dawno na zachodzie niebywałe, jak ów Chrystus z apostołami i Magdaleną u stóp gór świętokrzyskich, czczony jak Bóg przez mieszkańców okolicznych, zapowiadający im deszcz i pogodę, otrzymujący liczne ofiary, aż starosta szalbierza przeświadczył i uśmiercił; inny Chrystus z apostołami jeszcze za Zygmunta Starego lud niepokoił“. — — — „Kazania i pieśni dla ludu nie odgrywały w nabożeństwie wczesnego średniowiecza znaczniejszej roli; zasługą była obecność sama przy nabożeństwie i śpiewie łacińskim duchownych, korne słuchanie niezrozumiałych dźwięków; kazań nie prawiono, lud nie śpiewał, chyba przy procesjach Kyrje elejson, kierlesz, powtarzał; z kierleszem ruszali i rycerze do bojów“.
Tak przedstawiała się kultura chrześcijańska narodu po czterech wiekach po nawróceniu go na chrześcijaństwo. Nie wiadomo co pomyśleć o tem, że lud po czterech stach lat chrześcijaństwa, jeszcze nie wie w co wierzy, nie umie się modlić i tylko czasem przy procesjach powtarza niezrozumiałe słowo Kyrie elejson pacząc je w swych ustach na śmieszne kierlesz. Rzecz prosta, iż wyobrażał sobie taki biedny ciemny człeczyna, że w słowie tem, w samem wymawianiu tegoż tkwi jakaś siła i że dość jest takie słowo powtarzać możliwie często, aby zapewnić sobie wszelką pomyślność.
Jeszcze dzisiaj, w wieku dwudziestym, czyli po latach tysiącu od ochrzczenia ludu polskiego przez Mieszka po wsiach na kresach Polski lud odmawia pacierz nie troszcząc się zupełnie o znaczenie stów, jak się odmawia jakieś zaklęcie, które działa samo przez się w miarę, jak poszczególne już nie słowa, ale dźwięki, zostają wymawiane. W „Myśli Niepodległej“ (Nr. 236 z marca 1913) znajduje się taka cenna notatka: „Do dokumentów XX wieku jako wynik kultury kościelnej zaliczyć chyba można odpis składu apostolskiego, który odmawia chłop katolik w powiecie nowogródzkim, w gub. mińskiej. Autentyczność odpisu stwierdziło swemi podpisami piętnastu świadków naocznych. Brzmi on jak następuje: „Jeże Boga ojca stworzyciemia jebia ziemia, Jezusa Chrystusa siemia jego innanego, pana naszego, który się li począł Ducha świętego, narodził się z Marji dziewicy, umacza pod polskim Kiłatała krzyżowy innech bożego dniata poczego ciego dnia zmartwy stanie, jede do niebiosieł, siedzi na prawicy Boga ojca stworzyciemie, stamtąd przyjdzie umarłych duszy. Święty kościół, bożego dnia zakazania ja nas z Pan Boże, który amen“. Kto odmawia taki pacierz, nie może uchodzić za chrześcijanina, ale dziwne jest, że księża, którym się taki człowiek spowiada, nie znajdują sposobności do nauczenia go tekstu pacierzy. To też Wojciech Sokołowski w swoich „Spostrzeżeniach nad stanem kultury ludu naszego“ mógł napisać w swoim czasie takie bolesne, ale prawdziwe słowo: „Nawet pacierz, niby to odmawiany powszechnie dwa razy dziennie, jest albo zupełnie zaniedbywany, albo odmawiany z opuszczeniem i przekręceniami, bez najmniejszego sensu. Duchowieństwo, aby rozpowszechnić w ludzie znajomość pacierza, nie daje ślubów, zanim go się nowożeńcy nie nauczą. Tak wygląda nasz katolicyzm, poza którym dusznego zbawienia niema“.
Rzecz prosta, że taka religijność, odpowiadająca czasom przedhistorycznym albo czasom wczesnego średniowiecza, nie może być uważana za czynnik cywilizacyjny, ale przeciwnie raczej za hamulec cywilizacji. Taki chrześcijanin, jak ten, o którym mowa wyżej, mniema, że takiem właśnie chrześcijaństwo być powinno i że przeto niczego więcej poszukiwać nie potrzebuje. Gdyby nie był utrzymywany w mniemaniu, że już wszystko osiągnął, to szukałby może prawdy i znalazłby ją, a wraz z nią znalazłby kulturę, jaka tylko na szczerej religji się opiera. Niestety, religijnymi kościół rzymski uczynić nas nie zdołał, najwyżej fanatykami i obrzędowcami, a to religją i religijnością nie jest. Z okazji ordynarnych w swoim czasie napaści na Marjawitów, Andrzej Niemojewski, wybitny nasz publicysta i znawca życia polskiego, napisał w swojem piśmie: „Polacy, jak wiadomo, są narodem bardzo mało religijnym, gdyż nigdy nad religją nie rozmyślali; cała ich religja redukuje się do odczyniania uroków za pomocą żegnania się, skrapiania święconą wodą, pisania na drzwiach K † M † B † i obwieszania się amuletami. Wobec tego walki z Marjawitami na innym gruncie prócz drwin i kpin podjąć nie mogą. A to źle, gdyż to żadną walką nie jest“.





III.
RELIGJA WYCHOWAWCZYNIĄ.

W naszych czasach wydaje się niejednemu dość śmiesznem gdy ktoś ma odwagę zalecać religję jako czynnik wychowawczy. Naogół bowiem uważa się religję za coś przestarzałego, na co nie warto się wcale oglądać. Pozory słuszności takiego mniemania pochodzą stąd, że istotnie niektóre formy religijne, zapożyczone od religji pradawnych, pogańskich, dzisiaj budzą w człowieku krytycznym uczucia pomieszane. Jeśli w dodatku duchowny, bardzo często źle przygotowany do swego wysokiego powołania, nie posiada dość zrozumienia dla potrzeb współczesnej duszy ludzkiej, jeśli uważa, że samo słowo jego wystarczać powinno dla rozstrzygania wszelakich zagadnień i wątpliwości, to nie dziw, że człowiek współczesny wychowany w zasadach demokratyzmu i ceniący te zasady, odwraca się od kościelnego przestarzałego arystokratyzmu i stara się obywać bez religji, która formami swemi przesłania ducha i gotowa wyrzec się raczej kierowania duszami ludzkiemi, niż wyrzec się form, do których przywykła.
Konserwatyzm religijny jest zazwyczaj największy tam, gdzie religijność jest najmniejsza, albo żadna. Gdzie istnieje żywe zainteresowanie religijne, tam niema skostniałych form, tam nie włada litera nad duchem, ale duch nad literą. U nas w Polsce istnieje swoiste na religję poglądanie. Nie badając katolicyzmu i nie interesując się nim zgoła, głosimy na lewo i na prawo, że jest on najdoskonalszą postacią religji. Przywykliśmy do niego, nie staraliśmy się pogłębić go w sobie, poznać inne wyznania chrześcijańskie i dlatego każde wyznanie chrześcijańskie odmienne od katolicyzmu rzymskiego, osobliwie zaś każde wyznanie oparte na zasadzie demokratycznej, wydaje się nam nietylko śmiesznem, ale i heretyckiem w najgorszem znaczeniu słowa. Pomimo form republikańskich i demokratycznych jesteśmy w gruncie rzeczy monarchistami i arystokratami. Tylko dlatego możemy z tak lekkiem sercem i bez cienia krytycyzmu poddawać się arystokratyczno-monarchicznym rządom Rzymu. Nie staramy się poprostu zgłębiać zjawisk życia i nie posiadamy tyle zdrowej ciekawości, abyśmy się starali zajrzeć poza barwne kulisy słów. Tak jak niektóre matki mniemając, że niewinność jest równoznaczną z zupełną niewiadomością utrzymują córki swoje w możliwej ignorancji, nie zdając sobie sprawy z tego, że w takim razie największą niewinnością będzie największa ciemnota, a ideałem niewinności w ten sposób pojętej mogłoby być ciele, tak i liczni „prawowierni“ przekonani są o tem, że tylko ten jest prawdziwie prawowiernym, kto nigdy nie interesował się żadnemi sprawami i kto nie dążył ku prawdzie poprzez wątpliwości i rozważania wszystkiego, co stanowiło treść życia duszy. Tymczasem chrześcijanin powinien myśleć, powinien zastanawiać się i starać się o zupełną pewność wewnętrzną, że to, co posiadł, wartem jest przechowania. Prawowierność oparta na ciemnocie nie jest żadną prawowiernością, ale jest poprostu tylko ciemnotą. Dzięki temu, że tak zwanym wiernym usuwamy z drogi wszelkie możliwości zarażenia się herezją, mamy wielu prawowiernych, ale nie mamy chrześcijan w duchu Chrystusowym. Nie mamy wprawdzie wielu odszczepieńców, ale tylko dlatego, że sami nie wiedzą od czegoby się odszczepić mieli i do czego przyszczepić.
Taka religja wychowawczynią nie jest i być nie może. Nauczyciel zaczyna naukę w szkółce początkowej od podawania uczniom różnych wiadomości na wiarę. Uczniom niewolno rozumować nad tem, czy prawdą jest, że dana litera jest a, lub b, bo takie rozumowanie byłoby niepotrzebnem marnowaniem czasu, ale już w szkole średniej uczy się uczni rozumować, a na uniwersytecie nietylko pozwalają, ale każą słuchaczowi myśleć samodzielnie i o tyle oceniają jego prace jako wartościową, o ile ta praca jest samodzielną i świadczy o tem, że uczeń mógłby wrazie potrzeby nauczyć czegoś swego wczorajszego nauczyciela. W kościele Chrystusowym nie może i nie powinno być inaczej. Człowiek obcujący z Chrystusem musi mieć pewne doświadczenia, nie mniejsze do doświadczeń księdza. Gdyby nam ktoś powiedział, że pewien rzemieślnik naprzykład musi posiadać zręczność i doświadczenie jakich nie posiada przeciętny obywatel, który nie zajmował się danem rzemiosłem, to odpowiedzielibyśmy tylko tyle, że każdy duchowny może i musi posiadać tylko doświadczenia specjalnie duszpasterskie, ale o ile chodzi o doświadczenia życia religijnego wogóle, to niejeden duchowny wyznawał całkiem szczerze, że wielu rzeczy nauczył się od prostego wierzącego chrześcijanina.
U nas daleko do tego. Jeśli ktoś wogóle myśli o swej wierze, to myśli nie własnemi myślami, ale wyłącznie myślami katechizmu i słowami katechizmu. Samodzielności życia duchownego nie znamy, gdyż jest ono nawet zakazane. Istnieje zasada, że nie należy wtrącać się do spraw księżych, a księdzu nawzajem każemy nie wtrącać się do spraw publicznych. Zasada ta kończy się na tem, że ksiądz istotnie nie pozwala nam wtrącać się do spraw, jakie uważa za swoje, ale do spraw publicznych wtrąca się o ile mu się zdaje, że interes jego tego wymaga. Notujemy sobie jednakże jedno ciekawe zjawisko. Mianowicie ksiądz i wogóle przedstawiciele kościoła interesują się tylko tak zwaną prawowiernością swych parafjan i podnoszą wielki gwałt, jeśli ujawnia się jakieś małe i nic nie znaczące odchylenie w poglądach na sprawy, które nawet do najważniejszych nie należą. Pojawiająca się gdzieś herezja staje się przedmiotem dochodzenia wielkich hierarchów i opiera się zazwyczaj o papieża. Chodzi tu o herezję teoretyczną, która ma się do życia akurat tak, jak każda teorja względem praktyki. Gdy chodzi o herezję praktyczną, kościół pozostaje obojętnym jakby go to nic a nic nie obchodziło. Dopóki człowiek żyje, działa, mówi, pisze i czyni jakby Boga i kościoła wcale nie było, kościół nie zwraca na to uwagi, co najwyżej niejako z przyzwyczajenia potępi jakieś dzieło naukowe albo literackie, które uchodzi za heretyckie, ale niech tylko ten sam człowiek spróbuje wyprowadzić teorję ze swego życia bezbożnego, wówczas przeciw tej teorji powstaje kościół z całą stanowczością i każe odwołać, albo wyklina. Jest to dość dziwne, boć ostatecznie bandyta, złodziej, paskarz, spekulant, to ludzie, którzy są o tyle gorsi od heretyków, że szlachetny nieraz heretyk teoretyzuje, a bandyta działa, podobnie jak jego kolega złodziej i spekulant. Zaprzeczeniem wiary w Boga będzie niewątpliwie pijaństwo, łapownictwo, nieuczciwość jakakolwiek w życiu prywatnem i publicznem i t. d. Będzie to ateizmem praktycznym, rzeczywistym, ale taki ateizm kościoła nie obchodzi. Dopiero nazwanie rzeczy po imieniu, ujęcie powszechnej rzeczywistości w system myślowy, zaczyna interesować przedstawicieli kościoła, chociaż teoretyków naliczyć można kilkunastu lub kilkudziesięciu najwyżej, podczas gdy praktycznych rzeczywistych ateistów istnieją miljony i żyją tak, jakby ich obowiązywała teorja ateistyczna.
Nazywać się społeczeństwem chrześcijańskiem w takich warunkach można tylko przez nieporozumienie. Całe nasze chrześcijaństwo reprezentują księża broniący krzykliwie interesów Rzymu w Polsce oraz zwolennicy tych księży korzystający wraz z nimi z pewnych przywilejów politycznych i społecznych. Jasnem jest, że w społeczeństwie uważającem siebie za chrześcijańskie, Chrystus powinien żyć nietylko w pewnych chwilach uroczystych, ale stale. Powinniśmy spotykać ducha jego na ulicach, placach publicznych, warstatach pracy, gabinetach ministrów, pracowniach uczonych i wszędzie wogóle, gdzie chrześcijanin bywa, boć Chrystus powiedział, że gdzie zgromadzą się dwaj lub trzej wyznawcy jego, tam jest on pośród nich. Tymczasem Chrystus u nas zamknięty jest w kościele i na ulicy widujemy czasem jego obrazy i pochody na jego cześć, przygodnie słyszymy nawet salwy karabinowe dawane dziwnem zaiste nieporozumieniem na cześć cichego Chrystusa, ale Chrystusa samego w dzisiejszych społeczeństwach chrześcijańskich nie spotykamy.
Za granicą, gdzie fala życia wznosi się daleko wyżej, niż u nas, nie słychać takich pretensjonalnych narzekań, jak narzekania naszych księży, że masy obojętnieją dla kościoła i nie przychodzą na nabożeństwa. Tam religja wychodzi na ulice, przenika w najciemniejsze zaułki, zbiera najbardziej opuszczonych i wyrzuconych poza nawias społeczeństwa i stara się miłością i dobrocią przy pomocy ofiar pozyskać ich nanowo dla życia pożytecznego i pięknego, odpowiadającego duchowi Chrystusa. Taką jest np. działalność Armji Zbawienia i w ten sam sposób pracuje nad naprawieniem dusz ludzkich prawie każdy z kościołów Anglji i Ameryki. Ale u nas istnieje tak mało zrozumienia dla działalności podobnej, że zdobywamy się co najwyżej na wydrwienie i wykpienie takiej Armji Zbawienia, choć nie ulega wątpliwości, że taka instytucja trafiłaby do środowisk, w których lęże się bandytyzm i złodziejstwo. W środowiskach takich po raz pierwszy rozległoby się może imię Chrystusa i wieść o nim, że przyszedł, aby zbawił wszystko, co było zginęło. Niejeden z tych, którzy jutro czy pojutrze staną przed sądem, aby z sądu pójść na miejsce stracenia, usłyszawszy wieść o Chrystusie, który nienawidzi grzech, ale kocha grzesznika, zawróciłby może z drogi wiodącej do zguby i stałby się pożytecznym członkiem społeczeństwa. Podczas powstania 1794 roku pisał Kościuszko z obozu pod Połańcem do Franciszka Sapiehy: „Pamiętaj, że wojna nasza ma swój szczególny charakter, który dobrze pojąć należy: jej pomyślność zasadza się najwięcej na upowszechnieniu zapału... Do tego zbudzić potrzeba miłość w kraju tych, którzy dotąd nie wiedzieli nawet, że ojczyznę mają...“ Wielkie to są słowa i dotąd należycie nie ocenione. Lud trzeba przywiązać do sprawy publicznej jako do swej własnej. Podobnie ma się rzecz z chrześcijaństwem. I tu trzebaby podobnie uczynić jak radził Kościuszko: pociągnąć ku Bogu tych wszystkich żyjących w strasznej ciemnocie ducha, a nie wiedzących nawet, że mają miłującego ich Ojca w niebie.
Miłość jest potęgą, która zmiękcza kamienie, chociaż księża nasi w nią nie wierzą i, co najgorsza, wyznają publicznie, że wierzą tylko w potęgę strachu i grozy. Tak naprzykład ksiądz Ignacy Charszewski w książce swej „Wtóra podróż do Ciemnogrodu“ napisał takie fatalne słowa o swej wierze w człowieka i w potęgę miłości Bożej: „Któżby ostatecznie został się przy Bogu, gdyby nie bojaźń kary wiecznej? Bo i któżby po wykreśleniu dogmatu piekła chciał słuchać kościoła? Nie ma on do rozporządzenia Sybiru lub galer. Jego Sybirem, katorgą i galerami jest piekło”. Jako duszpasterz powinien był ksiądz Charszewski wiedzieć, że ci, którzy kiedykolwiek garnęli się do kościoła jedynie ze strachu przed piekłem, opuszczają kościół i odwracają się od myśli o Bogu natychmiast, jak tylko przestaną wierzyć w piekło. Natomiast ci, których ku Bogu pociągnęła żywa miłość, tem goręcej kochają Boga, im mniej potrzebują obawiać się piekła. Tak niskie wyobrażenie o religji może mieć ktoś, kto poznał może teologję, ale kto stanowczo nie doświadczył odrodzeńczej potęgi miłości Chrystusowej. Taka religja ludzi nie wierzących w religję, nie odrodzi nas i nie zmieni. Religja dogmatu, zimna i sztywna, biurokratyczna i hierarchiczna, powinna ustąpić religji serca i miłości. Wówczas religja stanie się u nas czynnikiem wychowawczym, jakiego brak nam dotąd i wówczas naród nasz zostanie pociągnięty do żywego chrześcijaństwa, które jest piękne i dobre.
Na bolączki, które nas trapią, jest jeden lek: żywe szczere chrześcijaństwo, które podnosi całe narody na niebywale wysoki stopień kultury. Nasz bandytyzm, nasze rozpowszechnione złodziejstwo, żebractwo, paskarstwo i to wszystko, co życie nasze zatruwa, jest dziełem typów niedocywilizowanych. Te typy zbrodnicze, niespołeczne i przeciwspołeczne szkodują społeczeństwo nasze podwójnie: niszczą dorobek współobywateli i pozbawiają społeczeństwo tych sił roboczych, jakie reprezentują sami. O szkodach moralnych, jakie nie dają się wprost wyrazić, nie mówimy wcale. Takich ludzi więzienie nie zdoła naprawić. Trzeba im dać jakąś treść dla ich życia. Jest ich u nas zbyt dużo, abyśmy mogli myśleć spokojnie o tem, że sąd będzie ich stopniowo oddawał katowi. Do kościoła te typy nie idą, a kościół przychodzi do nich zazwyczaj dopiero wtedy, gdy trzeba ich wyspowiadać i rozgrzeszyć przed straceniem. Trzeba do nich iść, ukazać im możność pięknego życia, a społeczeństwo nasze zyska na tem stanowczo. Pamiętajmy, że śród nas mnóstwo jest ludzi, którzy nie są złodziejami i bandytami, ale którzy stać się nimi mogą. Uratować takich przed zagładą moralną, to znaczy wyświadczyć usługę nietylko im samym, ale całemu społeczeństwu przez zniszczenie ogniska zarazy moralnej.
Ale do przeobrażania życia na obraz ideału Chrystusowego nie można dzisiaj brać się za pośrednictwem jakichś przepisów dogmatycznych i pretensji do przywilejów. Trzeba, aby w Polsce rozległo się głośno słowo o tem, że „tak Bóg umiłował świat, iż Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w niego wierzy, nie zaginął, ale miał żywot wieczny“. Niemal nazajutrz po wyzwoleniu się Polski, arcybiskup Kakowski w orędziu swojem wołał: „Tysiącletnie węzły katolicyzmu z polskością byty tak silne, że w opinji publicznej polskiej, wobec sumienia narodowego, z trudnością oddziela się katolicyzm od polskości. — Katolicyzm u kolebki państwa był tym duchem opiekuńczym, który tchnął także ducha swego w dzieje narodu i wytworzył to, co barwę i krew historji i umysłowości polskiej stanowi, co posłannictwem narodu polskiego było i jest po dziś dzień. W tem nierozerwalnem zjednoczeniu polskości z katolicyzmem tkwi najistotniejsze znamię tego, co się duchem narodu nazywa i dlatego to, chociaż z zachodu wiał duch niewiary, wrogi kościołowi, jednak twórcy Konstytucji 3-go maja mimo swoich prywatnych przekonań orzekli, że „religją narodową panującą jest i będzie wiara święta rzymsko-katolicka ze wszystkiemi jej prawami... — ... bezwzględnie przysługiwać jej winien tytuł religji panującej i zagwarantowane być winny wszystkie jej prawa”.
Jakby w odpowiedzi na te słowa arcybiskupa powiada jeden z największych synów Polski, poeta Seweryn Goszczyński: „Katolicyzm miał w swoich rękach cały naród polski: tak szlachtę, jak i pospólstwo. Cóż się działo w tej Polsce katolickiej? Jaki był jej widok? Oto z jednej strony tyranja, z drugiej niewola. Jeżeli katolicyzm przyzna, że one były w jego duchu, naówczas wysuwa się ze wszelkiego prawa do rządzenia społeczeństwem polskiem w obecnych okolicznościach; jeżeli nie były w jego duchu, dlaczego ich nie zniszczył? Czy nie miał dosyć mocy? A któż może mieć więcej mocy, jak religja wobec swoich prawowiernych wyznawców? Czy nie miał dosyć czasu? Przecie od ośmiu wieków istnieje w Polsce; ośm wieków panował nad umysłem polskim jako religja stanu i nie zamienił narodu w miłującą się rodzinę, nie utrzymał go choćby przy bycie niepodległym...”
Oczywiście, że poeta Goszczyński jako zasłużony syn Polski ma prawo do przemawiania w ten sposób, bo historja potwierdza każde jego słowo, podczas gdy słowom orędzia arcybiskupiego kłam zadaje. Katolicyzm był w Polsce najpotężniejszym za czasów saskich i wówczas przygotowywał Polskę do rozbiorów przez demoralizowanie społeczeństwa, jak to każdemu wiadomo. Zresztą arcybiskup w swem orędziu sam zaznacza, że twórcy konstytucji 3-go maja uczynili z katolicyzmu religję panującą wbrew prywatnym swoim przekonaniom. Jakie te przekonania były w owych czasach wiemy bardzo dobrze. Nawet biskup Krasicki dawał im wyraz, gdy chłostał klerykalizm w swych znakomitych pismach. Religja chrześcijańska, która chce panować, jest w świetle Ewangelji dziwolągiem, bo Chrystus mówił o sobie, że przyszedł służyć, a nie panować i naśladowców swoich wzywał, aby nie chcieli być pierwszymi, ale aby byli ostatnimi i sługami wszystkich. Ten kto chce panować nad narodem nie posłuży mu dobrze, bo panujący myśli tylko o sobie i swych przywilejach.
My, którzy poznaliśmy moc odrodzeńczą Ewangelji, a wiemy że Chrystus kazał nam służyć braciom swoim, pójdźmy, a służmy tej Polsce, nad którą tylu chce panować. Pójdźmy a służmy, nie oglądając się na niczyją pochwałę i na niczyją naganę, czyniąc jedynie to, co nam czynić każe Bóg i miłość nasza dla tego kraju i jego mieszkańców, braci naszych. Wykazaliśmy w miarę sił naszych i na podstawie głosów uczonych polskich, publicystów i poetów czem Polska jest w danej chwili i co jej jest potrzebne. Obok typów kulturalnych, które tworzą i pomnażają dorobek dawnych pokoleń, istnieje w Polsce mnóstwo ludzi niespołecznych czyli jak się wyrażamy niedocywilizowanych. Ludzie ci są dla społeczeństwa naszego szkodliwi, a jest ich w Polsce dlatego tak dużo, że nad życiem naszem nie panuje Chrystus. Czyńmy tedy co jest w naszej mocy, aby zapanował nad Polską Chrystus, a wówczas naród nasz stanie w rzędzie najbardziej kulturalnych narodów. Nikt nie będzie nad nim panował, jego religja będzie religją służenia wszystkim i przez nią służyć będzie szczęściu ludzkości.






  1. Dzieje Literatury Polskiej, tom I, str. 7—9.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Hulka-Laskowski.