Dzieje stosunku wiary do rozumu/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor John William Draper
Tytuł Dzieje stosunku wiary do rozumu
Podtytuł Spór o kierownictwie wszechświata.
Wydawca Drukarnia Narodowa w Krakowie
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Jan Aleksander Karłowicz
Tytuł orygin. History of the Conflict Between Religion and Science
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Spór o kierownictwie wszechświata.
Dwa są poglądy na kierownictwo świata: 1) przypisujący je opatrzności; 2) prawom. — Pierwszego broni duchowieństwo. — Rys powstania drugiego.
Kepler odkrywa prawa kierujące układem słonecznym. — Dzieła jego potępia władza papiezka. — Da Vinci zakłada podwaliny filozofii i mechaniki. — Galileusz odkrywa główne prawa dynamiki. — Newton je stosuje do obrotów ciał niebieskich i dowodzi, że układem słonecznym rządzi konieczność matematyczna. — Herschel rozciąga to twierdzenie do wszechświata. — Hipoteza o mgławicach. — Zarzuty kościelne przeciwko niej.
Dowody panowania praw w budowie ziemi, oraz w rozwoju gatunków zwierząt i roślin. — Powstały one przez rozwój, ale nie przez stworzenie.
Panowanie praw widocznem jest w dziejowym rozwoju społeczeństwa ludzkiego i każdej jednostki człowieczej.
Częściowe przyjęcie poglądu tego przez niektóre wyznania reformowane.

Dwa są sposoby tłómaczenia kierownictwa świata: albo ciągłem mieszaniem się bóstwa, albo działaniem niezmiennego prawa.
Do pierwszego zawsze się będzie skłaniać każde duchowieństwo, pragnie ono bowiem, aby uważane było za pośrednika pomiędzy modlitwą wiernego, a zrządzeniem opatrzności. Stanowisko to jeszcze się staje ważniejszem, gdy mu się udaje osiągnąć władzę orzekania, czem jest to zrządzenie. W religii przedchrześciańskiej (rzymskiej), głównym obowiązkiem kapłanów było wróżenie przyszłych wypadków za pomocą wieszczb, znaków i oglądania wnętrzności zwierząt, oraz przez składanie ofiar na ułagodzenie bogów. W późniejszych, chrześciańskich czasach, duchowieństwo objawiło wyższe roszczenia, dowodząc, że wdaniem się swojem może kierować biegiem rzeczy, usuwać niebezpieczeństwa, wyjednywać łaski, cuda czynić, a nawet zmieniać porządek przyrodzenia.
Nie bez przyczyny tedy niechętnem okiem spogląda ono na teoryę rządzenia światem przez niezmienne prawa; zdaje się mu ona poniżać godność i uszczuplać jego własne znaczenie. Dziwnym też mu się wydaje Bóg, którego nie można wzruszyć prośbami ludzkiemi, bóg zimny i beznamiętny, a czemś strasznem fatalizm, przeznaczenie.
Jednakże regularność obrotów ciał niebieskich nie mogła nie wywierać po wszystkie czasy głębokiego wrażenia na myślących dostrzegaczach. Bo wschód i zachód słońca, wzrost i zmniejszanie się światła dziennego, zwiększanie się i uszczuplanie księżyca, powrót pór roku w czasach właściwych, mierzony pochód wędrownych planet na niebie, — czemże są te i tysiące podobnych im zjawisk, jeśli nie objawem porządnego i nieodmiennego biegu wypadków? Taki pogląd pierwotnych myślicieli mógł ulegać zapewne wątpliwościom na widok takich fenomenów, jak zaćmienia i inne nagłe a tajemnicze zmącenia zwykłego toku spraw przyrodzonych; lecz ustępowały one tem większej pewności, gdy się przekonano, że i zaćmienia wracają peryodycznie i mogą być przepowiadane.
Wszelkie przepowiednie astronomiczne opierają się na przyjęciu zasady, że nigdy nie było i nie będzie niczyjego wmieszania się w działanie praw przyrodzonych. Prawdziwy filozof trzyma się zdania, iż stan świata w danej chwili jest bezpośrednim wynikiem jego stanu w poprzedniej i bezpośrednią przyczyną jego stanu w następnej chwili. Prawo a przypadek, to tylko różne nazwy konieczności mechanicznej.
W pięćdziesiąt blisko lat po śmierci Kopernika, Jan Kepler, rodem Wirtemberczyk, przyjąwszy teoryę heliocentryczną, w głębokiem przekonaniu, że pomiędzy obrotami planet około słońca, zachodzić musi pewien stosunek i że dokładne zbadanie takowego odsłoni prawa tych obrotów, poświęcił się zgłębieniu odległości, czasu obiegu i szybkości planet, oraz kierunku dróg ich. Metoda jego zasadzała się na poddawaniu dostępnych sobie dostrzeżeń, jak np. Tycho Brahego, obliczeniom, opartym nasamprzód na jednem, potem na drugiem przypuszczeniu, odrzucając takowe, gdy znajdował, że rachunki się nie zgadzają z dostrzeżeniami. Niesłychana ta praca (sam powiada „rozmyślałem, obliczałem, aż od zmysłów prawie odchodząc“) wydała nareszcie owoce: w r. 1609 ogłosił on dzieło „O ruchach planety Marsa“. W niem starał się pogodzić ruchy tej planety z hipotezą mimośrodów i epicyklów: lecz później odkrył, że drogą planety nie jest koło, lecz elipsa, w której jednem ognisku znajduje się słońce, oraz, że pola opisane linią przeprowadzoną od planety do słońca są proporcyonalne do czasu, potrzebnego na ich opisanie. Te dwa odkrycia stanowią to, co dziś nazywamy pierwszem i drugiem prawem Keplera. W ośm lat potem przysłużył się on odkryciem trzeciego prawa, orzekającego stosunek średniej odległości planet od słońca do czasu ich obiegu: „kwadraty z czasów obiegu mają się do siebie jak sześciany z odległości“. W piśmie „Skrócenie układu Kopernika“, wydanem r. 1618, ogłosił on to prawo i dowiódł, że się stosuje i do satelitów Jowisza względem tej planety. Stąd wyciągnięto wniosek, że prawa, przepisujące ruchy wielkim ciałom układu słonecznego, rozciągają się także i na obroty mniejszych brył w skład jego wchodzących.
Te niezawodne wyniki odkryć Keplera, oraz dowody, wypływające z nich na rzecz teoryi heliocentrycznej, a przeciwne geocentrycznej, nie omieszkały ściągnąć na się nagany ze strony władz rzymskich. Kongregacya indeksu, dawniej ogłosiwszy system Kopernika za wbrew przeciwny pismu świętemu, zakazała teraz i Keplerowe „Skrócenie“. Z tego to powodu Kepler wydał głośne swe oświadczenie: „Upłynęło ośmdziesiąt lat, powiada, w ciągu których zasady Kopernika co do ruchu ziemi i nieruchomości słońca głoszono bez przeszkody, poczytywano bowiem za rzecz dozwoloną rozprawiać o rzeczach przyrodzonych i wyświecać dzieła boskie, a teraz, gdy odkryte zostało nowe świadectwo, dowodzące prawdy tych zasad — świadectwo, nieznane sędziom duchownym — pragnęlibyście zabronić ogłoszenia prawdziwego systemu budowy wszechświata“.
Nikt ze współczesnych Keplera nie wierzył w drugie prawo; przyjęto je dopiero po ogłoszeniu „Principiów“ Newtona. W istocie nikt naówczas nie pojmował filozoficznej doniosłości praw Keplera; sam on nie przewidywał, do czego niechybnie prowadzić muszą; pomyłki jego dowodzą, jak dalekim był od rozumienia ich wyników. I tak, mniemał np., że każda planeta jest siedliskiem jakiegoś pierwiastku duchowego i że zachodzi stosunek pomiędzy wielkością dróg pięciu głównych planet a pięciu regularnemi ciałami geometrycznemi. Z początku skłaniał się on do przekonania, że obieg Marsa jest owalny, a po mozolnych badaniach dopiero odkrył wielką tę prawdę, że jest on eliptyczny. Wiara w wieczystość ciał niebieskich doprowadziła do powszechnego przyjęcia teoryi Arystotelesa o doskonałości ruchów kolistych i do przekonania, iż na niebie niema innych. Otóż Kepler gorżko się użala na to złudzenie, zwąc je okropnym „złodziejem czasu“. Dowodem zaś jego filozoficznej śmiałości jest właśnie wyłamanie się z pod tego wiekami uświęconego przesądu.
W wielu bardzo ważnych szczegółach Kepler wyprzedził Newtona. On pierwszy podał jaśniejsze wyobrażenie o ciężkości. Powiada, że każda cząsteczka materyi póty spoczywa, aż jej nie poruszy inna jakaś cząsteczka; że ziemia przyciąga kamień silniej, niż kamień ziemię i że ciała poruszają się jedno ku drugiemu w stosunku swej wielkości; że ziemia posunęłaby się ku księżycowi na jedną pięćdziesiątą czwartą odległości, księżyc zaś przebyłby pozostałe pięćdziesiąt trzy części. Twierdzi także, iż przyciągająca siła księżyca sprawuje przypływ i odpływ, oraz, że planety muszą wywierać wpływ na nieregularności w ruchu jego.
Postęp astronomii widocznie daje się podzielić na trzy okresy:
1) Okres dostrzeżeń nad widocznymi obrotami ciał niebieskich.
2) Okres odkrycia istotnych ich ruchów, a szczególnie praw obrotów planet; uświetnili go głównie Kopernik i Kepler.
3) Okres wyjaśnienia przyczyn praw tych: działalność Newtona.
Przejście z trzeciego do drugiego okresu, zależało od rozwoju tej części mechaniki, która bada dynamikę, a która od czasów Archimedesa i szkoły Aleksandryjskiej wcale nie postępowała.
W Europie chrześciańskiej nie było badacza filozofii mechaniki aż do Leonarda da Vinci, urodzonego w r. 1452. Jemu, a nie lordowi Baconowi, należy przyznać odrodzenie tej nauki. Bacon bowiem nietylko ciemnym był w matematyce, lecz nie umiał ocenić zastosowania jej w poszukiwaniach fizycznych. Pogardliwie odrzucał on układ Kopernika, wynajdując niedorzeczne przeciw niemu zarzuty. Właśnie gdy Galileusz zbliżał się ku swym znakomitym odkryciom teleskopowym, Bacon ogłaszał swe wątpliwości o pożytku narzędzi w badaniach naukowych. Przypisywanie jemu wprowadzenia metody indukcyjnej czyli uogólniającej dowodzi nieznajomości dziejów. Fantastyczne jego zacieki filozoficzne nigdy nie miały żadnego zastosowania: nikt ani pomyślał nigdy o ich zużywaniu. Wyjąwszy chyba Anglię, nikt nie zna prawie jego imienia.
Wspomnę o da Vincim bardziej szczegółowo w dalszym ciągu. Z dzieł jego, w rękopisie pozostających, dwa tomy znajdują się w Medyolanie, a jeden w Paryżu, przewieziony przez Napoleona. W lat prawie siedmdziesiąt śladami da Vinciego poszedł mechanik holenderski Stevinus, którego dzieło o zasadach równowagi wyszło r. 1586. W sześć lat potem ukazał się traktat Galileusza o mechanice.
Temu wielkiemu Włochowi zawdzięczamy ustalenie trzech zasadniczych praw dynamiki, zwanemi prawami ruchu.
Następstwa wykrycia tych zasad były nader ważne.
Mniemano dawniej, że ruchy nieustanne, jak np. ciał niebieskich, mogły być podtrzymywane jedynie ciągłem zużywaniem i zastosowywaniem siły; ale pierwsze prawo Galileusza dowiodło, że każda bryła dopóty pozostawać będzie w spoczynku lub iść po linii prostej, aż nie będzie zmuszona przez przeważną jakąś siłę wyjść z tego stanu. Jasne pojmowanie tej głównej zasady niezbędnem jest do zrozumienia samych początków astronomii fizycznej. Ponieważ zaś wszystkie ruchy, jakie dostrzegamy na powierzchni ziemi, kończą się i ustają, mamy więc prawo wnosić, że spoczynek jest przyrodzonym stanem wszechrzeczy. Czynimy zatem ważny krok naprzód, przekonywając się, że ciało równie jest obojętnem na spoczynek, jak na ruch, i że trwa w tym lub drugim stanie, aż nim nie podziała jakaś przerywająca go siła. Takiemi przerywającemi siłami w zwykłych razach bywa tarcie oraz opór powietrza. Gdyby nie było tych przeszkód, ruch musiałby być bezustannym, jak to się dzieje z ciałami niebieskiemi, które się poruszają w próżni.
Siły, jakkolwiek zachodzi w wielkości ich różnica, taki wpływ wywierają wspólnie, jakiby każda oddzielnie posiadała, gdyby inne nie istniały. I tak, gdy z otworu działa wytoczy się kula, to spadnie po pewnym czasie na ziemię pod wpływem jej przyciągania. Jeżeli zaś wystrzelimy ją prochem, to chociaż poleci kilka tysięcy stóp na sekundę, działanie ciążenia na nią odbędzie się zupełnie takie, jak poprzednio. W połączeniu bowiem sił niema żadnej straty: każda wywiera swój wpływ właściwy.
W drugiej połowie siedmnastego wieku pisma Borellego, Hooka i Huyghensa okazały, że ruchy koliste można wyjaśnić za pomocą praw Galileusza. Borelli, zgłębiając obieg satelitów Jowisza, przekonywa, że ruch kolisty może się wytworzyć pod wpływem siły środkowej. Hooke zaś wyświecił przejście biegu prostego w kolisty przez działanie przyciągania środkowego.
Rok 1687 stanowi nietylko epokę w naukowości europejskiej, ale i w dziejach umysłowego rozwoju człowieka. Upamiętniło go ogłoszenie „Principiów“ Newtona, dzieła nieporównanego, nieśmiertelnego.
Wychodząc z zasady, że wszystkie ciała przyciągają się wzajemnie z siłą odpowiednią do swej wielkości, a odwrotną do kwadratów odległości, Newton okazał, iż można wyjaśnić wszystkie ruchy ciał niebieskich i przepowiedzieć prawa Keplera: ruchy elliptyczne, prawo powierzchni i stosunku czasu do odległości. Współcześni Newtona, jakeśmy to widzieli, zrozumieli jak należy tłómaczyć ruch kolisty, ale tylko w danym razie: Newton zaś podał rozwiązanie ogólnego zagadnienia, w którem się zawierały wszystkie pojedyncze postacie biegu kolistego, elliptycznego, parabolicznego, hiperbolicznego, jednem słowem we wszystkich sekcyach konicznych czyli przecięciach ostrokręgowych.
Matematycy aleksandryjscy zauważyli, że kierunek ruchu ciał spadających dąży ku środkowi ziemi, Newton dowiódł, że jest to koniecznem, ponieważ ogólne działanie przyciągania wszystkich cząstek kuli, jest takie same, jak gdyby wszystkie one zgromadzone były u jej środka.
Sile tej dośrodkowej, tłómaczącej spadanie ciał, nadano nazwę ciążenia. Aż do tego czasu nikt, prócz Keplera, nie zastanawiał się, jak daleko wpływ jej sięga. Newtonowi wydało się rzeczą możebną, iż może ona działać aż na księżyc i że za jej to przyczyną zbacza on z prostej drogi i obiega drogę swą około ziemi. Nie trudno było obliczyć, na zasadzie prawa odwrotnych kwadratów, czy przyciąganie ziemi wystarcza na wywarcie tego działania. Opierając się na ówczesnem obrachowaniu wielkości ziemi, Newton znalazł, iż zboczenie księżyca wynosi tylko trzynaście stóp na minutę, a właśnie, jeżeliby przypuszczenie jego było słusznem, dochodziłoby stóp piętnastu. Ale w r. 1669, jak wiadomo, Picard dokonał staranniejszego niż dawniej wymiaru stopnia, a to zmieniło obliczenie bryłowatości ziemi, a zatem i odległości księżyca; gdy więc rozprawy Towarzystwa Królewskiego (angielskiego) r. 1679 ściągnęły na tę okoliczność uwagę Newtona, postarał się on o obliczenie Picarda, wrócił do siebie, wydobył dawne rachunki i zabrał się znów do pracy. Gdy się już ona zbliżała ku rozwiązaniu, czuł się tak wzruszonym, że musiał prosić jednego ze znajomych, aby dokończył. Oczekiwania sprawdziły się w zupełności. Okazało się, że księżyc odbywa swój obieg i krąży koło ziemi pod wpływem ciążenia ziemi. Tak tedy Keplerowskie geniusze ustąpiły miejsca wirom Kartezyusza, a te swoją koleją sile środkowej Newtona.
W podobnyż sposób ziemia i każda z planet zmuszone są krążyć drogą elliptyczną koło słońca, skutkiem działania jego siły przyciągającej, a zboczenia powstają z powodu wzajemnego wpływu mas planetarnych. Znając objętość ich i odległości, można obliczyć te zboczenia. Późniejszym astronomom udało się nawet rozwiązywać odwrotne zagadnienia, mianowicie: znając przeszkody i zboczenia, oznaczać bryłowatość i położenie ciała wpływ wywierającego. I tak ze zboczeń Urana z idealnej jego drogi dokonano odkrycia Neptuna.
Zasługa Newtona zasadza się na tem, iż zastosował prawa dynamiki do ruchów ciał niebieskich i domagał się, aby teorye naukowe udowodniały się zgodą dostrzeżeń z obliczeniami.
Gdy Kepler ogłosił swoje trzy prawa, władze duchowne przyjęły je potępieniem, nie żeby domyślano się w nich niedokładności lub błędów, lecz że z jednej strony podpierały system Kopernika, a z drugiej, iż uważano za rzecz niestosowną przypuszczanie przewagi jakichkolwiek praw nad mieszaniem się opatrzności. Uważano świat za widownię, na której codzień roztaczała się wola boża, poczytywano więc za rzecz uwłaczającą majestatowi boskiemu, iżby wola ta w jakikolwiek sposób była krępowana. Władza duchowieństwa uwydatniała się właśnie w tym wpływie, jaki sobie przyznawała na kierunek postanowień woli boskiej. Jakoż mogło ono jakoby łagodzić zgubne działanie komet, sprowadzić pogodę lub deszcz, zapobiegać zaćmieniom i, wstrzymując bieg przyrodzenia, tworzyć wszelakie cuda, jak np. kazać iść kompasowi w drugą stronę, lub wstrzymywać słońce albo księżyc w pół-drogi.
W stuleciu, poprzedzającem wiek Newtona, odbył się potężny przewrót religijny i polityczny — reformacya. Chociaż ostatecznie nie zapewniła ona zupełnej wolności myśli, osłabiła jednakże w znacznym stopniu dawne więzy kościelne. W krajach reformowanych nie było władzy, któraby wydała potępienie na dzieła Newtona, a wpośród duchowieństwa nie widać było ochoty do wtrącania się w tę sprawę. Z początku zresztą uwagę protestantów pochłaniały ruchy głównego ich nieprzyjaciela, katolicyzmu; gdy zaś to źródło niespokojności ustało, a nastąpił nieunikniony podział na stronnictwa, wówczas cała uwaga skupiła się na spory ze zwaśnionemi wyznaniami. Luteranie, Kalwini, Episkopalni, Prezbiteryanie mieli pilniejsze sprawy od wglądania w matematyczne zacieki Newtona.
Tak tedy niepotępiona, a raczej niedostrzeżona, wśród wrzawy sekt powaśnionych, wspaniała teorya jego ustaliła się i ugruntowała. Filozoficzne jej znaczenie, nieskończenie było ważniejszem od dogmatów, o które ci ludzie się spierali. Nie tylko udowodniła ona teoryę heliocentryczną i prawa Keplera, lecz przekonała zarazem, iż, jakkolwiek silnym mógłby być opór powag kościelnych, słońce musi być środkiem naszego układu, a prawa Keplera są skutkiem konieczności matematycznej; niepodobna bowiem, iżby mogły być czemś innem.
Lecz jakież to wszystko ma znaczenie? To głównie, że w obroty ciał układu słonecznego opatrzność się nie wtrąca, lecz że zostają one pod panowaniem niezmiennego prawa, które samo znowu jest wynikiem konieczności matematycznej.
Dostrzeżenia teleskopowe Herschla ojca przekonały go, że istnieje bardzo wiele gwiazd, podwójnych i to nie tylko dlatego, że się znajdują przypadkowo na tej samej linii widzenia, ale że są połączone fizycznie, gdyż obracają się jedna koło drugiej. Herschel syn prowadził dalej i znacznie rozszerzył te dostrzeżenia. Pierwiastki elliptycznego obiegu podwójnej gwiazdy ξ Wielkiej Niedźwiedzicy oznaczył Sawary, a peryod na pięćdziesiąt ośm i ćwierć lat; toż co do gwiazdy σ w gromadzie Korony obliczył Hind; peryod jej wynosi sto trzydzieści sześć lat. Ruch tych słońc podwójnych po drodze elliptycznej, zmusza nas do przypuszczenia, że prawo ciążenia działa daleko poza granicami układu słonecznego; w istocie, jak daleko sięga teleskop, wszędzie panowanie praw napotykamy.
Podaję tu niektóre szczegóły znamionujące układ słoneczny, trzymając się układu Laplacea. Wszystkie planety i ich satellity obracają się po ellipsach o tak małych mimośrodach, że są prawie kołami. Wszystkie planety krążą w jednym kierunku i prawie na jednej płaszczyźnie. Ruchy satellitów odbywają się w tymże kierunku, co i ruchy planet. Ruchy obrotowe słońca, planet i satellitów mają taki sam kierunek, co i ruchy po ich orbitach i prawie w tych samych płaszczyznach.
Niepodobna, aby tak wiele zgodności było skutkiem trafu! Czyż nie widoczną jest rzeczą, że musiał istnieć jakiś wspólny łącznik wiążący te ciała, że są one tylko częściami czegoś, co niegdyś stanowiło wspólną całość?
Jakoż, gdy przypuścimy, że substancya, z której układ słoneczny się składa, znajdowała się niegdyś w stanie mgławym i obracała się około swej osi, to wszystkie znamiona powyższe wynikną jako konieczne następstwa mechaniczne. Co więcej, wyjaśni się utworzenie planet, satellitów i asteroidów. Pojmiemy, dlaczego dalsze planety i satellity są większemi od bliższych; dlaczego większe obracają się około siebie szybko, a małe powoli; dlaczego satellitów więcej mają dalsze, a mniej bliższe planety. Otrzymamy wskazówki czasu obiegu planet i satellitów, a także sposobu utworzenia się pierścieni Saturna. Znajdziemy wytłumaczenie fizycznego stanu słońca, oraz stopni, które przebyły ziemia i księżyc, co widać z ich składu geologicznego.
Zauważano jednak dwa wyjątki od powyżej przytoczonych znamion, mianowicie co do Urana i Neptuna.
Raz przypuściwszy istnienie niegdyś takiej mgławicy, z konieczności przyjąć będziemy musieli wszystkie następstwa.
Nasamprzód musimy się przekonać, czy są pewne dowody istnienia takiej mgławej masy.
Przypuszczenie mgławic opiera się przedewszystkiem na teleskopowem odkryciu Herschla ojca, że na niebie znajdują się rozsiane tu i ówdzie blado jaśniejące plamki światła, a z nich niektóre takich rozmiarów dochodzą, że się dostrzegają gołem okiem. Jedne przez silny teleskop dają się rozłożyć na pojedyncze gwiazdy, niektóre zaś, jak np. wielka mgławica w Oryonie, opierają się dotąd działaniu najdoskonalszych narzędzi.
Nieprzychylni hipotezie mgławicowej, utrzymywali, że niedostrzeżenie gwiazd w niektórych mgławicach wynika z niedoskonałości teleskopów. W tych narzędziach zważać należy dwojaką stronę ich działania: naprzód, siła gromadząca światło zależy od średnicy ich zwierciadła przedmiotowego lub soczewki; powtóre, siła pokazywania zawisła od ścisłej dokładności ich powierzchni optycznych. Wielkie narzędzia mogą posiadać pierwszą zaletę w wysokim stopniu z powodu swej wielkości, ale drugiej bardzo im braknąć może, czy to dla niedokładności w budowie, czy też z powodu wykrzywienia się skutkiem własnego ciężaru. W każdym razie, czy teleskop będzie nie dość dokładnym, czy też nie dość potężnym, nie wystarczy do rozłożenia mgławicy na oddzielne gwiazdy.
Na szczęście jednak przybywają inne jeszcze sposoby ku rozjaśnieniu tego pytania. W r. 1846 autor tej książki odkrył, że widmo stałego ognistego ciała jest nieprzerywane, to jest niema ani ciemnych, ani jasnych linii. Fraunhofer zaś poprzednio zauważył, iż widmo gazów ognistych jest przerywane. Tu więc jest droga do określenia, czy światło bieżące od mgławicy przybywa od rozpalonego gazu, czy też od gromady płonących ciał, czyli gwiazd, lub słońc. Jeżeli widmo ujrzymy przerywane, to będzie prawdziwa mgławica czyli gaz, a jeźli nieprzerywane, to gromada gwiazd.
W r. 1864 p. Huggins zastosował tę metodę badania do mgławicy w konstellacyi Smoka; okazało się, że składa się z gazów.
Dalsze dostrzeżenia okazały, że na sześćdziesiąt zbadanych mgławic, dziewiętnaście dały widma przerywane czyli gazowe, a reszta nieprzerywane.
Można przeto twierdzić, iż otrzymaliśmy nareszcie dowód fizyczny istnienia ogromnych mas materyi w stanie lotnym i w temperaturze bardzo wysokiej. Tak więc przypuszczenie Laplacea zyskuje niezawodną podstawę. Konieczną własnością takich mas mglistych jest stygnięcie przez promieniowanie, a skutkiem tego gęstnienie i ruch obrotowy. Następuje więc oddzielanie się pierścieni, położonych na tej samej płaszczyźnie i powstawanie planet oraz satellitów podobnież obracających się, słońca pośrodku i brył je otaczających. Z bezładnej masy, pod działaniem praw przyrodzonych, wytwarza się porządny całokształt. Zmniejszanie się cieplika sprowadza podział materyi na światy oddzielne.
Jeżeli taką jest kosmogonia układu słonecznego i taki początek światów planetarnych, to musimy rozszerzyć pogląd nasz na działanie praw i uznać panowanie ich w stworzeniu i zachowaniu niezliczonych gwiazd, któremi roi się wszechświat.
Lecz mogą nas zapytać: „Czy nie będzie to straszną bezbożnością? Czy nie wyłączamy Boga Wszechmogącego ze świata, który on stworzył?“
Nieraz przyglądaliśmy się utworzeniu chmurki na pogodnem niebie. Mglisty punkcik, zaledwie widzialny, malutka smuga obłoczna, rośnie, ciemnieje i zgęszcza się, aż nareszcie pokryje wielką część niebios. Przybiera dziwaczne kształty, pożycza blaski słoneczne, unosi się z wiatrem naprzód, a potem jak nieznacznie powstała, tak niepostrzeżenie znika, rozwiewając się w czystem powietrzu.
Otóż powiadamy, że drobniutkie kropelki, z których chmura się składała, powstały ze zgęszczenia wyziewów wodnych, napełniających powietrze, przez obniżenie temperatury; wiemy jaką drogą przyjęły one postać późniejszą. Jasność lub ciemność chmury tłómaczymy przyczynami optycznemi; mechanicznemi objaśniamy unoszenie się jej z wiatrem; zniknięcie zaś przypisujemy powodom chemicznym. Nigdy nam na myśl nie przyjdzie powoływać się na wmięszanie się Wszechmocnego dla wytłómaczenia początku i postaci tego przelotnego zjawiska. Owszem, tłómaczymy fakta, składające je, prawami fizycznemi, a nawet przez uszanowanie, wahalibyśmy się widzieć w nich pomoc palca bożego.
Ależ i wszechświat niczem więcej nie jest, jak taką chmurą — chmurą słońc i światów. Jakkolwiek niezmiernie olbrzymim nam się wydaje, dla nieskończonego, wiecznego Rozumu, jest on tylko mgłą znikomą. Jeśli jest mnóstwo światów w nieskończonej przestrzeni, jest także następstwo światów w nieskończonym czasie. Jak obłok jeden za drugim przeciąga po niebie, tak i ten ocean gwiazd, czyli wszechświat, następcą jest niezliczonych innych, które go poprzedziły, a poprzednikiem bezmiaru innych, które po nim nastąpią. Jest to nieustające przekształcanie się, nieprzerwany szereg wypadków, bez początku i końca.
Jeżeli z mniejszych zjawisk meteorologicznych możemy sobie zdać sprawę za pomocą zasad fizyki, to dlaczegóżbyśmy nie mieli do tychże zasad się udawać po wytłómaczeniu początku światów i wszechświatów, które są tylko chmurkami na nieco większej skali przestrzeniowej, tylko obłoczkami na nieco dłuższej skali czasowej? Czy potrafi ktokolwiek przeprowadzić linię graniczną pomiędzy tem, co jest przyrodzone, a tem, co jest nadprzyrodzone? Czyż nasze obliczenia przestrzeni i czasu wszechrzeczy nie polega całkowicie na naszym punkcie widzenia? Gdybyśmy byli pomieszczeni w środku wielkiej mgławicy Oryona, jakże niesłychane, wspaniałe mielibyśmy widowisko! Olbrzymi przewrót zgęszczania się pałającej mgły w światy, wydałby się nam zasługującym na bezpośrednią obecność i dozór boży; tymczasem tutaj, na odległem naszem stanowisku, gdzie miliony mil nikną nam w oczach, a słońca wydają się nie większemi nad pyłki powietrzne, mgławica ta robi wrażenie czegoś daleko mniejszego od najmniejszej chmurki. Galileusz w swym opisie konstelacyi Oryona nie uznał za rzecz stosowną wspomnieć nawet o niej. Najsurowszy teolog ówczesny nicby nie widział w tem nagannego, gdyby początek jej przypisywano podrzędnym jakimś przyczynom i nic przeciwnego religii, gdyby nie wspominano o dowolnem wtrącaniu się Boga w jej przekształcenia. Jeżeli takim jest wniosek, do którego my przychodzimy względem owej mgławicy, to do jakiegożby doszła istota myśląca, znajdująca się na niej, względem nas? Zajmuje ona przestrzeń miliony razy większą od naszego układu słonecznego; nas stamtąd niepodobna dostrzedz, więc zginęlibyśmy zupełnie w jej oczach. Czyż tedy owa istota uważałaby za rzecz niezbędną wymagać bezpośredniego wdania się bóstwa dla wytłómaczenia naszego powstania i istnienia?
Od układu słonecznego zejdźmy do czegoś daleko drobniejszego, do cząstki jego — do naszej ziemi. W biegu czasów, doświadczyła ona znacznych przekształceń. Czy się odbywały one pod działaniem ciągłego wtrącania się Boga, czy też pod wpływem nieuniknionego prawa? Widok przyrody nieustannie się zmienia w naszych oczach; tem więcej i silniej odmieniał on się w epokach geologicznych. Lecz prawa, kierujące temi zmianami, nie okazują najmniejszych zboczeń. Wśród olbrzymich przewrotów pozostają one niewzruszonemi. Obecny porządek rzeczy jest tylko jednem ogniwem długiego, nierozerwalnego łańcucha, sięgającego z jednej strony w niezmierzoną przeszłość, a z drugiej w przyszłość nieprzejrzaną.
Są dowody geologiczne i astronomiczne, że ciepło ziemi, oraz jej satellitów w dalekiej przyszłości daleko było wyższem niż teraz. Odbywało się obniżanie temperatury, zbyt zresztą powolne, iżby się dostrzegać dało w krótkich epokach, ale dość widoczne w ciągu wielu stuleci. Ciepło znikało skutkiem promieniowania w przestrzeni.
Ostyganie wszelkiej bryły, wielkiej czy małej, jest nieprzerwanem; nie odbywa się ono dorywczo lub chwilowo; owszem, następuje pod działaniem prawa matematycznego, chociaż do tych ogromnych zmian, o jakich tu mowa, nie da się zastosować formuła ani Newtona, ani Dulonga i Petita. Nic to nie znaczy, że się przeplatają okresy cząstkowego obniżania, czyli lodowe, z epokami czasowego podwyższenia; nic też nie znaczy, czy te wahania pochodziły od zmian topograficznych jak np. od przekształceń poziomu, albo też od peryodyczności w promieniowaniu słońca. Peryodyczne działanie słońca wyraziłoby się tylko jako pewne zboczenie w stopniowym upadku ciepła. Perturbacye w ruchach planetarnych są potwierdzeniem, ale nie zaprzeczeniem ciążenia.
Otóż takiemu obniżaniu się temperatury musiały towarzyszyć niezliczone zmiany fizycznej istoty kuli ziemskiej. Rozmiar jej musiał się zmniejszyć przez skurczenie, długość dni musiała się skrócić, a powierzchnia pozapadać; musiały nastąpić przełomy po liniach najsłabszego oporu; gęstość morza zwiększyć się musiała, a obszar zmaleć; skład powietrzni musiał się zmienić, szczególnie co do ilości pary wodnej i kwasu węglowego; ciśnienie na barometr musiało także się zmniejszyć.
Zmiany te i bardzo wiele innych, którebyśmy mogli wyliczyć, musiały zachodzić nie dorywczo, lecz stale i porządnie, bo główna ich przyczyna, upadek ciepła, ulegała sama prawu matematycznemu.
Ale nie sama tylko martwa przyroda podlegała tym koniecznym przekształceniom: żyjące istoty dotknięte niemi były jednocześnie.
Wszelka forma organiczna, roślinna czy zwierzęca, dopóty tylko istnieje bez zmiany, dopóki jej otoczenie takiem pozostaje. Jak tylko w tem otoczeniu zachodzi jakakolwiek zmiana, to organizm albo się przekształca, albo ginie.
Gdy zmiany w otoczeniu są nagłe, to oczekiwać należy zaginienia; gdy zaś te zmiany są stopniowe, to spodziewać się trzeba raczej przekształcenia albo przeistoczenia.
Ponieważ dowiedzioną jest rzeczą, że nieżywotna natura w ciągu wieków podlegała znacznym zmianom; ponieważ ani skorupa ziemska, ani morza, ani powietrznia, wcale nie są takiemi jak niegdyś; ponieważ układ lądów i wód, oraz wszelkie warunki fizyczne się przemieniły; ponieważ zachodziły tak potężne zmiany w otoczeniu istot żyjących na powierzchni naszej planety, koniecznie więc wynika, że i świat organiczny musiał przebywać odpowiednie przeistoczenia i straty.
Że takowe miały miejsce, tego bardzo liczne i przekonywające posiadamy dowody.
Tutaj znowu zauważyć musimy, że ponieważ mącące wpływy same ulegały prawu matematycznemu, więc i skutki ich uważać musimy za poddane temuż prawu.
Takie zapatrywanie się koniecznie prowadzi nas do wniosku, że organiczny postęp świata odbywał się pod działaniem niewzruszonego prawa. Naprowadza też ono nas na zasadę przekształcania się postaci jednych w drugie.
Stworzenie przypuszcza nagłe pojawienie się, przekształcanie się zaś — stopniowe zmiany.
Tym sposobem przed umysłem naszym roztacza się świetna teorya ewolucyi czyli rozwoju. Według niej, każde jestestwo organiczne ma swoje miejsce w łańcuchu wydarzeń. Nie jest ono jakimś odosobnionym, dziwacznym faktem, ale nieuniknionem zjawiskiem. Zajmuje ono własne stanowisko w tym niezmiernym a porządnym szeregu, który stopniowo wytworzył się w przeszłości, przygotował teraźniejszość i otwiera drogę przewidywanej przyszłości. Na każdym kroku tego olbrzymiego pochodu trwał stopniowy, nieprzerwany, widomy rozwój i niewzruszony porządek przekształceń. W pośród tych potężnych przeobrażeń wznoszą się niezachwiane prawa, nad wszystkiem panujące.
Zastanawiając się nad wprowadzeniem jakiegokolwiek nowego typu żywotnego do szeregu zwierząt, znajdujemy, że zostaje on w zgodzie z zasadami przekształceń, ale nie stworzenia. Początek jego wyraża się w niedoskonałej postaci w pośród innych gatunków, których czasy, można powiedzieć, że się spełniły i które dążą do wygaśnięcia. Stopniami powstaje jeden gatunek za drugim, coraz to doskonalszy, aż nareszcie, po wielu wiekach, dochodzi szczytu rozwinięcia. Odtąd rozpoczyna się dlań również długi, stopniowy upadek.
Tak np. chociaż typ ssących znamionuje okres trzeciorzędny, i potrzeciorzędny, nie pojawia się on tam raptownie, bez poprzednich wskazówek. Owszem, zawczasu, w okresie drugorzędnym zastajemy go w niedoskonałej postaci, walczącego że tak powiem, o zdobycie sobie gruntu. Z biegiem czasu zdobywa on sobie nawet przewagę, przybierając wyższe i doskonalsze formy.
Tak samo rzecz się miała z płazami, typem cechującym okres drugorzędny. Jak to widzimy na mglistych obrazach, gdy z bledniejących zarysów niknącego widoku wynurzają się nowe niewyraźne postacie, uwydatniając się stopniowo i dochodząc do najwyższej jasności, a potem znowu się przeobrażają w inne, tak samo i rodzina płazów nieśmiało się ukazuje, dosięga szczytu i stopniowo chyli się ku upadkowi. Lecz w tem wszystkiem niema nic doraźnego; postacie przedzierają się jedna w drugą niedostrzeżonymi stopniami odcieni.
Czyż mogło być inaczej? Zwierzęta ciepłokrwiste nie mogły istnieć w atmosferze tak przeładowanej kwasem węglowym, jak to było w czasach pierwotnych. Lecz pochłonięcie tego szkodliwego składnika powietrza przez liście roślin pod wpływem światła słonecznego, usunięcie się pierwiastku węglowego do wnętrza ziemi w postaci węgla kamiennego i wywiązanie się tlenu umożebniły im życie. Po takiej zmianie powietrza nastąpić musiało przeistoczenie morza: pozbyło się i ono w znacznej części kwasu węglowego a wapno, dotychczas w niem rozpuszczone, osiadło w stanie stałym. Za każdym równoważnikiem węgla, zakopującym się do ziemi, wydzielał się z morza równoważnik węglanu wapna, niekoniecznie w stanie bezkształtnym, lecz najczęściej w postaci organicznej. Promień słoneczny pełnił swą powinność dzień za dniem, ale trzeba było milionów dni, nim się dzieło dokonało. Było to powolne przejście od szkodliwego do czystego powietrza i również powolny pochód od zimnokrwistego do ciepłokrwistego typu. Zmiany zaś fizyczne zachodziły pod panowaniem prawa; były one bezpośrednimi, niezbędnymi skutkami przemian fizycznych, a zatem, jak one, koniecznym wynikiem prawa.
Bliższe rozpatrzenie tego przedmiotu znajdzie czytelnik w rozdziałach I, II i VII drugiej księgi mojego „Traktatu o fizyologii człowieka“ (Treatise on Human Physiology), wydanego r. 1856.
Dla dopełnienia poglądu naszego dotkniemy nareszcie pytania, które, ile z jednej strony jest małoznaczącem, tyle z drugiej niezmiernie ważnem. Zapytujemy, czy społeczeństwo ludzkie w dziejowym swym rozwoju nosi znamiona wyznaczonego z góry postępu po koniecznej jakiejś drodze? Czy jest dowód, że życie narodów zostaje pod opieką praw niewzruszonych?
Czy możemy twierdzić, że w społeczeństwie, tak samo jak w człowieku pojedynczym, cząstki nie powstają z niczego, ale się rozwijają z cząstek już istniejących?
Jeżeliby ktoś miał obalać lub ośmieszać teoryę ewolucyi czyli stopniowego rozwoju form żywotnych, które stanowią ów nieprzerwany łańcuch organiczny, sięgający od zarodków życia na ziemi aż do naszych czasów, to niech się zastanowi, że sam przebył przeobrażenia, przypominające te, którym zaprzecza. W ciągu dziesięciu miesięcy typ jego istoty był wodny i przez ten czas przybierał kolejno rozmaite, choć w gruncie jednorodne postacie. Po urodzeniu typ jego stał się powietrznym; zaczął oddychać powietrzem atmosferycznem; zaczął się żywić nowymi pokarmami; sposób odżywiania zmienił zupełnie; ale tymczasem nic nie widział, nie słyszał i nie rozumiał. Stopniami doszedł do świadomości; spostrzegł, że istnieje świat zewnętrzny. W czasie właściwym dostał organów zastosowanych do nowej zmiany pokarmu, to jest zębów, poczem nastąpiła znowu zmiana pokarmów. Przebywał później dobę dzieciństwa i młodości; rozwijała się jego strona cielesna, a z nią i władze umysłowe. Około piętnastego roku, skutkiem rozwinięcia się niektórych części budowy, zmienił się jego charakter moralny. Zaczęły nań działać nowe myśli, nowe popędy. A że takie były przyczyny i takie skutki, tego dowodzi w danych razach działanie chirurgii na owe części organizmu. Ale tu się nie kończy rozwój i przeistoczenie: ciało potrzebuje długich lat na osiągnięcie doskonałości, również i umysł. Nakoniec dochodzi się do szczytu, poczem rozpoczyna się upadek. Nie potrzebuję malować smutnych jego szczegółów, osłabienia cielesnego i umysłowego. Nie wiele zdaje się będzie przesady, gdy powiem, że w ciągu niespełna stu lat każda istota ludzka na kuli ziemskiej, jeżeli nie zginie przedwcześnie, przebywa wszystkie te stopnie.
Naród, podobnie jak człowiek pojedynczy, rozpoczyna istnieć bez świadomości i umiera bez wiedzy, często wbrew własnej woli. Życie narodu pod żadnym względem nie różni się od życia jednostki, chyba tylko, że większe przybiera rozmiary; ale żaden naród nie może uniknąć niechybnego swojego kresu. Każdy, gdy dzieje jego rozpatrzymy, okazuje dobę dzieciństwa, dobę młodości, potem dojrzałości i upadku, jeżeli nie brak mu żadnej epoki.
W fazach każdego istnienia, o ile takowe są pełnemi, znajdują się wspólne znamiona, a ponieważ te wspólne cechy w jednostkach przekonywają, że wszystkie one żyją pod panowaniem prawa, słusznie więc wnosić możemy, że i los narodów i cały postęp ludzkości nie posuwa się na oślep, że każde wydarzenie historyczne ma swe uwarunkowanie w poprzednim wypadku i służy za uwarunkowanie przyszłych faktów.
Ale takie poglądy są właśnie główną zasadą stoicyzmu, tego greckiego systemu filozoficznego, który, jak to już powiedziałem, służył za podporę w chwilach próby i za nieodstępnego przewodnika w zmiennych kolejach życia nie tylko wielu znakomitym Grekom, ale także niektórym wielkim filozofom, wodzom i cesarzom rzymskim; system ten wyłącza przypadek ze wszech rzeczy, kierunek wszystkiego przyznaje nieprzepartej konieczności, celem podźwignięcia najwyższego dobra, jest to system powagi, surowości obyczajów i cnoty; jestto protest w imieniu zdrowego rozsądku ludzkości. Zdaje się, że możemy zgodzić się na zdanie Montesquieugo, który utrzymuje, że zgnębienie stoików było wielką klęską dla rodu ludzkiego, bo oni jedni wydawali wielkich obywateli i wielkich ludzi.
Chrześciaństwo łacińskie w swej papiezkiej postaci jest stanowczem zaprzeczeniem zasady panowania prawa. Dzieje tej gałęzi kościoła chrześciańskiego są prawie kroniką cudów i wtrącań się nadprzyrodzonych. Można było przewidzieć, że nauka katolicka o cudowności mocno zachwiana zostanie za czasów reformacyi, kiedy najwięksi teologowie bronili teoryi przeznaczenia i wyboru, a niektóre większe kościoły protestanckie ją przyjęły. Kalwin z całą surowością stoika oświadcza: „Wybrani zostaliśmy przed wieki, przed początkiem świata, nie za własne zasługi, ale stosownie do zamiarów woli bożej“. Twierdząc to, Kalwin opierał się na wierze, iż Bóg przed wieki wieków przeznaczył, cokolwiek ma się wydarzyć. Tak więc, po wielu stuleciach, wynurzały się znowu na świat poglądy Bazydyan i Walentynian, sekt chrześciańskich z drugiego wieku, których gnostycyzm przyczynił się do wszczepienia wspaniałej nauki o trójcy w chrześciaństwo. Twierdzili oni, że wszystkie uczynki człowieka są konieczne, że nawet wiara jest darem przyrodzonym, do którego ludzie są z musu przeznaczeni i powinni być zbawieni, chociażby życie ich było najnieporządniejszem. Bo wszystkie rzeczy wynikły z Boga Najwyższego. Tak samo wystąpiły na świat i poglądy, rozwinięte przez Augustyna w piśmie jego „De dono perseverantiae“. Te zaś głosiły: że Bóg mocą swej woli wybrał niektóre osoby bez względu na to jakąby wiarę w przyszłości wyznawały i jakby postępowały; na nie postanowił nieodmiennie zlać wieczną szczęśliwość; innych zaś w taki sposób przeznaczył na wiekuiste potępienie. Sublapsaryanie mniemali, że „Bóg dozwolił na upadek Adama“, Supralapsaryanie zaś, że „nakazał to od wieków ze wszystkimi zgubnymi jego skutkami i że prarodzice nasi od początku, nie mieli wolności“. Tutaj ci sekciarze zapomnieli o zdaniu ś. Augustyna: „Nefas est Dicere Deum aliquid nisi bonum praedestinare“ (Nie przystoi mówić inaczej o Bogu, jak tylko, że dobre rzeczy przeznaczył).
Prawdaż to więc, że „przeznaczenie do wiecznej szczęśliwości jest odwiecznym celem Boga, który, przed założeniem świata, tajnem dla nas zrządzeniem swojem postanowił uwolnić od klątwy i potępienia tych, których z pośrodka ludzi wybrał“.
W r. 1595 Artykuły Lambethskie utrzymywały, że „Bóg od wieków przeznaczył niektórych ludzi do życia, a niektórych potępił“. Roku 1618 synod w Dort przychylił się do tego poglądu. Potępił on inaczej myślących i skarcił ich tak surowo, że wielu musiało uciekać za granicę. Nawet w kościele anglikańskim, jak to widać z siedmnastego „Artykułu Wiary“, nauka ta znalazła poparcie. Zdaje się, że nie było nic, coby ze strony katolików ściągało na protestantów surowsze potępienie nad to przyjęcie w części panowania prawa nad światem. W całej Europie reformowanej cuda ustały. Ale ze zniknięciem uzdrawiań za pomocą relikwij i relikwiarzy ustały i wszelkie zyski pieniężne. A właśnie, jak wiadomo, stanowiły one opłatę odpustów, które wywołały reformacyę, a które w gruncie rzeczy były pozwoleniem od Boga na popełnienie grzechu, zyskane przez wręczenie pewnej sumy duchownemu.
Z punktu filozoficznego reformacya zawierała w sobie protest przeciw teoryi katolickiej nieustannego wtrącania się bóstwa w sprawy ludzkie za pośrednictwem duchowieństwa; ale protest ten nie wszystkie kościoły reformowane z równą siłą wypowiedziały. Wiele z nich z pewnem podejrzeniem, może nawet z niezadowoleniem przyjmuje dowody okazujące kierownictwo praw, dostarczane ostatniemi czasy przez naukę; wszelakoż to niedowierzanie musi nareszcie ustąpić, wobec codzień wzrastającej wagi świadectw.
Może tedy wolno nam będzie zakończyć rzecz słowami Cycerona, przytoczonemi przez Laktancyusza: „Jedno wieczne i niezmienne prawo ogarnia wszystkie rzeczy i wszystkie czasy“.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John William Draper i tłumacza: Jan Aleksander Karłowicz.