Dzieje stosunku wiary do rozumu/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzieje stosunku wiary do rozumu | |
Wydawca | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Data wyd. | 1903 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | Jan Aleksander Karłowicz | |
Tytuł orygin. | History of the Conflict Between Religion and Science | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WIARY DO ROZUMU
NAKŁADEM I CZCIONKAMI DRUKARNI NARODOWEJ
1903
Ktokolwiek miał sposobność obeznać się ze stanem umysłowym oświeconych klas Europy i Ameryki, nie mógł nie dostrzedz w nich szybko wzrastającego rozbratu z religią krajową i nie zauważyć, że gdy szczersi z tem się nie tają, większość oddala się od niej w sposób bardziej niebezpieczny, bo milcząco i niepostrzeżenie.
Rozbrat ten tak jest powszechny i tak potężny, że niepodobna zapobiedz mu ani pogardą, ani karami; nie ustąpi on ani przed szyderstwem, ani przed naganą, ani przed siłą. Nadchodzi czas, gdy z jego powodu nastąpią ważne skutki polityczne. Duch kościelny oddawna już nie ożywia polityki świata. Znikł zapał wojenny ku obronie wiary. Pozostały tylko, jako wspomnienia, marmurowe posągi krzyżowców, wznoszące się w cichych kaplicach kościołów nad ich grobami. Że nadchodzi przełom, widać to ze stosunku wielkich państw względem papieztwa. Papieztwo przedstawia pojęcia i pragnienia dwóch trzecich ludności europejskiej. Domaga się ono pierwszeństwa politycznego, opierając się na swych roszczeniach do boskiego pochodzenia i posłannictwa; domaga się także przywrócenia średniowiecznego stanu rzeczy, głośno oświadczając, że nie przystanie na żadną zgodę z cywilizacyą nowożytną.
Ta walka religii z wiedzą jest dalszym ciągiem zatargu, rozpoczętego wówczas, gdy chrześciaństwo zaczęło dosięgać władzy politycznej. Wszelkie objawienie boskie, ma się rozumieć, nie może znosić zaprzeczenia; musi ono odrzucać wszelki postęp jako taki i poglądać z pogardą na doskonalący się rozwój umysłowy człowieka. A jednak pojęcia nasze o każdym przedmiocie ulegają ciągłym przemianom, skutkiem niepowstrzymanego postępu wiedzy ludzkiej.
Niepodobna zdaje się przecenić ważności sporu, w którym, chcąc nie chcąc, każdy myślący człowiek wziąć udział musi. W tak ważnej sprawie, jak religia, wszyscy, których widoki doczesne nie są splątane z istniejącemi urządzeniami, gorąco pragną znaleźć prawdę. Szukają wyjaśnienia tak przedmiotu zajścia, jak i postępowania walczących.
Dzieje wiedzy nie są prostem opowiadaniem o poszczególnych odkryciach; stanowią one raczej obraz walki dwóch potęg: z jednej strony umysłu ludzkiego, wydzierającego się z więzów, a z drugiej krępujących go czynników: wiary tradycyjnej i ludzi interesownych.
Nikt dotychczas nie zapatrywał się na ten przedmiot z takiego stanowiska. A jednakże tak pojmowany, przedstawia się on nam jako kwestya żywotna, a nawet jako najżywotniejsza ze wszystkich.
Przed niewielu laty byłoby rzeczą niepolityczną, a tem samem niewłaściwą dotknąć chociażby najlżejszą wzmianką tego sporu; należało owszem najstaranniej go omijać. Spokój bowiem społeczeństwa tak dalece zawisł od trwałości zasad jego religijnych, że nikomu nie wolno lekkomyślnie go zamącać. Lecz wiara, z istoty swej, jest niezmienną, nieruchomą; wiedza zaś postępową; więc z czasem nastąpić musi pomiędzy niemi niepodobna do ukrycia rozterka. Naówczas obowiązkiem ludzi, których życie oswoiło z obiema temi drogami myśli, jest przedstawić skromnie, ale stanowczo swoje poglądy, oraz rozważyć obustronne roszczenia spokojnie, bezstronnie i filozoficznie. Dzieje bowiem dowodzą, że gdy się tego nie uczyni, to nastąpią zgubne i długotrwałe klęski społeczne. Kiedy starodawne wierzenia mitologiczne runęły pod ciężarem własnych sprzeczności, ani cesarze rzymscy, ani filozofowie ówcześni nie uczynili nic, coby stosownie pokierowało mniemaniem powszechnem. Pozostawili sprawy religijne własnym ich losom, nie dziw przeto, że dostały się one do rąk ciemnego i szalonego duchowieństwa, pasożytów, rzezańców i niewolników.
Mrok umysłowy, który pokrył Europę skutkiem zaniedbania tak ważnego obowiązku, rozwiewa się obecnie; żyjemy w jutrzence lepszej doby. Społeczność trwożnie oczekuje światła, aby się przekonać, zkąd ono zajaśnieje. Widzi ono wyraźnie, że szlak, którym dotąd dążył pochód cywilizacyi, został opuszczony i że się rozpoczęła nowa żegluga na nieznanych przestworach.
Chociaż głęboko przejęty jestem temi myślami, nie zabrałbym się jednak do napisania tej książki ani do narzucania publiczności zawartych w niej poglądów, gdyby treść jej nie stanowiła przedmiotu długich i poważnych moich rozmyślań. Prócz tego silną podnietą do przedsięwzięcia tego zadania była dla mnie i ta okoliczność, że „Dzieje umysłowego rozwoju Europy“, ogłoszone przezemnie lat temu kilkanaście, doczekawszy się licznych wydań w Ameryce i Anglii, oraz wielu przekładów na języki europejskie: francuski, niemiecki, rosyjski, polski, serbski i t. d., wszędzie doznały życzliwego przyjęcia.
Zbierając i porządkując zasoby do dzieła, które wydałem p. n. „Dzieje wojny domowej amerykańskiej“, a które jest owocem bardzo mozolnej pracy, nabrałem wprawy w porównywaniu sprzecznych twierdzeń i w godzeniu niesfornych uroszczeń. Przychylność, z jaką publiczność amerykańska przyjęła tę pracę, słusznie sądzić mogąca rozpatrywane w niej wypadki, natchnęła mnie tem większem zaufaniem. Poświęcałem także wiele uwagi doświadczalnemu badaniu zjawisk przyrodzenia i ogłosiłem kilka znanych rozpraw tej treści. Zdaje się że każdy, kto się oddaje takim poszukiwaniom i poświęca znaczną część życia na publiczny wykład nauk, musi się przejąć zamiłowaniem bezstronności i prawdy, zaczerpniętem z filozofii. Ona to wlewa w nas pragnienie poświęcania dni naszych dla dobra ludzkości, abyśmy o wieczornym zmroku żywota, spoglądając w przeszłość, nie musieli się spostrzegać, jak dalece marne i niepożyteczne zgłębialiśmy rzeczy.
Chociaż nie szczędziłem pracy na ułożenie tego dzieła, czuję wszelakoż ile nie dorównywa ono przedmiotowi, który, aby należycie wyłożyć, wypada dobrze znać nauki przyrodzone, dzieje, teologię i politykę; każda stronnica jego winnaby jaśnieć żywą myślą i faktami. Lecz pomyślałem sobie, że stanowić ono będzie niejako przedmowę, wstęp do całego szeregu pism, które wypadki i wymagania naszego czasu wywołają. Stanęliśmy bowiem nad krawędzią wielkiego zwrotu w umysłach. Wiele utworów lżejszej literatury będzie musiało ustąpić miejsca głębszym i poważniejszym pracom, które ożywią się troską o byt zagrożony i burzyć się będą namiętnościami klerykalizmu.
Starałem się przedstawić tu jasny i nieuprzedzony obraz poglądów i czynów dwóch ścierających się stronnictw. Usiłowałem do pewnego stopnia przejąć się niemi, aby doskonale zrozumieć ich pobudki; lecz przedewszystkiem starałem się stać na uboczu i bezstronnie opowiadać ich ruchy.
Spodziewam się przeto, iż ktokolwiekby zamierzał sądzić tę pracę, zechce nie zapominać, iż celem jej jest nie obrona poglądów i roszczeń jednego ze stronnictw, lecz jasne i otwarte wyłożenie zapatrywań i pragnień obudwu. W układzie każdego rozdziału zamieszczam nasamprzód pogląd kościelny, a po nim przeciwny.
Przy takiem opracowaniu przedmiotu, nie uważałem za rzecz potrzebną, wiele uwagi poświęcać bardziej umiarkowanym lub pośrednim mniemaniom, albowiem chociaż same w sobie wielkiej mogą być one wartości, to jednak w walce tego rodzaju nieuprzedzony czytelnik głównie mieć na oku winien nie tyle umiarkowanych, ile krańcowych, bo tych działanie o skutku stanowi. Z tego powodu mało miałem do powiedzenia o dwóch większych kościołach chrześciańskich, protestanckim i greckim.
Mówiąc tedy o chrześciaństwie, rozumiem zwykle kościół rzymski, po części dlatego, że wyznawcy jego najliczniejszymi są pomiędzy chrześcianami, po części znowu dlatego, że wymagania jego najbardziej są wygórowane, a wreszcie ponieważ zwykle usiłował on wymagania te popierać ramieniem władzy świeckiej. Żaden z kościołów protestanckich nigdy nie zajmował równie panującego stanowiska, nigdy żaden nie wywierał tak szerokiego wpływu na politykę. Po większej części przeciwne były one przymusowi i za wyjątkiem kilku przykładów, opór ich nie posuwał się po za podniecanie nienawiści teologicznej.
Co się tyczy wiedzy, nigdy nie szukała ona przymierza z władzą świecką. Nigdy nie usiłowała ściągnąć nienawiści lub naprowadzać klęski społeczne na kogokolwiek z ludzi. Nigdy nie zadawała nikomu ani udręczeń moralnych, ani mąk cielesnych, a tem mniej śmierci, w celu utrzymania lub szerzenia swych pojęć. Staje ona przed nami niesplamiona okrucieństwem i zbrodnią. Ale tam z Watykanu — wspomnijmy tylko inkwizycyę — wznoszą się teraz ręce, wołając pomocy Boga miłosiernego, a ręce te są w krwi zbroczone.
Są dwa sposoby pisania dziejów: artystyczny i naukowy. Pierwszy przypuszcza, że ludzie tworzą wypadki; wybiera więc jakąś wydatniejszą osobistość, maluje ją fantastycznemi barwy i czyni bohaterem romansu. Drugi, w przekonaniu, że sprawy ludzkie toczą się nieprzerwanym łańcuchem, w którym każde ogniwo jest wynikiem poprzedzającego, a przyczyną następnego, oświadcza, że nie ludzie rządzą wypadkami, ale wypadki ludźmi. Pierwsza metoda wydaje utwory, które, choć nas bawią i zajmują, o jeden stopień tylko są wyższemi nad powieści; druga jest poważną, może nawet odstręczającą, gdyż surowo nakazuje nam wierzyć w panowanie niewzruszonych praw i w bezsilność zabiegów ludzkich. W rzeczach tak uroczystych, jak przedmiot tej książki, romantyzm i maniera popularna byłyby zgoła nie na miejscu.
Jeżeliby potrzeba było dowodzić niewiarogodności utworów artystyczno-dziejowych, to znaleźlibyśmy przykład we własnem doświadczeniu. Jakże często bowiem najpoufalsi przyjaciele nasi nie dostrzegają istotnych pobudek codziennych postępków naszych; jak często mylnie tłomaczą nasze zamiary! Jeżeli tak się dzieje w sprawach, które się odbywają przed naszemi oczyma, to czyż nie powinniśmy sądzić, że niepodobieństwem jest należycie zrozumieć czyny ludzi, którzy żyli przed laty, a których nigdyśmy nie widzieli.
W wyborze i układzie przedmiotów, które tu rozstrząsam, trzymałem się po części „Wyznania wiary“ ostatniego soboru, a po części dziejowego porządku wypadków. Nie bez zajęcia zauważy czytelnik, że i nam te pytania nasuwają się tak samo, jak filozofom starożytnej Grecyi; i my rozprawiamy o tych samych, co oni rzeczach: Co to jest Bóg? Co to jest dusza? Czem jest świat? Jak jest rządzony? Czy posiadamy jakiekolwiek kryteryum czyli sprawdzian prawdy? Myślący czytelnik zapyta siebie: „Czy nasze odpowiedzi na te pytania są choć trochę lepsze?“
W ogóle przeto treść tego dzieła jest taka:
Nasamprzód zwracam uwagę na początek wiedzy nowożytnej, różniącej się od starożytnej tem, iż polega nie na samem myśleniu, ale na dostrzeżeniach, doświadczeniach i dowodzeniach matematycznych; okazuję, iż wynikła ona z wypraw macedońskich, które zbliżyły Azyę z Europą. Krótki rys tych pochodów oraz muzeum aleksandryjskiego rozjaśnia jej istotę.
Dalej przytaczam pokrótce dobrze znane początki chrześciaństwa i maluję postęp jego aż do zagarnięcia władzy cesarskiej i do przekształcenia, które przebyło skutkiem zmieszania się z pogaństwem, panującem naówczas w cesarstwie rzymskiem. Dostrzegłszy niezgodności swej z nauką, zamknęło ono przemocą szkoły aleksandryjskie, zmuszone będąc do tego przez warunki polityczne swojego położenia.
Ustawiwszy tak przeciwników do walki, opowiadam naprzód dzieje pierwszego ich spotkania; jest to pierwsza, czyli południowa reformacya. Punktem spornym jest istota Boga. Tkwi już w tem starciu zarodek mahometaństwa. Skutkiem tej walki znaczna część Azyi i Afryki, z historycznymi grodami: Jerozolimą, Aleksandryą i Kartaginą, oderwała się od chrześciaństwa, a wiara w jednego Boga ustaliła się w większej części byłego państwa rzymskiego.
Po tym wypadku politycznym nastąpiło odrodzenie się nauk i założenie wszechnic, szkół i księgozbiorów w krajach arabskich. Nowi zdobywcy, dążąc szybko naprzód w rozwoju umysłowym, odrzucili antropomorficzne pojęcia o naturze Boga, krążące w wierzeniach ludowych, a przyjęli bardziej filozoficzne, pokrewne z temi, do których doszli uprzednio Indowie. Skutkiem tego był nowy zatarg, dotyczący istoty duszy. Pod nazwą awerroizmu wystąpiły na jaw teorye emanacyi i absorbcyi, czyli wypływu i zlania się. Udało się inkwizycyi ku końcowi średnich wieków wygnać tę naukę z Europy, a obecnie sobór watykański wyklął ją formalnie i uroczyście.
Z czasem, skutkiem postępu w astronomii, geografii i innych naukach, nabyto dokładnych wiadomości o położeniu i stosunku ziemi, oraz o budowie świata; a ponieważ religia, opierając się na tem, co poczytywano za właściwe tłumaczenie biblii, twierdziła, że ziemia jest środkowym i najważniejszym punktem we wszechświecie, wszczęła się trzecia walka. W niej Galileusz dowodził hufcem nauki. Wynikiem tego zatargu było pobicie kościoła na punkcie spornym. Później powstał jeszcze podrzędny spór o wiek świata; kościół utrzymywał, że istnieje on tylko około sześciu tysięcy lat, lecz i tutaj doznał porażki.
Światło historyi i przyrodoznawstwa szerzyło się stopniowo w Europie. W szesnastym wieku urok chrześciaństwa rzymskiego wielce się zmniejszył skutkiem upokorzeń moralnych, których doznało, a także z powodu jego stanu politycznego i moralnego. Wielu ludzi pobożnych jasno widziało, że religia nieodpowiedzialną była za fałszywe położenie, w jakiem się znalazła, lecz że niedolę jej głównie przypisać należało sojuszowi, który niegdyś zawarła z pogaństwem rzymskiem. Najprostszem lekarstwem tedy było powrócić do pierwotnej czystości. Takim sposobem wszczęła się czwarta walka, znana pod nazwą reformacyi drugiej czyli północnej. Wyraziła się ona głównie w sporze o sprawdzian prawdy, czy takowy ma się znajdować w kościele, czy też w biblii. Rozstrzygnięcie jego wymagało ustalenia praw rozumu, czyli wolności myśli. Luter, najwydatniejszy mąż tego okresu, potrafił wykonać swe zamiary z niepospolitem powodzeniem, tak iż po skończonej walce okazało się, że północ Europy stracona była dla chrześciaństwa rzymskiego.
Żyjemy teraz w chwili sporu o sposób, jakim świat jest rządzony: czy nieustannem wtrącaniem się bóstwa, czy też działaniem praw odwiecznych a niezmiennych. Rozwój umysłowy chrześciaństwa dobiegł obecnie mety, której arabizm dosiągł w dziesiątym i jedenastym wieku; teorye, rozbierane naówczas, znowu się myśli naszej nasuwają, pod nazwą ewolucyi, stworzenia, rozwoju.
Zdaje się, że w tych ogólnych kategoryach mieszczą się wszystkie ważniejsze punkta potężnej walki. Grupując pod tymi zrozumiałymi zagłówkami mające się rozpatrzeć fakta i rozbierając każdy ustęp oddzielnie, pozyskamy bezwątpienia jasny pogląd na ich związek wewnętrzny i następstwo dziejowe.
Rozstrząsałem owe zatargi, ile możność dozwalała, w ich porządku chronologicznym, a dla uzupełnienia rzeczy dodałem rozdziały, zawierające:
Co chrześciaństwo łacińskie uczyniło dla cywilizacyi nowożytnej.
Co wiedza jej przyniosła.
Stanowisko chrześciaństwa rzymskiego w obec zagrażającej walki, ile się wyraziło na soborze watykańskim.
Uwaga niejednego szukającego prawdy człowieka zwykle tak bywa zaprzątnięta drobnostkami waśni sekciarskich, że długowieczne zapasy, których dziejom książkę tę poświęciłem, pospolicie mało są znane. Usiłując nie tracić z oczu postanowienia, iżby dzieło to przejęte było duchem bezstronności, starając się mówić z uszanowaniem o ścierających się stronnictwach, lecz nigdy nie taić prawdy, polecam je rozważnemu sądowi światłego czytelnika.
Niema dla myślącego człowieka bardziej uroczystego i posępnego widoku nad zamieranie starożytnej wiary, która za dni swoich licznym pokoleniom niosła pociechę.
Czterysta lat przed narodzeniem Chrystusa Grecya szybko przerastała dawną swą religię. Filozofowie jej, badając świat, głęboko uczuli przeciwieństwo pomiędzy potęgą działań przyrody, a niemocą bóstw Olimpu. Dziejopisowie rozważając zwykły bieg spraw publicznych, dostrzegli widoczną jednostajność w postępkach ludzkich, a nie oglądając własnemi oczami żadnego wypadku, któregoby oczywistej przyczyny nie zdołali wynaleźć w jakiemkolwiek poprzedniem zdarzeniu, zaczęli podejrzewać, iż cuda i mięszanie się niebios w sprawy ziemskie, tak częste w dawnych ich podaniach, były po prostu wymysłem. Zapytywali więc, kiedy to się skończył wiek cudowności, dlaczego wyrocznie umilkły i czemu nie widać już cudów na świecie.
Podania, płynące z zamierzchłej starożytności, uważane przez pobożnych przodków za niezaprzeczone prawdy, napełniły wyspy morza śródziemnego i krain przyległych nadprzyrodzonemi istotami: czarodziejami i czarownicami, olbrzymami, ludożercami, harpyami, gorgonami, centaurami, cyklopami. Lazurowe sklepienie widnokręgu poczytywano za podnóże niebios; tam Zeus, otoczony gronem bogów, ich żon i ulubienic, założył dwór swój i zaprzątał się sprawami nakształt ludzkich, nie cofając się nawet przed bezdrożami namiętności i zbrodni.
Brzegi pocięte mnóstwem zatok, oraz archipelag wysp najpiękniejszych w świecie usposobiły Greków do żeglarstwa, odkryć geograficznych i osadnictwa. Gdy więc statki ich zwiedziły wszystkie zakątki czarnego i śródziemnego morza, to starodawne dziwy, opiewane w Odyssei, a uświęcone wiarą powszechną, okazały się całkowicie niebyłemi; a dalej, po dokładniejszem zbadaniu przyrody, odkryto, iż Olimp był złudzeniem, a niebiosa niczem innem, jak przestrzenią, usianą gwiazdami. Po zniknięciu siedlisk zginęły i bóstwa, tak Homerowe jońskiego typu, jak i Hezyodowe doryckiego.
Nie stało się to jednak bez oporu. Naprzód społeczeństwo, szczególnie kapłani, okrzyczeli rodzące się wątpliwości za bezbożność. Przeciwnikom bogów odbierano majątki, skazywano ich na wygnanie, czasami nawet na śmierć. Głoszono, że to, w co pobożni ludzie wierzyli za dawnych czasów i co przetrwało próbę stuleci, to musi być koniecznie prawdziwem. Później zaś, gdy dowody przeciwników stawały się niezbitymi, ograniczano się twierdzeniem, że owe cudowne bajania były alegoryami, w które mądrość starożytnych przyoblekała wiele rzeczy świętych a tajemniczych. Wreszcie usiłowano godzić z postępem umysłowym wszystko, cokolwiek na mit zakrawać mogło. Lecz usiłowania te spełzły na niczem, istnieją bowiem nieuniknione stopnie, które w podobnych razach przechodzić musi mniemanie powszechne: rozpoczyna ono od wątpienia o tem, co dawniej czciło; potem ucieka się do nowych tłómaczeń tej samej rzeczy, nareszcie wpada w sprzeczności i kończy odrzuceniem wszystkiego, jako wierutnej bajki.
W ślad za filozofami i dziejopisami poszli poeci. Eurypides popadł pod klątwę odszczepieństwa. Eschilos zaledwie uniknął ukamienowania za bluźnierstwo. Ale szalone wysiłki ludzi interesowanych w podtrzymywaniu złudzeń muszą się zawsze kończyć porażką. Zwątpienie tymczasem niepowstrzymanym biegiem przenikło we wszystkie gałęzi piśmiennictwa i nareszcie zagnieździło się w umysłach ogółu.
Krytycyzm filozoficzny Greków przyszedł na pomoc spostrzeżeniu w tem obalaniu wierzeń ludowych, popierał on licznymi dowodami szerzącą się niewiarę; porównywając zasady różnych szkół, na ich sprzeczności okazywał, iż człowiek nie posiada żadnego sprawdzianu prawdy; że ponieważ pojęcie złego i dobrego różnem jest w różnych krajach, więc się nie opiera na przyrodzeniu, ale wynikać musi jedynie z wychowania; że zło i dobro są poprostu urojeniem wymyślonem przez społeczeństwo ku własnej jego wygodzie. Niektóre wreszcie warstwy społeczne w Atenach posunęły się tak daleko, że zaprzeczały wszystkiemu, co jest niewidzialnem lub nadprzyrodzonem, twierdząc nawet, że świat jest tylko snem na jawie, urojeniem i że nic zgoła nie istnieje.
Geograficzny ustrój Grecyi odbił się w jej stosunkach politycznych; podzielił on mieszkańców na odrębne społeczności, mające dążenia sprzeczne i niezdolne do zespolenia. Nieustanne wojny domowe współubiegających się kraików przeszkadzały postępowi. Rządzeni zubożeli, a rządzący stawali się przedajnymi: gotowi byli zawsze patryotyzm swój przefrymarczyć na cudzoziemskie złoto i dawać się przekupić Persom. Dochodząc w poczuciu piękna w rzeźbie i budownictwie do takiego stopnia, jakiego nigdzie ani przedtem, ani potem nie dościgniono, Grecya straciła praktyczne poczucie dobra i prawdy.
Gdy Grecy europejscy, przejęci żądzą wolności i niepodległości, odrzucali panowanie Persyi, azyatyccy ulegali jej bez oporu. Państwo perskie dorównywało naówczas połowie dzisiejszej Europy. Sięgało wód morza śródziemnego, egejskiego, czarnego, kaspijskiego, indyjskiego, perskiego i czerwonego. Przez jego obszary przepływało sześć rzek najwspanialszych w świecie: Eufrates, Tygrys, Indus, Jaksartes, Oksus i Nil, każda skrapiając przeszło dwustomilowe brzegi. Poziom państwa tego sięgał od tysiąca trzechset stóp niżej powierzchni morza, do dwudziestu tysięcy ponad niem, nadawał się przeto do wszelkich płodów rolniczych. Bogactwa kopalne jego były niezmierzone. Oddziedziczyło ono prócz tego urok wielkości po mocarstwach medyjskiem, babilońskiem, assyryjskiem i chaldejskiem, których roczniki gubiły się w dwudziestowiekowej dawności.
Persya uważała zawsze Grecyę europejską za nic nie znaczącą pod względem politycznym, bo rozległością nie dochodziła ani połowy obszaru którejkolwiek z jej satrapii. Ale wyprawy przedsiębrane w celu zmuszenia drobnej sąsiadki do posłuszeństwa, przekonały o wojennych zaletach jej ludu. W skład wojska perskiego wchodzili najemnicy greccy, uważani za najlepszych żołnierzy. Persya wahała się nawet powierzać w ręce Greków dowództwa sił swoich lądowych i morskich, a w jej przewrotach politycznych wojownicy greccy walczyli nieraz pod wodzą zwaśnionych władców. Rola taka najemników helleńskich ważne wydawała następstwa: bystrym ich oczom odsłoniła słabość wielkiego państwa i możność dostania się do serca jego. Jakoż po śmierci Cyrusa na pobojowisku pod Kunaksą, nieśmiertelny odwrót dziesięciu tysięcy pod Ksenofontem dowiódł, że wojsko greckie może się przedrzeć w głąb Persyi i powrócić.
Szacunek dla wojennych zdolności przywódców azyatyckich, który przejmował Greków na widok takich dzieł inżynierskich, jak budowa mostu na Hellesponcie, oraz przekopanie międzymorza pod górą Atos przez Kserksesa, poszedł w niepamięć pod Salaminą, Plateą i Mikale. Owszem, chęć splądrowania bogatych krain perskich stawała się nieprzezwyciężoną pokusą. Uległ jej król spartański Agezylaus, któremu wyprawa świetnie się udawała, aż pokąd Persowie nie uciekli się do doświadczonego sposobu podkupienia sąsiadów Sparty, iżby ją napadli. „Zwyciężyło mnie trzydzieści tysięcy łuczników perskich“, z goryczą wyrzekł wracający do domu Agezylaus, napomykając tu o darejkach, pieniądzach perskich, bitych z wyobrażeniem łucznika.
Nareszcie król macedoński Filip postanowił wznowić próbę, tylko z daleko potężniejszymi zasobami i głębszymi widokami. Starał się on, aby mu powierzono dowództwo sił całej Grecyi i to nie w celu najechania satrapii azyatyckich, lecz z zamiarem obalenia potęgi perskiej w samem jej gnieździe. Nim jednak zdołał ukończyć przygotowania, zginął z ręki mordercy. Nastąpił po nim młody syn jego Aleksander.
Ogólne zgromadzenie Greków w Koryncie wybrało go następcą Filipa. Tymczasem wszczęły się niepokoje w Illiryi, musiał więc Aleksander prowadzić swoje wojska na północ aż ku Dunajowi, dla ich przytłumienia. Nim tego dokonał, Tebańczycy i niektórzy ich sąsiedzi uknuli spisek przeciwko niemu. Po powrocie tedy zdobył szturmem Teby, wymordował sześć tysięcy mieszkańców, sprzedał trzydzieści tysięcy w niewolę i do szczętu zburzył miasto. Surowość taka okazała się nader pożyteczną dla wyprawy azyatyckiej: żaden bunt nie groził mu za plecami.
Na wiosnę r. 334 przed Chr. Aleksander przeprawił się przez Hellespont do Azyi. Wojsko jego składało się z trzydziestu czterech tysięcy pieszych i czterech tysięcy jezdnych. Zabrał z sobą tylko siedmdziesiąt talentów w pieniądzach. Podążył wprost na zastępy perskie, które znacznie przewyższając go liczbą, trzymały się linii Graniku. Aleksander przebył rzekę przebojem, rozproszył wrogów i w nagrodę zwycięstwa zagarnął Azyę Mniejszą ze wszystkiemi jej skarbami. Resztę roku spędził na urządzeniu wojskowości w krajach zdobytych. Tymczasem król perski Daryusz posunął się na czele sześciukroć stotysięcy dla wstrzymania pochodu Macedończyków na Syryę. Wśród wąwozów pod Issem przyszło do bitwy, którą Persowie znowu przegrali. Rzeź była tak straszna, że Aleksander i jeden z wodzów jego, Ptolemeusz, mogli przebyć wądół po trupach napełniających go aż do góry. Stratę Persów obliczono nie mniej jak na dziewięćdziesiąt tysięcy pieszych i dziesięć tysięcy konnych. Namiot królewski wpadł w ręce zwycięzcy, a z nim małżonka i kilkoro dzieci Daryusza. Syrya uległa zaraz orężowi greckiemu. W Damaszku znaleziono wiele jeszcze nałożnic Daryusza, starszych jego przywódców i skarb ogromny.
Przed udaniem się na równiny Mezopotamii dla spróbowania szczęścia w ostatniej walce, Aleksander, dla zabezpieczenia się na tyłach i przykrycia drogi do morza, skierował swe kroki wzdłuż wybrzeży morza Śródziemnego, zdobywając miasta po drodze. W mowie, którą powiedział na radzie wojennej po bitwie pod Issem, zalecił swym wodzom, aby nie podążali za Daryuszem, dopóki Tyr nie jest zdobyty, a Persya włada Egiptem i Cyprem, dlatego, że jeżeliby odzyskała swe porty morskie, toby mogła przenieść wojnę do Grecyi, a on koniecznie potrzebuje być panem na morzu; gdy zaś zagarnie Cypr i Egipt, nie będzie się obawiał o Grecyę. Oblężenie Tyru kosztowało Macedończyka pół roku. Powiadają, że mszcząc się za czas stracony, kazał ukrzyżować dwa tysiące jeńców. Jerozolima poddała się dobrowolnie i dla tego doznała łagodnego obejścia. Lecz gdy na drodze wojska greckiego do Egiptu znalazła się zapora w Gazie, której rządca perski Betys bronił uporczywie, po dwumiesięcznem oblężeniu Grecy wzięli to miasto szturmem, zamordowali dziesięć tysięcy mieszkańców, a resztę z żonami i dziećmi sprzedali w niewolę. Betysa włóczono żywego po mieście przy rydwanie zdobywcy. Dalszych zawad nie było. Egipcyanie, nienawidzący jarzma perskiego, witali najezdnika z otwartemi ramiony. Urządził on ich kraj, stosując się do własnych widoków: powierzył władzę wojskową w ręce Macedończyków, a rządy cywilne oddał krajowcom.
W ciągu przygotowań do ostatecznej wyprawy, Aleksander odbył podróż do świątyni Jowisza Ammońskiego, położonej na oazie pustyni libijskiej, o czterdzieści blisko mil od Nilu. Wyrocznia oznajmiła, że jest synem bożka, który przyjąwszy postać węża, uwiódł matkę jego Olimpiadę. W tego rodzaju nadprzyrodzone początki wdania się niebieskie tak powszechnie naówczas wierzono, że o każdym, ktokolwiek się więcej odznaczył w sprawach ludzkich, myślano, iż był nadludzkiego pochodzenia. Nawet w Rzymie, o kilka wieków później, nikt bez niebezpieczeństwa nie śmiałby zaprzeczać, że miasto zawdzięczało założyciela swego, Romulusa, przypadkowemu spotkaniu boga Marsa z dziewicą Reą Sylwią, gdy ta chodziła do źródła z dzbankiem po wodę. Egipscy uczniowie Platona z gniewem spoglądaliby na kogoś, ktoby odrzucał podanie, głoszące, iż Peryktyona, matka wielkiego tego filozofa, będąc czystą dziewicą, bez zmazy stała się matką za przyczyną Apollina, i że bożek ten oznajmił Arystonowi, jej narzeczonemu, o pochodzeniu dziecięcia. To też gdy Aleksander na listach swoich i rozkazach tytułował się „Król Aleksander, syn Jowisza Ammońskiego“, to mieszkańcy Egiptu i Syryi przyjmowali to z tak dobrą wiarą, na jaką my dzisiaj zdobyćbyśmy się nie zdołali. Wolnomyślni Grecy wiedzieli, co trzymać o tej prozapii. Sama Olimpiada, która oczywiście lepiej od innych o tej sprawie była poinformowana, żartowała sobie, mówiąc: „iż wolałaby żeby Aleksander przestał różnić ją z małżonką Jowisza“. Arryan zaś, dziejopis wyprawy macedońskiej, tak się wyraża: nie mogę potępiać go za to, że się stara wmówić w poddanych wiarę w boskie swe pochodzenie, ani też nie uważam tego za wielkie przestępstwo, gdyż należy mniemać, że chciał tym sposobem pozyskać tylko sobie więcej powagi w oczach żołnierzy“.
Tak sobie ubezpieczywszy tylne stanowiska, Aleksander wrócił do Syryi, a ztamtąd puścił się ku wschodowi, na czele pięćdziesięciu tysięcy weteranów. Przebywszy Eufrates, trzymał się u wzgórzy Mazyjskich, dla uniknienia spiekoty południowych równin Mezopotamii; miał tu także obfitsze dostarczenie żywności dla jazdy. Wreszcie na lewym brzegu Tygrysu, pod Arbelą, napotkał ogromne wojsko, złożone z miliona stu tysięcy żołnierzy, przyprowadzone przez Daryusza z Babilonu. Śmierć władcy perskiego, która nastąpiła zaraz po rozbiciu jego, otworzyła wodzowi macedońskiemu panowanie nad wszystkimi krajami od Dunaju aż po Indus. Później zresztą rozszerzył on te granice aż po Ganges. Wpadły mu w ręce bajeczne skarby: w samej Suzie miał znaleźć, wedle Arryana, pięćdziesiąt tysięcy talentów w gotowiźnie.
Dzisiejsi uczeni wojskowi nie mogą bez uwielbienia spoglądać na te zdumiewające wyprawy. Przebycie Hellespontu; przedarcie się przez Granik; zima spędzona na wewnętrznem urządzeniu podbitej Azyi Mniejszej; pochód prawego skrzydła i środka armii wzdłuż syryjskich wybrzeży morza Śródziemnego; przezwyciężenie trudności technicznych podczas oblężenia Tyru; szturm Gazy; odosobnienie Persyi od Grecyi; całkowite odepchnięcie jej floty od morza śródziemnego; udaremnienie wszystkich jej usiłowań podburzania albo przekupienia Ateńczyków lub Spartan tak często i skutecznie dawniej praktykowanego; opanowanie Egiptu; druga zima, poświęcona urządzeniu politycznemu tej szanownej krainy; skierowanie całego wojska od morza czarnego i czerwonego ku saletrzanym równinom Mezopotamii na wiosnę następną; przeprawa przez ocieniony płaczącemi wierzbami Eufrat w miejscu zniesionego mostu pod Tapsakiem; przebycie Tygrysu; nocne podjazdy przed wielkim i pamiętnym bojem Arbelskim; ruch bokowy na polu bitwy; przełamanie środka nieprzyjacielskiego, manewr, który się miał powtórzyć po wielu stuleciach pod Sławkowem (Austerlitz); dzielna pogoń za władcą perskim; — wszystko to są czyny, których nie przewyższył żaden późniejszy wojownik.
Ale i życie umysłowe Greków znalazło w tej wojnie bodziec niepospolity. Niejeden z nich przebiegł za wojskiem kraje od Dunaju aż do Nilu, od Nilu aż do Gangesu; wystawiał się na hiperborejskie podmuchy okolic za morzem czarnem, na simuny i piaszczyste zawieruchy pustyń egipskich. Oglądał piramidy wznoszące się już od dwudziestu wieków, obeliski luksorskie, pokryte hieroglifami, szeregi milczących a tajemniczych sfinksów, kolosy monarchów, którzy panowali w zaraniu świata. W dziedzińcach Esarhaddona stał przed tronami dawnych ponurych królów assyryjskich, które strzegą skrzydlate byki. Stały jeszcze mury Babilonu, mające niegdyś przeszło trzynaście mil w obwodzie, a mimo spustoszenia przez trzech zdobywców w ciągu tyluż wieków, mierzące jeszcze przeszło ośmnaście stóp wysokości; wznosiły się jeszcze zwaliska świątyni owianego chmurami Bela, na której szczycie mieściła się gwiazdarnia, gdzie chaldejscy astronomowie-czarownicy w cieniach nocy obcowali z gwiazdami; widniały jeszcze ślady dwóch pałaców z wiszącymi ogrodami, których drzewa rosły niby na powietrzu, oraz szczątki przyrządu wodociągowego, który je zaopatrywał w wodę z rzeki. Do sztucznego jeziora za pomocą obszernej machineryi, śluz i kanałów, ściekały wody stopniałych śniegów z gór armeńskich, a później rozchodziły się po mieście, powstrzymywane groblą na Eufracie. Lecz najdziwniejszem może ze wszystkiego był tunel pod tą rzeką.
Gdy Chaldea, Assyrya i Babilon odznaczyły się godnemi podziwu i szacunku starożytnościami, sięgającemi zamierzchłej przeszłości, Persya nie ustępowała im dziwami późniejszej doby. Ostawione kolumnami dziedzińce Persepolu obfitowały w przeróżne cuda sztuki: rzeźby, posągi, emalie, księgozbiory alabastrowe, obeliski, sfinksy, byki olbrzymie. Ekbatany, owego chłodnego ustronia letniego królów perskich, broniło siedm równolegle opasujących wałów z ciosanego i gładzonego kamienia; ku środkowi mury te były coraz wyższe i pomalowane każdy inną barwą, w astrologicznym porządku siedmiu planet. Pałac pokryty był srebrnemi dachówkami, a belki wyłożone złotą blachą. W nocy oświetlenie sal mnóstwem latarń naftowych ubiegało się o lepsze ze słonecznem. Po środku miasta zielenił się ogród, ulubione przez władców wschodu zacisze; a i całe mocarstwo perskie od Hellespontu po Indus, było, rzec można, jednym wielkim ogrodem.
Musiałem poświęcić kilka stronic opowieści tych cudownych wypraw, gdyż postępy w wojskowości, wywołane przez nie, sprowadziły założenie szkoły matematyczno-praktycznej w Aleksandryi, owem prawdziwem źródle wiedzy. Wszystkie też nasze umiejętności ścisłe zawdzięczają początek swój wyprawom macedońskim. Humboldt słusznie już zauważył, iż widok nowych i wspaniałych dzieł przyrodzenia wzbogaca umysł ludzki. A właśnie żołnierze Aleksandra i gromada ludzi idących za obozem, na każdym kroku napotykali niespodziane a malownicze widowiska. Nie zapominajmy też, że Grecy ze wszystkich ludzi najbardziej byli dostrzegający, najskłonniejsi do prędkich i głębokich wrażeń. Przed oczami ich rozciągały się to niezmierzone równiny piaszczyste, to góry kryjące swe szczyty w chmurach. Na pustyniach majaczyły złudne obrazy, na stokach pagórków ślizgały się cienie lecących obłoków, unoszących się po nad lasami. Okolice pełne były bursztynowo-żółtych palm daktylowych, cyprysów, tamaryszków, zielonych mirtów i oleandrów.
Pod Arbelą walczyli oni z indyjskimi słoniami; w gęstwinach nadkaspijskich wypłaszali z legowisk czyhającego tygrysa królewskiego. Widzieli zwierzęta, które w porównaniu z europejskiemi wydawały się im nietylko dziwnemi, ale i olbrzymiemi, jak nosorożec, koń rzeczny, wielbłąd, krokodyle Nilu i Gangesu. Napotykali ludzi różnej budowy i rozmaitego stroju: śniadego Syryjczyka, oliwkowego Persa, czarnego Afrykanina. O samym nawet Aleksandrze powiadają, że będąc już na łożu śmierci, posadził przy sobie swojego przywódcę floty Nearcha i znajdował pociechę słuchając przygód tego żeglarza podczas jego podróży od Indu do zatoki perskiej. Zwycięzca Azyi zdumiewał się widokiem przypływu i odpływu morza. Pobudował statki dla zbadania morza kaspijskiego, przypuszczając, że ono i morze czarne muszą być odnogami wielkiego oceanu, jak to Nearch odkrył o zatoce perskiej i morzu czerwonem. Postanowił przeto, aby flota jego puściła się na opłynięcie Afryki i przybyła na morze śródziemne przez słupy Herkulesowe, czego, jak twierdzą, dokonali już byli dawniej faraonowie.
Nie tylko najwięksi wodzowie, ale i najwięksi myśliciele greccy znaleźli w podbitem państwie wiele rzeczy budzących podziwienie. Kallistenes dostał w Babilonie szereg dostrzeżeń, sięgających 1903 lata w przeszłość; posłał je Arystotelesowi. Ponieważ zapisywano je na cegłach palonych, być więc może, iż duplikaty ich znajdą się podczas dzisiejszych poszukiwań w glinianych księgarniach królów assyryjskich. Astronom egipski Ptolemeusz posiadał babiloński spis zaćmień, dochodzący 774 roku przed erą naszą. Potrzeba było długoletnich i ścisłych postrzeżeń, nim niektóre nam przekazane pewniki astronomiczne mogły się ustalić. Tak naprzykład Babilończycy oznaczyli długość roku zwrotnikowego, myląc się o dwadzieścia pięć sekund tylko; ich obliczenie roku gwiazdowego przewyższa właściwą liczbę jedynie o dwie minuty.
Odkryli oni poprzedzanie punktów równonocnych. Znali przyczyny zaćmień i umieli przepowiadać je za pomocą cyklu, zwanego saros. Wyliczenie długości tego cyklu, przenoszącego 6585 dni, rozmija się z prawdą o dziewiętnaście i pół minut.
Fakta te świadczą niemylnie o cierpliwości i biegłości, z jakiemi uprawiano astronomię w Mezopotamii, oraz do jak niepospolitej dokładności ją doprowadzono, przy nader niedołężnej pomocy narzędzi. Starzy ci dostrzegacze sporządzili spis gwiazd, podzielili zwierzyniec na dwanaście znaków, a dzień i noc na tyleż godzin. Od bardzo dawna, jak twierdzi Arystoteles, badali zakrywanie gwiazd przez księżyc. Posiadali dość dokładne pojęcie o układzie słonecznym i znali miejsce i porządek płanet. Umieli urządzać kompasy, astrolabie i gnomony.
Nie bez zajęcia dziś jeszcze patrzymy na próbki ich drukarstwa. Na obracającym się walcu wyrzynali oni pisma swoje klinowymi głoskami, a potem tocząc go po miękkich glinianych płytach, wyciskali przechowane dotąd napisy. Z ich kamiennych księgozbiorów zbieramy ciągle żniwo literackie i historyczne. Nie zbywało im także na pewnych wyobrażeniach o optyce. Wypukła soczewka, znaleziona na Nimrudzie, dowodzi, iż nie obce im były narzędzia do powiększania. W arytmetyce odkryli nadawania wartości liczbom przez położenie, chociaż nie znali zera, tego wielkiego wynalazku Inków.
Cóż to było za widowisko dla zwycięzkich Greków, którzy aż dotąd nie umieli robić ani doświadczeń, ani spostrzeżeń! Ograniczali się oni samem tylko rozmyślaniem i jałowemi zaciekami.
Lecz rozszerzenie to duchowego widnokręgu Greków, wynikające po części z szerszego poglądu na przyrodę, znalazło potężną pomoc w obeznaniu się z religią podbitego państwa. Bałwochwalstwo greckie zawsze wstręt budziło w Persach; to też podczas swych najazdów nigdy nie omieszkiwali burzyć świątynie i znieważać przybytki sprośnych bożyszcz helleńskich. Bezkarność, z jaką takie świętokradztwa uchodziły, czyniła głębokie wrażenie na Grekach i nie mało przyczyniła się do podkopania ich religijności. Teraz znowu czciciel nędznych bożków olimpijskich, których bezwstydne życie musiało gorszyć każdego pobożnego człowieka, zetknął się ze wspaniałym, uroczystym, wyrobionym systemem religijnym, opartym na podstawie filozoficznej. Jak to zwykle bywa z długotrwającemi państwami, Persya przebyła kilkakrotne zmiany religii. Z początku wyznawała jednobóstwo Zoroastra, później przeszła do dualizmu, a nareszcie do magizmu. Za czasów wyprawy macedońskiej uznawała ona jednego ducha powszechnego, stworzyciela, zachowawcę i rządcę wszech rzeczy, najświętsze uosobienie prawdy, dawcę wszelkiego dobra. Wyobrażać jego nie wolno było pod żadną postacią. Ponieważ zaś w każdej sprawie ziemskiej widzimy skutek działania dwóch sił przeciwnych, wierzyli więc w istnienie, pod władzą tego ducha, dwóch jednostajnie potężnych i odwiecznych pierwiastków, wyrażanych pojęciami światła i ciemności. Myśleli, że zasady te zostają w nieskończonej walce, że świat ich jest pobojowiskiem, a człowiek przedmiotom walki.
Starożytne podania dualistyczne opowiadały, że zły duch wysłał węża na zniszczenie raju, założonego przez dobrego ducha. Ta legenda przeszła do żydów za czasów niewoli babilońskiej.
Istnienie zasady złego jest, według pojęć perskich, koniecznym warunkiem bytu zasady dobrego, jak cień jest niezbędnym towarzyszem światła. Tym tylko sposobem daje się wytłumaczyć obecność złego na świecie, którego twórca i władca jest najwyższem dobrem. Oba uosobienia pierwiastków światła i ciemności, Ormuzd i Aryman, mieli podwładnych sobie aniołów, doradców i własne wojska. Obowiązkiem dobrego człowieka jest zachowywanie prawdy, czystości i pracy. Po ukończeniu żywota, wolno mu się spodziewać drugiego życia na tamtym świecie, a więc wierzyć w zmartwychwstanie ciała, w nieśmiertelność duszy i w świadome przyszłe istnienie.
W późniejszych czasach państwa perskiego magizm coraz to przeważał zasady Zoroastra. Zasadzał się on głównie na czci żywiołów, z których ogień uważał się za najgodniejszego przedstawiciela najwyższej istoty. Na ołtarzach, wzniesionych nie w świątyniach, ale pod lazurowem sklepieniem niebios, podtrzymywano wieczny ogień; słońce poczytywano za najszczytniejszy przedmiot uwielbienia ludzkiego, bo jak w społeczeństwie azyatyckiem wszystko ginęło wobec monarchy, tak na przestworzu niebieskiem wszystko blednie przed obliczem słońca.
Wśród potężnych widoków i zamiarów, Aleksander zmarł przedwczesną śmiercią w Babilonie, w trzydziestym trzecim roku życia (r. 323 przed Chr.). Podejrzywano, że został otruty. Charakter jego stał się pod koniec tak niepohamowanym, a namiętności tak gwałtownemi, że wodzowie, a nawet najbliżsi przyjaciele jego żyli w ciągłej obawie. W chwili zapamiętałości przebił on Klotusa, swego powiernika. Kallistenesa, pośrednika pomiędzy nim a Arystotelesem, kazał powiesić, albo, jak twierdzili inni dobrze oświadomieni, oddać na męki, a potem ukrzyżować. Być może przeto, że spiskowi postanowili mu życie odjąć dla własnego bezpieczeństwa. To pewna, iż wplątanie imienia Arystotelesa do tego zamachu było potwarzą; zniósłby on raczej najgorsze obejście ze strony Aleksandra, niżby się miał przyłączyć do popełnienia tak wielkiej zbrodni.
Nastąpiła potem kilkoletnia doba zamętu i krwi przelewu; nie ustała wtedy nawet, gdy przywódcy macedońscy podzielili się państwem. Z rzędu tych wypadków jeden szczególnie godnym jest uwagi. Ptolemeusz, syn króla Filipa i pięknej jego ulubienicy Arsynoi, wygnany chłopięciem jeszcze, wraz z Aleksandrem, w chwili gniewu ojcowskiego, a później towarzysz Aleksandra w niejednej bitwie i we wszystkich wyprawach, — Ptolemeusz ten został rządcą, a wkrótce królem Egiptu.
Przy oblężeniu Rodu, Ptolemeusz tak znakomite usługi wyświadczył współobywatelom, że ci przez wdzięczność oddali mu cześć boską i ozdobili przydomkiem Sotera (zbawiciela). Odróżniamy go więc tem przezwiskiem od następnych Ptolemeuszów, królów rodu macedońskiego w Egipcie.
Założył on siedlisko rządu nie w jednej z dawnych stolic kraju, lecz w Aleksandryi: podczas wyprawy do świątyni Jowisza Ammońskiego, zdobywca macedoński kazał założyć to miasto, przewidując, iż może się stać środkiem handlu azyatycko-europejskiego. Dodać tu jeszcze należy, że prócz tego, iż Aleksander sam sprowadził z Palestyny wielu Żydów na zaludnienie miasta, Ptolemeusz Soter ściągnął tu jeszcze sto tysięcy ich po oblężeniu Jerozolimy, a następca jego Filadelf wykupił z niewoli sto dziewięćdziesiąt ośm tysięcy, płacąc egipskim ich właścicielom całkowitą za każdego należność. Wszystkim tym Żydom nadano jednostajne z Macedończykami przywileje. Z powodu tak roztropnego obejścia, mnóstwo ich rodaków oraz Syryjczyków przeniosło się dobrowolnie do Egiptu. Przezwano ich później hellenizującymi czyli zgreczonymi Żydami. Mnóstwo też Greków, zwabionych łagodnymi rządami Sotera, szukało przytułku w jego kraju, a najazdy Perdykki i Antygona dowiodły, że żołnierze greccy opuszczali chętnie swoje szeregi dla wstąpienia do egipskich.
Ludność przeto Aleksandryi składała się z trzech różnych narodowości: rodowitych Egipcyan, Greków, Żydów; ta mięszanina wywarła swe skutki na ukształtowanie religii w Europie nowożytnej.
Budowniczowie i inżynierowie greccy uczynili Aleksandryę najpiękniejszem miastem w starożytności. Przystroili ją w przepyszne pałace, świątynie i teatra. Po środku miasta, na przecięciu dwóch wspaniałych ulic, przerzynających się pod prostym kątem, wśród ogrodów, wodotrysków i obelisków, wznosiło się mauzoleum, a w niem, zabalsamowane zwyczajem egipskim, spoczywały zwłoki Aleksandra. Pochód pogrzebowy, dwa lata trwający, przeniósł je tutaj z wielką okazałością z Babilonu. Z początku trumna była z czystego złota, ale, że skusiła raz do napaści na grobowiec, zastąpiono złoto alabastrem. Lecz nie grób ten, ani też wielka latarnia morska, zwana faros, zbudowana z ciosów białego marmuru, a tak wysoka, że bez ustanku płonące na jej szczycie światło widziano wiele mil z morza; nie ten faros, choć go policzono do siedmiu cudów świata, pociąga naszą uwagę wpośród aleksandryjskich dziwów budownictwa: prawdziwym, najchlubniejszym pomnikiem królów macedońskich było muzeum. Wpływ jego trwać będzie nawet jeszcze, gdy runą piramidy.
Ptolemeusz Soter je założył, a ukończył syn jego Ptolemeusz Filadelf. Położone było w wykwintnej części miasta, zwanej Bruchion, przytykającej do pałacu królewskiego. Zbudowane z marmuru, otoczone było placem, po którym mieszkańcy jego mogli się przechadzać, tocząc rozmowy. Pokryte rzeźbą komnaty zawierały księgozbiór Filadelfa, oraz pełno wybornych posągów i malowideł. Z czasem biblioteka ta czterykroć sto tysięcy dzieł liczyła. Później, zapewne skutkiem niewygodnego pomieszczenia dla takiej ilości ksiąg, w przyległej dzielnicy, zwanej Rakotys, otwarto drugi dodatkowy księgozbiór w świątyni Serapisa czyli w Serapionie. Liczba tomów w tej bibliotece, przezwanej córką tamtej, doszła potem do trzechkroć stutysięcy. Ogółem tedy znajdowało się w tych królewskich zbiorach siedmkroć sto tysięcy tomów.
Aleksandrya była nietylko głównem miastem Egiptu, ale i duchową stolicą całego świata. Słusznie powiedziano, że w niej geniusz wschodu spotykał się z geniuszem zachodu. Ten Paryż starożytności stał się ogniskiem modnych rozrywek i powszechnego sceptycyzmu. Tam wśród uroczych ponęt towarzyskich nawet Żydzi zapomnieli swojego patryotyzmu, porzucili mowę przodków i zamienili ją na grecką.
Ustanawiając muzeum, Ptolemeusz Soter i syn jego Filadelf trojaki cel mieli na widoku: 1. zachowanie wiadomości znanych naówczas; 2. pomnożenie ich i 3. rozpowszechnienie.
1. Co do zachowania wiadomości. Nakazano głównemu bibliotekarzowi, aby na rachunek króla skupował wszelkie jakie będzie mógł książki. Przy muzeum utrzymywano cały zastęp pisarzy, których obowiązkiem było poprawne przepisywanie takich dzieł, których właściciele nie życzyli sobie ich sprzedawać. Każdą książkę, przywiezioną przez cudzoziemca do Egiptu, zabierano zaraz do muzeum, a po sporządzeniu wiernego odpisu, takowy oddawano właścicielowi, oryginał zaś umieszczano w księgozbiorze. Nieraz płacono za to bardzo znaczne wynagrodzenie. Tak np. o Ptolemeuszu Ewergetesie powiadają, że za otrzymane z Aten dzieła Eurypidesa, Sofoklesa i Eschila odesłał właścicielom kopie wraz z kwotą około połtorasta tysięcy złotych nagrody. Wracając z wyprawy syryjskiej przywiózł on z Ekbatany i Suzy wszystkie pomniki egipskie, zrabowane niegdyś przez Kambizesa i innych najezdników. Umieścił jedne na dawnych miejscach, a inne ofiarował na ozdobę muzeum. Czasami za tłumaczenie lub przepisanie księgi płacono bajeczne sumy, jak np. za przekład biblii tak zwany siedmdziesięciu, zarządzony przez Ptolemeusza Filadelfa.
2. Co do pomnożenia wiadomości. Jednym z głównych celów muzeum było służenie za przytułek gronu ludzi poświęcających się naukom, których król kosztem swoim utrzymywał. Czasami nawet za ich stołem zasiadał. Anegdoty o tych uroczystościach doszły naszych czasów. Według pierwotnego urządzenia muzeum, mieszkańcy jego dzielili się na wydziały: literacki, matematyczny, astronomiczny i lekarski. Drobniejsze gałęzie przydzielano do odpowiednich specyalności; tak np. przyrodoznawstwo uważano za odnogę medycyny. Wysokim dostojnikom powierzano zwierzchnictwo zakładu i ogólną opiekę nad jego sprawami. Demetriusz Falerejski, najuczeńszy bodaj mąż swojego czasu, który wiele lat był rządcą Aten, pierwszy stał na czele szkoły. Pod władzą takiego zwierzchnika zostawali bibliotekarze; bywali nimi czasami ludzie, których imiona nam są znane, jak Eratostenes, lub Apolloniusz Rodyjski.
Do muzeum należały jeszcze ogrody, botaniczny i zoologiczny; służyły one oczywiście za pomoc do badania roślin i zwierząt. Istniało także obserwatoryum astronomiczne, posiadające sfery armillarne, globusy, pierścienie równonocnikowe i równikowe, kątomiary, linie parallaktyczne i inne przyrządy wówczas używane, z podziałem w razie potrzeby, na stopnie i szóste części jego. Na podłodze obserwatoryum przeciągnięta była linia południkowa. Dotkliwie uczuwano brak dokładnych sposobów mierzenia czasu i ciepła; klepsydra Ktezybiusza bardzo niedokładnie zaspakajała pierwszą potrzebę, a hidrometr pływający w naczyniu z wodą, drugą, mierząc zmiany temperatury różnicą gęstości. Filadelf, dręczony pod koniec życia niezmierną obawą śmierci, poświęcił dużo czasu na poszukiwanie życiodajnego napoju. Do tego rodzaju doświadczeń muzeum rozporządzało pracownią chemiczną. Prócz tego wbrew przesądom ówczesnym, a szczególnie egipskim, wydział lekarski posiadał salę anatomiczną do krajania ciał nietylko zmarłych, ale i żywych ludzi, skazanych na śmierć za zbrodnie.
3. Co do rozpowszechnienia wiadomości. Za pomocą odczytów, rozmów i innych odpowiednich sposobów, udzielano nauk we wszystkich gałęziach wiedzy ludzkiej. Ze wszech stron garnęli się uczniowie do tego wielkiego ogniska umiejętności. Powiadają, że jednego razu było ich nie mniej nad czternaście tysięcy. Z czasem nawet kościół chrześciański otrzymał z jej łona tak znakomitych doktorów, jak Klemens Aleksandryjski, Orygenes, Atanazy.
Księgozbiór spalony został podczas oblężenia Aleksandryi przez Juliusza Cezara. Dla wynagrodzenia tej ogromnej straty, Marek Antoniusz ofiarował królowej Kleopatrze bibliotekę zgromadzoną przez Eumenesa, króla pergamskiego; założona była ona przez współzawodnictwo z Ptolemeuszami. Przyłączono ją do zbiorów Serapionu.
Pozostaje nam jeszcze pokrótce opisać filozoficzny grunt muzeum, oraz ważniejsze nabytki, którymi wzbogaciło ono zasób wiedzy ludzkiej.
Przez pamięć na znamienitego założyciela tego wspaniałego ogniska nauk, które starożytność lubiła nazywać „boską szkołą aleksandryjską“, wspominamy nasamprzód „Dzieje wypraw Aleksandra“. Ptolemeusz Soter, wielki wojownik i monarcha, przyłączył do swej sławy jeszcze tytuł pisarza. Czas, choć nie zdołał zniszczyć należnej mu od nas wdzięczności, pokrzywdził dzieło jego: dziś już go nie posiadamy.
Jak tego można było oczekiwać po przyjaźni, wiążącej Aleksandra, Ptolemeusza i Arystotelesa, filozofia tego ostatniego była umysłową podwaliną muzeum. Król Filip powierzył wychowanie Aleksandra Arystotelesowi, a podczas wypraw perskich wielki wojownik ciągłymi przyczynkami materyalnymi, i to nietylko w pieniądzach, zapomagał przygotowywane podówczas „Przyrodoznawstwo“ wielkiego filozofa.
Główną zasadą nauki jego było: wznoszenie się od badania szczegółów ku poznawaniu prawd ogólnych czyli powszechnych, krocząc ku nim drogą indukcyi czyli uogólniania. Uogólnienie tem jest pewniejszem, im liczniejszymi są fakta, na których się opiera; słuszność jego wtedy się ujawnia, gdy uzdolnia nas do przepowiadania dotąd nieznanych faktów. System ten wymaga nieskończonej pracy w gromadzeniu faktów, drogą doświadczeń i dostrzeżeń; wymaga także dokładnego zastanawiania się nad nimi. Jest to więc głównie metoda pracy i rozumu, ale nie wyobraźni. Pomyłki zaś, które sam Arystoteles tak często popełniał, wcale nie dowodzą niedostateczności tego systemu, lecz raczej wiarogodności jego; usterki te bowiem wynikały jedynie z braku faktów.
Niektóre z ogólnych wniosków Arystotelesa ogromnego są znaczenia. I tak: twierdzi on, że każda rzecz gotowa jest do życia i że rozmaitość postaci organicznych, spotykanych w przyrodzie, zależy od warunków istnienia; gdy te się zmieniają, przeistaczają się i kształty. Dlatego to nieprzerwany łańcuch ciągnie się od najprostszych pierwiastków, przez rośliny i zwierzęta, aż do człowieka, a różne gromady jestestw zlewają się niedostrzegalnymi odcieniami jedno z drugiem.
Filozofia uogólniająca czyli indukcyjna, wprowadzona przez Arystotelesa, jest metodą wielkiej potęgi. Jej zawdzięczamy cały postęp wiedzy nowożytnej. W najbardziej udoskonalonej swej postaci posuwa się ona drogą wnioskowania od zjawisk ku ich przyczynom, a potem, naśladując system akademii, schodzi od przyczyn ku szczegółom zjawisk drogą wywodów.
Gdy przeto dział umiejętności w szkole aleksandryjskiej oparł się na zasadach jednego filozofa ateńskiego, kierunek jej estetyczny ugruntował się na wskazówkach drugiego, mianowicie Zenona, który, choć rodem Cypryjczyk, czy też Fenicyanin, długie lata przeżył w Atenach. Uczniowie jego przezwali się stoikami. Jego nauka znacznie go przeżyła i w czasach, gdy nie znano innej pociechy, pokrzepiała człowieka w chwilach utrapień, przyświecając niezmąconym blaskiem na drodze żywota nietylko znakomitszym Grekom, lecz wielu głośniejszym myślicielom, statystom, wodzom i cesarzom rzymskim.
Celem Zenona było dostarczenie przewodniej myśli życiu codziennemu i uzacnieniu ludzi. Dowodził on, iż wychowanie jest prawdziwą podstawą cnoty, ponieważ wiedząc co dobre, musimy ku temu dążyć; że powinniśmy wierzyć zmysłom, gdy nam dostarczają faktów i wiadomości, a od rozumu wymagać stosownego ich uporządkowania. Widać tu jawnie powinowactwo Zenona z Arystotelesem. Wszelka żądza, chęć, wszelkie pragnienie pochodzi z niedokładnej wiadomości, mówi dalej stoik. Naturę naszą narzuciło nam przeznaczenie; lecz powinniśmy się uczyć panowania nad żądzami i żyć wolni, myślący, cnotliwi, zawsze w zgodzie z rozumem. Byt nasz powinien być przeważnie duchowym; na wszystkie rozkosze i przykrości spoglądać należy obojętnie; nigdy nie zapominać, żeśmy wolni ludzie, ale nie niewolnicy opinii społecznej. „Posiadam, mówił zwolennik tej szkoły, posiadam skarb, którego cały świat nie zdoła mi wydrzeć; tym skarbem jest śmierć.“ Powinniśmy pamiętać, że przyroda w działaniach swoich zmierza ku celom ogólnym i nigdy nie oszczędzając jednostek, używa ich za środki do dopięcia swoich zamiarów. Wypada nam przeto poddać się przeznaczeniu, a dążyć do nabycia wiadomości, umiarkowania, odwagi i sprawiedliwości, jako niezbędnych warunków cnoty. Nie zapominajmy, że wszystko co nas otacza, ciągłym ulega zmianom: zgon idzie za odrodzeniem, odrodzenie za zgonem; nie warto tedy narzekać na śmierć, bo wszystko na świecie jej ulega. Jak wodospad każdego roku jednaki pozór przedstawia, chociaż tworzące go wody bezustanku się zmieniają, tak też i kształty przyrodzenia niczem innem nie są, jak potokiem materyi, przybierającej coraz to nową postać. Wszechświat jednakże, uważany jako całość, jest niezmienny. Nic niema wiecznego, oprócz przestrzeni, atomów i siły. Formy przyrodzenia, które widzimy, są istotnie przechodniemi, wszystkie więc muszą przemijać.
Powinniśmy mieć na względzie, mówi Zenon, że większość ludzi nie jest dostatecznie rozwinięta; nie należy przeto bez potrzeby obrażać spółczesnych nam pojęć religijnych. Dosyć będzie dla nas samych wiedzieć, że chociaż istnieje siła najwyższa, nie ma jednak żadnego jej uosobienia. Istnieje, powiada Zenon, jakaś zasada niewidzialna, nieosobista, której przypisywać kształt, uczucia i żądze ludzkie byłoby wszelakoż niedorzecznością. Wszelkie z nią obcowanie, ma się rozumieć, jest prostym wymysłem. To, co ludzie nazywają przypadkiem, jest owszem skutkiem niewiadomej przyczyny. Nawet przypadkami rządzą prawa. Niema tego, co nazywają celowością, gdyż przyroda działa na zasadzie praw niezmiennych, tak iż pod tym względem świat jest po prostu ogromną machiną automatyczną. To co nieukształceni nazywają losem, jest siłą życiową, przenikającą wszechświat. Przeobrażenia, którym ulegają wszystkie rzeczy, odbywają się w sposób konieczny, dlatego też można powiedzieć, że postęp świata, pod władzą przeznaczenia, podobny jest do ziarna, które rozwinąć się może jedynie wskazanym sobie trybem.
Dusza ludzka jest iskrą płomienia życiowego, czyli powszechnej zasady żywotności. Nakształt ciepła, przechodzi ona od jednej do drugiej istoty, a ostatecznie zlewa się czy też łączy z życiem powszechnem, z którego wyszła. Dlatego więc oczekiwać winniśmy dla siebie nie nicości, lecz połączenia ze źródłem; a jak człowiek strudzony pragnie nieczułości sennej, tak filozof, znużony światem, powinien pragnąć uspokojenia przez śmierć. Zresztą o takich rzeczach należy myśleć ostrożnie, bo rozum nie może nam o nich dostarczyć pewnej wiadomości z własnych tylko zasobów. Niefilozoficznie jest dochodzić pierwszych przyczyn: trzeba się zajmować tylko zjawiskami. Przedewszystkiem zaś nie powinniśmy nigdy zapominać, że człowiek nie jest w stanie dosięgnąć bezwzględnej prawdy i że ostatecznym wynikiem ludzkich badań jest przeświadczenie, iż niezdolni jesteśmy zdobyć doskonałej wiedzy; że gdybyśmy nawet posiedli prawdę, to nie moglibyśmy być jej pewnymi.
Cóż tedy nam pozostaje? Nabywanie wiadomości, pielęgnowanie cnoty i przyjaźni, pilnowanie wierności i prawdy, poddawanie się bez szemrania wszystkiemu, cokolwiek nas spotka i życie w zgodzie z rozumem.
Chociaż szkoła aleksandryjska szczególnie przeznaczona była do uprawiania filozofii Arystotelesa, nie trzeba sądzić wszelako, że wyłączała inne poglądy. Owszem, platonizm nie tylko tam się w pełni rozwinął, ale nareszcie zastąpił zasady perypatetyczne, a przez pośrednictwo Nowej Akademii, wycisnął niezatarte ślady i na chrześcijaństwie. Metoda filozoficzna Platona wprost była przeciwna poglądom Arystotelesa. Punktem wyjścia jej były idee ogólne, których istnienie było przedmiotem wiary; od nich schodziło się ku szczegółom. Arystoteles odwrotnie wznosił się od szczegółów ku szerszym pojęciom, dążąc drogą uogolniania.
Platon tedy polegał na wyobraźni, Arystoteles na rozumie. Pierwszy zniżał się od rozkładu idei pierwotnej ku szczegółom; drugi łączył szczegóły w pojęcia ogólne. Dlatego to metoda Platona zdolna była szybko tworzyć wyniki, świetne na pozór, choć w istocie nie rzeczywiste; druga zaś Arystotelesa była mozolniejsza, ale pewniejsza. Wymagała ona nieustannej pracy nad zbieraniem faktów, pilnowania się nudnych doświadczeń i dostrzeżeń, poszukiwania dowodów. Filozofia Platona jest przepysznym zamkiem na lodzie; system zaś Arystotelesa jest budową trwałą, pracowitą, nie bez usterków, ale wzniesioną na niepożytej skale.
Powierzenie się wyobraźni daleko jest ponętniejszem od kierowania się rozumem. To też podczas upadku umysłowego Aleksandryi, przenoszono tam łatwe metody nad pracowite ślęczenie i ścisłe wytężanie myśli. Szkoły Nowo-Platoników obfitowały w marzycieli-mistyków, jak Ammoniusz Sakkas i Plotyn. Tacy ludzie zajęli miejsce głębokich „geometrów“ dawnego muzeum.
Szkoła aleksandryjska przedstawia pierwszy przykład zastosowania systemu, który w ręku nowoczesnych przyrodoznawców, wydał tak cudowne owoce. Odrzucał on wyobraźnię, a zasadom swym kazał być odbiciem faktów, płynących z doświadczeń i dostrzeżeń, a stwierdzonych dowodami matematycznymi. Trzymał się przekonania, że jedyną drogą badania przyrody jest metoda doświadczalna. Poszukiwania Archimedesa o ciężarze gatunkowym, oraz optyczne dociekania Ptolemeusza, podobne są do spółczesnych nam badań fizyki doświadczalnej i uderzającą sprzeczność stanowią z mrzonkami dawniejszych pisarzy. Laplace powiada, że jedynem dostrzeżeniem Greków przed założeniem szkoły aleksandryjskiej, znanem w dziejach astronomii, jest zanotowanie letniego przesilenia przez Metona i Euktemona w r. 432. W tej wszechnicy spotykamy dopiero po raz pierwszy system łączący spostrzeżenia za pomocą narzędzi do mierzenia kątów z obliczeniami drogą trygonometryczną. Astronomia tedy stanęła tu na takiem stanowisku, że odtąd tylko wydoskonalać się mogła.
Nie zgadzałoby się ani z rozmiarami, ani z zamiarem niniejszego dzieła, gdybyśmy chcieli wdać się w szczegółowe wyliczenie wszystkich nabytków, jakiemi muzeum aleksandryjskie wzbogaciło skarbnicę wiedzy ludzkiej. Dosyć będzie gdy czytelnik otrzyma tu choć ogólne pojęcie o ich doniosłości; po szczegóły odsyłam go do szóstego rozdziału „Dziejów umysłowego rozwoju Europy“[1].
Nadmieniliśmy wyżej, iż filozofia stoicka wątpiła, czy rozum może dojść bezwzględnej prawdy. Podczas gdy Zenon poddawał się takim zwątpieniom, Euklides przygotowywał wielkie swe dzieło, któremu cały ród ludzki nie zdołałby zaprzeczyć. Żyje ono jeszcze, po dwudziestu dwóch przeszło wiekach, jako wzór ścisłości, jasności, oraz dokładności w dowodzeniu. Wielki ten geometra nie tylko pisał i o innych przedmiotach matematycznych, jakoto o przecięciach ostrokręgowych, oraz o poryzmatach czyli o wnioskowaniu matematycznem, lecz mu nadto przypisują traktaty o harmonii i optyce; w tym ostatnim rzecz jest rozbierana na podstawie przypuszczenia promieni wychodzących z oka na przedmiot.
Do rzędu matematyków i fizyków aleksandryjskich zaliczyć należy i Archimedesa, chociaż później mieszkał on w Sycylii. Pomiędzy matematycznemi pismami jego, znajdowały się dwie księgi o kuli i walcu, w których dowodził, że bryłowatość kuli równa się dwom trzecim bryłowatości opisującego ją walca. Autor tak wysoko cenił to odkrycie, iż rozporządził, aby rysunek wyobrażający je, umieszczono mu na grobowcu. Badał także kwadraturę koła i parabolę; pisał o konoidach i sferoidach, a także o spiralnej, która imię jego nosi, a której pomysł nasunął mu przyjaciel jego Konon Aleksandryjczyk. Na polu matematycznem Europa w ciągu dwóch tysięcy lat prawie nie wydała równego jemu. W dziale fizycznym on pierwszy położył zasady hydrostatyki; wynalazł sposób obliczania ciężaru gatunkowego; zbadał równowagę ciał pływających; odkrył wreszcie prawdziwą teoryę dźwigni oraz szrubę, znaną dotąd pod jego imieniem, do podnoszenia wody Nilowej. Jemu też przypisywać należy wynalazek szruby bez końca, oraz pewnego rodzaju zwierciadła palącego, którem, jak powiadają, podpalił flotę rzymską podczas oblężenia Syrakuz.
Eratostenes, który czas jakiś zawiadował księgozbiorem, wiele dzieł ważnych napisał. Z pomiędzy nich wspomnijmy o oznaczeniu przestrzeni pomiędzy zwrotnikami, oraz o próbie obliczenia wielkości ziemi. Zastanawiał się on nad ukształtowaniem i rozległością kontynentów, nad położeniem łańcuchów gór, nad wpływem obłoków, nad geologicznem zalaniem lądów, nad podnoszeniem się dna morskiego, rozwarciem się Dardanellów i cieśniną Gibraltarską, oraz nad właściwościami morza czarnego. Sporządził także dokładny opis ziemi w trzech księgach, pod względem fizycznym, matematycznym i dziejowym, dołączywszy mapę wszystkich znanych naówczas krajów. Dopiero w ostatnich latach słusznie oceniono ułamki ocalone z jego „Kroniki królów tebańskich“. Przez długie wieki patrzono na nią z nieufnością, polegając na mylnej naszej chronologii teologicznej.
Pomijamy tutaj wyliczenie dowodów, nagromadzonych przez Aleksandryjczyków, a przekonywających o okrągłości ziemi. Posiadali oni dokładne wyobrażenie o kuli ziemskiej, biegunach, osi, równiku i obu kołach biegunowych, o punktach równonocnych, przesileniach, o rozkładzie klimatów i t. d. Przytoczymy tu jeszcze rozprawy o przecięciach ostrokręgowych, oraz o dziełach „Maxima“ i „Minima“ Apolloniusza, który pierwszy podobno wprowadził do nauki wyrazy elipsa i hiperbola. Zaledwie słowem jednem wspomnieć mogę dostrzeżenia astronomiczne Arystylla i Tymocharysa. Badaniom tego ostatniego nad gwiazdą, zwaną Kłosem Panny, zawdzięczał Hipparch wielkie swoje odkrycie poprzedzania punktów równonocnych. On także oznaczył pierwszą nierówność w biegu księżyca i zrównanie środka; przyjął teorye epicyklów i mimośrodów, czyli geometryczne wytłómaczenie pozornych ruchów ciał niebieskich na zasadzie ruchu kolistego; przedsięwziął dokonanie spisu gwiazd sposobem alineacyi, czyli układania ich na pozornie jednej linii prostej. Ilość gwiazd tą drogą zanotowanych wyniosła 1.080. Usiłując tym sposobem opisać widok nieba, starał się on to samo uczynić i dla powierzchni ziemi, oznaczając położenie miast i innych miejscowości liniami długości i szerokości. On też pierwszy sporządził tablice słońca i księżyca.
Wśród tego świetnego grona geometrów, astronomów i fizyków, wydatnie występuje Ptolemeusz, autor wielkiego dzieła „Syntaxis czyli traktat o matematycznej budowie nieba“. Zachowywało ono swą wartość przez niespełna piętnaście wieków i ustąpiło miejsca dopiero nieśmiertelnym „Principiom“ Newtona. Rozpoczyna się ono twierdzeniem, że ziemia jest okrągła i umocowana w przestrzeni; opisuje dalej ułożenie tablicy cięciw i narzędzia do dostrzeżeń nad przesileniami; dowodzi nachylenia eliptyki; oznacza szerokości ziemskie za pomocą gnomonu; opisuje klimaty; okazuje, jakim sposobem obracać czas zwyczajny w gwiazdowy; podaje dowody wyższości roku zwrotnikowego nad gwiazdowym; opiera naukę o słońcu na zasadzie, że droga jego jest zwyczajną elipsą; tłómaczy zrównanie czasu; roztrząsa ruchy księżyca; pierwszą nierówność, zaćmienia jego i ruch węzłów. W dalszym ciągu dzieło to podaje własne Ptolemeusza spostrzeżenie, które unieśmiertelniło imię jego, a mianowicie odkrycie ewekcyi księżyca czyli drugiej nierówności, objaśnionej przezeń teoryą epicyklów. Próbuje on nadto oznaczyć odległość słońca i księżyca od ziemi, co mu się poniekąd udaje. Rozpatruje poprzedzanie punktów równonocnych, owo odkrycie Hipparcha, którego cykl całkowity obejmuje dwadzieścia pięć tysięcy lat. Podaje wreszcie spis 1022 gwiazd, rozprawia o istocie drogi mlecznej i wykłada po mistrzowsku ruchy planet. Ta ostatnia zasługa drugim jest pomnikiem sławy naukowej Ptolemeusza. Oznaczenia dróg planetowych dokonał on porównywując własne dostrzeżenia z obserwacyami poprzednich astronomów, a między innemi z Tymocharysa śledzeniem Wenery.
W muzeum też aleksandryjskiem Ktezybiusz wynalazł sikawkę ogniową; uczeń jego, Heron, ulepszył ją dodaniem dwóch cylindrów. Działała tam także pierwsza machina parowa wynalazku Herona; była ona systemu reakcyjnego, na zasadzie eolipili. Ciszę przybytku Serapionu przerywały klepsydry, czyli wodne zegary Ktezybiusza i Apolloniusza, mierzące czas spadającemi kroplami. Gdy zaś w Rzymie kalendarz tak się zagmatwał, że koniecznie potrzebował sprostowania, to Juliusz Cezar sprowadził z Aleksandryi astronoma Sozygenesa; z jego porady rok księżycowy został usunięty, rok cywilny ustalony wyłącznie według słońca i wprowadzony kalendarz tak zwany juliański.
Ganiono macedońskich władców Egiptu za sposób, w jaki się obchodzili z uczuciami religijnemi swojego czasu. Powiadano, że zniżyli je do prostego narzędzia politycznego, za pomocą którego trzymali w ręku niższe klasy, oświeconym podsuwając filozofię.
Rzecz jasna jednak, iż chwytali się tej drogi z doświadczenia, nabytego w owych wielkich wyprawach, które Greków uczyniły przodownikami świata. W oczach ich wyobrażenia mitologiczne przodków rozwiewały się w baśnie, a cuda, któremi dawni poeci przystroili morze śródziemne, okazały się marnemi złudami. Znikły bóstwa z Olimpu sam nawet Olimp okazał się przywidzeniem wyobraźni. Znikła groza Hadesu; nie umiano nawet miejsca jego wynaleźć. Ulecieli bogowie i boginie z gajów, pieczar i rzek Azyi Mniejszej, sami ich czciciele zaczęli wątpić, czy byli tam kiedy. Jeżeli jeszcze dziewice syryjskie miłosnemi piosnkami opłakiwały zgon Adonisa, to było już tylko wspomnienie, nie rzeczywistość. Persya także coraz to zmieniała wiarę krajową. Zamiast objawienia Zoroastrowego, chwyciła się dualizmu, a później, pod nowymi wpływami politycznymi, przyjęła magizm: zaczęła czcić ogień i utrzymywać płonące ołtarze na szczytach gór; ubóstwiała także słońce. Podczas wyprawy Aleksandra szybko dążyła ku panteizmowi.
W kraju, gdzie w chwili upadku politycznego bóstwa narodowe okazują się zgoła bezsilnemi, zmiana religii jest nieuchronną. Szanowne bóstwa egipskie, na cześć których wznoszono obeliski i świątynie, raz po raz ulegały orężowi obcych zdobywców. Nie dziw tedy, że na ziemi piramid, kolosów i sfinksów wyobrażenia bóstw traciły żywotną rzeczywistość i przestawały być przedmiotem wiary. Uczuwano potrzebę coraz nowych: Serapis wypierał Ozyrysa. Po kramach zaś i na ulicach Aleksandryi snuły się tysiące żydów, co zapomnieli o Bogu, mieszkającym za zasłoną świątyni.
Urok tradycyi, objawienia i dawności począł się rozwiewać. Podania mitologii europejskiej, objawienia azyatyckie, uświęcone wiekami dogmaty Egiptu, wszystko to przeminęło, lub przemijało. Tu Ptolemeuszowie poznali znikomość form religijnych.
Lecz pojęli też oni zarazem, że istnieje coś trwalszego nad formy religijne, które, podobne postaciom organicznym okresów geologicznych, raz zniknąwszy, giną na zawsze, nigdy się nie odnawiając, nigdy nie wracając. Pojęli też oni, że poza tym światem znikomych ułud i przywidzeń, kryje się świat odwiecznej prawdy.
Świata tego niepodobna odkryć ani za pomocą marnych podań, przekazujących nam poglądy wylęgłe w zaraniu cywilizacyi, ani przez mrzonki mistyków, którym się zdawało, że byli natchnionymi. Odsłonić go można jedynie drogą matematyki i czynnego badania przyrody; ta tylko przynosi ludzkości trwałe, nieprzebrane i nieocenione skarby.
Nigdy nie przyjdzie dzień, w którym zaprzeczonem zostanie którekolwiek twierdzenie Euklidesa; nikt nigdy nie podda pod wątpliwość kulistego kształtu ziemi, poznanego przez Eratostenesa; świat nie pozwoli nigdy zapomnieć wielkich odkryć i wynalazków fizycznych, dokonanych w Aleksandryi i Syrakuzach. Imiona Hipparcha, Apolloniusza, Ptolemeusza, Archimedesa ze czcią wymawiać będą ludzie wszelkiego wyznania, dopokąd istnieć będzie mowa ludzka.
Tak więc muzeum aleksandryjskie stało się kolebką wiedzy nowożytnej. Wprawdzie dawno przed jej założeniem czyniono już dostrzeżenia astronomiczne w Chinach i Mezopotamii; uprawiano także matematykę z niejakiem powodzeniem w Indyi. Lecz w żadnym z tych krajów badania nie przybrały łącznej i ustalonej postaci; w żadnym z nich nie posługiwano się doświadczeniami fizycznemi. A właśnie znamieniem cechującem naukę tak aleksandryjską, jak i wogóle nowoczesną, jest to, iż się nie ogranicza dostrzeżeniami, ale opiera się na czynnem badaniu przyrody.
Z punktu politycznego, chrześciaństwo jest przekazaną światu spuścizną państwa rzymskiego.
W okresie przejścia Rzymu z republikańskiej do monarchicznej formy rządu, wszystkie niepodległe dawniej narody, dotykające morza śródziemnego, dostały się pod władzę tej głównej naówczas potęgi. Lecz kolejne ich podbicie wcale zgubnem dla nich nie było; owszem powstrzymało nieustanne wojny pomiędzy nimi, a klęski stąd pochodzące zamieniło na pokój powszechny.
Nietylko na znak podboju, lecz oraz dla zaspokojenia swej dumy, zwycięska rzeczpospolita przeniosła bóstwa zhołdowanych narodów do Rzymu i z pogardliwą tolerancyą pozwoliła wszystkim cześć oddawać. Rzecz jasna, iż urok powagi, wywierany w ojczyźnie każdego bożka, znikał od razu w tłumie otaczających go bogów i bogiń. Pierwej już, jakieśmy rzekli, odkrycia geograficzne i krytycyzm filozofii głęboko zachwiały wiarę w religie staroświeckie; teraz zaś polityka Rzymu ostatecznie ją wyziębiła.
Królowie zawojowanych krain poznikali; na ich miejscu zasiadł jeden cesarz. Podobnież niknęły i bóstwa. Pamiętając na związek łączący od wieków pojęcia polityczne z religijnemi, zrozumiemy bez trudu, dlaczego wielobóstwo okazywało wówczas dążenie do przeistoczenia się w jednobóstwo; wszakże oddawano cześć boską zmarłym cesarzom, a później i żyjącym.
Łatwość, z jaką tym sposobem wytwarzano bogów, wywarła potężne wrażenie: sporządzanie nowych bóstw rzucało śmieszność na początki dawnych. Wschodnie awatary i apoteozy zachodnie szybko napełniały Olimp. Na wschodzie bóstwa zstępowały z nieba i wcielały się w ludzi; na zachodzie ludzie wznosili się z ziemi i zasiadali pomiędzy bogami. Widocznie tedy nie wszczepienie sceptycyzmu greckiego nauczyło Rzym niedowierzania: sam zbytek religii podkopał fundamenta wiary.
Nie wszystkie warstwy ludności równie szybko przyjmowały poglądy monoteistyczne. Kupcy, prawnicy i żołnierze, którzy z natury swych zatrudnień bardziej są oswojeni z kolejami życia i posiadają szerszy widnokrąg umysłu, ci pierwsi przyswoili je sobie; najpóźniej rolnicy.
Właśnie gdy cesarstwo dosięgało szczytu w rozwoju wojennym i politycznym, pod względem religijnym i społecznym doszło do najwyższej niemoralności. Przejęło się ono nawskróś epikureizmem, którego hasłem było: życie uczynić biesiadą, cnotę uważać tylko za przyprawę rozkoszy, a wstrzemięźliwość za środek do jej przedłużenia. Jadalnie połyskujące złotem i wysadzane klejnotami, niewolnicy we wspaniałych strojach, przyjemności towarzystwa kobiet i to zepsutych, pyszne kąpiele, teatra, gladyatorowie, — takie to były cele pragnień Rzymianina. Zwycięzcy świata doszli do odkrycia, że jedyną rzeczą godną czci jest siła. Nią zdobyć można było wszystko, cokolwiek praca i zabiegliwość powoli i mozolnie nagromadzały. Konfiskowanie bogów i krajów i wysysanie prowincyj bywały nagrodą pomyślnych wojen; cesarz zaś stawał się symbolem siły. Nie brakło i poloru towarzyskiego; ale była to fosforescencya gnijącego świata rzymskiego.
Tymczasem w jednej z prowincyj wschodu, Syryi, gromadka ludzi bardzo niskiego stanu zjednoczyła się w imię dobrych uczynków i religii. Zasady ich wtórowały poczuciu braterstwa powszechnego, rodzącego się z połączenia tylu podbitych królestw. Mówimy tu o nauce zaszczepionej przez Jezusa.
Naród żydowski żywił naówczas nadzieję opartą na starodawnych podaniach, iż powstanie wśród niego zbawca i przywróci mu dawną świetność. Uczniowie Jezusa mieli go właśnie za tego długo oczekiwanego Mesyasza. Ale kapłani, uważając głoszoną przezeń naukę za szkodliwą ich sprawie, oskarżyli go rządcy rzymskiemu, ten zaś dla uciszenia wrzawy, wydał go, choć niechętnie, na śmierć.
Ale nauka jego o miłości i braterstwie przeżyła ten wypadek. Uczniowie, zamiast się rozprószyć, stowarzyszyli się na zasadach wspólnej własności, tak, iż każdy składał do ogólnej kasy całe swe mienie i wszystkie zyski. Tym sposobem utrzymywano wdowy i sieroty bractwa, wspomagano swoich ubogich i chorych. Z tego zarodka rozwinęła się nowa i, jak wypadki późniejsze dowiodły, wszechwładna społeczność, — kościół; nowa, gdyż nic podobnego nie istniało w starożytności; wszechwładna, bo kościoły różnych miejscowości, z początku oddzielnie się zawiązujące, wkrótce zaczęły się łączyć we wspólnej sprawie. Tem zjednoczeniem chrześciaństwo dokonało wszystkich swoich tryumfów politycznych.
Jak już powiedziano, wojenna potęga Rzymu sprowadziła pokój powszechny i obudziła poczucie braterstwa u ludów zwyciężonych. Skład rzeczy pomyślny był przeto dla szybkiego rozszerzenia się nowonarodzonej nauki chrześciańskiej po całem państwie. Rozeszła się ona z Syryi po całej Azyi Mniejszej, a następnie dosięgła Cypru, Grecyi i Włoch, rozciągając się z czasem na zachód aż do Gallii i Brytanii.
Rozkrzewienie się jej przyspieszali apostołowie opowiadając ją na wszystkie strony; żadna klasyczna filozofia starożytności nigdy nie rozporządzała takimi środkami.
Warunki polityczne określiły granice nowej religii: były one z czasem tesame, co i państwa rzymskiego. Rzym, mniemane miejsce śmierci Piotra, ale nie Jerozolima, niewątpliwa widownia zgonu Zbawiciela, stał się stolicą religijną. Dogodniej było owładnąć wszechpotężnym grodem o siedmiu pagórkach, niżeli Getsemane i Kalwaryą, ze wszystkiemi świętemi ich pamiątkami.
W ciągu długich lat chrześciaństwo dawało się poznać jako nauka nakazująca trzy rzeczy: cześć Boga, czystość w życiu domowem, miłość braterską w społecznem. W dniach początku i słabości pozyskiwało ono wyznawców jedynie przekonaniem; lecz gdy wzrosło we wpływ i liczbę, zaczęło objawiać dążności polityczne, a mianowicie skłonność do utworzenia rządu w rządzie, państwa w państwie i tego popędu nigdy się odtąd nie pozbyło. Był on zresztą logicznym wynikiem własnego jego rozwoju. Cesarzowie rzymscy, spostrzegłszy, że nowy kościół bezwarunkowo sprzecznym jest z ich widokami, próbowali obalić go przemocą. Było to w zgodzie z duchem ich reguł wojennych, które nie znały innych środków, prócz siły do ustalenia jednomyślności.
W zimie z r. 302 na 303 po Chr., w niektórych legionach żołnierze chrześcianie odmówili przyjęcia udziału w uświęconych wiekami uroczystościach ku przebłaganiu bogów. Bunt rozszerzył się tak prędko, a sprawa stała się tak groźną, że cesarz Dioklecyan musiał zwołać radę, aby wskazała, co czynić należało. Łatwiej może ocenimy trudność położenia, gdy sobie przypomnimy, że nawet żona i córka Dioklecyana były chrześciankami. Cesarz był człowiekiem wielkich zdolności i szerokiego poglądu politycznego; zrozumiał, że stawienie oporu nowemu stronnictwu jest koniecznością polityczną; rozkazał jednak wyraźnie, aby unikano krwi przelewu. Lecz któż może zapanować nad szalonymi rozruchami domowymi? Zrównano z ziemią kościół w Nikomedii; w odwecie za to podpalono pałac cesarski, a edykt jego publicznie znieważono i zdarto. Poszło za tem zdegradowanie oficerów chrześcian, oraz wszelkiego rodzaju mordy i męczeństwa. Potok wypadków tak był gwałtowny, że sam cesarz nie był w stanie powstrzymać prześladowania.
Stało się teraz widocznem, że chrześcianie stanowią w państwie potężne stronnictwo, przejęte oburzeniem za okrucieństwa, których doznało i zdecydowano nie dopuszczać ich więcej. Po zrzeczeniu się Dioklecyana, w r. 305 Konstantyn, jeden ze współzawodników do purpury, pojąwszy korzyści, jakieby mu urosły z takiej polityki, stanął na czele partyi chrześciańskiej. To mu pozyskało we wszystkich częściach państwa obojga płci zwolenników, gotowych za niego iść pod miecz i w ogień, i przyniosło niezachwianych stronników we wszystkich legionach. W stanowczej bitwie, nad mostem Milwijskim, zwycięstwo uwieńczyło jego zamiary. Śmierć Maksymina, a następnie i Licyniusza usunęła wszelkie przeszkody: Konstantyn zasiadł na tronie Cezarów jako pierwszy cesarz chrześcianin.
Posady, zyski, władza oczekiwały każdego, ktokolwiek przystępował teraz do stronnictwa zwycięskiego. Mnóstwo ludzi światowych, których nic nie obchodziły dążenia religijne, zostawało jego najżarliwszymi zwolennikami. Że zaś byli poganami w sercu, więc wpływ ich wkrótce się objawił szybkiem spogańszczeniem chrześciaństwa. Sam cesarz, nie lepszy w tem od nich, niczego nie uczynił dla przeszkodzenia temu i dopiero pod koniec niegodziwego swego życia, w r. 337, poddał się obrzędom i ceremoniom kościoła.
Ażebyśmy mogli dokładnie ocenić owo przeobrażenie chrześciaństwa, które go później powaśniło z nauką, powinniśmy poszukać, dla porównania, opisu dni kiedy było czystszem. Takowy na szczęście, znajdziemy w „Apologii czyli obronie chrześcian od oskarżeń pogan“, napisanej przez Tertulliana w Rzymie, podczas prześladowania za Sewera. Przypisał on ją nie cesarzowi, ale urzędnikom sądzącym obwinionych. Jest to głos bardzo poważny, bardzo uroczysty, wyłuszczający wszystko, cokolwiek zmierzać mogło ku wyjaśnieniu rzeczy; jest to wykład wiary i sprawy chrześcian, ogłoszony w stolicy państwa, w obliczu całego świata, jest to poważne świadectwo dziejowe, ale nie jakiś pamflet żałosny lub namiętny. Uważano zawsze to pismo, za należące do najcelniejszych w rzędzie utworów chrześciańskich wcześniejszej epoki. Pochodzi ono z r. 200 mniej więcej po Chr.
Z niepospolitą sztuką rozpoczyna Tertullian rzecz swoją. Powiada sędziom, że chrześciaństwo jest wędrowcem na ziemi i że przygotowane jest spotykać nieprzyjaciół w obcej sobie krainie. Prosi ono tylko, aby go nie potępiano bez wysłuchania i aby sędziowie rzymscy pozwolili mu się bronić. Dalej autor powiada, że prawa cesarstwa okryją się nową świetnością, gdy wyrok nad chrześciaństwem wydany zostanie po rozpatrzeniu sprawy, lecz nie bez jej wysłuchania; że niesłuszną jest rzeczą nienawidzieć coś, czego się nie zna, chociażby godnem było nienawiści; że prawa rzymskie mają na baczeniu czyny, lecz nie same tylko przezwiska, a że wbrew tej zasadzie ukarano wielu za to, że ich przezywano chrześcianami, chociaż o żadną zbrodnię nie byli pomówieni.
Przechodzi dalej do wykładu początków, istoty i wpływu chrześciaństwa, twierdząc, że się opiera ono na piśmie świętem Hebrajczyków, księdze najczcigodniejszej ze wszystkich. Powiada tak do sędziów: „Księgi Mojżesza, w których Bóg, niby w skarbnicy, zawarł całą religię żydowską, a tem samem i chrześciańską, starożytnością daleko przechodzą wasze najdawniejsze, starsze są nawet od wszystkich waszych pomników narodowych, od założenia państwa waszego i wielu innych wielkich grodów, od wszystkiego, co uważacie za pierwotne w całym przebiegu dziejów i w całej pamięci czasów, wreszcie od wynalezienia pisma, które jest tłómaczem wiedzy i strażnicą najwyborniejszych rzeczy. Myślę, że więcej jeszcze mogę powiedzieć, iż starszemi są od waszych świątyń, wyroczni i ofiar. Ten, który napisał te księgi, żył tysiąc lat przed oblężeniem Troi i przeszło półtora tysiąca przed Homerem“. Czas jest sprzymierzeńcem prawdy, a mądry człowiek wierzy w to tylko, co wytrzymało próbę czasu. Główna więc powaga pisma świętego pochodzi z szanownej starożytności jego. To też najuczeńszy z Ptolemeuszów, przezwany Filadelfem, król doskonały, za radą Demetryusza Falerejskiego, postarał się odpisu tej świętej księgi. Odpis ten znajduje się do dziś dnia w jego księgozbiorze. Boskość zaś pisma świętego tem się stwierdza, że wszystko, cokolwiek się stało za dni naszych, znajduje się w niem przepowiedziane, zawiera bowiem wszystko, co później zajść miało w oczach ludzi.
Czyż wypełnienie proroctwa nie jest świadectwem jego prawdziwości? Czyż mamy być ganieni za to, że wierzymy w nie co do przyszłych wypadków, gdy widzimy, że przeszłe udowodniły przepowiednie? Otóż ponieważ wierzymy w proroctwo rzeczy, które się już sprawdziły, tak samo wierzymy i w przepowiednie jeszcze niespełnione, albowiem to samo pismo święte przewidziało i te sprawy, które się codzień dokonywają, i te, co jeszcze stać się mają.
Księgi te nauczają nas, że jeden jest Bóg, który stworzył świat z niczego, który, choć codzień widziany jest niewidzianym; nieskończoność jego znana jest jemu tylko samemu; niezmierzoność jego skrywa go nam, lecz zarazem i objawia. Przeznaczył on dla ludzi nagrody i kary, stosownie do ich życia; wskrzesi wszystkich zmarłych, którzy istnieli od stworzenia świata, rozkaże im znowu przywdziać ciała, a potem osądzi albo na szczęśliwość bez końca, albo na wiekuiste płomienie. Ogień piekielny, to właśnie owe ukryte pożary, które ziemia zawiera w swem łonie. Dawnemi czasy Bóg zsyłał na ziemię nauczycieli czyli proroków; byli oni Żydami; Żydom też opowiadali swe proroctwa, bo niemi zaiste były, a ci zgromadzili je w piśmie świętem. Na tem piśmie, jak powiedziano wspiera się chrześciaństwo, chociaż wyznawcy jego różnią się w obrzędach od Żydów. Oskarżają nas, że ubóstwiamy człowieka, ale nie Boga żydowskiego. To nie prawda. Cześć, którą oddajemy Chrystusowi nie czyni ujmy chwale, którą składamy Bogu.
Przez zasługi dawnych patryarchów Żydzi byli jedynym ludem, ukochanym przez Boga; upodobał On sobie w bezpośredniem obcowaniu z nim i wywyższył go do wielkiej potęgi. Ale z czasem, skutkiem własnej przewrotności, lud ten nikczemnie opuścił swojego Boga, zamieniwszy zakon jego na bałwochwalstwo. Ostrzegał więc go Bóg, że przyjmie sługi wierniejsze i nareszcie ukarał za zbrodnie wygnaniem z własnej ojczyzny. Otóż teraz Żydzi rozproszeni są po całym świecie; wędrują po wszystkich jego zakątkach, nie mogąc cieszyć się jego powietrzem, którem oddychali przy urodzeniu, nie mając ani człowieka, ani Boga królem. Bóg spełnił groźby swoje. Wybrał ze wszystkich ziem i narodów świata służbę wierniejszą od nich. Przez proroków oznajmiał, że ci nowi słudzy większych łask dostąpią i że przyjdzie Mesyasz głosić wśród nich nowe prawo. Tym Mesyaszem był Jezus, który jest również Bogiem. Bóg albowiem może pochodzić od Boga, jak światło jednej świecy od drugiej. Bóg i Syn jego są jednym i tym samym Bogiem, jak światło jest tem samem światłem, od którego je wzięto.
Pismo święte zapowiada dwa przyjścia Boga Syna: pierwsze w poniżeniu, drugie w dzień sądu, w wielkości. Żydzi mogliby wiedzieć o tem wszystkiem od proroków, ale grzechy tak ich zaślepiły, że nie poznali pierwszego przyjścia jego i ciągle napróżno go oczekują. Zdawało się im, że wszystkie zdziałane przezeń cuda dokonane zostały za pomocą czarnoksięztwa. Doktorowie zakonu i starsi kapłani zazdrościli mu i wydali go w ręce Piłata. Został więc ukrzyżowany, umarł, został pogrzebiony, a po trzech dniach zmartwychwstał. Czterdzieści dni przebywał potem pomiędzy uczniami, później, otoczony obłokiem, wstąpił do nieba, co jest prawdą daleko pewniejszą, aniżeli wszystkie świadectwa ludzkie, dowodzić mające wniebowzięcia Romulusa, lub innego jakiego władcy rzymskiego, unosić się mającego do niebios.
Dalej Tertullian opisuje początek i istotę złych duchów, które, zostając pod władzą zwierzchnika swego Szatana, sprowadzają choroby, zaburzenia w powietrzu, zarazy, zniszczenie kwiecia ziemskiego, kuszą ludzi do składania ofiar na to, aby dostać krwi istot poświęconych, która im służy za pożywienie. Chyżemi są one jak ptaki, wiedzą przeto o wszystkiem, cokolwiek się dzieje na ziemi; mieszkając w powietrzu, mogą podpatrywać co się odbywa w niebie; dlatego też są w stanie oszukiwać ludzi fałszywemi proroctwami i udzielać wyroczni. I tak oznajmiły one w Rzymie, że będzie odniesione zwycięstwo nad królem Perseuszem, kiedy w istocie wiedziały już, że bitwa została wygrana. Leczą choroby podstępnie; owładnąwszy ciałem człowieka, sprowadzają nań niemoce, a potem, przepisawszy lekarstwo, przestają dręczyć, a ludzie myślą, że to było uleczenie.
Chociaż chrześcianie przeczą, aby cesarz był Bogiem, niemniej wszelako modlą się za pomyślność jego, gdyż grożący wszechświatowi koniec, t. j. spłonięcie jego, dopóty jest odroczony, dopóki trwać będzie świetność przemożnego państwa rzymskiego. Nie pragną oni być obecnymi przy zburzeniu całej przyrody. Uznają jedną tylko rzeczpospolitę, a jest nią świat cały; stanowią jedną społeczność, czczą jednego Boga i oczekują wiecznej szczęśliwości. Modlą się nie tylko za cesarza i za urzędników, ale i o pokój. Czytają pismo aby krzepić w sobie wiarę, ożywiać nadzieję i wzmacniać ufność w Bogu. Zgromadzają się aby upominać się wzajemnie; oddalają grzeszników ze swego społeczeństwa; mają biskupów za przełożonych, wybierających się głosami tych, którym przewodniczą. Pod koniec każdego miesiąca każdy chrześcianin daje do składki, jeżeli chce, lecz niema w tem żadnego przymusu; pieniądze zebrane są zasobem dobroczynności; używają się nie na jedzenie i picie, ale na karmienie ubogich, na grzebanie ich, na wspieranie dzieci bez rodziców i mienia, na zapomaganie starców, którzy spędzili najpiękniejszą część życia, na usługach wiernym, na zasilanie rozbitków ogołoconych z mienia, na skazanych do kopalń, wygnanych na wyspy lub wtrąconych do więzienia za to, że wyznawali religię prawdziwego Boga. Jednej rzeczy tylko chrześcianie nie posiadają wspólnie, mianowicie żon. Nie biesiadują, jak gdyby mieli jutro umierać, ani budują, jak gdyby nigdy umierać nie mieli. Celem ich życia jest niewinność, sprawiedliwość, cierpliwość, wstrzemięźliwość i czystość.
Do tego wzniosłego wykładu wiary i żywota chrześcian za dni swoich, Tertullian nie wahał się dodać złowieszczej przestrogi urzędnikom, do których przemawiał: złowieszczej, powiadam, gdyż wróżyła wielki wypadek, wkrótce stać się mający: „Początek nasz niedawny, a jednak pełno nas wszędzie, gdziekolwiek władzę waszą uznają: w miastach, warowniach, wyspach, prowincyach, zgromadzeniach ludowych, w dzielnicach Rzymu, w pałacu, w senacie, na urzędach, a szczególnie w wojsku. Nie tknęliśmy tylko waszych świątyń. Zastanówcie się, jakąż to walkę zdolnibyśmy wam wypowiedzieć! Z jakąż szybkością potrafilibyśmy chwycić się oręża, gdyby nas nie wstrzymywała religia nasza, która nas naucza, że lepiej być zabitym, niż zabijać“!
Przed zakończeniem obrony, Tertullian powtarza zasadę, która, wprowadzona później w życie, wpłynęła na rozwój umysłowy całej Europy. Utrzymuje on, że pismo święte jest skarbnicą, z której wyszła na świat wszelka mądrość prawdziwa; że filozofowie i poeci najwięcej jemu zawdzięczają. Usiłuje też dowieść, iż stanowi ono wzór i miarę wszelkiej prawdy, a że cokolwiek z niem się nie zgadza, koniecznie musi być fałszywem.
Z tego pięknego pisma Tertulliana widać, czem było chrześciaństwo w dobie prześladowań i walki o byt. Zobaczmyż teraz, czem się stało doszedłszy do wszechwładztwa. Wielka jest różnica pomiędzy chrześciaństwem za Sewera, a chrześciaństwem po Konstantynie: nie jedna zasada, wybitnie odznaczona w okresie późniejszym, nieznaną była w poprzednim.
Dwie przyczyny przyłożyły się do zmieszania chrześciaństwa z pogaństwem: 1. Potrzeby nowej dynastyi; 2. Polityka przyjęta przez nową religię dla własnego rozpowszechniania.
1. Chociaż stronnictwo chrześciańskie dowiodło, iż ma dość siły, aby dać pana cesarstwu, nigdy jednak nie posiadało tyle potęgi, aby zniszczyć przeciwnika swojego, czyli pogaństwo. Skutkiem walki pomiędzy niemi było zmieszanie zasad obudwu; to właśnie jest jedną z różnic chrześciaństwa od mahometaństwa, które do szczętu wytępiło przeciwnika i rozpowszechniło naukę swą bez żadnej domieszki.
Konstantyn wszystkiemi czynami swojemi okazywał, iż chce być bezstronnym władcą całego narodu, ale nie przedstawicielem tylko zwycięzkiego stronnictwa. Dlatego to budując kościoły chrześciańskie, odnawiał i pogańskie świątynie; słuchając duchowieństwa, radził się i augurów; zwołując sobór nicejski, oddawał cześć posągowi Fortuny; poddając się obrzędowi chrztu, wybijał medal, zwąc na nim siebie „Bogiem“. Posąg jego, wznoszący się na wysokiej kolumnie porfirowej w Carogrodzie, był po prostu starożytną statuą Apollina, z obliczem przerobionem na cesarskie, a głową otoczoną gwoździami, któremi jakoby ukrzyżowano Chrystusa, ułożonemi w wieniec chwały.
Czując, iż się należą pewne ustępstwa zwyciężonemu stronnictwu pogańskiemu, spoglądał Konstantyn przychylnie na bałwochwalcze objawy w własnym pałacu; wprawdzie na czele ich stali członkowie rodziny jego.
2. Niema wątpliwości, że cesarz, oddany wyłącznie sprawom światowym, nie posiadając żadnych przekonań religijnych, uważał za lepsze dla siebie samego, dla państwa i dla ścierających się stronnictw, chrześciańskiego i pogańskiego, z całej siły dopomagać zlaniu się ich i zmieszaniu. Zdaje się nawet, że szczerzy chrześcianie nie sprzeciwiali się temu; sądzili może, iż nowa nauka głębiej się zakorzeni wsiąkając w siebie myśli zaczerpnięte z dawnej, że prawda wreszcie weźmie górę i fałsz odrzuci... Odżyły niektóre wierzenia starożytnych Greków; powracały poniekąd czasy, kiedy można było w Metaponcie oglądać narzędzia, któremi zrobiono konia trojańskiego; w Cheronei berło Pelopsa, w Fazelis włócznię Achillesa, a w Nikomedyi miecz Memnona; kiedy Tegejczycy pokazywali skórę dzika kaledońskiego, a bardzo wiele miast chlubiło się posiadaniem prawdziwego palladyum trojańskiego; kiedy się znajdowały posągi Minerwy wstrząsające dzidą, rumieniące się malowidła, potniejące obrazy i mnóstwo relikwii i świętości, które cudownie uzdrawiały...[2]
Wracając do czasów Konstantyna, zauważmy, że jakkolwiek na ustępstwa wyobrażeniom staroświeckim i ludowym pozwalano i nawet zachęcano do nich, to jednak panujące stronnictwo religijne ani chwili się nie wahało popierać swych wyroków ramieniem władzy świeckiej, która zresztą chętnie szła na pomoc. Tym sposobem Konstantyn wykonał postanowienia soboru nicejskiego. W sprawie zaś Aryusza nakazał nawet, iż ktokolwiekby znalazł pisma tego odszczepieńca i nie spalił ich, to miał śmierć ponieść. Podobnież Teodozy młodszy wygnał Nestoryusza na oazę egipską.
Do stronnictwa pogańskiego należało wiele starych arystokratycznych rodzin cesarstwa; wszyscy też zwolennicy dawnych szkół filozoficznych w jego szeregach pozostali. Patrzyło ono na przeciwników swoich z pogardą. Utrzymywało, że wiedzę nabyć można jedynie pracowitem gromadzeniem dostrzeżeń i ćwiczeniem rozumu ludzkiego.
Stronnictwo chrześciańskie twierdziło, że nauka wszelka znajduje się w piśmie świętem i w tradycyach kościoła; że w zapisanem objawieniu Bóg podał nam nietylko środki poznania, ale i wszystko, co chciał, abyśmy znali; że biblia przeto zamyka w sobie cały obszar, początek i koniec wszelkiej wiadomości; że duchowieństwo, z cesarzem w odwodzie, nie ścierpiałoby niczyjego wdania się w sprawy ducha ludzkiego.
Takim to sposobem zarysowała się tak nazwana nauka duchowna i świecka; tak to stanęły naprzeciwko siebie dwa sprzeczne obozy; jeden uznający za przewodnika rozum ludzki, drugi — objawienie. Pogaństwo szukało opory w zasadach swoich filozofów, chrześciaństwo w natchnieniu swych doktorów.
Kościół tedy występował jako posiadacz i sędzia nauki, gotów w każdej chwili wezwać władzę świecką dla nakazania posłuszeństwa swoim wyrokom.
Okazało się też tutaj, że zasada zmiany kształtów dwóch ciał uderzających się o siebie działa zarówno w świecie społecznym jak i mechanicznym: chrześciaństwo przerobiło pogaństwo, a pogaństwo przekształciło chrześciaństwo.
W sporze z trynitaryanami, który wybuchł nasamprzód w Egipcie, głównym punktem rozpraw było określenie stanowiska „Syna“. Mieszkał naówczas w Aleksandryi prezbiter imieniem Aryusz, niedoszły biskup. Wychodząc z założenia, iż był czas, kiedy z samej natury synowstwa, syn nie mógł istnieć, oraz że była chwila, kiedy zaczął istnieć, utrzymywał on, iż koniecznym warunkiem synowstwa jest, że ojciec musi być starszym od syna. Oczywiście twierdzenie takie zaprzeczało współwieczności trzech osób trójcy, wprowadzając do niej wzajemną zależność i nierówność, a także przypuszczając czas, gdy trójca jeszcze nie istniała. Na to biskup, który zwyciężył Aryusza w ubieganiu się o posadę, dał poznać swe krasomówstwo w publicznych rozprawach o tem pytaniu, a gdy spór się rozpowszechnił, żydzi i poganie, stanowiący bardzo znaczną część ludności Aleksandryi, zabawiali się wystawianiem tej sprzeczki na scenie teatru, wyszydzając jednostajność wieku ojca i syna.
Z czasem jednak dysputa doszła do takiej zaciętości, że musiano sprawę przełożyć cesarzowi. Z początku spór wydał mu się zupełnie błahym, może skłaniał się on nawet do zdania Aryusza, że z samej natury rzeczy ojciec musi być starszym od syna. Ale tak nań zaczęto nalegać, że wkrótce musiał zwołać sobór do Nicei, a ten, dla przerwania sprzeczki, postanowił zasadę, dołączając do niej następną klątwę: „Święty kościół katolicki i apostolski wyklina tych, którzy twierdzą, że był czas, kiedy syn boży nie istniał, że przed urodzeniem nie był, że utworzony został z niczego, albo z innej istności lub pierwiastku, że jest stworzony i że ulega przemianom lub przekształceniom“. Konstantyn natychmiast poparł wyrok soboru ramieniem władzy świeckiej.
Niedługo potem cesarz Teodozyusz zakazał ofiar, wróżenie z wnętrzności zwierząt ogłosił za sprawę gardłową i zabronił wszystkim wchodzić do świątyń pogańskich. Naznaczył inkwizytorów wiary i nakazał każdego, ktoby się nie zgadzał na zasady religijne Damazego, biskupa rzymskiego, tudzież Piotra biskupa aleksandryjskiego, skazywać na wygnanie i pozbawienie praw obywatelskich. Ktokolwiek się odważał obchodzić wielkanoc jednego dnia z żydami, karany był śmiercią. Tymczasem zaś język grecki coraz to mniej pojmowano na zachodzie, a prawdziwa wiedza wygasała.
Na biskupstwie aleksandryjskiem zasiadał niejaki Teofil. Ponieważ chrześcianom tego miasta oddano zwaliska świątyni Ozyrysa, aby tam kościół pobudowali, zdarzyło się, iż kopiąc podwaliny nowego gmachu, wydobyto przypadkiem sprośne godła czci dawnego bóstwa; Teofil, więcej gorliwością niż skromnością powodowany, wystawił je na rynku ku pośmiewisku publicznemu. Poganie, mniej powściągliwi od chrześcian, gdy z nich drwiono na teatrze podczas rozpraw trynitaryańskich, uciekli się do gwałtu i wszczęli rozruchy. Obrali sobie Serapion za główną kwaterę. Zamieszki i przelew krwi doszły do tego stopnia, że cesarz musiał się wmieszać. Wysłał on rozkaz do Aleksandryi, polecający biskupowi Teofilowi zburzenie Serapionu. Tym sposobem wielki księgozbiór, zgromadzony przez Ptolemeuszów, uszedłszy ognia za Juliusza Cezara, rozproszony został za sprawą tego zagorzalca.
Na tronie przezeń zajmowanym zasiadł później synowiec jego ś. Cyryll, zaszczycony w mniemaniu gminy aleksandryjskiej rozgłosem zdolnego i wytwornego kaznodziei. On to tyle starań położył ku wprowadzeniu czci Maryi Panny. Ale wpływ jego na umysły płochego miasta wielce osłabiała Hipatya, córka matematyka Teona, odznaczająca się nie tylko wykładaniem Platona i Arystotelesa, lecz także objaśnianiem dzieł Apolloniusza i innych geometrów. Codzień przed akademią, gdzie przemawiała, stały szeregi powozów; do audytoryum cisnął się cały zamożniejszy i elegancki świat Aleksandryi. Przybiegano, aby się przysłuchiwać rozprawom jej nad pytaniami, które człowiek we wszystkich wiekach sobie zadawał, nadaremnie szukając odpowiedzi: „Czem jestem? Gdzie jestem? Co poznać mogę“?
Hipatya i Cyryll! Dusze tak sprzecznych dążeń razem istnieć nie mogły. Czuł to Cyryll i według tego uczucia działać zaczął. Gdy się Hipatya udawała do Akademii, napadły ją tłumy Cyrylla, złożone z mnichów. Obnażono ją i wleczono po ulicach aż do kościoła, gdzie zginęła pod kijem Piotra Czytelnika. Ciało jej porąbano na kawałki, pooddzierano ostrygowemi skorupami mięso od kości, a resztki wrzucono do ognia.
Taki był koniec filozofii greckiej w Aleksandryi; tak przedwcześnie zagasło światło, które Ptolemeuszowie starannie żywili. „Biblioteka Córka“, czyli księgozbiór Serapionu, poszła w rozproszenie. Los Hipatyi służył za przestrogę każdemu, ktoby chciał uprawiać umiejętność świecką.. Odtąd nie było już wolności dla myśli ludzkiej. Każdy człowiek tak miał myśleć, jak nakazała zwierzchność kościelna w roku 414. Wkrótce też wybić miała ostatnia godzina dla filozofii nawet w Atenach: Justynian zabronił nauczania jej i kazał zamknąć wszystkie szkoły, w których ją tam wykładano.
Podczas gdy te wypadki zachodziły we wschodnich dzielnicach państwa rzymskiego, duch, który je natchnął, rozwijał się na zachodzie. Pewien mnich brytański, który się przezwał Palagiuszem, przebiegał zachodnią Europę i północną Afrykę nauczając, że śmierć powstała na świecie nie przez grzech Adama; że śmiertelnym on był z natury rzeczy i chociażby nie zgrzeszył, toby i tak umarł; że skutki jego grzechów na nim się skończyły i nie mogą dotykać potomności. Ze zdań tych Pelagiusz wyprowadzał ważne wnioski teologiczne.
W Rzymie przyjęto go łaskawie; ale w Kartaginie, za namową ś. Augustyna, oskarżono go. Synod, zgromadzony w Dyospolis, oczyścił go od zarzutu kacerstwa; lecz gdy sprawę przeniesiono do biskupa rzymskiego, Innocentego I, Pelagiusz został potępiony. Zdarzyło się, że wkrótce umarł Innocenty; następca jego, Zosin, skasował wyrok poprzednika, oświadczając, że twierdzenia Pelagiusza są prawowiernemi. Przeciwnicy nieomylności papieskiej, często się powołują na sprzeczność tych wyroków. Sprawa pozostawała w stanie zawikłanym, gdy przebiegłym biskupom afrykańskim, przez wpływ komesa Waleryusza, udało się wyrobić u cesarza edykt, ogłaszający Pelagiusza odszczepieńcem, skazującym jego i wspólników na wygnanie oraz konfiskatę. Oczywiście tedy twierdzenie, że śmierć była na świecie przed upadkiem Adama, uważano za zbrodnię stanu.
Bardzo pouczającem jest przypatrzenie się zasadom, na których dziwny ten wyrok oparto. Ponieważ kwestya była czysto filozoficzna, możnaby więc mniemać, iż powinnaby się roztrząsać drogą naturalną; lecz przeciwnie, powoływano się jedynie na względy teologiczne. Uważny czytelnik przypomni sobie, że w Tertulliana wykładzie zasad chrześciaństwa wcale mowy niema ani o grzechu pierworodnym, ani o zupełnem zepsuciu, o przeznaczeniu, łasce i zadośćuczynieniu. Cele chrześciaństwa, przezeń opisane, nic nie mają wspólnego z teoryą odkupienia, rozwiniętą we dwa wieki potem. Wyjaśnienie i ustalenie tego ważnego pytania zawdzięczamy właśnie ś. Augustynowi, Kartagińczykowi.
Przy rozstrzygnięciu sporu, czy śmierć istniała na ziemi przed upadkiem Adama, czy też była karą za grzechy świata, dochodzono przedewszystkiem, czy pogląd Pelagiusza zgadza się lub nie, nie z przyrodzeniem, ale z teologicznemi widokami ś. Augustyna. Odpowiedź łatwo było przewidzieć... Dzisiaj jest już rzeczą pewną, że przed ukazaniem się istoty ludzkiej na ziemi, poumierały miliony jestestw przeróżnych, poginęły tysiące gatunków a nawet rodzajów, tak iż te, które dziś istnieją, stanowią drobny ułamek ogromnego mnóstwa zaginionych.
Zakończenie sporu Pelagiańskiego wydało skutek wielkiej doniosłości: Księga Rodzaju stała się podwaliną chrześciaństwa. Jeżeli ze stanowiska teologicznego opowiadaniu biblii o grzechu w ogrodzie edeńskim, o wykroczeniu i karze Adama tak wielką wagę nadano, to i we względzie filozoficznym stary testament został pierwszorzędną powagą w teoryi ojców kościoła, czyli tak zwanej patrystycznej. Astronomia, geologia, chronologia, geografia, antropologia i wogóle wszystkie gałęzie wiedzy ludzkiej musiały się do niej stosować.
Ponieważ zapatrywanie się ś. Augustyna przyczyniło się do wyrobienia sprzeczności pomiędzy teologią a umiejętnościami, nie od rzeczy tu będzie roztrząsnąć pokrótce te poglądy owego wielkiego męża, które się odznaczają bardziej filozoficznym polotem. W tym celu najstosowniej będzie przytoczyć niektóre ustępy z badań jego nad pierwszym rozdziałem Księgi Rodzaju, zawartych w księdze jedenastej, dwunastej i trzynastej jego „Wyznań“.
Pismo to składa się z rozpraw filozoficznych, przeplatanych różnemi deklamacyami. Autor prosi Boga, aby mu dał zrozumieć Pismo Święte i otworzył mu znaczenie jego; oświadcza, iż nic w niem niema zbytecznego, tylko że słowa mają wielorakie znaczenie.
Sama postać świata stworzonego dowodzi istnienia twórcy; lecz wnet się rodzi pytanie: „Jak i kiedy stworzył on niebo i ziemię? Nie mogły być one uczynione na świecie; świat nie mógł być stworzony we świecie; nie mógł też powstać wtedy, gdy nic nie istniało z czegoby mógł być urobionym“. Odpowiedź na te zasadnicze pytania ś. Augustyn znajduje w słowach: „Tyś rzekł i stało się“.
Lecz trudności nie kończą się na tem. Św. Augustyn dodaje zaraz uwagę, że zgłoski wyrzeczone przez Boga, wychodziły jedna po drugiej i że musiało być już coś stworzonego dla wyrażenia słów. To coś stworzonego przeto musiało istnieć przed niebem i ziemią, a jednak nie mogło być nic cielesnego przed niebem i ziemią. Musiało to być jednak coś stworzonego, bo słowa przebrzmiały i skończyły się; wiemy zaś, że „Słowo Pana przetrwa wieki“.
Dalej ś. Augustyn tłómaczy, bardzo zresztą mistycznie, co znaczą wstępne wyrazy pierwszej księgi: „Na początku“. Opiera się on na innym ustępie biblii: „Jakże dziwne są twe dzieła, o Panie! W mądrości wszystkieś je uczynił“. Ta „mądrość“ jest „początkiem“, a na tym początku Pan stworzył niebo i ziemię.
„Niektórzy“, dodaje „spytać mogą: co czynił Bóg przed stworzeniem nieba i ziemi? Gdyż jeżeli w danej chwili rozpoczął działanie, to takowe przypuszcza czas, ale nie wieczność? W wieczności nic się nie staje, wszystko jest teraźniejszością“. Odpowiadając na to pytanie, nie może się powstrzymać od wycieczki krasomówczej, za którą go tak sławiono: „Nie odpowiem na tę kwestyę przypomnieniem, że gotuje On piekło dla chcących przenikać Jego tajemnice. Utrzymuję, że Bóg, przed stworzeniem nieba nic nie robił, bo nic nie mogło być stworzonego przed stworzeniem czegośkolwiek. Sam czas jest stworzonym, nie mógł przeto istnieć przed stworzeniem.
„Czemże jest tedy czas?“ Przeszły nie istnieje, przyszły nie istnieje także, a teraźniejszy czemże jest innem, chyba czemś pozbawionem trwania, znajdującem się między dwoma niebytami? Niema tego, co nazywamy „długi czas“, albo „krótki czas“, bo tak zwana przeszłość i przyszłość nie istnieją, chyba tylko w duszy“.
Styl, którym ś. Augustyn wyraża swe myśli, wygląda, jak urywana rozmowa z Bogiem. Aby czytelnik mieć mógł o nim pojęcie, pozwalam sobie przytoczyć tu parę ustępów, wybranych na chybił trafił. Następny wyjmuję z dwunastej księgi:
„To więc rozumiem, o Boże mój, gdy słyszę słowa Pisma: Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię; a ziemia była nieukształcona i próżna a ciemność była nad przepaścią, — bez wskazania kiedy je stworzyłeś; to też rozumiem, że ponieważ owe niebiosa niebios są tem niebem duchowem, którego umysły znają wszystko od razu, nie częściowo, nie mętnie, nie przez szkło niby, lecz całkowicie, oczywiście, oko w oko; nie tak, że jedną rzecz teraz, a drugą zaraz potem; ale (jak rzekłem) znają wszystko od razu, bez żadnego następstwa czasu; ponieważ ziemia jest tu ziemią niewidzialną i bezkształtną, bez wszelkiego następstwa czasu, które to następstwo przedstawia „jedną rzecz teraz, a drugą zaraz potem“: ponieważ, gdzie niema kształtów, tam niema żadnej różnicy; z tych tedy dwóch przyczyn: pierwotnej kształtowności i pierwotnej bezkształtowności, naprzód niebios, ale niebios nad niebiosami, a powtóre ziemi, ale ziemi ruchomej i bezpostaciowej; z tych dwojakich powodów rozumiem, dla czego Pismo Twe mówi nie wymieniając dnia: Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. Zaraz bowiem dalej dodano, o jakiej to ziemi mowa; a także ponieważ o rozpostarciu czyli firmamencie powiedziano, że stworzony został dnia wtórego i nazwany niebem, jasną jest rzeczą, o jakiem niebie przedtem była mowa, bez wymienienia czasu.
„O cudowna głębokości słów Twoich! Powierzchnia ich tuż przed naszemi oczyma, wabiąc maluczkich, a jednak cudownie są one głębokie, o Boże mój, cudownie głębokie! Straszno spojrzeć w te głębie: przestrach czci, dreszcze miłości. Nieprzyjaciół tych słów nienawidzę straszliwie; a racz ich porazić Twym mieczem obosiecznym, aby raz przestali być ich wrogami: pragnę, aby zginęli w sobie, iżby w Tobie żyć mogli“.
Jako próbkę metody hermeneutycznej, za pomocą której ś. Augustyn rozjaśnia tajemnicze ustępy Biblii, przytaczam ustęp z trzynastej księgi „Wyznań“; autor usiłuje w nim okazać, że nauka o Trójcy zawiera się w Mojżeszowej powieści o stworzeniu świata:
„Otóż Trójca ukazuje się mu w mętnem zwierciedle; Tyś nią, Boże mój, bo to Ty, Ojcze, któryś początkiem naszej mądrości, a ta mądrość jest Twoją, z ciebie zrodzoną, Tobie równą i współwieczną, to jest w Synu Twoim, stworzyłeś niebo i ziemię. Wieleśmy teraz mówili o niebie niebios, o ziemi niewidzialnej i bezkształtnej i o mrocznej głębi, co do zmiennej niestałości jej duchowej brzydoty, póki się nie nawróciła ku temu, od którego dostała stopień swego żywota, pod którego światłem stała się ślicznem życiem, niebem tych niebios, które później utwierdzono pomiędzy wodami a wodami. Więc pod imieniem Boga rozumiem teraz Ojca, który te rzeczy uczynił; pod słowem początku, pojmuję Syna, w którym te rzeczy uczynił; a wierząc w Boga mego jako w Trójcę, szukałem dalej w świętych jego słowach, aż oto: Duch Twój unosił się nad wodami. Otóż i Trójca, Boże mój! Ojciec i Syn i Duch Święty, Twórca całego stworzenia“.
Aby dać czytelnikowi dokładne wyobrażenie o naturze pism filozoficznych ś. Augustyna, w dwóch wyżej przytoczonych wyjątkach trzymałem się tłómaczenia nie własnego, lecz wielebnego dra Puseya, w tomie I-m Biblioteki Ojców ś. Kościoła katolickiego (Library of Fathres of the Holy Catholic Church), wydanej w Oxfordzie r. 1840.
Zważywszy wysokie poszanowanie, którem świat religijny otaczał pisma ś. Augustyna przez piętnaście blisko wieków, należy mówić o nich ze wszelką względnością. W istocie niema potrzeby czynić inaczej: ustępy tu przywiedzione same siebie malują... Autor ich bardzo mało cenił naukę świecką, a i później nie brakło naśladowców tego przykładu: wkrótce dzieła wielkiego myśliciela greckiego z pewną pogardą nazywać poczęto światowemi, a szczytne, wiekopomne odkrycia szkoły aleksandryjskiej przysłonięto mgłą nieuctwa, mistycyzmu i niezrozumiałego szwargotu, z której zbyt często błyskały niszczące pioruny mściwości kościelnej.
Objawienie nauki nie przypuszcza żadnych ulepszeń i zmian, żadnego postępu; zniechęca do wszelkich nowych odkryć, jako zbytecznych, a nawet zuchwałych, bo bezprawnie wdzierających się w sprawy, które zamiarem Boga było utaić.
Czemże więc była owa święta objawiona nauka, głoszona przez ojców kościoła za zbiór wszelkiej wiedzy.
Upodobniała ona wszystkie zjawiska, zmysłowe i duchowe, do czynów ludzkich. W Bogu Wszechmocnym, Przedwiecznym widziała tylko olbrzymiego człowieka.
O ziemi utrzymywała, że jest płaszczyzną, nad którą niebo rozpostarło się nakształt sklepienia, albo, jak się wyraża ś. Augustyn, nakształt rozciągniętej skóry. Po niem słońce, księżyc i gwiazdy się posuwają, aby człowiekowi świecić we dnie i w nocy. Ziemia urobioną została z substancyi stworzonej przez Boga z niczego, w ciągu sześciu dni, ze wszystkimi rodzajami zwierząt i roślin ją zamieszkującemi. Po nad rozpostarciem czyli firmamentem znajduje się niebo; a w ciemnej, ognistej otchłani pod ziemią jest piekło. Ziemia jest środkowem i najważniejszem ciałem wszechświata; wszystko inne dla niej i na jej posługi jest przeznaczonem.
Człowiek stworzony został z mułu ziemi. Z początku był samotny, lecz później przybyła kobieta z żebra jego. Ludzie są najwyższem i najprzedniejszem dziełem boskiem; umieszczeni zostali w raju, nad brzegiem Eufratu; byli bardzo mądrzy i czyści; ale gdy zakosztowali owocu zakazanego, czem przestąpili dany sobie zakaz, skazani na pracę i śmierć zostali.
Potomstwo pierwszych ludzi, nie ustraszone tą karą, odznaczyło się taką niegodziwością, że należało koniecznie je wytępić. Potop więc zalał oblicze ziemi, aż ku szczytom gór się wznosząc. Po dopięciu tego celu, wiatr osuszył wody.
Noe z trzema synami i ich żonami uratował się w arce od zguby. Z synów jego, Sem pozostał w Azyi i zaludnił ją na nowo, Cham zaludnił Afrykę, Jafet Europę. Ponieważ Ojcom kościoła niewiadomem było istnienie Ameryki, nie było więc mowy o jej praojcu.
Posłuchajmy teraz, co niektórzy pisarze, za powagi uważani, przytaczają na dowód twierdzeń powyższych. Laktancyusz naprzykład, mówiąc o kacerskiem mniemaniu, że ziemia jest kulista, powiada: „Czy ludzie mogą być tak niedorzecznymi, aby wierzyć, że zboża i drzewa wiszą na drugiej stronie ziemi i ludzie chodzą do góry nogami? Gdy się zapytamy ich, jak dowiodą tak potwornych rzeczy, jakim sposobem wszystkie istoty nie odpadają od ziemi, to odpowiadają, że z natury rzeczy ciężkie ciała dążą ku środkowi, jak sprychy u koła, a lekkie przedmioty, jak obłoki, dym, ogień dążą wszędzie od środka ku niebu. W prawdziwym jestem kłopocie, jak nazwać takich, co raz w błąd popadłszy, uparcie omamienia się trzymają, broniąc jednej niedorzeczności drugą“. Co do antypodów, ś. Augustyn utrzymuje, że „niepodobna, aby zamieszkiwali drugą stronę ziemi, bo żadnego takiego plemienia Pismo nie wspomina pomiędzy potomkami Adama“. Zdaje się jednak, iż za najbardziej niezbity argument przeciw kulistości ziemi uchodził ten, że „w dniu sądu ludzie z drugiej strony kuli ziemskiej nie mogliby widzieć Pana zstępującego w powietrzu“.
Nie mam potrzeby tu się rozwodzić nad tem, jak sobie wyobrażano powstanie śmierci na świecie, ciągłe wtrącanie się potęg nadziemskich w sprawy ludzkie, powołanie aniołów i dyabłów, przyszły pożar ziemi, wieżę babilońską, pomieszanie języków, rozproszenie się ludzi, znaczenie takich zjawisk przyrodzonych, jak zaćmienia, tęcze i t. d. O Bogu zaś pojęcia były bardzo cielesne i pozbawione szczytności.
Pozwolę sobie jednak przywieść z Kozmasa Indykopleustesa rys wyobrażeń, panujących w szóstem stuleciu. Napisał on dzieło p. t. „Topografia chrześciańska“, którego głównem dążeniem było zbicie heretyckiego mniemania o kulistości ziemi, oraz pogańskiego twierdzenia o istnieniu sfery umiarkowanej ku południowi od gorącej. Utrzymuje on, że według zasad geografii prawowiernej, ziemia jest czworoboczną równiną, rozciągającą się czterysta dni drogi ze wschodu na zachód, a połowę tego z północy na południe; że opasana jest górami, na których opiera się niebo; że łańcuch północny, wyższy od innych, pochłania promienie słoneczne i przez to noc sprowadza; że wreszcie płaszczyzna ziemska nie jest dokładnie poziomą, lecz pochyłą ku południowi: dla tego to Eufrates, Tygrys i inne rzeki, płynące na południe, są bystremi, a Nil, zdążając pod górę, toczy się oczywiście nader leniwie.
Czcigodny Beda, piszący w siódmym wieku, że „stworzenie świata odbyło się w sześć dni i że ziemia jest środkowym i najważniejszym przedmiotem wszechświata. Niebo jest ognistej i subtelnej natury, okrągłe i wszędzie równo odległe, niby baldachim utwierdzony po środku ziemi. Obraca się ono codzień z niesłychaną szybkością, miarkowaną jedynie oporem siedmiu planet, z których trzy leżą powyżej słońca: Saturn, Jowisz i Mars, dalej samo słońce, a trzy poniżej jego: Wenera, Merkury i Księżyc. Gwiazdy krążą stałymi obrotami; północna obiega najmniejsze koło. Najwyższa część nieba stanowi oddzielny obszar: mieści w sobie cnoty anielskie, które schodzą na ziemię, przyoblekają eteryczne ciała, spełniają powinności ludzkie i powracają. Wody lodowate ostudzają niebiosa, bo inaczej zapłonęłyby ogniem. Niższe niebo nazywa się firmamentem i oddziela górne wody od dolnych. Górne wody leżą niżej od nieba duchownego, ale wyżej od wszelkich istot cielesnych i są przeznaczone, jak chcą niektórzy, na drugi potop, albo raczej, jak inni utrzymują, na pomiarkowanie ognia gwiazd stałych“.
Dla takich to niedorzecznych bredni, zrodzonych z ciemnoty i zarozumiałości, wyrzeczono się wielkich myślicieli Grecyi! Nie było więc przedwczesnem wystąpienie wielkich krytyków z czasów reformacyi, którzy, porównawszy dzieła tych pisarzy z greckimi, wyznaczyli im miejsce właściwe.
Najdziwaczniejszą stroną tych zuchwałych poglądów jest ich logika i natura dowodów, opierające się na cudowności. Przypuszczano, że fakt można było dowieść, przytaczając opowiadanie o czemś innem, równie zdumiewającem. Pewien pisarz arabski, dotykając tej rzeczy, tak się wyraża: „Gdyby czarodziej jaki powiedział mnie: trzy więcej jest od dziesięciu, a na dowód tego przemienię tę laskę w węża, tobym się zdumiał na takie kuglarstwo, ale z pewnością nie zgodziłbym się z jego twierdzeniem“. Jednakże w ciągu tysiąca przeszło lat taka była logika powszechna i w całej Europie równie niedorzeczne twierdzenia przyjmowano z równie śmiesznymi dowodami.
Stronnictwo, które wzięło górę w cesarstwie, nie było w stanie zdobyć się na dzieła, mogące sprostać pismom wielkich myślicieli pogańskich; nie chcąc przeto zająć niższego stanowiska, musiało koniecznie zniechęcać ogół do nauki świeckiej, a nawet uciekać się do jej prześladowania. Z tej to konieczności politycznej wynikł ucisk Platonistów za Walentyniana: oskarżano ich o czary i wielu na śmierć wydano. Zawód filozofa stał się niebezpiecznym: uważano go za przestępstwo polityczne. Miejsce filozofii zajął pociąg do cudowności, do zabobonów. Egipt wielkich ludzi swoich, którzy unieśmiertelnili Szkołę Aleksandryjską, zamienił na niezliczone tłumy pustelników, mnichów mniszek i pustelniczek.
Polityka dworu bizantyńskiego nadała pierwotnemu chrześciaństwu postać pogańską i rozkrzewiła je u wszystkich plemion bałwochwalczych, składających cesarstwo. Zlały się w jedno dwa żywioły: chrześciaństwo zabarwiło wierzenia pogańskie, a te przekształciły chrześciaństwo. Granice tej mieszanej religii były zarazem kresami cesarstwa rzymskiego.
Jednocześnie z tak dalekiem rozpostarciem, stronnictwo chrześcijańskie wzmogło się w znaczenie polityczne i bogactwa. Niemała cząstka obszernych dochodów publicznych wpływać zaczęła do skarbu kościelnego. Jak zwykle w podobnych okolicznościach bywa, bardzo wielu znajdowało się chciwych na zyski, którzy pod płaszczykiem żarliwości dla wiary panującej szukali jedynie własnego pożytku.
Za pierwszych cesarzów podbój rzymski dosiągł szczytu; cesarstwo ukształtowało się ostatecznie; zawód wojskowy nie miał już celu; przeminęły czasy łupieży wojennych i rabowania prowincyi. Lecz dla ambitnych otwierały się nowe drogi, nowe widoki. Szczęśliwa karyera duchowna mogła doprowadzić na stanowiska warte tych, do których dążono dawniej w zawodzie wojskowym.
Nie można zaprzeczyć, że dzieje kościelne, a nawet do pewnego stopnia i polityczne owego czasu, wypełnia walka o pierwszeństwo biskupów trzech wielkich stolic: Konstantynopola, Aleksandryi i Rzymu. Konstantynopol opierał swe roszczenia na fakcie, iż był rzeczywistą stolicą cesarstwa, Aleksandrya powoływała się na swe handlowe i naukowe znaczenie, Rzym pysznił się wspomnieniami. Patryarcha konstantynopolitański doświadczał jednak niedogodności, że za blisko siedział oka i ręki cesarskiej, jak się o tem nieraz ze szkodą własną przekonał. Odległość dodawała bezpieczeństwa biskupom aleksandryjskim i rzymskim.
Spory religijne na wschodzie toczyły się zwykle o istotę i przymioty Boga; na zachodzie o sprawy i życie ludzkie. Różnica ta dobitnie się uwydatniała w przekształceniach, którym uległo chrześciaństwo tak w Azyi, jak w Europie. Jakoż w dobie, o której mowa, wszystkie wschodnie dzielnice cesarstwa rzymskiego ogarnęło zawichrzenie umysłowe. Wszczęły się zawzięte sprzeczki o Trójcy, o istocie Boga, o stanowisku Syna, o naturze Ducha Świętego i o znaczeniu Najświętszej Panny. Zwycięskie okrzyki raz jednej, to znów drugiej sekty podtrzymywano czasem cudami, a czasem krwi przelewem. Ani razu nie spróbowano nawet zbadania zasad przeciwników drogą logiki. Na jedno tylko zgadzały się wszystkie stronnictwa: że fałszu dawnych religij klasycznych najbardziej dowiodła łatwość, z jaką je obalono. Duchowieństwo z tryumfem ogłaszało, że bałwany bożków nie potrafiły się bronić, gdy nadeszła godzina próby.
Plemiona południowe europejskie trzymały się zawsze wielobóstwa, semickie zaś jednobóstwa. Przyczyną tego, jak się domyśla jeden z nowszych pisarzy, mogła być wielka rozmaitość w otaczającym człowieka widoku dolin i gór, wysp, rzek i zatok, usposabiających z jednej strony do wiary w wielu bogów, gdy z drugiej strony widok piaszczystej pustyni lub bezbrzeżnego oceanu skłaniał go do uznania jednego bóstwa.
Pobudki polityczne nakazywały cesarzom zapatrywać się przychylnie na przymieszkę wierzeń pogańskich do chrześciaństwa i niezawodnie okoliczność ta przyczyniła się do złagodzenia goryczy we wzajemnym stosunku dwóch współzawodników. W ludowem, świeckiem pojmowaniu chrześcian, niebo zupełnie było podobne do starożytnego Olimpu.
Gdy nieoświeceni ani myśleli dochodzić bliższych szczegółów tego nieba, ani też zastanawiać się, czy wiele rozkoszy dostarczać mogła dość nudna, wiecznie trwać mająca jednostajność, oświeceńsi inaczej myśleli. Jak to wkrótce zobaczymy, pomiędzy wyższem duchowieństwem byli ludzie, co ze zgrozą odrzucali te cielesne, materyalistyczne wyobrażenia, wznosząc głos protestu i broniąc przymiotów Wszędzieobecnego, Wszechmocnego Boga.
W tem kojarzeniu pogaństwa z nową wiarą, wszędzie naówczas się odbywającem, w widokach każdego biskupa być musiało nadawanie obywatelstwa takim wierzeniom, które od wieków krążyły w jego prowincyi...
Zdarzyło się, że Nestor, biskup antiocheński, podzielający zapatrywanie filozoficzne Teodora z Mopsuestyi, zasiadł za wolą cesarza Teodozego Młodszego na biskupstwie konstantynopolitańskiem (r. 427). Odrzucał on gruby ludowy antropomorfizm, czyli przypisywanie bóstwu postaci ludzkiej, uważając go prawie za bluźnierstwo; wyobrażał sobie Najświętszego, Przedwiecznego Boga, napełniającego wszechświat, nie posiadającym ani kształtów, ani własności ludzkich. Był przejęty aż do głębi zasadami Arystotelesa i usiłował godzić je z tem, co poczytywał za prawdziwą naukę chrześcijańską. Musiała więc wyniknąć sprzeczka pomiędzy nim a Cyryllem, biskupem, czy też patryarchą aleksandryjskim, który przedstawiał stronnictwo kościoła niefilozoficzne. Był to ten sam Cyryll, pod którym zginęła Hipatya. Przekonanym był on, że kościół musi przyznać cześć Najświętszej Panny, jako matki boskiej. Nestor trzymał się wręcz przeciwnego zdania. W kazaniu, które wygłosił w kościele metropolitalnym w Konstantynopolu, wyjaśniwszy przymioty Wiecznego, Wszechmocnego Boga, zawołał: „czyż ten Bóg może mieć matkę?“ W innych mowach i pismach jeszcze dobitniej wyraził, że N. Panny nie można uważać za matkę Boga, lecz za rodzicielkę ludzkiej połowy Chrystusa, tak dalece różnej od boskiej, jak świątynia od zamieszkującego ją bóstwa.
Mnisi konstantynopolitańscy, podburzeni przez aleksandryjskich, powstali w obronie „Matki Boskiej“. Kłótnia urosła do takich rozmiarów, że cesarz musiał zwołać sobór do Efezu. Tymczasem zaś Cyryll uzyskał sobie poparcie siostry cesarza. „Święta dziewica dworu niebieskiego znalazła tedy sojuszniczkę w świętej dziewicy domu cesarskiego“. Cyryll pospieszył na sobór w towarzystwie licznych swoich stronników, zajął tam zaraz pierwsze miejsce i wśród zgiełku i zamieszania odczytał rozkaz cesarski, zanim biskupi syryjscy przybyć zdołali. Jednego dnia dość było na dokonanie jego tryumfu... Duchowni syryjscy przybywszy, zgromadzili się, aby zaprotestować. Skutkiem tego wybuchło zaburzenie i przelew krwi w katedrze św. Jana. Nestor, przez dwór opuszczony, wkrótce wygnany został na jedną z oaz egipskich. Prześladowcy dręczyli go aż do śmierci wszelkimi możliwymi sposobami, a po zgonie dowodzili, że „bluźnierczy język jego stoczyły robaki i że ze spiekoty pustyni egipskiej wyniósł się do jeszcze gorętszej otchłani piekielnej“.
Upadek i cierpienia Nestora wcale jednak nie zmieniły przekonań jego. Wraz ze zwolennikami swoimi domagał się on uwzględnienia ostatniego wiersza pierwszego rozdziału ewangelii św. Mateusza, oraz porównania go z pięćdziesiątym piątym i pięćdziesiątym szóstym wierszem trzynastego rozdziału tejże ewangelii, i nigdy nie dał się skłonić do uznania wiecznego dziewictwa nowej królowej nieba. Wkrótce poglądy te jego wcieliły się w czyny. Gdy bowiem mistrza męczono na oazie afrykańskiej, wielu zwolenników jego wywędrowało nad Eufrat, gdzie założyli kościół chaldejski; ich staraniem powstała także szkoła w Edessie i w Nisibis, a z tej ostatniej wyszli teologowie, którzy roznieśli zasady Nestora po Syryi, Arabii, Indyi, Tartaryi, Chinach i Egipcie. Nestoryanie oczywiście przyjęli filozofię Arystotelesa i przełożyli dzieła tego wielkiego pisarza na język syryjski i perski. Tłómaczyli także na te języki i późniejsze pisma, jak naprzykład Pliniusza. Wspólnie z Żydami założyli szkołę lekarską w Dżondesabur. Posłannicy ich roznieśli nestoryańską postać chrześcijaństwa tak daleko i szeroko po Azyi, że wyznawcy jej z czasem przewyższyli liczbą wszystkich chrześcijan europejskich greckiego i rzymskiego wyznania. Nie zapomnijmy, że mieli swojego biskupa i w Arabii.
Tak więc niezgoda pomiędzy Konstantynopolem a Aleksandryą napełniła Azyę Mniejszą sekciarzami, zawzięte między sobą prowadzącymi spory; wielu z nich pałało nienawiścią ku rządowi cesarskiemu za poniesione prześladowania. Skutkiem tego stał się przewrót religijny, którego następstwa czujemy po dziśdzień; odbił się on na całym świecie.
Dla uzyskania jaśniejszego poglądu na ten wielki wypadek, rozważymy oddzielnie dwa czynniki, które go utworzyły: 1. Czasowe obalenie chrześcijaństwa azyatyckiego przez Persów. 2. Stanowczą i ostateczną reformę pod panowaniem Arabów.
1. Zdarzyło się (r. 590), że skutkiem przewrotu, które tak często bywają na dworach wschodnich, Chozroes, prawny następca tronu perskiego, musiał szukać przytułku w państwie bizantyńskiem i błagać pomocy cesarza Maurycego. Chętnie mu ten jej udzielił i po krótkiej a pomyślnej wojnie przywrócił Chozroesa na tron praojców.
Lecz sława świetnej tej wyprawy nie zabezpieczyła samego Maurycego od nieszczęść. Część wojska rzymskiego zbuntowała się pod wodzą centuryona Fokasa. Powywracano posągi cesarza, a patryarcha konstantynopolitański oświadczywszy, że się przekonał o prawowierności Fokasa, ukoronował go na cesarza. Nieszczęsnego Maurycego wywleczono ze świątyni, w której szukał schronienia; ścięto w oczach jego pięciu synów, a potem i jego samego zabito. Cesarzową wywabiono podstępem z kościoła św. Zofii, męczono i ścięto wraz z trzema młodziutkiemi córkami. Stronników wymordowanego rodu prześladowano z okropną mściwością: jednym wyłupiono oczy, drugim powyrywano języki, lub poobcinano ręce i nogi, innych zaćwiczono na śmierć, albo spalono.
Gdy wieść o tem dobiegła Rzymu, papież Grzegorz przyjął ją z najwyższą radością, zanosząc modły, aby ręka Fokasa dosięgła wszystkich wrogów jego. W nagrodę tej usłużności zaszczycony został tytułem „biskupa powszechnego“. Przyczyną postępowania tak jego jak i patryarchy konstantynopolitańskiego ta zapewne była okoliczność, że podejrzewano Maurycego o skłonność do magii, wszczepionej weń przez Persów. Motłoch konstantynopolitański gonił za nim z krzykiem, przezywając go marcyonitą, to jest zwolennikiem sekty, wierzącej, jak magizm, w dwa walczące z sobą pierwiastki.
Chozroes z innem zupełnie uczuciem przyjął wiadomość o morderstwie swojego przyjaciela. Fokas posłał mu głowy Maurycego i jego synów. Król perski ze zgrozą odwrócił się od strasznego ich widoku i natychmiast się przygotował do zbrojnego pomszczenia swojego dobroczyńcy.
Herakliusz, egzarch Afryki, jeden z najwyższych dostojników państwa, z równem oburzeniem powitał te okropne wieści. Postanowił on nie dopuścić, aby purpurę cesarską przywłaszczyć miał jakiś nieznany centuryon odrażającej powierzchowności. „Postać tego Fokasa maleńka była i brzydka; zrośnięte i kudłate brwi, rude włosy, twarz bez zarostu potworną całość stanowiły z policzkami, oszpeconemi ogromną, brzydkiej barwy szramą. Bez wykształcenia, nie znający prawa, ani nawet sztuki wojennej, oddawał się on jedynie rozpuście i pijaństwu“. Nasamprzód Herakliusz odmówił mu płacenia daniny i posłuszeństwa; później, zastanowiwszy się, że sam był stary i chorowity, synowi swojemu tegoż imienia, poruczył dalsze niebezpieczeństwa oporu. Ten, po szczęśliwej przeprawie z Kartaginy, stanął pod Konstantynopolem. Niestałe duchowieństwo, senat i lud stolicy przeszli na jego stronę; przywłaszczyciela pojmano w pałacu i ścięto.
Ale ten przewrot w Carogrodzie nie powstrzymał wyprawy króla perskiego. Magowie, kapłani jego, wmawiali mu, aby działał niezależnie od Greków, których zabobonna wiara, jak powiadali, pozbawiona była wszelkiej prawdy i rzetelności. Chozroes tedy przeprawił się przez Eufrat; sekciarze syryjscy radośnie witali jego zastępy; wszędzie wybuchały powstania. Kolejno poddawały się mu Antyochia, Cezarea, Damaszek: Jerozolimę nawet szturmem zdobyto; kościoły Konstantyna i Heleny stały się pastwą płomieni... Egipt został napadnięty, podbity i przyłączony do państwa perskiego; patryarcha aleksandryjski ratował się ucieczką; brzegi afrykańskie poddały się aż po Trypolis. Na północy poddała się Azya Mniejsza, tak, że dziesięć lat żołnierz perski stał obozem na wybrzeżu bosforskiem przed obliczem Carogrodu.
Przywiedziony do ostateczności Herakliusz błagał o pokój. „Póty nie dam pokoju cesarzowi rzymskiemu“ odpowiedział dumny Pers, „aż się wyrzecze swego ukrzyżowanego Boga i odda cześć słońcu“. Lecz po długich układach porozumiano się wreszcie; cesarstwo rzymskie musiało złożyć w haraczu „tysiąc talentów złota, tysiąc talentów srebra, tysiąc szat jedwabnych, tysiąc koni i tysiąc dziewic“.
Atoli Herakliusz na chwilę tylko się upokorzył. Wkrótce znalazł sposoby nie tylko do poprawienia spraw swoich, ale i do wzięcia odwetu na Persach. Czyny, którymi dopiął tego, godne były najświetniejszych czasów rzymskich.
Chociaż udało się państwu rzymskiemu odzyskać sławę i prowincyę, jedna rzecz wszakże zginęła na zawsze: ślepej wiary niepodobna było przywrócić...
Przedtem Syrya, Egipt i Azya Mniejsza obfitowały w cuda: nie było tam kościoła, któryby nie posiadał długiego ich regestru. Najczęściej pokazywały się one w mniej ważnych razach, za lada powodem. Ale teraz żaden cud się nie objawił... Więc skutek był taki, że za ździwieniem poszło rozczarowanie, a rozczarowanie przerodziło się w niewiarę.
Jakkolwiek groźnym był podbój perski, stanowił on wstęp tylko do wielkich wypadków, których przebieg mamy teraz opowiedzieć, mianowicie do rokoszu południa przeciwko wierze chrześciańskiej. Następstwem jego była strata dziewięciu dziesiątych obszaru jej geograficznego: Azyi, Afryki i części Europy.
Latem, r. 581 po Chr., do miasta Bozrah, na granicy Syryi, ku południowi od Damaszku, przybyła karawana wielbłądów. Pochodziła ona z Mekki i przywoziła kosztowne towary z Arabii Południowej, tak zwanej Szczęśliwej. Przewodnik karawany, niejaki Abu Taleb, oraz siostrzan jego, dwunastoletni chłopak, doznali gościnnego przyjęcia w miejscowym klasztorze nestoryańskim.
Mnisi dowiedzieli się wkrótce, że młody gość ich, zwany Halibi albo Mahomet, jest siostrzanem strażnika Kaaby, świątyni arabskiej. Jeden z nich, imieniem Bahira, nie szczędził pracy, aby go nawrócić z pogaństwa, w którem był wychowany. Znalazł przytem, że chłopiec przedwcześnie jest rozwinięty i niezmiernie żądny wiadomości, szczególnie o rzeczach religijnych.
W ojczyźnie Mahometa głównym przedmiotem czci mekkańskiej był czarny kamień, meteoryt, leżący w Kaabie, wraz z trzystu sześćdziesięciu podrzędnymi bałwanami, wyobrażającymi dni roku według ówczesnego rachunku.
Jakeśmy widzieli, kościół chrześciański naówczas, skutkiem ambicyi i niemoralności duchowieństwa, wpadł w bezrząd. Zgromadzały się sobory pod różnymi pozorami i często bywały widownią gwałtów, przekupstwa i zepsucia. Na zachodzie biskupstwa wabiły taką pokusą bogactw, rozkoszy i władzy, że obiór biskupa kaziły nieraz straszne morderstwa. Na wschodzie zaś, skutkiem polityki dworu carogrodzkiego, herezye i niezgody szarpały łono kościoła. Z pomiędzy niezliczonego tłumu sekt, wspomnijmy tu o Aryanach, Bazylidyanach, Eutychyanach, Gnostykach, Jakobitach, Karpokracyanach, Kollirydyanach, Marcyonitach, Maryonitach, Nestoryanach, Sabellianach, Walentynianach. Z tych Maryonici uważali Trójcę za złożoną z Boga Ojca, Boga Syna i Boga Najświętszej Panny; Kollirydyanie czcili Bogarodzicę jak bóstwo, składając jej ciasta w ofierze; Nestoryanie, jak wiemy, przeczyli, iżby Bóg miał „matkę“; szczycili się oni, że byli spadkobiercami i przedstawicielami wiedzy starożytnej Grecyi. Chociaż jednak w rzeczach wiary sekty te ani słyszeć o zgodzie nie chciały, w jednem zgadzały się przecież: w nieprzejednanej ku sobie nienawiści i chęci wzajemnego prześladowania. Arabia, kraj wolny, niepodbity, ciągnący się od oceanu Indyjskiego aż ku pustyni syryjskiej, udzielał im wszystkim przytułku, gdy zmienna kolej losu szukać go wskazywała. Działo się tak od najdawniejszych czasów. Tam liczny zastęp Żydów szukał schronienia, gdy Rzymianie zagarnęli Palestynę; tam też usunął się ś. Paweł zaraz po swem nawróceniu, jak sam to mówi w liście do Galatów. Stepy arabskie obecne pełne były pustelników chrześciańskich, którzy ponawracali niemało krajowców, w różnych pokoleniach. Gdzieniegdzie pobudowano nawet kościoły. Południową zaś Arabią, zwaną Jemenem, rządzili władcy Abisynii wyznania nestoryańskiego. Z ust mnicha Bahiry Mahomet poznał główne zasady nestoryanizmu, dowiedział się także dziejów jego prześladowania. Z tych rozmów wylęgła się w duszy jego nienawiść ku wszelkiemu bałwochwalstwu; od niego też nauczył się nigdy w dziwnem swem życiu nie mówić o Jezusie Synu bożym, ale zawsze o „Jezusie Synu Maryi“. Nieuczony, ale bystry jego umysł głębokiego doznał wrażenia pod wpływem nietylko religijnych, ale i filozoficznych pojęć nauczycieli chrześciańskich, którzy się chlubili, że są jedynymi wyznawcami Arystotelesa. Dalszy zawód jego okazuje, jak dalece był przejęty ich zasadami religijnemi, a nie jeden czyn dowodzi jego ku nim przychylności i wdzięczności. Całe życie jego poświęcone było rozwojowi i rozpowszechnieniu ich teologii, a gdy ta się na długo ustaliła, potomkowie jego przyjęli z zapałem i roznosili po świecie tak samo naukową po Arystotelesie spuściznę.
Gdy Mahomet wyrósł na mężczyznę, odbywał także wyprawy do Syryi. Przypuszczać można, że przy tem nie zapomniał o klasztorze i jego gościnnych mieszkańcach. Żywił on w sercu pewną tajemniczą cześć dla tego kraju. Zdarzyło się, że bogata jedna wdowa w Mecce, Chadizach, powierzyła mu kierunek handlowych swych stosunków z Syryą. Podobała się jej zdatność i wierność, a wreszcie i sama osoba jego, bo miał być dziwnie pięknym mężczyzną, o nader miłem obejściu. A że serce kobiece wszędzie i zawsze jest jednakie, więc poleciła niewolnicy, aby go wtajemniczyła w jej uczucia; jakoż Mahomet został wiernym jej małżonkiem i takim był przez całe lat dwadzieścia cztery, dopóki żyła. Mieszkając w kraju, gdzie panowało wielożeństwo, nie zasmucił on jej przydaniem współzawodniczki. Wiele lat później, gdy mąż jej stał u szczytu potęgi, Ajesza, jedna z najpiękniejszych kobiet arabskich, rzekła do niego: „Czyż twa małżonka nie stara? czyż ci Bóg nie zsyła we mnie lepszej towarzyszki?“ „Nie, na Boga,“ zawołał Mahomet, wybuchając zacną wdzięcznością, „nie może być lepsza od niej żona. Wierzyła ona we mnie, kiedy ludzie mną poniewierali, podniosła mnie, gdym był prześladowany“.
Poślubienie Chadizy otoczyło go dostatkami i dało możność dogodzenia skłonności do rozmyślań religijnych. Przypadek zrządził, że krewny jej, żyd Waraka, nawrócił się na chrześciaństwo i pierwszy przekładał biblię na język arabski. Rozmowy z nim utwierdziły Mahometa we wstręcie ku bałwochwalstwu.
Naśladując przykład pustelników chrześciańskich, wynoszących się na pustynie, Mahomet usunął się do jaskini w górze Hera, o kilka mil od Mekki, i oddał się tam rozmyślaniu i modlitwie. Zgłębiając w samotności wzniosłe przymioty Wszechmocnego i Przedwiecznego Boga, zapytywał uroczyście sumienia swojego, czy może, bez popadnięcia w grzech bluźnierstwa, przyjąć panujące naówczas w chrześciaństwie azyatyckiem dogmata o Trójcy, o synowstwie Jezusa zrodzonego z Boga, o Maryi będącej zarazem dziewicą, matką i królową nieba.
Samotne rozmyślania w jaskini doprowadziły Mahometa do wniosku, że za mgłą dogmatów i sporów, jaśnieje jedna wielka prawda, jedność Boga. Wsparty o pień palmowy, rozwijał przed sąsiadami i przyjaciółmi swoje poglądy i oznajmił im, że postanowił poświęcić życie na opowiadanie tej prawdy. Powtarzał nieraz w przemowach i w koranie: „Jestem tylko kaznodzieją publicznym... opowiadam jedność Boga“. Takie było jego wyobrażenie o swem tak zwanem apostolstwie. Odtąd, aż do śmierci nosił on na palcu sygnet z napisem „Mahomet posłannik Boży“.
Dobrze wiadomo przyrodoznawcom, że przydłuższy post i niepokój wewnętrzny koniecznie sprowadzają majaczenia. Zdaje się, że nie powstała żadna religia, założona przez człowieka, pełnego zkąd inąd zaparcia się i powagi, w którejby nie było mowy o nadprzyrodzonych pokusach i rozkazach z nieba. Więc też tajemnicze głosy zachęcały apostoła arabskiego do wytrwania w postanowieniu; dziwaczne widma snuły mu się przed oczami: słyszał w powietrzu brzmienia jakby dalekiego dzwonu. Raz w czasie snu nocnego Gabryel zaprowadził go z Mekki do Jerozolimy, a ztamtąd aż do szóstego nieba; do siódmego obawiał się zajrzeć, więc Mahomet sam przedarł się przez straszny obłok, wiecznie osłaniający Wszechmogącego. „Dreszczem zadrgało mu serce, gdy uczuł na ramieniu dotknięcie zimnej ręki boskiej“.
Publiczne wystąpienia Mahometa spotkało wiele przeszkód, a mało powodzenia. Wygnany z Mekki przez obrońców panującego bałwochwalstwa, szukał przytułku w Medynie, gdzie mieszkało dużo Żydów i Nestoryan; ci ostatni zaraz się przyłączyli do jego wiary. Musiał też naówczas posłać córkę i innych uczniów do Abisynii, której król był chrześcianinem nestoryańskim. Po upływie sześciu lat liczył tylko półtora tysiąca nawróconych. Ale wkrótce w trzech potyczkach, ochrzczonych później nazwą bitw pod Beder, pod Ohud i tak zwanej walki narodów, spostrzegł nareszcie, że miecz najbardziej przekonywującym był dowodem. Później, wyrażając się ze wschodnią kwiecistością, mawiał: „Raj znaleźć można w cieniu krzyżujących się mieczów“. Po wykonaniu całego szeregu zręcznie pokierowanych obrotów, nieprzyjaciele pobici zostali na głowę. Bałwochwalstwo arabskie znikło bez śladu, a natomiast zapanowała wiara, że „jeden jest Bóg tylko“, głoszona przez Mahometa, a przyjęta przez jego rodaków, wraz z uznaniem jego posłannictwa.
Pomijamy burzliwy jego żywot, zatrzymując się tylko nad słowami, które wypowiedział przed zgonem, będąc u szczytu ziemskiej potęgi i chwały.
Niewzruszoną zawsze przejęty wiarą w jedność Boga, wyruszył on z Medyny na ostatnią pielgrzymkę do Mekki, na czele stu czternastu tysięcy wiernych, z wielbłądami, ustrojonymi w zwoje kwiatów i z powiewającemi chorągwiami. Zbliżając się do miasta świętego, zawołał uroczyście: „Jestem tu na służbie Twojej, Boże! Niemasz Ci równego. Tobie jednemu cześć należy, Tobie jednemu królowanie; nikt ich z Tobą nie dzieli“.
Wtedy własną ręką ofiarował wielbłądy na ołtarzu. Zdawało mu się, że odwieczny zwyczaj całopalenia równie jest świętym, jak modlitwa, oraz że dowody potrzeby modłów przekonywają zarówno o konieczności ofiar.
Z mównicy w Kaabie wołał znowu: „O moi słuchacze, jestem tylko człowiekiem, jak wy“. Wspominano, że razu pewnego tak przemówił do człowieka, który się zbliżał ku niemu z nieśmiałością: „Czegóż się boisz? nie jestem królem. Jestem tylko synem niewiasty arabskiej, która jadała mięso suszone na słońcu“.
Wracając do Medyny, gdzie wkrótce umarł, tak żegnał gminę swoją: „Każda rzecz staje się zgodnie z wolą boską i ma swój czas oznaczony, którego ani uniknąć, ani przyspieszyć niepodobna. Wracam do Tego, który mnie posłał, a ostatnie moje przykazanie jest, abyście się wzajemnie kochali, szanowali i bronili, abyście się zachęcali wzajemnie do wytrwania w wierze i w spełnianiu dobrych uczynków. Życie moje było ku dobru waszemu; taką i śmierć będzie“.
Konając trzymał głowę na łonie Ajeszy. Od czasu do czasu zanurzał rękę do naczynia z wodą i zwilżał sobie oblicze. Wreszcie, wpatrując się w niebo, wyrzekł przerywanym głosem: „Boże... odpuść grzechy moje... Niech tak będzie... Przychodzę...“
W poglądach Mahometa widzimy zerwanie z dawnem bałwochwalstwem ojczyzny jego, a także przygotowanie do odrzucenia tych twierdzeń nestoryańskich nauczycieli Mahometa, które się nie dają pogodzić z rozumem i sumieniem. A chociaż na pierwszych stronach Koranu wyznaje autor jego, że wierzy w to, co było podane Mojżeszowi i Jezusowi, oraz, że szanuje ich osoby, jednak cześć dla Wszechmocnego wszędzie przeważa.
Pierwszą i przewodnią myślą jego była tylko reforma religijna: obalenie bałwochwalstwa arabskiego, oraz położenie końca wybujałemu sekciarstwu w chrześciaństwie. Że zamierzał założyć nową religię, to było potwarzą, wymyśloną w Konstantynopolu, gdzie nań patrzano z taką odrazą, jak później na Lutra w Rzymie.
Jednakże choć Mahomet z oburzeniem odrzucał wszystko, cokolwiek się zdawało ubliżać zasadzie jedności Boga, nie zdołał wszakże wyłamać się od pojęć antropomorficznych czyli ludzkokształtnych. Bóg Koranu czysto ludzkiej jest natury, w cielesnym i duchowym względzie, jeśli wolno tak się wyrazić. Wkrótce jednak wyznawcy Mahometa wyzwolili się z tak zmysłowych wyobrażeń i wznieśli się ku szczytniejszym.
Wyrażony tu pogląd na pierwszy charakter mahometaństwa znalazł uznanie u wielu uczonych. I tak Wilhelm Jones, idąc za Lockem, uważa iż główną różnicę pomiędzy mahometaństwem a chrześciaństwem, stanowi „bezwarunkowe zaprzeczanie przymiotu synowstwa bożego Zbawicielowi, oraz równości jego, jako Boga, z ojcem, o którego jedności i potędze Mahometanie żywią i głoszą jak najwyższe wyobrażenie“. Pogląd ten długi czas panował i we Włoszech. Dante uważał Mahometa jedynie za odszczepieńca, a zasady jego za jedną z sekt ariańskich. W Anglii Whately upatruje w mahometaństwie zepsute chrześciaństwo. W istocie było ono latoroślą nestoryanizmu i dopiero po zwalczeniu chrześciaństwa greckiego, po nagłem rozszerzeniu się w Azyi i Afryce, upojone niesłychanem powodzeniem, wyrzekło się skromnych dążeń pierwotnych i twierdziło, że się gruntuje na nowem, oddzielnem objawieniu.
Prawie całe życie Mahometa upłynęło na nawracaniu lub podbijaniu kraju rodzinnego. Lecz przed śmiercią uczuł się on dość silnym, aby zagrozić najazdem Syryi i Persyi. Ponieważ nie uczynił żadnych rozporządzeń co do przelewu władzy na inną osobę, więc nie bez walki dostała się ona jego następcy. Wybrano wreszcie Abubekra, ojca Ajeszy; ogłoszono go pierwszym kalifem, czyli następcą proroka.
Zachodzi bardzo ważna różnica w rozszerzeniu się mahometaństwa i chrześciaństwa. To ostatnie nigdy nie miało dość siły do zwalczenia i ostatecznego wykorzenienia dawnych wierzeń w państwie rzymskiem.
Przeciwnie, w Arabii Mahomet obalił i z korzeniem wytępił bałwochwalstwo; ani śladu jego nie spotykamy ani w jego, ani w następców nauce. Czarny kamień, spadły z nieba, ów meteoryt Kaaby, oraz otaczające go bałwany znikły bez śladu. Zasadniczy dogmat nowej wiary, że „Bóg jest jeden“ rozszerzył się bez żadnego zmącenia. Powodzenia oręża w rozumieniu światowem uczyniły religię Koranu korzystną; a w takich razach, jakiekolwiek będą dogmata, wyznawców nie zabraknie.
Nie będę tu rozbierał praktycznej strony mahometaństwa. Ciekawy czytelnik znajdzie szczegóły o tem w przeglądzie Koranu, który podałem w jedynastym rozdziale „Dziejów rozwoju umysłowego Europy“. Dosyć tu będzie wymienić, że niebo, w pojęciach Koranu, dzieliło się na siedm piętr i było poprostu przybytkiem rozkoszy zmysłowych w smaku wschodnim. Napełniały go czarnookie zalotnice i służebne. Postać Boga jednakże dość wspaniale tam się zarysowywała. Wprawdzie w oczach mało rozwiniętego człowieka antropomorfizm czyli ludzkokształtność zawsze przeważa. Więc Bóg mahometański, w najlepszym razie, nie był niczem więcej, jak tylko olbrzymim cieniem człowieka, potężnem widmem ludzkości, nakształt owych mar alpejskich, które się czasem dają widzieć na chmurach, gdy się słońce ma za sobą.
Zaraz po usadowieniu się na tronie kalifów, Abubekr wydał następną odezwę: „W imię Boga najmiłosierniejszego! Miłosierdzie i błogosławieństwo boskie niech będą nad wami. Wysławiam Boga najwyższego. Modlę się za jego proroka Mahometa.
„Ogłaszam wam tą odezwą, że postanowiłem wyprawić prawowiernych do Syryi, aby ją wyrwali z rąk niewiernych. Chcę także, abyście wiedzieli, że walka za wiarę jest czynem posłuszeństwa Bogu“.
Przy pierwszem spotkaniu, Chaled, wódz saraceński, zagrożony przez wrogów, wpadł w sam środek wojska i wznosząc ręce ku niebu, zawołał: „O Boże! ci nikczemni modlą się bałwochwalczemi słowy i przywołują innych bogów przed Tobą; ale my wyznajemy jedność Twoją i twierdzimy, że niema Boga prócz Ciebie. Dopomóż nam, błagamy cię na proroka twego Mahometa“. Saraceni prowadzili podbój Syryi z prawdziwie drapieżną pobożnością. Wiara chrześcian syryjskich budziła w napastnikach uczucia zgrozy i oburzenia...
Kalif nie miał zamiaru dowodzenia wojskiem: obowiązek ten włożony był rzekomo na Abu-Obejidę, a w istocie na Chaleda. Przeglądając hufce przed wystąpieniem, Kalif nakazywał zachowywanie sprawiedliwości, miłosierdzia i dotrzymywania zobowiązań; zalecał powstrzymywanie się od wszelkich lekkomyślnych rozmów i wina, oraz ścisłe przestrzeganie godzin modlitwy; kazał wreszcie łagodnie się obchodzić z ludem prostym krajów najechanych, ale duchownym nie okazywać żadnej litości.
W warownem mieście Bozrach, na wschód Jordanu, Mahomet po raz pierwszy spotkał się z nestoryańskimi mistrzami swoimi. Była to jedna z twierdz rzymskich, rozsianych po kraju. Wojsko saraceńskie stanęło przed nią obozem. Załoga miasta była silna; na wałach wznosiły się poświęcone krzyże i chorągwie. Warownia długoby się mogła bronić; ale naczelnik jej, Romanus, okazał się zdrajcą i potajemnie otworzył bramy oblegającym. Postępek ten dowodzi, do jakiego znikczemnienia doszła ludność syryjska. Po poddaniu się, przemawiając do ludu, który oszukał, tak się wyraził: „Wyrzekam się społeczności z wami na tym i na tamtym świecie. Wyrzekam się Ukrzyżowanego i wszystkich, którzykolwiek cześć mu oddają. Wybieram Boga za pana, Islam za wiarę, Mekkę za świątynię, Moślemów za mych braci, Mahometa za mego proroka, który został posłany, aby nas na prawą drogę sprowadził i wywyższył prawdziwą wiarę na przekór tym, którzy Bogu towarzyszów dodają“. Od czasów najazdu perskiego, w Azyi Mniejszej, Syryi, a nawet w Palestynie pełno było zdrajców i odstępców, gotowych pobratać się z Saracenami. Romanus był jednym z tysięcy takich, których przejęła niewiara na widok zwycięztw perskich.
Od Bozrach kilkanaście mil na północ było do Damaszku, stolicy Syryi; tam też bez zwłoki podążyło wojsko saraceńskie. Dano do wyboru Damaszkowi nawrócenie się, haracz, albo walkę. W pałacu swym w Antyochii, nie więcej jak o mil dwadzieścia pięć dalej ku północy, cesarz Herakliusz otrzymał niepokojące wieści o zbliżaniu się napastników. Wyprawił więc natychmiast siedmdziesięciotysięczne wojsko na odsiecz. Saraceni musieli zaniechać oblężenia. Nastąpiła bitwa na równinach Aiznadinu; wojsko rzymskie zostało zwyciężone i rozprószone. Chaled stanął znów pod Damaszkiem, ze swym czarnym orłem na chorągwi i obległszy miasto na nowo, po siedmdziesięciu dniach zmusił je do poddania się.
Z arabskich opisów tych wydarzeń widać, że w owym czasie wojska saraceńskie wyglądały raczej na sfanatyzowany motłoch. Wielu walczyło nago; często wojownik mahometański wysuwał się przed szeregi i wyzywał wroga na bój śmiertelny; nawet kobiety brały udział w bitwach: czytamy nie jeden barwny opis ich walecznych czynów.
Od Damaszku wojsko saraceńskie posuwało się ku północy, wzdłuż śnieżnych szczytów Libanu i malowniczych brzegów rzeki Orontes. Zdobyto po drodze Balbek, stolicę doliny syryjskiej i Emezę, największe miasto wschodniej płaszczyzny. Dla powstrzymania dalszych jego postępów, Herakliusz zgromadził sto czterdzieści tysięcy żołnierza. Przyszło do bitwy pod Jermukiem; prawe skrzydło Saracenów tył podało, ale fanatyczne wrzaski kobiet zmusiły wojowników wrócić na plac boju. Skończyło się na zupełnej porażce Rzymian. Czterdzieści tysięcy ich popadło w niewolę; mnóstwo życie straciło. Cała prowincya stała teraz otworem dla zwycięzców. Posunęli się oni nasamprzód na wschód Jordanu. Oczywiście, zanimby wkroczyli do Azyi mniejszej, musieli się wprzód rozprawić z ważnymi a warownymi grodami Palestyny, które za sobą pozostawili. Dzieliły się zdania przywódców, czy należało wpierw napaść na Cezareę, czy na Jerozolimę. Przełożono tę sprawę Kalifowi, ten zaś, przenosząc słusznie moralną korzyść z owładnięcia Jerozolimy nad strategiczny pożytek z wzięcia Cezarei, nakazał zdobyć bądź co bądź miasto święte. Oblężono więc je szczelnie. Mieszkańcy, pomni okrucieństw perskich i znieważenia grobu Zbawiciela, gotowali się teraz do dzielnej obrony. Ale po czteromiesięcznem osaczeniu, patryarcha ukazał się na wałach, zapytując o warunki kapitulacyi. Przy zdobyciu Damaszku dowódcy nie porozumieli się dostatecznie, skutkiem czego wymordowano wielu uciekających mieszkańców. Sofroniusz przeto zawarował, aby poddanie się Jerozolimy odbyło się w obecności samego kalifa. Omar zatem przybył w tym celu z Medyny. Podróż odbył on na gniadym wielbłądzie, mając przy sobie worek jeden z kukurydzą, a drugi z daktylami, stół drewniany i skórzany wór z wodą. Zdobywca arabski wjechał do Jerozolimy konno, obok patryarchy chrześciańskiego; przejście stolicy chrześciańskiej w ręce przedstawiciela mahometaństwa nastąpiło bez zamieszek i gwałtów. Nakazawszy pobudowanie meczetu tuż przy świątyni Salomona, kalif wrócił ku grobowi proroka do Medyny.
Herakliusz widział jasno, że klęski, szybko dotykające chrześciaństwo, przypisać należało niezgodom i kłótniom sekciarskim; dlatego, z jednej strony osłaniając cesarstwo zbrojną opieką, z drugiej pilnie się starał godzić te niesnaski. W tym celu domagał się przyjęcia monotelitycznej, czyli jedną wolę uznającej nauki o naturze Chrystusa. Ale było już za późno. Alepo i Antyochia zostały zdobyte. Nic już nie mogło przeszkodzić Saracenom do zagarnięcia Azyi mniejszej. Sam Herakliusz musiał się ratować ucieczką. Syrya wcielona przez Pompejusza Wielkiego, współzawodnika Cezara, do państwa rzymskiego przed siedmiuset laty, Syrya, kolebka chrześciaństwa, widownia najświętszych i najdroższych jego wspomnień, oczyszczona już raz przez tegoż Herakliusza od napastników perskich, zginąć miała niepowrotnie. Odstępcy i zdrajcy tę klęskę sprowadzili. Powiadają, że gdy statek, unoszący cesarza do Carogrodu odbijał od brzegu, wpatrywał się on długo w niknące wzgórza i zawołał z goryczą i żalem: „Żegnaj, Syryo, żegnaj na zawsze!“
Nie mamy potrzeby zatrzymywać się nad dalszymi szczegółami podboju saraceńskiego: jak przez zdradę Tyr i Tripoli upadły; jak się Cezarea poddała; jak z drzew Libanu i żeglarzy fenickich utworzyła się flota saraceńska i wparła statki rzymskie do Hellespontu; jak spustoszono Cypr, Rodus i Cyklady; jak ów do cudów świata zaliczany kolos, sprzedany żydowi, spiżem swym obciążył dziewięćset wielbłądów; jak wojska kalifa dotarły aż do morza Czarnego i obozowały nawet pod samym Konstantynopolem; — wszystko to było niczem po upadku Jerozolimy.
Upadek Jerozolimy! Utrata stolicy chrześciaństwa! Według pojęć owoczesnych dwie współubiegające się wiary zdały się na sądy boże: zwycięztwo oddało nagrodę walki, Jerozolimę, w ręce Mahometan; pomimo chwilowe powodzenie krzyżowców, tysiąc lat przeszło, a ci wydrzeć jej sobie nie dali po dziśdzień. Można do pewnego stopnia uniewinniać dziejopisów bizantyńskich z zarzutu, który im czynią, że całkowicie pomijają milczeniem tak straszny dramat, jakim był upadek kościoła wschodniego. Co zaś do zachodniego, to nawet podupadłe papiestwo średniowieczne, z czasów wypraw krzyżowych, nie zdołało ukryć swego oburzenia na myśl, że gdy roszczenia Rzymu do pierwszeństwa w świecie chrześciańskim musiano popierać legendą o podróży ś. Piotra do tego grodu, tymczasem prawdziwe gniazdo, wielkie, święte miejsce narodzin, życia i męki Zbawiciela zostawało w ręku niewiernych! Ale nie sami tylko dziejopisarze bizantyńscy starali się zataić ten wielki przewrot. Pisarze chrześciańscy z dziedziny dziejów, religii i umiejętności tak samo się zachowywali względem zwycięskich swych współzawodników: stale tak się urządzali, ażeby zataić to, czego poniżyć nie mogli, a poniżać to, czego nie zdołali utaić.
Brak mi miejsca na to i nie jest zresztą przeznaczeniem dzieła tego opowiadać o innych podbojach saraceńskich tak szczegółowo, jak o upadku Jerozolimy; zwycięstwa te dały początek mocarstwu daleko rozleglejszemu od państwa Aleksandra, a nawet od rzymskiego. W kilku słowach nadmieniając o tem, zauważymy, że magizm poniósł klęskę daleko dotkliwszą od tej, która spotkała chrześciaństwo. Los Persyi rozstrzygnęła bitwa pod Kadezyą. Po zdobyciu Ktezyfonu, skarb królewski, zapasy broni i niezmierzone łupy wpadły w ręce Saracenów. Nie bez przyczyny nazywają oni bitwę pod Nehawendem „zwycięstwem nad zwycięstwami“: jednym szlakiem pociągnęły ich zastępy ku morzu kaspijskiemu, drugim ku południowi, wzdłuż Tygrysu, ku Persepolowi. Ratując życie, król perski opuścił miasto kolumn i posągów, leżące w gruzach od owej nocy, pamiętnej huczną biesiadą Aleksandra; uciekał przez wielką słoną pustynię; ale oddział wojska arabskiego wyparł go za Oxus i tam zabity został przez Turków. Syn jego, wygnany do Chin, został starszym w przybocznej straży cesarza tamecznego. Kraje po za Oxem, musiały się poddać, płacąc haracz dwóch milionów sztuk złota. Cesarz chiński zapraszał do siebie kalifa, a jednocześnie chorągiew proroka powiewała na brzegach Indu.
Pomiędzy wodzami, którzy się najbardziej odznaczyli podczas wyprawy syryjskiej, był Amru: temu przeznaczono zawojowanie Egiptu; kalifowie bowiem, nie syci zwycięstw na północy i wschodzie, obracali wzrok już ku zachodowi i gotowali się zagarnąć i Afrykę. Podobnie jak pierwej, przyszło im w pomoc przeniewierstwo sekciarzy. Powitano tam Saracenów jako zbawców od jarzma Jakobitów; Monofizycy egipscy, to jest ci, którzy, jak mówi skład wiary ś. Anatazego, łączyli w jedną dwie natury Jezusa, oświadczyli przez przywódcę swego Mokaukasa, że nie życzą sobie żadnej wspólności z Grekami, ani na tym ani na tamtym świecie i że wyrzekają się na wieki i tyrana bizantyńskiego i jego soboru w Chalcedonie. Pospieszyli więc zapłacić daninę kalifowi, ponaprawiali drogi i mosty, oraz dostarczali żywności i wskazówek wkraczającym wojskom.
Jedna ze starożytnych stolic Faraonów, Memfis, upadła zaraz; Aleksandryę oblężono. Dostęp od morza dozwalał Herakliuszowi ciągle zasilać załogę. Omar, teraz już kalif, posłał także na pomoc oblegającym wysłużone zastępy z Syryi. Odbyło się kilka szturmów i kilka wycieczek. Podczas jednej z nich sam Amru popadł w niewolę, ale dzięki zręczności pewnego niewolnika, zaraz się wymknął. Po czternastomiesięcznem oblężeniu, straciwszy dwadzieścia trzy tysiące ludzi, Saraceni nareszcie dostali się do miasta. Zawiadamiając o tem kalifa, Amru wylicza dziwy wielkiego grodu zachodniego: „cztery tysiące pałaców, cztery tysiące łaźni, czterysta teatrów, dwanaście tysięcy kramów żywności, a czterdzieści tysięcy czynszowników żydowskich“.
Tak więc upadła druga stolica chrześciaństwa. Los Jerozolimy spotkał i Aleksandryę, ów gród Atanazego, Aryusza, Cyrylla, gród, który się przysłużył kościołowi nauką o Trójcy i czcią Maryi. Przerażająca wieść o tem dobiegła Herakliusza w carogrodzkim pałacu jego i przejęła go ciężką boleścią: zdawało się, że panowaniu jego sądzono być świadkiem upadku chrześciaństwa. Przeżył on o jeden miesiąc tylko stratę Aleksandryi.
Ale to miasto niezbędnem było Konstantynopolowi w dostarczaniu nietylko prawowierności, ale i chleba powszedniego. Egipt był spiżarnią Carogrodu. Nie dziw przeto, że potężna flota z licznem wojskiem dwukrotnie usiłowała odzyskać to miasto, a Amru dwakroć je zdobywać musiał. Widział on, z jaką łatwością napady te przychodziły, gdyż dostęp od morza był zupełnie wolny; wiedział, że na to jedno było tylko lekarstwo i to straszliwe. „Przez Boga żywego, zawołał, jeżeli to się trzeci raz ponowi, uczynię Aleksandryę tak dostępną każdemu, jak dom zalotnicy!“ Ale okazał się lepszym niż mówił, bo zaraz znieść kazał fortyfikacye i uczynił miasto niezdolnem do obrony.
Nie myśleli jednak kalifowie przestać na podboju Egiptu: Otman przemyśliwał o zagarnięciu całego wybrzeża Afryki północnej. Wódz jego, Abdallach, wyruszył z Memfisu w czterdzieści tysięcy i po przebyciu pustyni Barka, obległ Tripoli; ale gdy się w wojsku pojawiła zaraza, musiał się cofnąć do Egiptu.
Odtąd przez lat dwadzieścia z górą najazdy ucichły. Nareszcie Akbah przedarł się od Nilu aż nad Ocean Atlantycki. Naprzeciwko wysp kanaryjskich wjechał on konno do morza, wołając: „Boże wielki! gdyby fale te nie powstrzymały mojego biegu, zaszedłbym aż do nieznanych krajów zachodu, opowiadając jedność twojego świętego imienia i rażąc mieczem buntownicze narody, które czczą innych bogów prócz ciebie“.
Te wyprawy saraceńskie odbywały się lądem, gdyż cesarzowie bizantyńscy, panując do czasu na morzu śródziemnem, trzymali w swej władzy miasta przybrzeżne. Nareszcie kalif Abdalmalek postanowił zagarnąć Kartaginę, najważniejsze z miast tych, prawdziwą stolicę Afryki północnej. Wódz jego, Hassan, zdobył ją szturmem; ale posiłki z Konstantynopola, przy pomocy oddziałów sycylijskich i gockich, przymusiły go odstąpić. Po kilku miesiącach Hassan powtórzył napad, zdobył miasto i spalił.
Tak tedy z pięciu wielkich stolic chrześciańskich, trzy zostały stracone: Jerozolima, Aleksandrya i Kartagina. Upadek Carogrodu stawał się już tylko kwestyą czasu; po nim sam Rzym pozostawał.
Kartagina odgrywała niepoślednią rolę w rozwoju chrześciaństwa. Przysłużyła się ona Europie łacińskim obrządkiem i kilku największymi teologami; była ojczyzną ś. Augustyna.
Nigdy w dziejach nie było tak szybkiego i dalekiego rozszerzenia się jakiejkowiek religii, jak mahometaństwa. Panowała ona teraz od gór Altajskich aż po ocean atlantycki i od wnętrza Azyi aż do zachodniej krawędzi Afryki.
Wkrótce kalif Alwalid pozwolił najechać Europę: zagarnięto Andaluzyę czyli tak zwaną Krainę Zachodu. Wódz saraceński, Muza, jakeśmy to i gdzieindziej już widzieli, zastał tam dwóch czynnych sprzymierzeńców: sekciarstwo i zdradę, arcybiskupa toledańskiego i Komesa Juliana, wodza greckiego. Za ich namową, w stanowczej chwili bitwy pod Xeresem, znaczna część wojska przeszła na stronę najezdników; król hiszpański musiał uciekać z pola walki i podczas pogoni utonął w nurtach Gwadalkwiwiru.
Tarik, pomocnik Muzy, szybkim ruchem posunął się ku Toledo, a ztamtąd na północ. Po przybyciu Muzy podbój półwyspu iberyjskiego był ukończony; resztki wojsk gockich wpędzono przez Pireneje do Francyi. Uważając zawojowanie Hiszpanii za pierwszy krok tylko w swoich zwycięstwach, wódz saraceński ogłosił zamiar przedarcia się do Włoch i opowiadania jedności Boga w Watykanie. Ztamtąd miał podążyć do Konstantynopola, poczem położywszy koniec państwu rzymskiemu i chrześciaństwu, miał wrócić do Azyi i złożyć zwycięski miecz swój u podnóżka kalifów w Damaszku.
Nie udało się to jednakże. Muza, zazdroszcząc pomocnikowi swojemu Tarikowi, postąpił z nim niegodziwie. Przyjaciele Tarika na dworze kalifa znaleźli sposoby odwetu. Wysłaniec z Damaszku uwięził Muzę we własnym jego obozie; stawiony przed władcą, ochłostany publicznie, umarł ze zgryzoty.
Saraceni pod innymi dowódcami usiłowali wszelakoż ujarzmić i Francyę. Podczas pierwszej wyprawy zajęli okolice od ujścia Garonny, aż po ujście Ligeru. Poczem Abderahman, wódz ich, rozdzieliwszy siły swoje na dwa oddziały, na czele wschodniego przeprawił się przez Rodan i obległ Arles. Przybywające na odsiecz wojsko chrześciańskie poniosło ciężką klęskę. Oddział zachodni również pomyślnie przebył rzekę Dorgodne i rozbił inne wojsko chrześciańskie tak straszliwie, że, jak mówili zbiegi „sam tylko Pan Bóg policzyćby zdołał zabitych“. Została więc zagarnięta cała Francya środkowa, aż po brzegi Ligeru, a skarby kościołów i klasztorów uległy rabunkowi.
Zapędy najezdników powstrzymał nareszcie Karol Martel. Pomiędzy Tours i Poitiers (r. 732) zaszła wielka bitwa siedm dni trwająca. Abderahman został zabity, Saraceni cofnęli się i wkrótce musieli usunąć się za Pireneje.
Brzegi Ligeru przeto są kresem napadu mahometańskiego na zachodnią Europę. Gibbon opowiadając te wielkie wypadki, taką dodaje uwagę: „Dwieście przeszło mil zwycięzkiego pochodu od skał Gibraltaru zaprowadziło Saracenów aż nad brzegi Ligeru: drugie tyle przeniosłoby ich aż nad granice Polski i szkockie wyżyny.
Nie potrzebuję do tego rysu rozlania się nawały mahometan dodawać opisu zdobyczy ich na morzu śródziemnem, podboju Krety i Sycylii i urągania się Rzymowi. Nadmienię tylko, że obecność ich w Sycylii i Włoszech południowych wywarła znaczny wpływ na rozwój umysłowy Europy.
Powiedzieliśmy, że się urągali oni Rzymowi. W istocie dopuścili się tego, i to w sposób najbardziej upokarzający (r. 846). Drobny oddział saraceński wpłynął na Tybr i pokazał się pod murami miasta. Zbyt słaby, aby mógł zrobić wyłom, zniszczył i splądrował przedmieścia. Z kościoła ś. Piotra uwieziony został i wysłany do Afryki ołtarz srebrny, ów, rzec można, symbol całego chrześciaństwa rzymskiego!
Carogród nieraz już był oblegany przez Saracenów; upadek jego był niechybny, tylko się przewlekał. Rzym musiał znieść najcięższą obelgę, najdotkliwszą stratę; szanowne kościoły Azyi Mniejszej przestały istnieć; żaden chrześcianin nie śmiał stąpić w Jerozolimie bez pozwolenia; meczet Omara stał obok świątyni Salomona. Wpośród zwalisk Aleksandryi „meczet miłosierdzia“ znaczył miejsce, na którem wódz saraceński, syt rzezi, z pogardliwą litością darował życie niedobitkom wrogów mahometaństwa; nic prócz zczerniałych gruzów nie pozostało z Kartaginy; a tymczasem wzniosło się nagle tak potężne państwo religijne, jakiego nigdy świat nie widział. Rozciągało się ono od oceanu atlantyckiego aż po mur chiński, od brzegów morza kaspijskiego aż po ocean indyjski; jednakże pod pewnym względem nie dosięgło jeszcze szczytu potęgi. Jeszcze miał przyjść dopiero czas, kiedy sądzono mu było wygnać następców Cezarów z ich stolicy, zawładnąć półwyspem greckim, walczyć z chrześciaństwem o panowanie nad Europą w samem jej sercu, a w Afryce roznieść nową wiarę przez gorące pustynie i zapowietrzone lasy, od morza śródziemnego daleko na południe poza równikiem.
Chociaż jednak mahometaństwo nie dosięgło najwyższego stopnia rozkwitu, to władza kalifów była już u kresu potęgi. Nie oręż Karola Martela, ale niezgody wewnętrzne rozległego mocarstwa arabskiego uratowały Europę. Chociaż w Syryi lubiono Omiadów, gdzieindziej uważano ich za przywłaszczycieli: tylko potomków proroka poczytywano za prawowitych zwierzchników. Trzy stronnictwa, odróżniające się barwami, wydzierały sobie panowanie, kalając je okrucieństwami. Barwa Omiadów była biała, Fatymitów zielona, Abasydów czarna; ostatnie to stronnictwo wywodziło się od Abasa, wuja Mahometa. Skutkiem tych kłótni był podział państwa mahometańskiego w wieku dziesiątym na trzy kalifaty: bagdadzki, kairski i kordowski. Tym sposobem jedność politycznego działania Mahometa runęła, a świat chrześciański znalazł obronę w rozterkach nieprzyjaciół. Do waśni domowych przyłączył się z czasem i nacisk zewnętrzny, tak, iż żywioł arabski, który tak wiele się przyczynił do umysłowego postępu świata, wszelki wpływ stracił, gdy Turcy i Berberowie przyszli do władzy.
Saraceni stracili całkowicie z oczu przeciwników swych w Europie, wdawszy się w niesnaski domowe. Słusznie powiada Ockley w dziejach swoich: „Nie było bodaj ani jednego namiestnika, ani wodza saraceńskiego, któryby nie poczytywał sobie za najwyższą, niczem niezatartą obelgę, gdyby dał się poniżyć zjednoczonym siłom całej Europy. Jeżeli zaś kto zapyta, dlaczego Grecy nie czynili większych wysiłków ku pozbyciu się zuchwałych najezdników, to każdemu znającemu charakter tych ludzi odpowiemy, że Amru przebywał w Aleksandryi, a Moawia w Damaszku“.
Jeden przykład niech da wyobrażenie o pogardzie, z jaką Saraceni traktowali chrześcian. Cesarz Nicefor posłał groźny list do kalifa Haruna al-Raszyda, a ten mu odpisał następnie: „W imię Boga najmiłosierniejszego, Harun al-Raszyd zwierzchnik prawowiernych, do Nicefora, psa rzymskiego! Przeczytałem list twój, synu niewiernej matki. Nie przeczytasz, ale zobaczysz moją odpowiedź!“ Jakoż wypisał ją głoskami krwi i ognia na równinach Frygii.
Naród może znieść zabór prowincyi, grabież majątków; może przeżyć ogromne kontrybucye; ale nigdy nie wytrzyma tej najstraszniejszej klęski wojennej — porywania kobiet. Gdy Abu Obeida posłał Omairowi zawiadomienie o zdobyciu Antyochii, ten mu uczynił lekką wymówkę, że wojskom nie pozwolił zabrać kobiet: „jeżeli zechcą żenić się w Syryi, nie broń im tego, a także pozwól mieć tyle niewolnic, ile nabiorą“. Właśnie ustanowienie wielożeństwa, wynikające z uprowadzenia niewiast z krajów podbitych, nadało niezłomną trwałość mahometaństwu. Dzieci takich kobiet pyszniły się później bohaterskimi ojcami. Najlepszy dowód skuteczności tej polityki widzimy w Afryce północnej. Nieprzeparty urok wielożeństwa w nader krótkim czasie ustalił tam nowy porządek rzeczy. Nie więcej, jak w lat kilkadziesiąt, namiestnicy donosili już kalifowi, że trzeba zaprzestać wybierania haraczu, gdyż wszystkie dzieci zrodzone w tamtych stronach, są wiary mahometańskiej i mówią po arabsku.
Religia ta, jak ją przekazał założyciel, była ludzkokształtnej natury. Bóg jej był po prostu olbrzymim człowiekiem, a niebo przybytkiem uciech zmysłowych. Wkrótce jednak oświeceńsi wyłamali się z pod tych grubych wyobrażeń, zamieniając je na bardziej filozoficzne i uszlachetnione. Z czasem pojęcia te zbliżyły się nawet do zasad, które sobór watykański za dni naszych uznał za prawowierne. Tak np. Al-Gazzali powiada: „Do poznania Boga człowiek nie może dojść temi drogami, któremi siebie i swoją duszę poznaje. Przymiotów Boga niepodobna określić według przymiotów ludzkich. Wszechwładza i rządy jego nie dają się ani porównać, ani wymierzyć“.
„W ciągu życia mojego“, wyrzekł kalif Ali, „zauważyłem nieraz, że ludzie podobniejszymi są do czasów, w których żyją, niż do swoich ojców“. To głęboko filozoficzne spostrzeżenie zięcia Mahometa jest najzupełniej prawdziwem; chociaż bowiem właściwe każdemu rysy cielesne świadczą o jego pochodzeniu, to ustrój umysłowy, a zatem i kierunek myśli, zależą od otoczenia.
Kiedy Amru, namiestnik kalifa Omara, podbiwszy Egipt, przyłączył go do państwa saraceńskiego, zastał w Aleksandryi gramatyka greckiego Jana, przezwanego Filoponem czyli pracowitym. Rachując na przyjaźń, która urosła pomiędzy nimi, Grek prosił o darowanie mu szczątków wielkiego księgozbioru, ocalonych od srogości wojny i fanatyzmu. Amru posłał do kalifa, zapytując o rozkazy. „Jeżeli księgi zgadzają się z Koranem, tem słowem bożem, to są niepotrzebne i poco je chować; a jeżeli się nie zgadzają, to są niebezpieczne: każ je zniszczyć“. Taka była odpowiedź kalifa; spełniając rozkaz, Amru rozdał księgi łaźniom aleksandryjskim i powiadają, że w sześć miesięcy ani śladu ich nie było.
Pomimo, że zaprzeczano temu faktowi, niema prawie wątpliwości, że Omar wydał taki rozkaz. Był to człowiek nieoświecony; otoczenie jego składało się z fanatyków i nieuków: czyn Omara stwierdzał słowa Alego.
Nie trzeba myśleć jednak, że księgi, których pożądał Jan Filopon, były te same, które składały wielką bibliotekę Ptolomeuszów i Eumenesa, króla Pergamu. Blisko tysiąc lat upłynęło od czasu, gdy Filadelf zaczął ją gromadzić. Juliusz Cezar spalił prawie połowę, a patryarchowie aleksandryjscy nie tylko pozwalali, ale dopomagali niszczyć cokolwiek z niej pozostawało. Orozyusz twierdzi wyraźnie, że widział puste futerały i półki w bibliotece we dwadzieścia lat po wystaraniu się przez Teofila, wuja ś. Cyrylla, rozkazu u cesarza Teodozyusza na jej zniszczenie. Gdyby nawet zbiór ten, niegdyś tak wspaniały, nigdy nie był narażony na takie gwałty, to samo zużycie, a może w dodatku i kradzieże w ciągu lat tysiąca musiałyby znacznie go uszczuplić. Chociaż bowiem Jan, jak to widać z przezwiska, bardzo lubił pracę, to pewna jednak, że zajęcie się półmilionowym księgozbiorem przechodziłoby wytrwalsze od jego nawet siły; a koszta utrzymania i przechowania, którym podołać mogli tylko Ptolemeusze i Cezarowie, przewyższały zasoby naszego gramatyka. Zresztą czas zużyty jakoby na spalenie czy zniszczenie ksiąg, nie może dać żadnej wskazówki o ich ilości. Wiadomo, że ze wszystkich gatunków opału, pergamin jest może najlichszym. Papier i papirus wprawdzie wybornie się palą, ale oczywiście łaziennicy aleksandryjscy nie potrzebowali uciekać się do pergaminów, dopóki mieli co innego, a właśnie pergaminowych książek było najwięcej.
Niema więc wątpliwości, że Omar wydał rozkaz zniszczenia biblioteki, mając ją za niepożyteczną, lub przeciwną religii, jak również nie ulega wątpieniu, że krzyżowcy spalili księgozbiór w Tripoli, w którym zawierać się miała bajeczna ilość trzech milionów tomów. Gdy po wejściu do niego znaleziono w pierwszym oddziale same tylko korany, domyślano się, że i reszta dzieł jest utworu „oszusta arabskiego“, więc oddano je na pastwę płomieni. W obu opowieściach jest trochę prawdy, ale wiele przesady. Wprawdzie bigoterya często się dopuszczała podobnych czynów. Tak np. Hiszpanie spalili w Meksyku mnóstwo nieodżałowanych amerykańskich pism rysunkowych, a kardynał Ximenes rzucił w ogień na placach Grenady ośmdziesiąt tysięcy rękopisów, złożonych w znacznej części z przekładów autorów klasycznych.
Widzieliśmy, jak zdolności techniczne, podniecone wyprawą perską Aleksandra, sprowadziły świetny rozwój umiejętności czystej za Ptolemeuszów; pochody Saracenów podobneż wydały owoce.
Przyjaźń, łącząca Amru, zdobywcę Egiptu, z Janem Gramatykiem, okazuje, ile umysł arabski skłonny był ku drodze oświecenia. Przejście od bałwochwalstwa Kaaby do jednobóstwa Mahometowego przygotowało dlań możność wybujania na obszernej i wdzięcznej niwie literatury i filozofii. Wystawiony on był ciągle na dwa przeważne wpływy, które wspólnie kierunek mu nadawały, a mianowicie: na 1, wpływ Nestoryan w Syryi i 2, Żydów w Egipcie.
W ostatnim rozdziale nadmieniłem o prześladowaniu Nestora i jego uczniów. Dali oni świadectwo jedności Boga, mimo cierpienia i męczeństwo...
Przy takich pojęciach, Nestoryanie bez trudności zbliżyli się ze zwycięzcami; ci zaś nietylko otaczali ich największem uszanowaniem, ale powierzali im najwyższe posady publiczne. Mahomet bowiem najsurowiej zabronił zwolennikom swoim krzywdzić ich w czemkolwiek. Patryarcha ich Jezuiabbas zawarł przymierze z prorokiem, a później z Omarem; potem zaś kalif Harun al-Raszyd oddał wszystkie swe szkoły pod dozór Jana Masuego, Nestoryanina.
Do wpływu Nestoryan przyłączał się i żydowski. Kiedy chrześciaństwo okazało dążność do zbliżenia się z przeszłością, nawrócenie Żydów wstrzymało się, a po wprowadzeniu zasad trynitaryańskich, ustało zupełnie. Miasta syryjskie i egipskie pełne były Żydów. W samej Aleksandryi, podczas podboju saraceńskiego, było ich czterdzieści tysięcy płacących daninę. Wieki wzmocniły u nich jednobóstwo i zwiększyły jeszcze nieubłaganą nienawiść ku bałwochwalstwu, którą żywili od czasów niewoli babilońskiej. Wspólnie z Nestoryanami przełożyli oni na język syryjski wiele dzieł filozoficznych greckich i łacińskich, które potem przetłómaczono znowu na język arabski. Podczas gdy Nestoryanin trudnił się wychowaniem dzieci w znaczniejszych domach mahometańskich, Żyd znajdował wstęp do nich jako lekarz.
Pod takimi wpływami drapieżny fanatyzm Saracenów słabiał, obyczaje ich łagodniały, a myśli stawały się wznioślejszemi. Podbijali oni królestwa filozofii i wiedzy równie prędko, jak pierwej prowincye państwa rzymskiego. Pozbywali się błędów gminnego mahometaństwa, zastępując je prawdami naukowemi.
Tak więc, gdy świat tonął w bałwochwalstwie, miecz Saracena wywalczył majestat boski. Zasada fatalizmu, wszczepiona przez koran, potężnie się do tego przyczyniła. „Nikt nie może ani uprzedzić, ani opóźnić przeznaczonego sobie zgonu. Śmierć dosięgnie nas nawet na wysokich wieżach. Bóg od początku wybrał miejsce śmierci dla każdego człowieka“. Kwiecistą swoją mową tak jeszcze mówił Arab: „Nikt nie uciecze od swojego przeznaczenia; jeździ ono na swym rumaku nocami.. czy śpiącego w łóżku, czy w zamęcie bitwy, anioł śmierci zawsze cię znajdzie“. „Przekonany jestem“, mówił Ali, do którego mądrości jużeśmy się uciekali, „przekonany jestem, że sprawami ludzkości kierują rządy boże, ale nie nasze usiłowania“. Muzułmanie z pokorą poddają się woli boskiej; godzą oni przeznaczenie z wolną wolą, powiadając: „zarysy nam są dane, a my obraz życia pociągamy barwą, jaką chcemy“. Utrzymywali oni, że chcąc przezwyciężyć prawa przyrodzenia, powinniśmy nie sprzeciwiać się im, ale jedne drugiemi równoważyć.
Ponure te zasady usposobiają wyznających je do wykonywania wielkich czynów, jakich w istocie dokonali Saraceni. Przemieniają one rozpacz w poddanie się i uczą ludzi pogardzać nadzieją. Przysłowie muzułmańskie powiada: „rozpacz jest wolnym człowiekiem, a nadzieja niewolnikiem“.
Jednakże wiele wypadków na wojnie okazało jasno, że lekarstwa ból uśmierzają, że umiejętność goi rany, że prawie umierających można wydrzeć mogile. Lekarze Żydzi stanowili żywe, pożądane zaprzeczenie fatalizmu koranu. Stopniowo surowość zasady łagodziła się; przyznawano, że w życiu jednostki wolna wola coś znaczy i że człowiek może w pewnych granicach samodzielnie losem swoim rozrządzić, ale że co do narodów, to te, nie podlegając osobistej odpowiedzialności względem Boga, poddane są władzy praw niezmiennych.
W tym względzie przeciwieństwo pomiędzy ludami chrześciańskiemi a mahometańskiemi było nader wybitne: chrześcianin wierzył w nieustanne mieszanie się opatrzności w sprawy świata i ani przypuszczał istnienia praw niemi rządzących. Zdawało mu się, że modlitwą i błaganiem można uprosić u Boga zmianę porządku rzeczy, a gdyby to się nie udało, to, że można się było udać jeszcze do Najświętszej Panny, lub też do orędownictwa, albo do pomocy relikwii. Jeżeli własne modły nie skutkowały, to pozostawało jeszcze pośrednictwo księdza, a przez niego wyjednać można było wdanie się świętych mężów kościoła, szczególnie gdy się prośbę popierało ofiarami, lub datkami pieniężnemi. Chrześciaństwo mniemało, że można zmienić bieg rzeczy, starając się wpłynąć na wyższe istoty. Islam przeciwnie zasadzał się na pobożnem poddaniu się niewzruszonej woli Boga. Modlitwa chrześcianina była usilną prośbą o przyszłe dobrodziejstwa; modlitwę Saracena stanowiło pobożne wynurzenie wdzięczności za łaski otrzymane. Obaj zresztą modlitwą zastąpili ekstatyczne rozmyślania Indyi. Dla chrześcianina postęp świata był szeregiem luźnych podskoków, nagłych niespodzianek. W oczach mahometanina postęp ten wyglądał zupełnie inaczej. Każdy ruch cielesny skutkiem był jakiegoś poprzedniego ruchu; każda myśl wynikiem jakiejś poprzedniej myśli; każdy wypadek dziejowy następstwem poprzednich wypadków; każdy czyn ludzki wypływem jakiegoś już dokonanego czynu. W odwiecznych bowiem rocznikach rodu naszego nic się nigdy niespodzianie nie pojawia: porządnym, nieprzerwanym ciągiem wypadek wysnuwa się z wypadku. Wiąże wszystko żelazny łańcuch przeznaczenia, którego ogniwami są fakta; każde spoczywa na przeznaczonem sobie miejscu; nigdy żadnego nie naruszono, ani usunięto. Każdy człowiek przyszedł na świat nie z własnej woli, a zejdzie z niego może wbrew własnemu życzeniu. Niechże spokojnie założy ręce i czeka wyroków przeznaczenia.
Jednocześnie z takim kierunkiem wyobrażeń o biegu życia jednostek, zaszła zmiana w pojęciach o mechanicznej budowie świata. Według koranu ziemia jest czworoboczną płaszczyzną, opasaną wielkiemi górami, które służą naprzód do utrzymania jej równowagi, a powtóre do podparcia sklepienia niebios. Pobożne uwielbienie mocy i mądrości Boga rość w nas powinno na widok tej niezmierzonej, a kruchej pokrywy kryształowej, którą on bezpiecznie ustawił bez najmniejszego pęknięcia lub nadwerężenia. Ponad firmamentem, wsparte na nim, wznoszą się niebiosa, podzielone na siedm piętr; na najwyższem zamieszkuje Bóg, zasiadający w postaci olbrzymiego człowieka, mając po obu stronach byki skrzydlate, jak w pałacach dawnych królów assyryjskich.
Pojęcia te, właściwe zresztą nie samemu tylko mahometaństwu, lecz uważane za objawienie religijne przez wszystkich ludzi w pewnych dobach rozwoju umysłowego — pojęcia te światlejsi Mahometanie zastąpili wkrótce innemi, zgodnemi z nauką. Wszelakoż, równie jak w krajach chrześciańskich, postęp ten odbył się nie bez oporu ze strony obrońców prawdy objawionej. I tak, gdy al-Mamun, dowiedziawszy się o kulistości ziemi, rozkazał matematykom i astronomom swoim wymierzyć stopień wielkiego jej koła, to Takjuddin, jeden z najsłynniejszych teologów ówczesnych, powstawał na niezbożnego kalifa, grożąc, że Bóg niechybnie ukarze go za to, iż zuchwale podkopuje pobożność wiernych, wprowadzając i szerząc pomiędzy nimi błędną i bezbożną filozofię. Lecz al-Mamun nie ustąpił. Na brzegu morza czerwonego, na równinie Szynar, oznaczono za pomocą kątomierza wysokość bieguna nad widnokręgiem, na dwóch punktach tego samego południka, odległych od siebie o jeden dokładny stopień. Zmierzono wówczas odległość pomiędzy dwoma punktami i znaleziono, że wynosi dwakroć stotysięcy łokci haszemickich, co dawało na cały okrąg ziemi około półszosta tysiąca mil, a to nie było dalekiem od prawdy. Ale, że jeden taki pomiar nie mógł stanowczym być dowodem okrągłości ziemi, kalif kazał zrobić drugi koło Kufy w Mezopotomii. Astronomowie jego rozdzielili się na dwie gromady; każda z nich, wychodząc ze wspólnego punktu, odmierzyła łuk jednego stopnia, jedna ku północy, druga ku południowi. Pomiary ich podane są w łokciach; jeżeli to były tak zwane łokcie królewskie, to w oznaczeniu długości stopnia pomylili się oni tylko o kilkaset kroków. Doświadczenia te ostatecznie przekonały kalifa o kulistym kształcie ziemi.
Godnem jest uwagi, jak prędko dziki fanatyzm Saracenów ustąpił miejsca pociągowi do badań naukowych. Z początku koran był przeszkodą wzrostu piśmiennictwa i wiedzy. Mahomet wysławiał go, jako ze wszystkich dzieł najwznioślejsze, wystawiając niezrównaną jego doskonałość, jako dowód swojego boskiego posłannictwa. Ale nie dalej, jak we dwadzieścia kilka lat po jego śmierci, doświadczenie nabyte w Syryi, Persyi, Azyi Mniejszej i Egipcie, potężny wpływ wywarło, a panujący naówczas kalif Ali jawnie popierać zaczął wszelkie dowodzenia naukowe. Moawia, założyciel dynastyi Omiadów, który panował od r. 661, sprawił przewrót w rządzie: z obieralnego uczynił go dziedzicznym. Przeniósł siedlisko jego z Medyny do bardziej środkowego Damaszku i wprowadził na dwór swój okazałość i zbytki. Zerwawszy więzy ponurego fanatyzmu, wystąpił jako zwolennik i opiekun umiejętności. Trzydzieści lat dokonało ogromnej zmiany. Dawniej jeden z satrapów perskich, chcąc złożyć czołobitność drugiemu z porządku kalifowi, Omarowi, znalazł go śpiącego między żebrakami na stopniach meczetu medyńskiego; ale teraz posłowie cudzoziemscy, którym się udało stanąć przed Moawią, szóstym kalifem, oglądali go we wspaniałym pałacu, przyozdobionym ślicznemi rzeźbami, ogrodami i wodotryskami.
W przeciągu niespełna wieku po śmierci Mahometa, przetłómaczono celniejszych filozofów greckich na język arabski; poemata zaś, jak Iliada i Odyssea, ponieważ je uważano za niezgodne z religią dla ich ustępów mitologicznych, przełożono na język syryjski, aby choć tak zaspokoić ciekawość uczonych. Almansor, który panował od r. 753 do 775, przeniósł siedlisko rządu do miasta Bagdadu, które obrócił w wspaniałą stolicę; poświęcał on wiele czasu badaniom i szerzeniu astronomii; zakładał także szkoły lekarskie i prawnicze. Wnuk jego, Harun al-Raszyd (r. 786), wstępując w ślady dziada, nakazał, aby przy każdym meczecie w państwie jego znajdowała się szkoła. Ale złoty wiek cywilizacyi arabskiej zajaśniał dopiero za panowania al-Mamuna (813—832). Uczynił on Bagdad stolicą nauk, gromadził wielkie księgozbiory i otaczał się uczonymi.
Nabyty tym sposobem wyższy polot nie zmarniał po podziale państwa saraceńskiego na trzy części, skutkiem niezgód domowych. Dynastye Abassydów w Azyi, Fatymitów w Egipcie i Omiadów w Hiszpanii ubiegały się o pierwszeństwo nie tylko w polityce, ale w literaturze i naukach.
W literaturze Saraceni uprawiali każdą gałąź, zdolną rozrywać lub podnosić umysł. W późniejszych czasach chlubili się oni, że wydali więcej poetów od wszystkich razem narodów. W naukach główna ich zasługa polega na tem, że uprawiali je na wzór Greków nie europejskich, ale aleksandryjskich. Pojmowali oni, że samem tylko myśleniem wiedzy nie posuną i że prawdziwy jej postęp zawisł od czynnego badania przyrody. To też głównemi znamionami ich metody są doświadczenia i spostrzeżenia. Na geometryę i nauki matematyczne zapatrywali się jako na narzędzia rozumowania. W licznych ich pismach o mechanice, hidrostatyce, optyce, godnem jest uwagi, że rozwiązywanie zadań odbywa się zawsze wykonaniem albo jakiegoś doświadczenia, albo spostrzeżenia za pomocą narzędzi. Tym to sposobem stali się oni założycielami chemii, wynaleźli rozmaite przyrządy do destylacyi, sublimacyi, przetapiania, cedzenia i t. d.; do astronomii wprowadzili narzędzia podzielne, jak kwadraty i kątomierze; w chemii używali wagi, której teoryę doskonale zgłębili; sporządzili tablice ciężkości gatunkowej, oraz astronomiczne w Bagdadzie, w Hiszpanii, Samarkandzie; poczynili wielkie udoskonalenia w geometryi i trygonometryi, wynaleźli algebrę, wprowadzili wreszcie cyfry indyjskie do arytmetyki. Takie to były skutki chwycenia się metody uogólniającej Arystotelesa, a zostawienia na stronie mrzonek Platona.
Starannie też zbierali oni księgi, zakładając i powiększając biblioteki. O kalifie Al-Mamunie powiadają, że na secinach wielbłądów sprowadził rękopisy do Bagdadu. W traktacie, który zawarł z cesarzem greckim Michałem III, wymógł on, aby jeden z księgozbiorów carogrodzkich jemu oddano. Pomiędzy tym sposobem nabytymi skarbami znajdowało się pismo Ptolemeusza o matematycznej budowie nieba, które kalif natychmiast przełożył na język arabski pod tytułem: „Almagest“. Nagromadzane tym sposobem zbiory doszły z czasem ogromnych rozmiarów; tak np. biblioteka Fatymitów w Kairze obejmowała sto tysięcy tomów pięknie przepisanych i oprawionych. W tej liczbie było półsiódma tysiąca manuskryptów o samej tylko astronomii i medycynie. Prawidła księgozbioru dozwalały wypożyczania książek uczonym, przebywającym w Kairze. Zawierał on także dwa globusy, jeden z czystego srebra, a drugi mosiężny; ten ostatni podobno sporządzony był przez Ptolemeusza, a pierwszy miał kosztować trzy tysiące złotych monet. Wielka biblioteka kalifów hiszpańskich liczyła sześćkroć stotysięcy tomów; sam katalog zajmował czterdzieści cztery księgi. Oprócz tej było jeszcze siedmdziesiąt bibliotek publicznych w Andaluzyi. Zbiory osób prywatnych bywały też nieraz bardzo liczne. Tak np. pewien lekarz nie zgodził się na zaproszenie sułtana bucharskiego dlatego, że na przewiezienie książek jego potrzeba było czterechset wielbłądów.
W każdej wielkiej bibliotece był osobny wydział do przepisywania i sporządzania tłómaczeń. Prywatne osoby często też tem się trudniły. Honian np., lekarz nestoryanin, miał tego rodzaju zakład w Bagdadzie (r. 850): wydawał przekłady Arystotelesa, Platona, Hippokratesa, Galena i t. d. Co do dzieł oryginalnych był zwyczaj, że zwierzchność wszechnic wymagała od profesorów, aby pisali rozprawy na zadane temata. Każdy kalif miał swojego dziejopisa. Zbiory powieści i bajek, w rodzaju np. „Tysiąca i jednej nocy“ świadczą o twórczości wyobraźni Saracenów. Prócz tego pisano o wszelkiego rodzaju rzeczach, o dziejach, prawnictwie, filozofii, polityce; sporządzano życiorysy nie tylko znakomitych ludzi, ale i sławnych koni, oraz wielbłądów. Wszystko to wychodziło na świat bez żadnej cenzury lub ograniczenia, chociaż w późniejszych czasach dzieła teologiczne ukazywać się mogły tylko za pozwoleniem. Pełno było przeróżnych podręczników: geografii, statystyki, medycyny, historyi, słowników, a nawet skróceń z nich, jak np. „Słownik encyklopedyczny wszystkich nauk“ przez Mahometa Abu-Abdalah. Ubiegano się bardzo za czystością i białością papieru, za kunsztownem przeplataniem różnokolorowych atramentów i za upiększaniem tytułów złotem i innemi ozdobami.
Państwo saraceńskie usiane było wszechnicami. Zakładano je w Mongolii, Tartaryi, Persyi, Mezopotamii, Syryi, Egipcie, w Afryce północnej, w Marokko, Fezie, w Hiszpanii. Na jednym końcu ogromnego obszaru, który rozległością znacznie przewyższał państwo rzymskie, znajdowała się szkoła z obserwatoryum astronomicznem w Samarkandzie, a na drugim — Giralda w Hiszpanii. Gibbon, mówiąc o opiece nauk, powiada: „Ubiegali się o ten przywilej królów i niezależni emirowie prowincyi, a współubieganie się ich rozszerzyło chęć do nauk i orędownictwa od Samarkandu do Fezu i Kordowy. Wezyr pewnego sułtana ofiarował kwotę dwóchkroć stu tysięcy sztuk złota na założenie w Bagdadzie wszechnicy, którą nadto uposażył rocznym dochodem piętnastu tysięcy denarów. Dobrodziejstwa nauki zlewały się (może nie jednocześnie) na sześć tysięcy uczniów wszelkich klas, od synów bogacza, do dzieci wyrobnika; obmyślono dostateczne utrzymanie dla uboższych, a zasługi i pracowitość nauczycieli opłacano odpowiedniem wynagrodzeniem. W każdem mieście przepisywano i gromadzono utwory piśmiennictwa arabskiego, uczeni przez ciekawość, bogaci przez próżność“. Dozór nad szkołami, ze szlachetną prawdziwie wolnomyślnością, powierzany był czasami nestoryanom i żydom. Nie zwracano uwagi, gdzie kto się urodził, ani jakie wyznawał zasady religijne: baczono jedynie na biegłość w nauce. Wielki kalif al-Mamun oświadczył, „że ci są wybrańcami Boga, najlepszymi i najużyteczniejszymi sługami jego, którzy swe życie poświęcają udoskonaleniu swoich władz umysłowych; że nauczyciele mądrości są prawdziwymi świecznikami i prawodawcami świata tego, któryby, bez ich pomocy, popadł znowu w ciemnotę i barbarzyństwo“.
Za przykładem szkoły lekarskiej w Kairze inne wymagały od uczniów ścisłych egzaminów; po nich dopiero kandydaci uzyskiwali prawo praktykowania swego zawodu. Pierwszą w Europie szkołę medyczną założyli Saraceni w Salerno we Włoszech, a pierwsze obserwatoryum w Sewilli w Hiszpanii.
Przekroczylibyśmy zakres tego dzieła, gdybyśmy zechcieli dać dokładne wyobrażenie skutków tego potężnego ruchu naukowego. Dawne umiejętności znakomicie postąpiły, nowe się wytwarzały. Wprowadzono indyjski sposób rachowania, świetny ów wynalazek, wyobrażający wszystkie liczby dziesięciu znakami, posiadającymi wartość bezwzględną obok zależnej od położenia, dozwalający za pomocą prostych prawideł wykonywania wszelkiego rodzaju rachunków. Algebra, czyli arytmetyka powszechna (sposób dochodzenia ilości nieobliczonych, albo dochodzenia stosunków, zachodzących pomiędzy wszelkiego rodzaju ilościami, tak arytmetycznemi, jak geometrycznemi), rozwinęła się z zarodka pozostawionego przez Diofanta. Mahomet Ben-Muza nauczył rozwiązywania równań drugiego stopnia, a Omar Ben Ibrahim trzeciego. Saraceni też nadali trygonometryi dzisiejszą jej postać, zmieniając dawniejsze cięciwy wstawami i uczynili z niej oddzielną naukę. Wyżej wspomniany Muza napisał „traktat o trygonometryi kulistej“. Al-Baghadadi zaś jest autorem pisma o miernictwie tak wybornego, że wielu uważało je za Euklidesa zatracone dzieło o tymże przedmiocie.
W astronomii dokonali Saraceni nie tylko spisów, ale i map gwiazd widzialnych na ich widnokręgu, nadając większym nazwy arabskie, które po dziś dzień noszą na naszych atlasach niebieskich. Oznaczyli oni, jak to już wiemy, obszar ziemi przez wymierzenie jednego stopnia powierzchni, obliczyli nachylenie ekliptyki, sporządzili poprawne tablice słońca i księżyca, określili długość roku i sprawdzili wyprzedzanie punktów równonocnych. O traktacie Albategniusa p. t. „Nauka o gwiazdach“ Laplace wyraża się z pochwałą; zwraca on uwagę na ważny urywek z Ibn-Junisa, astronoma kalifa egipskiego Hakema (r. 1000), zawierający długi szereg spostrzeżeń od czasów Almansora nad zaćmieniami, przesileniami i porównaniami dnia z nocą, nad połączeniami planet, chowaniem się gwiazd, — spostrzeżeń, które dużo światła rzuciły na wielkie odmiany w układzie świata. Astronomowie arabscy oddawali się także sporządzaniu i ulepszaniu narzędzi astronomicznych, mierzeniu czasu różnego rodzaju zegarami, wodnymi i słonecznymi, oraz pierwsi w tym celu wprowadzili użycie wahadła.
W naukach doświadczalnych dali oni początek chemii i odkryli niektóre z najważniejszych jej odczynników, jak kwas siarczany, saletrzany, alkohol. Zastosowali tę naukę do praktyki medycznej, pierwsi sporządzając farmakopeje czyli dyspensatorya, które zawierały i mineralne preparaty. W mechanice określili prawa spadania ciał, oraz wytworzyli sobie pojęcia dosyć dokładne o istocie ciężkości; znali także teoryę sił mechanicznych. W hidrostatyce sporządzili pierwsze tablice gatunkowej ciężkości ciał, a także pisali o pływaniu i zanurzaniu się ciał w wodzie. W optyce sprostowali błędne mniemanie Greków, jakoby promień wychodził z oka i dotykał widzianego przedmiotu, wyrażając przypuszczenie, że promień raczej od przedmiotu bieży do oka. Pojmowali także zjawiska odbijania się i przełamywania światła. Al-Hazen dokonał wielkiego odkrycia krzywości drogi promienia światła, przebiegającego powietrznię i dowiódł, że widzimy słońce i księżyc przed ich wschodem i po zachodzie.
Skutki tego ruchu naukowego wyraźnie się odbiły w znacznym postępie kunsztów przemysłowych. Jakoż w rolnictwie widzimy ulepszenie sposobów skrapiania, umiejętne używanie nawozów, hodowlę ulepszonych ras bydła, wprowadzenie mądrych ustaw rolnych, zaprowadzenie uprawy ryżu, kawy i cukru. W rękodziełach spostrzegamy wielki postęp w przemyśle jedwabniczym, bawełnianym i wełnianym; w wyrabianiu kordubskiej i marokańskiej skóry — kordybanu i marokenu czyli safianu — oraz papieru; w górnictwie, odlewnictwie i różnych przerabianiach kruszców; wreszcie w kuciu kling toledańskich.
Będąc namiętnymi lubownikami poezyi i muzyki, poświęcali Maurowie wczasy swoje wdzięcznym tym rozrywkom. Nauczyli Europę grać w szachy i udzielili jej swojego zamiłowania do utworów wyobraźni — romansów i powieści. Kochali się też i w poważniejszych działach literatury: posiadali nie jedno piękne dzieło o takich przedmiotach, jak np. niestałość wielkości ludzkiej; skutki niedowiarstwa; niepowodzenia losu; początek, trwanie i koniec świata. Czasami, nie bez zdziwienia, spotykamy się u nich z pojęciami, które, jak sobie pochlebiamy, wytworzyliśmy my dopiero w naszych czasach. Tak np. o dzisiejszych naszych teoryach ewolucyi i rozwoju myślano już w ich szkołach, a nawet posuwano te teorye dalej od nas, bo rozciągano i na jestestwa nieorganiczne czyli mineralne. Główną zasadą alchemii była właśnie przyrodzona sprawa rozwoju ciał kruszcowych. „Kiedy gmin słyszy od filozofujących przyrodników“, powiada Al-Chazini, pisarz dwunastego wieku, „że złoto jest ciałem dorosłem do zupełnej dojrzałości, do szczytu doskonałości, to wierzy mocno, że ono jest czemś, co stopniowo doszło do wydoskonalenia, przeszedłszy w postaci wszystkich innych ciał kruszcowych, tak, że owo złoto pierwotnie było ołowiem, potem przeszło w cynę, w miedź, srebro, aż nakoniec dosięgło godności złota; nie wie, że mówiąc tak filozofowie chcą wyrazić coś podobnego, jak gdy mówią o człowieku, przypisując mu doskonałość i równomierność budowy i natury, lecz nie to, że był niegdyś bykiem, a potem przemienił się w osła, potem w konia, małpę, aż nareszcie został człowiekiem“.
Poglądy filozoficzne wschodu. — Teologia wedów i buddyzm trzymają się zasady emanacyi i absorbcyi. Arystoteles broni jej; szkoła aleksandryjska idzie za nim, a później Żydzi i Arabowie. — Znajduje się ona w pismach Erygieny.
Związek jej z teoryą zachowania i równoważności siły. — Parallela pomiędzy początkiem i przeznaczeniem ciała a duszą. — Konieczność opierania psychologii człowieka na porównawczej.
Awerroizm, wychodzący z tych zasad, dostaje się do chrześcian przez Hiszpanię i Sycylię.
Dzieje oddziaływania przeciwko niemu. — Walka z nim Islamu. — Opór synagog żydowskich. — Papieztwo postanawia go wytępić. — Ustanowienie inkwizycyi w Hiszpanii. — Straszne prześladowania i ich skutki. — Wypędzenie Żydów i Maurów. — Upadek awerroizmu w Europie. — Stanowcze kroki ostatniego soboru watykańskiego.
Pogańscy Grecy i Rzymianie myśleli, że duch ludzki podobny jest do cielesnej postaci człowieka, że wraz z nią ulega zmianom i rośnie. Jakoż bohaterowie, którym się udało zstąpić do Hadesu, bez trudu poznawali tam dawnych przyjaciół; wyobrażano sobie, że nietylko kształt ciała, ale i zwykłe ubranie nie pozostawały tam bez zmiany.
Pierwsi chrześcianie mieli o przyszłem życiu, o niebie i o piekle, o mieszkaniu szczęśliwych i grzeszników, daleko żywsze pojęcia od wierzeń ich pogańskich poprzedników. Nie wątpili oni, że w życiu przyszłem spotkają się z przyjaciółmi i będą obcować z nimi, jak przedtem na ziemi, — nadzieja, niosąca pociechę sercu ludzkiemu, godząca je z najboleśniejszemi stratami i przywracająca mu drogich zmarłych.
Niewiadomość o losie duszy w przerwie pomiędzy rozstaniem się jej z ciałem a sądem ostatecznym, zrodziła rozmaite mniemania. Niektórzy sądzili, że krążyła ona nad grobem, inni że bujała niepocieszona w powietrzu. Podług wiary ludowej, ś. Piotr miał siedzieć jako odźwierny przy bramie niebieskiej. Dane mu było prawo związywania i rozwiązywania: wpuszczał albo nie wpuszczał dusze ludzkie, jak mu się podobało. Wielu jednak skłaniało się do zaprzeczania mu tej władzy, gdyż wyroki jego, uprzedzając sąd ostateczny, czyniłyby takowy niepotrzebnym. Po Grzegorzu Wielkim nauka o czyśćcu znalazła powszechne uznanie: wynaleziono tedy miejsce odpoczynku dla dusz zmarłych.
Że duchy nieboszczyków odwiedzają czasami żywych, albo uczęszczają do swych dawnych siedlisk, w to wierzono stale, po wszystkie czasy i we wszystkich krajach europejskich, nie tylko pomiędzy wieśniakami, ale i w kołach oświeceńszych. Rozkoszny strach przejmuje słuchaczy, zgromadzonych u kominka, w zimowy wieczór, gdy słuchają baśni o widmach, dyabłach i upiorach. W dawnych czasach Rzymianie mieli swoich larów, czyli dusze ludzi cnotliwych, mieli larwy i lemurów, to jest dusze złych, wreszcie manów, czyli cienie takich, których zasługi były wątpliwe. Jeżeli świadectwa ludzkie w takich rzeczach mają jakąkolwiek wartość, to możnaby przytoczyć mnóstwo dowodów, od najdawniejszych czasów aż po dziś dzień, i to tak niezbitych i tak licznych jak tylko być może, że te dusze zmarłych krążą koło grobowców, albo potajemnie zamieszkują w mrocznych komnatach rozwalonych zamków, albo też błądzą przy księżycu wśród ponurych pustkowi.
Gdy takie wyobrażenia znalazły wiarę u gminu europejskiego, inne, bardzo od nich różne, rozgościły się szeroko w Azyi, i to po większej części w wyższych sferach myśli. Udało się kościołowi przytłumić je w szesnastym wieku, nie znikły jednak ostatecznie. Za naszych czasów rozeszły się one niewidzialnie, ale szeroko, po Europie, tak, iż uznano za rzecz stosowną w syllabusie papieskim wyprowadzić je bardzo uroczyście na jaw, a sobór watykański, podzielając przekonania o ich szkodliwej dążności i tajnem rozszerzaniu się, również głośno i stanowczo, w jednym z pierwszych artykułów, wyklął wszystkich, którzy je przyjmują. „Niech będą wyklęci, którzy powiadają, że sprawy duchowe są wypływem jestestwa bożego, albo że to jestestwo przez rozwój lub przejawy staje się wszystkiem“. Ze względu na wystąpienie takiej powagi, nie od rzeczy będzie przypatrzyć się istocie i dziejom tych wyobrażeń.
Pojęcia o istocie Boga koniecznie wpływać muszą na wyobrażenia o istocie duszy. Ponieważ na wschodzie Azyi panowało pojmowanie bóstwa nieosobistego, przeto o duszy powstać musiała teorya emanacyi i absorbcyi, czyli wypływu i zlania się.
Jakoż teologia Wedów opiera się na uznawaniu ducha powszechnego, przenikającego wszystkie rzeczy. „Jest zaprawdę jedno tylko bóstwo, duch najwyższy; jest on tej samej natury, co dusza ludzka“. Tak Wedy jak i prawa Manu utrzymują, że dusza jest wypływem wszystko przenikającego umysłu i że przeznaczeniem jej jest zlanie się z nim znowu; że nie ma ona żadnej postaci, oraz że całe widome przyrodzenie, ze wszystką jego pięknością i porządkiem, jest tylko cieniem bóstwa.
Wedyzm przeobraził się w buddyzm, a ten stał się wiarą większości rodu ludzkiego. Buddyści uznają istnienie siły najwyższej, ale zaprzeczają bytu najwyższej istoty. Siła w ich pojęciu objawia się istnieniem materyi. Przyjmują oni także zasadę wypływu i zlewania się. W płonącej świecy widzą obraz człowieka — wcielenie materyi i przejaw siły. Gdy ich zapytamy o losie duszy, to nas wzajemnie spytają, co się stało z płomieniem, gdyśmy go zdmuchnęli i jaki był stan jego przed zapaleniem świecy. Czy to był niebyt? Czy płomień został zniszczony? Przypuszczają oni także, iż pojęcie osobistości, które łudzi nas za życia, niekoniecznie gaśnie ze śmiercią, ale niknie stopniowo i powoli. Na tem się opiera nauka o przechodzeniu dusz czyli metampsychozie. Ale nareszcie następuje zlanie się z duchem powszechnym, przychodzi nirwana i zapomnienie wszystkiego, a taki stan nie ma już żadnej styczności ani z materyą, ani z przestrzenią, ani z czasem: jest to stan, w który przeszedł zgaszony płomień zdmuchniętej świecy, stan, w którym się znajdowaliśmy przed urodzeniem. Taki jest koniec, którego powinniśmy się spodziewać: zlanie się z wszechpotęgą — najwyższe szczęście, wieczny pokój.
Arystoteles pierwszy wprowadził tę naukę do wschodniej Europy; później nawet, jak zobaczymy, uważano go za jej twórcę. Wywierała ona przeważny wpływ na późniejszą dobę szkoły aleksandryjskiej. Żyd Filon, który żył za czasów Kaliguli, opierał filozofię swoją na zasadzie wypływu czyli emanacyi. Plotyn nietylko zastosowywał tę teoryę do duszy ludzkiej, ale mniemał, iż rzuca ona światło na istotę Trójcy. Jak bowiem promień światła wypływa ze słońca, a ciepło wypływa z promienia, dotykając się jakiegokolwiek ciała, tak z Ojca wypływa Syn oraz Duch święty. Z takiego zapatrywania się Plotyn wyprowadził praktyczne zasady religii, nauczając, jak można wpadać w zachwycenie, będące przedsmakiem zlania się duszy z duszą wszechświata. W zachwyceniu dusza traci świadomość swej osobistości. Podobnież Porfiryusz szukał zlania się czy też zjednoczenia z Bogiem. Był on rodem Tyryjczyk, założył szkołę w Rzymie i pisał przeciw chrześciaństwu; na dzieło jego napisali odpowiedzi Euzebiusz i ś. Hieronim, a cesarz Teodozyusz zaradził jeszcze skuteczniej, nakazując spalić wszystkie jego egzemplarze. Porfiryusz opłakuje własną niegodność, powiadając, że zlał się z Bogiem w zachwyceniu raz tylko w ciągu ośmdziesięciu lat, gdy tymczasem mistrz jego Plotyn łączył się w ten sposób sześć razy w ciągu lat sześćdziesięciu. Ale całkowity system teologii, oparty na teoryi wypływu, zbudował dopiero Proklus, który zastanawiał się nad sposobem, w jaki się odbywa zlanie: czy dusza w chwili śmierci natychmiast się łączy i zlewa, czy też zatrzymuje poczucie osobistości jeszcze na czas jakiś i zmierza stopniowo ku zupełnemu zjednoczeniu.
Od Greków aleksandryjskich pojęcia te przeszły do filozofów saraceńskich, którzy wkrótce po zdobyciu Aleksandryi wyrzekli się ludzkokształtnych czyli antropomorficznych wyobrażeń o istocie Boga, oraz widmowego pojmowania duszy ludzkiej, zostawiając je gminowi. Gdy się cywilizacya arabska rozwinęła w odrębny całokształt naukowy, to zasady wypływu i zlania się należały do cech ją znamionujących. Do tego wyrzeczenia się grubszych pojęć mahometańskich dopomógł znakomicie przykład Żydów. Oni także pozbyli się antropomorfizmu przodków, a Boga, który od wieków przemieszkiwał za zasłoną przybytku, zamienili na nieskończonego ducha, przenikającego wszechświat; uznając się zaś za niezdolnych do zrozumienia, jakim sposobem coś, co nagle zostało powołanem do istnienia, miałoby zostać nieśmiertelnem utrzymywali, że dusza ludzka wiąże się z przeszłością bez początku i z przyszłością bez końca.
W dziejach umysłowości arabskiej widzimy ciągle Żydów razem z Saracenami. Toż samo dostrzegamy i w historyi politycznej, czy to w Syryi i Egipcie, czy w Hiszpanii. Od nich obojga zachodnia Europa zapożyczyła swe pomysły filozoficzne, które z czasem dosięgły szczytu w awerroizmie, owej filozofii Islamu. Europejczycy pospolicie uważali Awerroesa za twórcę tych poglądów odszczepieńskich, a prawowierni wyklinali go za to; ale w istocie on tylko je zebrał i wyjaśnił. Dzieła jego dostały się do chrześcian dwiema drogami: Z Hiszpanii przez Francyę południową dosięgły Włoch północnych, rodząc liczne herezye po drodze; z Sycylii zaś przeszły do Neapolu i Włoch południowych, pod opieką Fryderyka II.
Lecz długo już przed tym umysłowym podbojem Europy ukazywały się w niej pojedyncze objawy oryentalizmu. Weźmy za przykład poglądy Jana Erygieny (r. 800). Przejął on i wykładał filozofię Arystotelesa, odbył pielgrzymkę do miejsca urodzenia tego myśliciela i żywił nadzieję pojednania filozofii z religią drogą zalecaną przez duchownych chrześciańskich, którzy naówczas uczęszczali do wszechnic mahometańskich w Hiszpanii. Był on rodem z Brytanii.
W liście do Karola Łysego Anastazy wyraża zdziwienie „jak taki barbarzyniec, przybywający zkądś od końców świata, oddzielony od obcowania z ludźmi, mógł zrozumieć rzeczy tak jasno i oddać je tak dobrze innym językiem“. Jak to powiedzieliśmy, ogólnem dążeniem pism jego było pojednanie filozofii z religią, ale wyrażał je w taki sposób, że ściągnął na się kary kościelne, a niektóre pisma jego osądzono nawet na spalenie. Główne dzieło jego nosi tytuł: „De Divisione Naturae“.
Filozofia Erygieny opiera się na dostrzeganej i uznawanej przezeń zasadzie, że wszelka rzecz żyjąca pochodzi od czegoś, co żyło uprzednio. Zatem świat widomy, jako żyjący, koniecznie musiał wypłynąć z jakiejś istności pierwotnej, a tą istnością jest Bóg, będący przeto sprawcą i zachowawcą wszech rzeczy. Cokolwiek widzimy, utrzymuje się jako rzecz widoma siłą z niego zaczerpniętą, po usunięciu której musiałoby nieodmiennie zniknąć. Erygiena tedy pojmuje bóstwo jako nieustannego uczestnika w działaniu przyrody, jako jej zachowawcę i podporę, jako coś podobnego do duszy świata Greków. Życie przeto jednostki jest cząstką ogólnego istnienia, czyli ducha powszechnego.
Jeżeliby nastąpiło kiedykolwiek usunięcie siły podtrzymującej, to wszystkie rzeczy musiałyby wrócić do źródła, z którego wyszły, to jest musiałyby powrócić do Boga i zlać się z nim. Cała więc widoma przyroda musi wreszcie złączyć się z „Duchem“. „Śmierć ciała jest zapowiedzią odrodzenia się jestestw i powrotu do dawnego stanu. Tak dźwięki toną w powietrzu, które je zrodziło i utrzymywało; toną i nikną; nikt nie wie, co się z niemi stało. W tem ostatecznem zlaniu się, które po pewnym czasie koniecznie musi nastąpić, Bóg będzie wszystkiem we wszystkiem, a nic prócz niego istnieć nie będzie“. „Uważam go za początek i przyczynę wszech rzeczy; wszystko co jest i co było, a co teraz nie jest, z niego, przez niego i w nim było stworzone. Mam go więc za koniec i kres ostateczny wszystkich rzeczy... Czworakie jest pojmowanie przyrody powszechnej: dwojakie boskiej natury, jako początku i końca, a dwojakie stworzonej natury, jako przyczyn i skutków. Oprócz Boga, niema nic wiecznego“.
Powrót duszy do ducha powszechnego, Erygiena nazywa teozą czyli ubóstwieniem. W ostatecznem jej zlaniu się ginie pamięć wszystkich powszednich kolei. Dusza wraca do stanu, w którym była przed ożywieniem ciała. Oczywiście taki pogląd Erygieny nie mógł się podobać kościołowi.
W Indyi po raz pierwszy ludzie zrozumieli, że siła jest niewzruszona i wieczna. Przypuszcza to już mniej więcej jasne wyobrażenie o tem, co dzisiaj nazywamy jej „równoważnością i zachowaniem“. Zastanowienie się nad trwałością wszechświata dodaje siły temu poglądowi, jasną jest bowiem rzeczą, iż gdyby zaszedł kiedy przyrost lub upadek sił, toby porządek świata ustał. Pewien więc określony i niezmienny zapas energii we wszechświecie musi być przyjęty za pewnik naukowy. Zmiany zaś, które oglądamy, zachodzą tylko w jej rozkładzie.
Ponieważ zaś duszę uważać należy za zasadę czynną, to powołanie nowej do istnienia z niczego jest oczywiście dodaniem czegoś do poprzedniej siły świata. Gdy zaś przy urodzeniu się każdego człowieka musiało to zachodzić, i później zachodzić będzie dla każdej jednostki, to ogół siły musi ciągle wzrastać.
Prócz tego osobom pobożnym oburzającem wydaje się przypuszczenie, żeby Wszechmocny miał być sługą przywidzeń i zachcianek człowieka, żeby w pewnym czasie musiał dla zarodka tworzyć oddzielną duszę.
Gdy się rozważa człowieka, jako złożonego z dwóch części, z duszy i z ciała, to dostępność objawów cielesnych, wiele może rzucić światła na tajemniczą, ciemną istotę ducha. Materya zaś, z której się składa ciało, pochodzi z ogólnego zasobu substancyi nas otaczającej, a po śmierci wraca do niego. Czyż więc przyroda, roztaczając przed oczyma naszemi początek, przemiany i koniec materyalnej połowy naszej, to jest ciała, nie nasuwa nam wskazówek do poznania początku i celu jego duchowej towarzyszki, duszy?
Posłuchajmy trochę, co mówi jeden z najdzielniejszych pisarzy mahometańskich:
„Bóg stworzył duszę ludzką z kropli własnego światła; przeznaczeniem jej — wrócić do niego. Nie łudźcie się próżnem marzeniem, że umiera ona wraz z ciałem. Wszak postać, którąście mieli przychodząc na świat, a teraźniejsza, nie są jednakie; niema więc konieczności, abyście ginęli, kiedy ciało ginie. Duch wasz przyszedł na świat jako wędrowiec: gości on tu tylko w czasowej lepiance. Od wstrząśnień i burz tego niespokojnego życia ucieczka nasza jest w Bogu. W połączeniu z nim znajdziemy pokój, pokój bez troski, radość bez cierpienia, siłę bez słabości, wiedzę bez wątpliwości, spokojne choć pełne zachwytu oglądanie źródła żywota, światła i chwały, źródła, z któregośmy przybyli“. Są to słowa filozofa saraceńskiego Al-Gazzalego (r. 1010).
W kamieniu cząstki materyalne są w stanie stałej równowagi; dlatego może on wytrwać wieki. Lecz zwierzę jest w gruncie rzeczy tylko formą, przez którą potok materyi nieustannie przepływa. Przyjmuje ono zasiłki, a oddala resztki, podobnie jak wodospad, rzeka, płomień. Cząstki, które je składają w jednej chwili, usuwają się w następnej. Podtrzymanie istnienia jego zawisło od zasobów z zewnątrz. Ma ono pewne określone trwanie, poczem niechybnie nadchodzi chwila, w której musi umrzeć.
W wielkich zadaniach psychologicznych nie możemy spodziewać się osiągnięcia wniosków naukowych, dopóki ograniczać się będziemy rozważeniem jednego tylko faktu. Powinniśmy owszem posiłkować się wszystkimi dostępnymi faktami. Przeto i psychologia człowieka tylko za pomocą psychologii porównawczej wyjaśnić się może. Z Kartezyuszem powinniśmy zapytywać, czy nie zostają dusze zwierząt w pewnym stosunku z ludzką, będąc tylko mniej doskonałemi ogniwami wspólnego łańcucha rozwoju. Powinniśmy zdać przed sobą sprawę tak dobrze ze stopnia umysłowości, dostrzeganej w mrówce, jak i ze stopnia umysłowości człowieka. Czemżeby była fizyologia człowieka, gdyby jej nie oświecała szeroka jasność fizyologii porównawczej?
Brodie, po wyczerpującem rozważeniu faktów, utrzymuje, że umysł zwierzęcy jest w istocie taki sam jak ludzki. Każdy, kto zna psa, zgodzi się, że stworzenie to odróżnia dobre od złego i czuje, gdy błąd popełniło. Wiele zwierząt domowych posiada władzę rozumowania i używa stosownych środków do dopięcia celu. Jakże wiele anegdot opowiadają o rozmyślnych postępkach słonia i pszczoły! Ten zaś widoczny rozsądek wcale nie jest skutkiem naśladowania człowieka, albo obcowania z nim, gdyż dzikie zwierzęta, pozbawione tego wpływu, okazują podobne własności. W rozmaitych gatunkach zdolności i usposobienia wielce są różne. Tak np. pies nie tylko jest zmyślniejszy, ale posiada zalety towarzyskie i moralne różne od kota; pierwszy przywiązuje się do pana, drugi do domu.
Du Bois-Reymond czyni następną uderzającą uwagę: „Z podziwieniem i szacunkiem powinien badacz natury spoglądać na tę mikroskopijną cząsteczkę substancyi nerwowej, która jest siedliskiem pracowitej, wynalazczej, porządnej, uczciwej i nieustraszonej duszy mrówki. Rozwijała się ona aż do stanu obecnego niezliczonym szeregiem pokoleń“. Jakże niespodziewane wnioski wysnuć możemy z opisów Hubera, który tak dobrze ten przedmiot zbadał: „Jeżeli się przypatrzysz pracującej mrówce, to potrafisz przepowiedzieć, co po czem robić będzie!“ Zastanawia się ona i jak my rozumuje. Posłuchajmy jednej z anegdot, które Huber z taką prawdą i prostotą opowiada: „Mrówka, dozorczyni robót, gdy razu pewnego inne mrówki robotnice zawcześnie zaczęły dach budować, przyszła, opatrzyła go i rozebrała, a podniósłszy ścianę do należytej wysokości, zbudowała nowy pułap z kawałków starego“. Pewno, że te owady nie są automatami, bo okazują zamiary. Umieją poznawać dawnych towarzyszy, przez kilka miesięcy odłączonych od nich, nawet wyrażać uczucie radości za ich powrotem. Mowa, którą prowadzą różkami, nagina się do rozmaitych odcieni; odpowiada ona naturze gniazda, którego wnętrze jest zupełnie ciemnem.
Samotnie żyjące owady giną przed wychowaniem potomstwa, towarzyskie zaś, żyjąc dłużej, okazują skłonności moralne i wychowują dzieci. Dając wzór cierpliwości i pracy, niektóre z tych drobnych stworzeń umieją pracować po szesnaście do ośmnastu godzin dziennie; a przecież niewielu ludzi zdoła wytrzymać natężoną pracę umysłową dłużej nad cztery do pięciu godzin.
Podobieństwo skutków dowodzi podobieństwa przyczyn; a podobieństwo działań przypuszcza podobieństwo organów. Proszę więc czytelnika, obeznanego z obyczajami zwierząt, a szczególnie z urządzeniami społecznemi tego dziwnego owadu, o którymeśmy mówili, aby raczył odczytać rozdział dziewiętnasty moich „Dziejów rozwoju umysłowego Europy“, w którym znajdzie opis ustroju społecznego Inków peruwiańskich. Może dostrzegając podobieństwa porządków społecznych i zachowania się pojedynczych owadów, z porządkami społecznymi i postępowaniem ucywilizowanych Indyan — drobniutkiego żyjątka z człowiekiem — może nie odrzuci zdania mojego, że „od pszczół, od os, mrówek i ptaków, od tych wszystkich jestestw niższego rzędu, na które spogląda z dumą i pogardą, przeznaczono jest człowiekowi nauczyć się kiedyś, czem sam jest w istocie“.
Pogląd Kartezyusza, że wszystkie owady są automatami, może być dziś przyjęty chyba z zastrzeżeniem. Owady tyle tylko są automatami, ile się zapatrujemy na działanie odwłoku ich i tej części węzłów mózgowych, które mają styczność z wrażeniami.
Jedną z funkcyj komórkowo-nerwowego materyału jest zatrzymywanie śladów, czyli pozostałości wrażeń, przynoszonych im przez organa czucia; dla tego więc węzły nerwowe, złożone z tego materyału, mogą być uważane za przyrządy notujące. Wprowadzają one także żywioł czasu do czynności mechanizmu nerwowego. Wrażenie, któreby bez nich natychmiast się zakończyło w działaniu odruchowem, zostaje wstrzymane, przez co pojawiają się wszystkie te ważne skutki, wynikające ze współdziałania wielu wrażeń, dawnych i nowych, jednych na drugie.
Nie może być mowy o myśli, jako o czemś samodzielnem lub samorodnem. Każdy fakt umysłowy jest następstwem jakiegokolwiek poprzedniego faktu. Zawdzięcza on istnienie swoje czemuś, co zaszło pierwej. Dwa umysły zupełnie jednakowego ustroju, zostające pod wpływem zupełnie jednakowego otoczenia, muszą wydać myśli zupełnie jednakowe. Tę jednostajność mamy na myśli, używając wyrażenia „zdrowy rozsądek ogółu“; słowa te pełne znaczenia. W zarodzeniu się myśli dwa są odrębne momenta: zawisłość od wrażeń poprzednich i od obecnych warunków fizycznych.
W węzłach mózgowych owadu nagromadzają się pozostałości wrażeń, otrzymanych przez ogólne nerwy powierzchni; w nich także przechowują się pozostałości wrażeń, przyniesionych przez narzędzia oddzielnych zmysłów: widzenia, powonienia, słuchu. Wzajemne oddziaływanie ich stawia owady wyżej od czysto mechanicznych automatów, w których reakcya następuje natychmiast po wrażeniu.
W każdym razie działanie każdego ośrodka nerwowego (bez względu na to, jakiego on jest stopnia rozwoju, wyższego czy niższego) zależy koniecznie od pewnego warunku chemicznego, mianowicie od utlenienia. Nawet u człowieka, jeżeliby przypływ krwi tętnicowej był wstrzymany choć na chwilę, to ustrój nerwowy straciłby władzę, a przy zmniejszaniu pierwszego, drugi działałby słabiej; przeciwnie zaś, przy zwiększeniu jego, np. przy wdychaniu tlenku azotu, mechanizm nerwowy działa energiczniej. Ztąd później pojawia się potrzeba wzmocnienia się snem i odpoczynkiem.
Dwa zasadnicze pojęcia wiążą się niezbędnie ze wszystkiemi wrażeniami, otrzymanemi przez nas od zewnętrznych przedmiotów: przestrzeń i czas; w ustroju nerwowym mają one odpowiednie przyrządy w mechanizmie nerwowym nawet zarodkowych jestestw. Oko jest organem przestrzeni, ucho — czasu; doskonały ustrój obu tych zmysłów sprawuje, że wrażenia ich są nierównie dokładniejszemi, niż gdyby samo dotykanie tylko działało.
Kilka prostych doświadczeń przekonywa o śladach wrażeń węzłowych. Położywszy na zimny, gładki metal, np. na nową brzytwę, przedmiot jakikolwiek, np. opłatek, gdy chuchniemy na metal, to po pewnym czasie, gdy wilgoć zniknie i zdejmiemy opłatek, najpilniej śledząc, nie znajdziemy na gładkiej przestrzeni ani śladu jakiejkolwiek formy; lecz gdy chuchniemy raz jeszcze, to ujrzymy wyraźnie mglisty obraz opłatka; można ile chcąc razy powtórzyć to doświadczenie. Owszem, nawet jeżeli metal polerowany schowamy tak, aby nic nie dotknęło jego powierzchni, to i po kilku miesiącach, chuchnąwszy na nią, wywołamy te same kontury.
Przykład ten okazuje, że najdrobniejsze wrażenie może być utrwalone i przechowane. Gdy więc na jakiejś nieorganicznej powierzchni można tak trwale ustalić wrażenie, tem bardziej jest to możebnem w umyślnie na to przeznaczonym węzle mózgowym! Nigdy nie pada cień na ścianę bez zostawiania na niej trwałego śladu, który można uwidomić, używszy odpowiednich środków. Fotografia na tem się właśnie opiera. Oblicza naszych przyjaciół, albo krajobrazy, kryją się przed okiem naszem na czułej powierzchni blaszki; ale skoro użyjemy środków odpowiednich, natychmiast na jaw wystąpią. Tak więc na srebrnej lub szklannej powierzchni tai się widmo, dopóki go czarodziejstwem naszem na świat nie wydobędziemy. Na ścianach najustronniejszych pokojów, gdzie zdawałoby się nie przenika żadne oko natrętne i nikt nigdy nie znieważy naszej samotności, przechowują się ślady wszystkich naszych czynów.
Jeżeli po pewnym czasie trzymania oczu zamkniętych, jak np. budząc się z rana, spojrzymy nagle i długo na przedmiot jasno oświecony, a potem znów raptem zamkniemy powieki, to ujrzymy niewyraźny jego obraz nad sobą wśród bezbarwnego mroku. Możemy się przekonać, iż widmo to nie jest złudzeniem, lecz rzeczywistością, bo szczegóły, których nie mieliśmy czasu pochwycić krótkiem spojrzeniem, teraz na widmie dostatecznie rozpatrzyć zdołamy. Tym sposobem możemy otrzymywać wzorki n. p. firanek u okna, albo gałęzi drzew sąsiednich. Stopniowo obraz staje się coraz mniej wyraźnym, a po jednej lub dwóch minutach znika zupełnie. Zdaje się, że się rozpływa w pustej przestrzeni; a gdy próbujemy gonić za nim, poruszając gałkę oczną, nagle ustępuje.
Taka trwałość wrażeń na siatkówce dowodzi, że działanie wpływu zewnętrznego na pęcherzyki nerwowe nie koniecznie jest chwilowem. Jest w tem niejakie podobieństwo do trwałości, pojawiania się i znikania wrażeń na przyrządzie fotograficznym. Tak np. widziałem krajobrazy i widoki architektoniczne, zdjęte w Meksyku, a „wywołane“ jak powiadają fotografowie, w kilka miesięcy potem w Nowym Yorku; widoki te, chociaż po długiej podróży, występowały z całą dokładnością zarysów i gry światłocienia. Fotografia niczego nie zapomniała: schwyciła tak samo kontury gór odwiecznych, jak i przelotny dym ognia opryszków.
Czyż więc ślady wrażeń, nagromadzonych przez organa czucia, nie zachowują się krócej na siatkówce, a dłużej w mózgu? Czyż nie jest to wytłómaczeniem pamięci, gdy umysł rozpatruje takie niby obrazy minionych rzeczy i wypadków, przechowane w jego skarbnicy. Czyż nie są to jakby ciche galerye, poobwieszane miniaturami żywych i umarłych, obrazkami miejsc, któreśmy zwiedzali, i wydarzeń, w których uczestniczyliśmy? Czy te ustalone wrażenia są po prostu znaczkami, nakształt głosek książki, udzielającemi pojęć umysłowi? czy też są to istotne obrazki, nieskończenie mniejsze od zwykłych rysunków, w których za pomocą drobnowidza, możemy dostrzedz jednem spojrzeniem na przestrzeni nie większej od ukłócia szpilki, całe grono rodzinne?
Widome obrazy siatkówki nie dają się dostrzegać przy świetle dziennem. Tak samo i te, które się znajdują w sensoryum czyli czujni, póty nie zwracają uwagi naszej, póki organa czucia czynnie pracują, przynosząc coraz to nowe wrażenia. Ale gdy te narzędzia zmęczą się i przytępią, albo gdy doświadczamy wielkiego niepokoju, lub też marzymy o zmroku, albo spimy, wtenczas utajone widma ożywiają się na mocy przeciwieństwa i obsiadają umysł. Z tegoż powodu tłoczą się one do głowy podczas obłędów i gorączek, a pewno także i uroczystych chwilach zgonu. Podczas trzeciej części życia naszego, to jest we śnie, wolni jesteśmy od wpływów zewnętrznych; słuch, wzrok i inne zmysły nie działają, ale niestrudzona myśl — owa wiecznie czujna, tajemnicza czarodziejka, w swojem głębokiem ukryciu, rozgląda się w ambrotypach, które uzbierała — bo tak słusznie nazwać można nie zacierające się wrażenia — a zestawiając je na chybi trafi, układa z nich senną panoramę.
Tak więc przyrodzenie do ustroju każdego człowieka dodało pobudki usilnie nasuwające mu nadzieje nieśmiertelności duszy i życia przyszłego. Nawet ciemni dzicy widzą w sennem marzeniu mętne zarysy krajobrazów, które się łączą może z najmilszemi ich wspomnieniami; i jakiż wniosek z tych złudnych mar dziki zwykle wysnuwa? Ten, że są one przedsmakiem innej krainy, nie tej, gdzie go los umieścił. Od czasu do czasu nawiedzają go, we śnie widma tych, których kochał lub nienawidził za życia; widzenia te są dla niego niezbitymi dowodami istnienia i nieśmiertelności duszy. My nawet, z naszą wysoką cywilizacyą, nigdy nie zdołamy otrząsnąć się od podobnych wrażeń i zawsze wyciągamy z nich takie same wnioski, jak nasi nieokrzesani przodkowie. Wznioślejszy poziom życia naszego wcale nie uwalnia nas od niezbędnego działania własnego naszego ustroju, tak samo jak nie zabezpiecza od chorób i słabości. Pod tym względem wszyscy ludzie na kuli ziemskiej są równi. Dzicy czy ucywilizowani, wszyscy nosimy w sobie przyrząd, obdarzający nas wspomnieniami najpamiętniejszych wypadków, które nas spotykały. Potrzeba tylko chwili spoczynku albo słabości, kiedy wpływ świata zewnętrznego się zmniejsza, aby w pełni na jaw wystąpiły; a właśnie w tych chwilach najlepiej jesteśmy przygotowani do przyjęcia prawd, które nam nasuwają. Przyrząd ten nie zważa na osoby. Nie uwalnia on możnych od napomnień, a prostaczków nie zostawia bez pociechy przyszłego życia. Głuchy na wszelkie podszepty własnej korzyści lub zysku, działając bez żadnego udziału woli ludzkiej, lecz zawsze obecny, gdziekolwiekbyśmy kroki skierowali, ze śladów wrażeń minionych cudownie wyprowadza niezbite dowody rzeczywistości przyszłego życia, a czerpiąc siłę ze źródła, któreby się zdawać mogło najmniej do prawdy podobnem, prowadzi nas niespostrzeżenie, czemkolwiek i gdziekolwiek jesteśmy, od widziadeł, znikających równie szybko, jak się ukazały, do głębokiej wiary w nieśmiertelność i nieznikomość.
Owad tem się różni od prostego automatu, że ulega oddawna nagromadzonym wrażeniom. U jestestw wyższego ustroju nagromadzenie to coraz jest pełniejszem, więc pamięć coraz doskonalszą. Pomiędzy postacią przedmiotu a wrażeniem jego na mózg niema koniecznego podobieństwa, jak również niema go pomiędzy wyrazami depeszy oddanej na stacyi, a znaczkami, które telegraf przeniesie gdzieś w daleką okolicę; podobnież niema podobieństwa pomiędzy głoskami drukowanej karty, a wypadkami lub widokami, które opisuje, choć litery wyraźnie malują umysłowi czytelnika te wypadki i widoki.
Jestestwo bez żadnego przyrządu do zatrzymania wrażeń, musi być czystym automatem, pozbawionym pamięci. Przyrząd ten, od drobnych i niepewnych początków, rozwija się stopniowo, a z postępem jego rozwoju wzrastają zdolności umysłowe. U człowieka to zatrzymanie czyli przechowywanie wrażeń dochodzi do doskonałości: kieruje się on tak przeszłemi, jak i teraźniejszemi wrażeniami; ulega wpływowi doświadczenia; postępowaniu jego przewodniczy rozum.
Najważniejszym postępem u zwierzęcia jest nabycie zdolności udzielania innym istotom tegoż gatunku zapasu wrażeń, nagromadzonych w jego ośrodkach nerwowych. Oznacza to rozszerzenie życia pojedynczego na społeczne, będąc niezbędnym tego ostatniego warunkiem. U owadów doskonalszych odbywa się to zapomocą dotykania różkami, u ludzi za pośrednictwem mowy. Ludzkość w dobie starożytnej, będąc jeszcze dziką, posiadała możność udzielania innym wiadomości tylko drogą rozmowy. Jednakże czyny i myśli jednego pokolenia mogły być przekazywane drugiemu i wpływać znowu na jego czyny i myśli.
Ale tradycya ma swe granice. Władza mowy umożebnia społeczność, ale nie więcej.
Nie bez zajęcia śledzimy postępy rozwoju tej zdolności. Wynalezienie sztuki pisania nadało rozległość i trwałość przechowywaniu i zapamiętywaniu wrażeń. Kiedy dotychczas skupiały się one w mózgu jednego człowieka, teraz mogła się udzielać całemu rodowi ludzkiemu i utrwalać na wieki. Teraz już staje się możebną cywilizacya, bo ta nie może istnieć bez pisma, czy też w ogóle bez sposobów zapamiętywania przeszłości.
Z tego więc psychologicznego stanowiska zrozumiemy doniosłość wynalazku druku, tego przyśpieszonego pisma, co wzmagając szybkość rozlewania się myśli i zabezpieczając jej utrwalenie, zmierza ku podniesieniu cywilizacyi i zjednoczeniu ludzkości.
Na poprzedzających kartach, mówiąc o wrażeniach nerwowych, ich przechowywaniu i wynikających ztąd następstwach, streściłem poglądy, wyłożone w dziele mojem o „Fizyologii człowieka“, wydanem w r. 1856, dlatego więc odsyłam czytelnika po szczegóły do rozdziału o „Widzeniu odwrotnem czyli mózgowem“ oraz do rozdziału XIV księgi I i rozd. VIII ks. II tego dzieła.
Jedyną drogą do umiejętnej psychologii człowieka jest psychologia porównawcza. Długa to i uciążliwa droga, ale prowadzi do prawdy.
Czy jest tedy jakaś potężna istność duchowa, przenikająca wszechświat, tak jak jest potężna istność cielesna, napełniająca go; czy jest duch, co wedle słów wielkiego pisarza niemieckiego: „śpi w kamieniu, drzemie w zwierzęciu, budzi się w człowieku?“ Czy dusza z niego wypływa, jak ciało, z drugiej istoty? Czy obie jednako wracają do swojego źródła? A jeżeli tak jest, to możemy wytłómaczyć sobie istnienie człowieka, nie rozmijając się z prawdami nauki, a zgodnie z wyobrażeniem naszem o trwałości i niezmienności wszechświata.
Tę istotę duchową saraceni, idąc za innymi narodami wschodu, nazwali „umysłem czynnym“. Mniemali oni, że dusza ludzka wypływa z niego, jak kropla deszczu, która, przybywszy z morza, wraca doń po pewnym czasie. Tak powstała u nich wspaniała teorya emanacyi i absorbcyi, czyli wypływu i zlania się. Czynnym umysłem jest Bóg.
Jak widzieliśmy, w jednym kierunku myśl tę rozwinął w Indyach Sakja Muni, i to po mistrzowsku; wcieliła się ona w rozległą praktykę buddyzmu; drugim sposobem wysnuwał ją pomiędzy saracenami, mniej dzielnie, Awerroes.
Słuszniejby może było powiedzieć, że to Europejczycy poczytywali Awerroesa za twórcę tej teoryi, gdyż widzieli go w odosobnieniu od poprzedników. Ale mahometanie nie bardzo wierzyli w jego samodzielność. Dla nich był on po prostu objaśniaczem Arystotelesa i przedstawicielem zasad filozoficznych szkoły aleksandryjskiej i innych, sięgających jego czasów. Następujący wyjątek z „Rysu dziejów awerroizmu“ p. Renana okaże, jak ściśle pojęcia saraceńskie łączą się z wyżej wyłożonemi.
System Awerroesa przypuszcza, że ze śmiercią jednostki, pierwiastek jej duchowy czyli dusza nie prowadzi oddzielnego istnienia, ale wraca, czy też wlewa się do umysłu powszechnego, owego umysłu czynnego, duszy świata, czyli Boga, z którego też pierwotnie wypłynęła, czy też wynikła.
Ten powszechny, czynny, podmiotowy umysł jest niestworzonym, niewzruszonym, nieskazitelnym, nie mającym początku ani końca; nie zwiększa się on ze wzrostem liczby dusz pojedynczych. Oddzielony jest całkowicie od materyi. Jest on, rzec można, pierwiastkiem wszechświata. Ta jedność umysłu czynnego, czyli rozumu, jest główną zasadą Awerroizmu i zostaje w zgodzie z teoryą jedności Boga, podstawą mahometaństwa.
Umysł jednostki, czyli duch bierny, podmiotowy jest wypływem z ogólnego i stanowi to, co nazywamy: duszą ludzką. Znikomym on jest pod pewnym względem, bo się kończy wraz z ciałem; ale głębiej rzecz biorąc, nie ginie, gdyż po śmierci wraca do ducha powszechnego, czyli z nim się zlewa, a tak ze wszystkich dusz ludzkich zostaje nakoniec tylko jedna, złożona z tamtych. Życie nie jest własnością jednostki, lecz należy do przyrody. Przeznaczeniem człowieka jest coraz ściślejsze łączenie się z czynnym umysłem, czyli rozumem. Na tem polega szczęśliwość duszy. Przeznaczeniem naszem jest spoczynek. Zdaniem Awerroesa, przejście od jednostkowego do powszechnego życia odbywa się równo ze zgonem; ale buddyści utrzymują, że osobistość ludzka istnieje jeszcze czas jakiś, słabnąc ciągle, zanim osiągnie niebyt czyli nirwanę.
Filozofia dwa tylko dotąd przedstawiła przypuszczenia ku wyjaśnieniu układu świata: naprzód z bogiem osobistym, istniejącym oddzielnie i z duszą ludzką, wzbudzoną do istnienia, czyli stworzoną, a zatem nieśmiertelną; powtóre, z duchem nieosobistym, czyli z bóstwem powszechnem, a z duszą wychodzącą z niego i do niego wracającą. Co do początku istot, dwa są przeciwne zdania: naprzód, że zostały stworzone z niczego; powtóre, że drogą rozwoju powstały z form odwiecznych. Teorya stworzenia należy do pierwszego powyższego przypuszczenia, teorya zaś ewolucyjna czyli rozwojowa, do drugiego.
Zatem filozofia u Arabów podążyła temiż szlakami, co i w Chinach, Indyi i w ogóle na wschodzie. Cała treść jej zasadzała się na przypuszczeniu niepożytości materyi i siły. Upatrywała ona podobieństwo pomiędzy zaczerpnięciem składającego ciało ludzkie zasobu z olbrzymiego zapasu materyi świata, oraz ostatecznego powrotu jego do tegoż zapasu, a wypływem ducha ludzkiego z umysłu powszechnego, czyli bóstwa, oraz ostatecznem jego zlaniem się.
Wskazawszy tedy dość szczegółowo zasady filozoficzne nauki wypływu i zlania się, przechodzę z kolei do skreślenia jej dziejów. Do Europy wprowadzili ją Arabowie hiszpańscy. Hiszpania stała się jej ogniskiem, z którego rozchodząc się ogarnęła uczone i ukształcone koła całej Europy; w Hiszpanii zaś smutnego doczekała się końca.
Kalifowie hiszpańscy otaczali się wszelakim zbytkiem wschodniego życia. Posiadali wspaniałe pałace, prześliczne ogrody, seraje pełne pięknych kobiet. Dzisiejsza Europa nie większym smakiem, polorem i wytwornością się odznacza od tych, które panowały w epoce, o której mowa, po stolicach Arabów hiszpańskich. Ulice były oświetlane i porządnie brukowane. Domy były przyozdobione freskami i dywanami; w zimie ogrzewano je piecami, w lecie chłodzono wonnem powietrzem, sprowadzanem rurami z ogrodów kwiatowych. Mieli oni łazienki, księgozbiory, sale biesiadne, wodotryski z rtęci i wody. Wsie i miasta pełne były wesela i pląsów pod dźwiękiem lutni i mandoliny. Uczty saracenów odznaczały się wstrzemięźliwością, nie tak jak owe pełne pijatyki i obżarstwa orgie północnych ich sąsiadów. Wino było zabronione. Czarowne miesięczne wieczory andaluzyjskie maurowie spędzali w samotnych, czarodziejskich ogrodach, lub w gajach pomarańczowych, słuchając opowiadań bajarzy, lub prowadząc rozmowy filozoficzne, w których pocieszali siebie w rozczarowaniach życia ziemskiego, rozpamiętywając naprzykład, że gdyby cnota nagradzana była na tym świecie, to nie oczekiwalibyśmy nic od przyszłego życia; albo godzili się z troskami codziennemi nadzieją znalezienia po śmierci spokoju, po którym nigdy już trudy nie miały nastąpić.
W dziesiątym wieku kalif Hakem II uczynił piękną Andaluzyę prawdziwym rajem. Chrześcianie, muzułmanie i żydzi żyli tam z sobą zgodnie. Z pomiędzy wielu sławnych imion, ztamtąd nas dochodzących, wspomnijmy Gerberta, późniejszego papieża. Tam też żył Piotr Czcigodny i wielu duchownych chrześciańskich. Piotr powiada, że spotykał tam przybyszów nawet z Brytanii, poświęcających się astronomii. Witano uprzejmie wszystkich uczonych, nie pytając zkąd przybywali i jaką wyznawali wiarę. Kalif urządził w pałacu swoim zakład przepisywania książek, trzymał pisarzy, introligatorów i rysowników. We wszystkich większych miastach Azyi i Afryki trzymał agentów, skupujących książki. Księgozbiór jego zawierał czterykroć stotysięcy tomów, przepysznie oprawionych i illustrowanych.
W posiadłościach mahometańskich w Azyi, Afryce i Hiszpanii muzułmanie niższego stanu fanatycznie nienawidzili nauki. Pobożniejsi, mający pretensyę być prawowiernymi, ciężkie żywili wątpliwości co do zbawienia duszy wielkiego Al-Mamuna, bezbożnego kalifa, jak go nazywali, który nie tylko obałamucił lud, wprowadzając pisma Arystotelesa i innych pogan greckich, ale nawet uwłaczał istnieniu nieba i piekła, dowodząc, że ziemia jest kulą i utrzymując, że zdołałby ją wymierzyć. Ci ludzie, jako bardzo liczni, stanowili potęgę polityczną.
Almansor, który zagarnął kalifat z krzywdą syna Hakema, mniemał, że podtrzyma przywłaszczenie, stając na czele stronnictwa prawowiernych. Przetrząsłszy więc księgozbiór Hakema, kazał wszystkie dzieła treści umiejętnej lub filozoficznej poznosić na place publiczne i spalić, albo powrzucać do studni pałacowych. Jeden z takich przewrotów pałacowych wygnał sędziwego Awerroesa z Hiszpanii (umarł r. 1198): stronnictwo religijne wzięło górę nad politycznem. Oskarżono go o zdradę wiary. Urządzono opór przeciwko filozofii po całym świecie muzułmańskim. Nie było bodaj ani jednego filozofa, któryby uniknął prześladowania; wielu śmierć poniosło. Skończyło się na tem, że islam napełnił się obłudnikami.
Do Włoch, Niemiec i Anglii awerroizm wcisnął się niepostrzeżenie. Znalazł łaskawe przyjęcie u Franciszkanów, a ognisko w uniwersytecie paryzkim. Przyjęły go prawie wszystkie wyższe umysły. Ale z czasem Dominikanie, współzawodnicy Franciszkanów, uderzyli na trwogę. Zaczęli dowodzić, że niszczy on osobistość, prowadzi do fatalizmu i uniemożebnia zrozumienie różnicy i postępu umysłu jednostek. Powiadali oni, iż twierdzenie, że jeden tylko umysł istnieje, jest błędem, znoszącym zasługi świętych, oraz zaprzeczeniem wszelkiej różnicy pomiędzy ludźmi. Jak to! Nie byłożby żadnej różnicy pomiędzy świętą duszą Piotra a potępioną Judasza? Czyżby były jednostajne? Awerroes tą bluźnierczą nauką przeczy stworzeniu, opatrzności, objawieniu, Trójcy, skuteczności modlitw, jałmużn i litani; nie wierzy on w zmartwychwstanie i nieśmiertelność, a summum bonum czyli dobro najwyższe zasadza na samych przyjemnościach.
Pomiędzy Żydami, którzy naówczas pod względem umysłowym przewodzili światu, awerroizm znacznie się także rozszerzył. Znakomity ich pisarz, Majmonides, przejął się nim całkowicie, a szkoła jego rozsiewała go na wszystkie strony. Wywołało to zawzięte prześladowanie ze strony żydów prawowiernych. Pierwej mówili oni z rozkoszą o Majmonidesie, że to „orzeł pomiędzy doktorami, wielki mędrzec, chwała zachodu, światło wschodu, drugi po Mojżeszu“. A teraz zaczęto głosić, że się wyrzekł wiary Abrahama; że zaprzeczał możności stworzenia, a wierzył w odwieczność świata; że się oddawał kształceniu bezbożników; Boga odarł z przymiotów jego, uczyniwszy zeń vacuum, czyli próżnię, oraz niedostępnym modlitwie i obcym zarządowi świata. Dzieła Majmonidesa skazane zostały na spalenie przez synagogi w Montpellier, Barcellonie i Toledo. Jak tylko zwycięski oręż Ferdynanda i Izabeli położył koniec panowaniu arabskiemu w Hiszpanii, zaraz papieztwo zabrało się do wykorzenienia pojęć, które, jak mniemano, podkopywały chrześciaństwo w Europie.
Jednakże do Innocentego IV (1243) nie było oddzielnego trybunału na odszczepieńców, oprócz sądów biskupich. Wprowadzona naówczas inkwizycya, zgodnie z duchem czasu, dążącym do centralizacyi, czyli ześrodkowania władzy, stała się trybunałem ogólnym i papieskim, zastępującym dotychczasowe sądy miejscowe. To też biskupi bardzo niechętnem okiem spoglądali na tę zmianę, uważając ją za naruszenie praw swoich. Inkwizycyę ustanowiono we Włoszech, Hiszpanii, Niemczech i Francyi południowej.
Oczywiście władza świecka bardzo i bardzoby żądała korzystać z tak potężnego narzędzia do własnych widoków politycznych; ale papieże z całej siły temu się sprzeciwiali, nie życząc sobie wypuścić tego środka z rąk duchownych.
Po odbyciu próby we Francyi południowej, okazało się, że inkwizycya jest bardzo skuteczną bronią przeciw kacerstwu. Wprowadzono więc ją do Aragonii i wkrótce nakazano wystąpić przeciwko żydom.
Za dawnych czasów, pod rządami Wizygotów, ludowi temu działo się dobrze; ale po łagodności nastąpiło okrutne prześladowanie, skoro Wizygoci, wyrzekłszy się aryanizmu, zostali prawowiernymi. Wydano przeciwko nim nieludzkie rozkazy, ogłoszono prawo, skazujące wszystkich na niewolników. Cóż więc dziwnego, że kiedy Saraceni kraj najechali, żydzi wszelkimi sposobami im dopomagali? Byli oni, jak Arabowie, ludem wschodnim, wraz z nimi wywodzili się od wspólnego przodka, Abrahama i, jak oni, wierzyli w jednego Boga; a właśnie obrona tej wiary ściągnęła na nich nienawiść władców wizygockich.
Pod panowaniem Saracenów obchodzono się z nimi z największem poszanowaniem. Odznaczali się oni bogactwem i nauką. Prawie wszyscy wyznawali zasady Arystotelesa. Założyli wiele szkół i wszechnic. Skłonność do handlu sprawiła, że odbywali podróże po całym świecie. Poświęcali się szczególnie nauce lekarskiej. Przez ciąg wieków średnich byli oni lekarzami i bankierami Europy. Zapatrywali się oni na bieg rzeczy ludzkich ze wznioślejszego od wszystkich współczesnych stanowiska. Z pomiędzy nauk ścisłych najbieglejszymi byli w matematyce i astronomii; ułożyli tablicę Alfonsa i spowodowali podróż De Gamy. Odznaczali się także wysoce w lżejszej literaturze. Od dziesiątego do czternastego wieku piśmiennictwo ich było pierwszem w Europie. Na każdym dworze pełnili oni obowiązki lekarzy, oraz kierowników skarbu publicznego.
Prawowierne duchowieństwo w Nawarze podbudziło przeciwko nim gminne przesądy. Aby uniknąć prześladowań, które rozpoczęto, wielu z nich udawało, że się nawraca na chrześciaństwo, chociaż później niejeden wrócił do dawnej wiary. Nuncyusz papieski na dworze kastylskim domagał się wielkim głosem wprowadzenia inkwizycyi. Poczęto więc oskarżać biedniejszych żydów o zabijanie dzieci chrześciańskich na ofiarę wielkanocną, dla wyszydzenia męki krzyżowej; bogatszych obwiniano o awerroizm. Królowa Izabella za namową spowiednika swojego Torquemady, mnicha dominikańskiego, uprosiła u papieża bullę na założenie świętej inkwizycyi. Ogłoszony więc został w listopadzie r. 1478 rozkaz papieski wyszukiwania i tępienia herezyi. W ciągu pierwszego roku działalności sądu duchownego (1481) spalono dwa tysiące ofiar w Andaluzyi; prócz tego wiele tysięcy wykopano z grobów i wrzucono do ognia, a siedmnaście tysięcy skazano na karę pieniężną albo na dożywotnie więzienie. Ktokolwiek z prześladowanych mógł, ratował życie ucieczką. Torquemada naznaczony teraz generalnym inkwizytorem Kastylii i Leonu, wsławił urzędowanie swe okrucieństwem. Przyjmować zaczęto bezimienne oskarżenia; nie stawiono świadków w obec oskarżonego; badano zapomocą tortur; męczono w podziemnych sklepieniach, gdzie nikt nie mógł słyszeć jęku ofiar. Ponieważ niby to z miłosierdzia zabroniono było brać na męki powtórnie, więc z ohydną obłudą dowodzono, że za pierwszym razem nie dokończono tortury, ale przez litość odłożono ją do dnia następnego! Rodziny osądzonych wpadały zwykle w niepowrotną nędzę. Llorente, dziejopis inkwizycyi, oblicza, że Torquemada wraz z pomocnikami swoimi, w ciągu lat ośmnastu spalił na stosie dziesięć tysięcy dwustu dwudziestu ludzi, sześć tysięcy ośmiuset sześćdziesięciu in effigie czyli zaocznie, a innymi sposobami ukarał dziewięćdziesiąt siedm tysięcy trzystu dwudziestu jednego. Zapamiętały ten fanatyk niszczył biblie hebrajskie, gdziekolwiek je znajdował, i spalił sześć tysięcy tomów dzieł wschodnich w Salamance, pod pozorem, że rozkrzewiały judaizm. Z niewypowiedzianym wstrętem i oburzeniem dowiadujemy się przytem, że rząd papieski zyskał niemałe sumy ze sprzedaży dyspens, zabezpieczających od inkwizycyi.
Ale wszystkie te straszne okrucieństwa okazały się daremnemi. Nawróconych było mało. Torquemada przeto nastawał na wygnanie zaraz wszystkich nieochrzczonych żydów. Jakoż 30 Marca r. 1492 podpisany został rozkaz wypędzenia, nakazujący, aby wszyscy nieochrzczeni żydzi, jakiegobykolwiek byli wieku, płci i stanu, opuścili królestwo z końcem przyszłego lipca. Powracający śmiercią mieli być karani. Wolno im było sprzedawać ruchomości i zysk z tego zabierać w towarach lub wekslach, ale nie w złocie lub srebrze. Przy tak nagłem wygnaniu z kraju rodzinnego, z kraju od wieków zamieszkałego przez ich przodków, nastąpiło przepełnienie targowiska i niemożność sprzedania dobytku. Nikt nie chciał kupować tego, co po końcu lipca mógł dostać darmo. Duchowieństwo hiszpańskie wygłaszało tymczasem na placach publicznych kazania, pełne oskarżeń na nieszczęsne ofiary, które, za nadejściem dnia wygnania, tłoczyły się na ulicach napełniając powietrze jękami rozpaczy. Sami Hiszpanie płakali na ten widok okropny. Torquemada zaś ogłosił rozkaz, aby nikt nie udzielał żadnej pomocy wygnańcom.
Jedni z nich udali się do Afryki, drudzy do Włoch; ci ostatni przywieźli do Neapolu zaraźliwą gorączkę, która porwała nie mniej nad dwadzieścia tysięcy dusz w tem mieście i srożyła się po całym półwyspie; inni dostali się do Turcyi, niektórzy do Anglii. Tysiące matek z niemowlętami, starców i dzieci poumierało w drodze, a wielu w mękach pragnienia.
Po tem prześladowaniu Żydów nastąpił wkrótce ucisk Maurów. W lutym r. 1502, wydano w Sewilli nakaz, głoszący, że obowiązkiem jest mieszkańców Kastylii wygnać wrogów bożych z kraju, i rozporządzający, aby wszyscy niechrzczeni Maurowie w królestwach Kastylii i Leonu, którzy wyszli już z lat niemowlęcych, opuścili te kraje z końcem kwietnia. Wolno im było sprzedawać własność, ale nie zabierać z sobą złota ani srebra; nie pozwolono przesiedlać się do posiadłości mahometańskich, za nieposłuszeństwo śmiercią karać miano. Położenie ich przeto gorsze było od Żydów, którym pozwolono udawać się dokąd chcieli. Tak zawzięta była nietolerancya Hiszpanów, że twierdzili, iż rząd miałby słuszność, gdyby odebrał życie wszystkim Maurom za ich bezwstydną bezbożność.
Taka to była wdzięczność za tolerancyę, której Maurowie za czasów swej potęgi udzielali chrześcianom! Nie dotrzymywano wiary prześladowanym. Granada poddała się na uroczyste zaręczenie wszelkich swobód świeckich i religijnych. Ale za namową kardynała Ximenesa złamano słowo i, po ośmiowiekowym ich pobycie, wygnano mahometan z kraju.
Jednoczesne istnienie trzech religij w Andaluzyi, chrześciańskiej, mahometańskiej i mojżeszowej, przyczyniło się do rozwoju awerroizmu, czyli filozofii arabskiej. Powtórzyło się tu, co zaszło było w Rzymie, kiedy bogów wszystkich zdobytych prowincyi zwieziono do stolicy i przestawano w nich wierzyć. Otóż i Awerroesa oskarżano, że był naprzód muzułmaninem, potem chrześcianinem, żydem, a nareszcie niedowiarkiem. Utrzymywano także, iż był autorem tajemniczej książki „De tribus impostoribus“, czyli o „O trzech oszustach“.
W średnich wiekach dwa głośne były dzieła kacerskie: „Ewangelia wieczysta“ i „De tribus impostoribus“. Ostatnie przypisywano to papieżowi Gerbertowi, to Fryderykowi II-mu, to Awerroesowi. W swej nieustającej nienawiści ku niemu Dominikanie zwalali wszystkie krążące naówczas bluźnierstwa na Awerroesa i nie przestawali ciągle przypominać rozgłośnych, a obelżywych słów jego o eucharystyi. Pisma jego stały się powszechnie znanemi chrześciańskiej Europie dopiero w przekładzie Michała Scota, na początku trzynastego wieku ale daleko pierwej piśmiennictwa zachodnie, jak również i azyatyckie, przejęte były jego poglądami. Widzieliśmy, jak szczegółowo wykładał je Erygena. Arabowie od pierwszych zawiązków własnej filozofii przyswoili je sobie, a we wszechnicach wszystkich trzech kalifatów podzielano je powszechnie. A ponieważ uważano je nie za sposób zapatrywania się, który sam przez się zrodzić się może w każdej głowie na pewnym stopniu rozwoju umysłowego, ale za dzieło Arystotelesa, więc stałe miały powodzenie u ludzi wyższej nauki, jak Robert Grosteste, Roger Bacon, a później Spinoza. Awerroes nie był wynalazcą tych poglądów: wyłożył je tylko jasno i dobitnie. W oczach żydów trzynastego wieku zajął on stanowczo miejsce mniemanego mistrza swojego. O Arystotelesie zapomniano; wielki komentator jego, Awerroes, miejsce jego zastąpił. Namnożyło się tyle wyznawców teoryi wypływu czyli emanacyi pomiędzy chrześcianami, że papież Aleksander IV-ty (1255) uznał za rzecz konieczną wmieszać się w tę sprawę. Z rozkazu więc jego Albert Wielki napisał dzieło przeciwko „Jedności umysłu“. Dochodząc tam początku i istoty duszy, stara się on dowieść, że nauka o „oddzielnym umyśle, napełniającym człowieka światłością przed i po jednostkowem jego istnieniu, jest obmierzłym błędem“. Lecz najznamienitszym przeciwnikiem wielkiego komentatora był ś. Tomasz z Akwinu, który wytępił wszystkie takie herezye, jak jedność umysłu, zaprzeczanie opatrzności, niemożebność stworzenia; a zwycięztwa tego „doktora anielskiego“ wysławiały nietylko dysputy dominikańskie, ale i utwory malarzy florenckich i pizańskich. Oburzenie tego świętego nie miało granic, kiedy chrześcianie stawali się uczniami mahometanina, a co jeszcze gorsza — niedowiarka. Gniew Dominikanów, zakonu, do którego należał ś. Tomasz, tem był większy, że współzawodnicy ich, Franciszkanie, przychylni byli awerroizmowi; a Dante, który trzymał stronę Dominikanów, uważał Awerroesa za wynalazcę najniebezpieczniejszej nauki. Teologiczna nienawiść wszystkich trzech panujących religij ciążyła na nim: obwiniano go o autorstwo okropnego zdania, że „wszystkie religie są fałszywe, chociaż wszystkie może są pożyteczne“. Próbowano nawet na soborze Vienneńskim wyrobić nakaz zniszczenia pism jego i zakaz czytania ich przez chrześcian. Dominikanie, zbrojni orężem inkwizycyi, przerażali chrześciańską Europę bezustannem prześladowaniem. Wszelki objaw ówczesnego niedowiarstwa przypisywali filozofowi arabskiemu. Lecz nie był on całkiem opuszczony: w Paryżu i po miastach Włoch północnych Franciszkanie podtrzymywali poglądy jego, a w całem chrześciaństwie pełno było rozpraw z ich powodu.
Z natchnienia Dominikanów Awerroes stał się w oczach malarzy włoskich symbolem niedowiarstwa. W wielu miastach włoskich napotykamy obrazy lub freski, wyobrażające sąd ostateczny, oraz piekło; na nich często się daje widzieć postać Awerroesa. Tak np. w Pizie występuje on wraz z Aryuszem, Mahometem i Antychrystem. Gdzieindziej obala go ś. Tomasz. Stał się on niezbędnym dodatkiem przy wystawieniu tryumfów wielkiego doktora dominikańskiego, co widać w malowidłach włoskich aż do szesnastego wieku. Nauka zaś jego utrzymywała się we wszechnicy padewskiej aż do siedmnastego stulecia.
Takie są w krótkich zarysach dzieje awerroizmu po dostaniu się jego przez Hiszpanię do Europy. Pod opieką Fryderyka przenikał on w mniejszym zakresie i z Sycylii. Król ten przejął się nim całkowicie. W swoich „Pytaniach sycylijskich“ poszukiwał on prawdy o wieczności świata i istocie duszy; zdawało mu się, że znalazł ją w odpowiedziach Ibn Sabina, zwolennika tychże zasad. Ale uledz musiał w walce z papieztwem, a z nim upadły i te herezye.
W górnych Włoszech awerroizm długo się utrzymywał. Tak był modnym w wyższem towarzystwie Wenecyi, że każdy człowiek przyzwoity czuł się obowiązanym go wyznawać. Nareszcie kościół czynnie przeciwko niemu wystąpił. Sobór lateraneński (1512) ogłosił roznosicieli tych obrzydłych nauk za odszczepieńców i niedowiarków. Wiadomo, że ostatni sobór watykański rzucił na nie klątwę. Pomimo to nie należy zapominać, że większa część rodu ludzkiego uważa te pojęcia za prawdziwe.
Pojęcia umiejętne: ziemia jako kula; oznaczenie jej wielkości; położenie jej w układzie słonecznym i stosunek do niego. — Trzy wielkie podróże. — Kolumb, De Gama, Magellan. — Opłynięcie ziemi. — Oznaczenie krzywości jej za pomocą wymierzenia jednego stopnia i wahadła.
Odkrycia Kopernika. — Wynalezienie teleskopu. — Galileusz stawiony przed inkwizycyą. — Ukaranie jego. — Zwycięstwo nad kościołem. — Próby oznaczenia rozmiarów układu słonecznego. — Określenie parallaksy słonecznej przy przejściach Wenery. — Drobność ziemi i człowieka.
Pojęcia o rozmiarach wszechświata. — Parallaksa gwiazd. — Wielość światów według Bruna. — Uwięzienie i zamordowanie jego przez inkwizycyę.
Zamierzam teraz przedstawić spory, które powstały z powodu trzeciego wielkiego zadania filozoficznego — o istocie świata.
Niekrytyczny pogląd na przyrodę skłania nas do mniemania, że ziemia jest ogromną równą płaszczyzną, podtrzymującą sklepienie nieba, czyli firmament, rozdzielający wody górne od dolnych; że ciała niebieskie: słońce, księżyc i gwiazdy, odbywają swą drogę idąc od wschodu ku zachodowi, a drobne rozmiary i obrót ich około nieruchomej ziemi dowodzą ich podrzędnego znaczenia. Ze wszystkich istot organicznych, otaczających człowieka, żadna nie dorównywa jemu, zdaje się więc on mieć słuszność mniemając, że wszystko stworzone jest na jego użytek: słońce, aby mu świeciło we dnie, a księżyc i gwiazdy w nocy.
Teologia porównawcza okazuje, że takie jest pojmowanie przyrody wszędzie i zawsze w najdawniejszych okresach życia umysłowego. Powszechna wiara wszystkich narodów świata na początku cywilizacyi jest właśnie naprzód geocentryczna, to jest uważająca ziemię za środek wszechświata, a powtóre antropocentryczna, czyli mająca człowieka za główną istotę na świecie. Zresztą jest to nietylko wnioskiem, który się sam przez się nasuwa, gdy się na świat patrzy powierzchownie, ale i podstawą filozoficzną niejednego objawienia, udzielanego ludziom od czasu do czasu. Objawienia te zawiadamiają ich nadto, że ponad kryształowem sklepieniem niebios rozpościera się kraina wiecznej światłości i szczęśliwości — niebo, przybytek Boga i zastępów anielskich, a może i mieszkanie człowieka po śmierci; że pod ziemią ciągną się przestworza wiecznej ciemności i niedoli, siedlisko potępionych. Tak więc świat widomy obrazem jest niewidomego.
Na podstawie takiego poglądu na układ świata wzniosły się wielkie systemy religijne, a przez to i potężne pobudki materyalne wplotły się do ich powstrzymywania. Systemy te, uciekając się nawet do krwi przelewu, odpierały wszelkie usiłowania ku sprostowaniu oczywistych błędów tego poglądu, przewidując, że wówczas pomieszczenie nieba i ziemi, oraz najwyższe stanowisko człowieka we wszechświecie mogłyby być poddane pod wątpliwość.
Jednakże usiłowania tego rodzaju były nieuniknionemi. Odkąd ludzie poczęli w ogóle się zastanawiać nad temi rzeczami, musieli zwątpić o twierdzeniu, że ziemia jest nieprzejrzaną równiną. Nikt bowiem nie może się oprzeć myśli, że słońce, które widzimy dzisiaj, jest zupełnie to samo, któreśmy wczoraj oglądali. Pojawianie się jego co rano koniecznie nasuwa przypuszczenie, że przechodzi ono pod spodem ziemi. Ale to się nie zgadza z wiarą, że w podziemnych czeluściach wieczny mrok panuje. Tą drogą mniej lub więcej wyraźnie budzi się myśl o kulistej postaci ziemi.
Nie może się ona rozciągać na dół bez końca, bo słońce nie mogłoby przechodzić nawskróś, ani przez jakąś szczelinę albo otwór w niej, gdyż wschodzi i zachodzi w różnych miejscach, stosownie do różnych pór roku. Gwiazdy także poruszają się pod nią niezliczonymi obrotami. Pod spodem przeto musi być wolne przejście.
Aby pogodzić objawienie z temi nowemi spostrzeżeniami, uciekano się często zapewne do takich pomysłów, jak Koźmy Indykopleusta w jego Topografii Chrześciańskiej. Powyżej mieliśmy zręczność wspominać o niej. Utrzymywała ona, że w północnych stronach płaszczyzny ziemskiej wznosi się ogromna góra, poza którą przechodzi słońce i tym sposobem noc nastaje. W bardzo dawnej dobie dziejowej odkryto już mechanizm zaćmień; księżycowe okazały, że cień ziemi zawsze jest okrągły. Musi tedy ziemia być kulistą. Ciało bowiem, które we wszystkich położeniach rzuca cień kolisty, musi być okrągłem. Zresztą i inne dowody, które dzisiaj każdy zna dobrze, nie uszły uwagi i przekonywały o tem samem.
Wszelakoż oznaczenie kształtu ziemi wcale nie ubliżało jej pierwszeństwu i wyższości. Pozornie była ona daleko większą od wszystkich innych ciał niebieskich, słusznie więc należało uważać ją nie tylko za środek świata, ale za sam świat po prostu. Wszystkie inne przedmioty razem wzięte wydawały się niesłychanie obok niej drobnymi.
Chociaż następstwa, wynikające z dopuszczenia kulistego kształtu ziemi bardzo głęboko naruszały panujące wyobrażenia teologiczne, daleko jednak mniejszej były doniosłości od tych, które wypływały z oznaczenia jej wielkości. Dość było znajomości początków geometryi, aby zrozumieć, że słusznego pojęcia o tej rzeczy łatwo dostarczyć może zmierzenie jednego stopnia na jej powierzchni. Zapewne wcześnie już próbowano dokonać tego, ale pamięć o tem zaginęła. Nareszcie Eratostenes doprowadził do skutku ten pomiar, pomiędzy Aleksandryą i Sjeną w Egipcie, ponieważ mniemano, że ten ostatni punkt leży na samym zwrotniku Raka. Dwa te miejsca nie znajdują się wprawdzie na tym samym południku, a odległość pomiędzy niemi oznaczono tylko przypuszczalnie, bez wymiaru. We dwa wieki potem Posydoniusz robił nową próbę pomiędzy Aleksandryą a wyspą Rodos; jasna gwiazda Kanopus dotykała właśnie widnokręgu tej wyspy, a górowała nad Aleksandryą o 7½ stopni. W tym razie także, ponieważ linia przechodzi morzem, odległość obliczono tylko przypuszczalnie. Nakoniec, jakeśmy to już powiedzieli, kalif Al-Mamun dokonał dwukrotnego pomiaru, raz na brzegu morza Czerwonego, a drugi raz pod Kufą w Mezopotamii. Ogólnym wynikiem tych różnych dostrzeżeń było obliczenie średnicy ziemskiej na 1600 do 1800 mil.
Przybliżone to określenie wielkości ziemi musiało się przyczynić do strącenia jej z panującego stanowiska, oraz dało powód do ważnych następstw teologicznych. Przyłożyły się jeszcze nie mało do tego dawne poszukiwania Arystarcha z Samos, uczonego aleksandryjskiego (280). W traktacie swym o obszarze i odległości słońca i księżyca, opisuje on dowcipny acz niedokładny sposób, do którego się uciekał rozwiązując to zadanie. Znacznie pierwej Pitagores przywiózł z Indyi do Europy inny jeszcze pogląd. Według niego słońce zajmowało środek, a wokoło niego kolistymi obrotami obiegały jedno za drugiem Merkury, Wenera, Ziemia, Mars, Jowisz i Saturn, obracając się, jak przypuszczano, około swojej osi i około słońca. Cyceron zaś podaje, że Nicetas mniemał, iż przypuściwszy, że ziemia kręci się około swojej osi, uniknęłoby się trudności, wynikającej z niepojętej szybkości biegu nieba.
Są powody do przypuszczenia, że dzieła Arystarcha spaliły się w pożarze księgozbioru aleksandryjskiego za Cezara. Doszedł nas tylko jeden wyżej wspomniany traktat o wielkości i odległości słońca i księżyca.
Arystarch przyjmował pogląd Pitagoresa, jako odpowiedni faktom rzeczywistym. Czynił to skutkiem zastanowienia się nad olbrzymią odległością słońca, a przeto i ogromnych jego rozmiarów. Tak więc pogląd heliocentryczny, uważający słońce za ciało środkowe, kazał zająć ziemi dość podrzędne stanowisko, czyniąc ją po prostu jedną z sześciu kołujących planet.
Ale to nie jedyna zasługa Arystarcha na polu astronomii. Zważywszy, że ruch ziemi nie bardzo zmienia pozorne położenie gwiazd, doszedł on do wniosku, że odległe są one od nas niezmiernie więcej, niżeli słońce. Ze wszystkich przeto starożytnych miał on, jak to zauważył Laplace, najdokładniejsze pojęcie o wspaniałości wszechświata. Rozumiał, że ziemia jest niesłychanie drobną wobec odległości gwiazd, oraz że nad nami nic niema, prócz ciał niebieskich i przestrzeni.
Ale zapatrywania się Arystarcha na rozmieszczenie planet starożytność nie przyjęła; przeniosła ona ustrój obmyślany przez Ptolemeusza, a opisany w dziele jego „Syntaxis“. Filozofia przyrody w owych czasach bardzo była niedoskonałą: jeden z zarzutów Ptolemeusza przeciwko systemowi pitagorejskiemu opiewał, że jeżeliby ziemia się poruszała, to zostawiałaby za sobą powietrze i inne lekkie ciała. Ptolemeusz przeto umieścił ziemię po środku, a koło niej kazał się obracać jednemu po drugiem Księżycowi, Merkuremu, Wenerze, Słońcu, Marsowi, Jowiszowi i Saturnowi; za drogą Saturna następował firmament gwiazd stałych. Co zaś do sfer kryształowych, z których jedna miała się kręcić ze wschodu na zachód, a druga z północy na południe, to są one wymysłem Eudoksa; Ptolemeusz zaś nic o nich nie wspomina.
W istocie tedy układ Ptolemeusza jest geocentryczny. Nie odbierał on ziemi pierwszeństwa, a więc nie budził niezadowolenia religijnego ani w chrześcianach ani w mahometanach. Ogromny zaś rozgłos autora, oraz znakomita wartość wielkiego dzieła jego o mechanizmie niebieskim podtrzymywały ten system w ciągu blizko czternastu wieków, to jest od drugiego do szesnastego stulecia. Chrześciaństwo, przez ciąg całego prawie tego długiego okresu zużywało swe siły na spory o istocie Boga, oraz na walkę o władzę kościelną. Powaga ojców kościoła i panujące przekonanie, że pismo święte szczytem jest wiedzy, zniechęcały do badań przyrodzenia. Jeżeli kiedy przypadkiem obudzało się chwilowe zajęcie do jakiegoś pytania astronomicznego, to się zaraz przytłumiała odwołaniem się do takich powag, jak pisma Augustyna, albo Laktancyusza, ale nie do zjawisk niebieskich. Tak wielką wyższość przypisywano nauce kościelnej nad świecką, że w ciągu półtora tysiąca lat chrześciaństwo nie wydało ani jednego astronoma.
Lepiej się działo w krajach mahometańskich. Zajęcie się naukami datuje tam od zdobycia Aleksandryi, r. 638, czyli sześć lat tylko po śmierci proroka. W ciągu niespełna dwuch stuleci Arabowie nie tylko poznali, ale i słusznie ocenili pisma uczonych greckich. Jakeśmy już wspomnieli, w ugodzie z Michałem III kalif al-Mamun zapewnił sobie egzemplarz „Syntaxy“ Ptolemeusza; zaraz też przełożył to dzieło na język arabski. Odrazu stało się ono główną powagą w astronomii saraceńskiej. Budując na tej podwalinie, Arabowie dosięgli rozwiązania kilku najważniejszych zagadnień naukowych. Oznaczyli obszar ziemi; spisali wszystkie dostępne ich oku gwiazdy, nadawszy większym nazwy, które dotychczas noszą na naszych mapach i globusach; określili istotną długość roku, odkryli astronomiczne załamanie światła, wynaleźli zegar wahadłowy, ulepszyli fotometryę gwiazd, udowodnili krzywość biegu promienia świetlnego przez powietrze, wytłómaczyli zjawiska towarzyszące poziomemu położeniu słońca i księżyca, oraz wyjaśnili, dlaczego widzimy te ciała przed ich wschodem i po zachodzie; zmierzyli wysokość powietrzni znalazłszy, że ma trzynaście mil; podali prawdziwą teoryę zmierzchu i migania gwiazd; zbudowali wreszcie pierwsze obserwatoryum w Europie. Dostrzeżenia ich były tak dokładne, że najbieglejsi matematycy nowocześni z nich korzystali. I tak Laplace w swoim „Système du monde“ przytacza obserwacye al-Batagniego, jako niezbity dowód zmniejszania się ekscentryku, czyli mimośrodu drogi ziemskiej. Rozwodząc się zaś nad pochyłością ekliptyki, oraz nad zagadnieniem co do większych nierówności biegu Jowisza i Saturna, posługuje się on spostrzeżeniami Ibn-Junisa.
Ale to tylko cząstka, i to mała, wszystkich zasług, położonych przez astronomów arabskich w rozwiązaniu pytania o istocie świata. A tymczasem w chrześciaństwie panowała taka ciemnota, tak opłakane nieuctwo, że nic go te rzeczy nie obchodziły.
Obojętność taka trwała aż do końca piętnastego wieku. Ustępować ona zaczęła nie skutkiem pobudek naukowych, lecz wcale innych, wynikających ze współzawodnictwa w handlu, tak iż kwestyę kształtu ziemi ostatecznie rozstrzygnęli trzej żeglarze: Kolumb, De Gama, a głównie Ferdynand Magellan.
Handel wschodnio-azyatycki zawsze był źródłem niezmiernego bogactwa dla narodów zachodu, które go kolejno dzierżyły. W średnich wiekach ześrodkował się on w górnych Włoszech. Prowadzony był dwoma szlakami: północny szedł morzem Czarnem, potem Kaspijskiem, a dalej karawanami wielbłądów; głównym punktem jego była Genua; południowy zmierzał na porty syryjskie i egipskie, ku morzu Arabskiemu; stolicą jego była Wenecya. Kupcy, handlujący tą drogą, ciągnęli ogromne zyski ze statków przewozowych podczas wypraw krzyżowych.
Wenecyanie starali się utrzymywać przyjazne stosunki z władzami mahometańskiemi w Syryi i Egipcie; wolno im było mieć konsulaty w Aleksandryi i Damaszku; a pomimo zaburzeń, napełniających te kraje, handel utrzymywał się we względnie kwitnącym stanie. Szlak zaś północny, czyli genueński, przerwany był całkowicie skutkiem napadów Tatarów i Turków, oraz dla zawichrzeń wojennych i politycznych w krajach, które przebiegał. Wschodni więc handel Genui nie w świetnym był stanie i chylił się ku upadkowi.
Okrągłość widomego horyzontu, wypukłość morza, oraz stopniowe ukazywanie się i znikanie okrętów na pełnem morzu, nie mogły nie skłonić roztropniejszych żeglarzy do przekonania o kulistości ziemi. Pisma astronomów i filozofów mahometańskich puściły w bieg to spostrzeżenie po zachodniej Europie, ale, jak łatwo było przewidzieć, teologowie przyjęli je niechętnie. Podczas więc gdy Genua dążyła ku upadkowi, przyszło na myśl niektórym jej żeglarzom, że jeżeli to spostrzeżenie jest słusznem, to świetność miasta dałaby się podnieść na nowo. Okręt bowiem, płynąc przez cieśninę gibraltarską wskróś Atlantyku, niechybnieby dosiągł Indyi wschodnich. Wynikłyby ztąd oczywiście i inne wielkie korzyści. Ciężkie ładunki dałyby się przewozić bez mozolnego i kosztownego transportu lądem, oraz bez przepakowywania.
W rzędzie marynarzy genueńskich, dzielących te poglądy, znajdował się Krzysztof Kolumb.
Powiada on, że uwagę jego na ten przedmiot zwrócił Awerroes, oraz że w rzędzie przyjaciół liczył florentczyka Toscanellego, który się poświęcał astronomii i stał się gorącym rzecznikiem kulistości. W samej Genui Kolumb spotykał mało zachęty. Przez kilka lat przeto starał się zainteresować różnych panujących do swojego zamiaru. Ale duchowni hiszpańscy wytykali niereligijność takowego, a sobór w Salamance myśl tę potępił: z pięcioksięgu, psalmów, proroków, ewangelii i listów, oraz z pism ojców kościoła, jak ś. Jana Złotoustego, Augustyna, Hieronima, Grzegorza, Bazylego, Ambrożego, wydobyto dowody przeciwko jej prawowierności.
Lecz nareszcie, wsparty zachętą królowej hiszpańskiej Izabelli, a głównie zasiłkiem z rąk bogatej żeglarskiej rodziny Pinzonow w Palos, której kilku członków przyłączyło się doń osobiście, wypłynął Kolumb 3 sierpnia 1492 trzema małymi okrętami z Palos, wioząc z sobą list od króla Ferdynanda do wielkiego chana tatarskiego, oraz mapę ułożoną według karty Toscanellego. Przed samą północą, 11 października 1492, ujrzał on z pokładu swojego okrętu odległe poruszające się światło. We dwie godziny potem wystrzał armatni z drugiego statku oznajmił, że dostrzeżono ziemię. O wschodzie słońca Kolumb wylądował na nowym świecie. Po powrocie jego do Europy mniemano powszechnie, że dotarł do wschodniej krawędzi Azyi, że więc podróż jego w zasadzie była pomyślną. Sam Kolumb umarł w tem przekonaniu. Ale liczne podróże, które wkrótce odbyto, dały poznać ogólne zarysy brzegów amerykańskich, a odkrycie oceanu południowego przez Balboę wyjaśniło nareszcie stan rzeczy, oraz pomyłkę, którą popełniali i Toscanelli i Kolumb, sądząc, że gdy się płynie ku zachodowi, to odległość z Europy do Azyi nie przewyższa drogi z Włoch do zatoki gwinejskiej, którą Kolumb niejednokrotnie odbywał.
Podczas pierwszej podróży, wieczorem 13 września 1492, będąc półtrzecia stopnia na wschód od wyspy Corvo, jednej z Azorskich, Kolumb zauważył, że igły magnesowe kompasów okrętowych przestały wskazywać na północo-zachód, lecz owszem zbaczały ku wschodowi. Zbaczanie to stawało się coraz widoczniejszem z postępem wyprawy. Nie pierwszy wprawdzie Kolumb odkrył to zjawisko, ale niezawodnie pierwszy oznaczył linię niezbaczania. Podczas powrotu widziano odwrotne zjawisko: nachylanie się ku zachodowi zmniejszało się, aż nim nie dopłynięto do wiadomego południka, poczem igły wskazywały prosto na północ. Dalej, zbliżając się do brzegu europejskiego, okazywało się znów nachylenie ku wschodowi. Kolumb przeto przyszedł do wniosku, że linia niezbaczania była stałym kresem geograficznym, czy też granicą wschodniej od zachodniej półkuli. W bulli, ogłoszonej w maju 1493, papież Aleksander VI przyjął ten przedział za wieczystą granicę posiadłości hiszpańskich od portugalskich, godząc tak spór tych dwóch narodów. Z czasem jednak odkryto, że linia posuwała się ku wschodowi; w r. 1662 biegła ona południkiem londyńskim.
Tak więc bulla papiezka ograniczała posiadłości portugalskie przestrzenią na wschód od linii niezbaczania. Tymczasem wskazówki, udzielone rządowi temu przez żydów egipskich, twierdziły, że można było opłynąć stały ląd Afryki, gdyż na samym południu jego znajdować się miał przylądek, który łatwo było okrążyć. Zarządzono więc wyprawę, złożoną z trzech okrętów, pod dowództwem Vasco de Gamy; wypłynęła ona 9 lipca 1497, opłynęła przylądek 20 listopada i zawinęła do Kalikutu, na brzegu indyjskim, 19 maja 1498. Zgodnie z brzmieniem bulli ta wyprawa wschodnia nadawała Portugalczykom prawo do handlu z Indyami.
Przed dopłynięciem do przylądka, kierunek statków de Gamy był w ogóle południowy. Wkrótce atoli zauważono, że wzniesienie gwiazdy północnej nad widnokręgiem coraz się zmniejszało, a za przybyciem na równik gwiazda ta znikła z oczu. Tymczasem ukazywały się nowe gwiazdy; niektóre z nich tworzyły śliczne konstelacye; było to niebo południowej półkuli. A wszystko to zgadzało się z przepowiedniami teoryi, opartej na przypuszczeniu kulistości ziemi.
Następstwa polityczne, które ztąd niebawem wynikły, wprawiły rząd papiezki w niemały kłopot. Tradycye i polityka wzbraniały mu dopuszczania innego kształtu ziemi, oprócz płaskiego, jako objawionego w piśmie świętem. Ale ukrywanie faktów byłoby niepodobieństwem, sofizmata daremnemi. Pomyślność handlowa opuściła teraz i Wenecyę i Genuę. Postać Europy się zmieniła. Potęga morska przeniosła się z krajów nad morzem śródziemnem na brzegi atlantyku.
Ale rząd hiszpański nie poddawał się przewadze, uzyskanej bez trudu przez jego handlowego współzawodnika. Nadstawiał on ucha dowodzeniom niejakiego Ferdynanda Magellana, że możnaby się dostać do Indyi i wysp korzennych żeglując na zachód, gdyby tylko się udało odkryć cieśninę, czy też przepływ przez to, co już nazywano „stałym lądem Ameryki“, czego jeśliby się dokonało, to Hiszpania według brzmienia bulli posiadałaby takie same prawo do handlu indyjskiego, jak Portugalia. Pod dowództwem tedy Magellana, wysłaną została z Sewilli, 10 sierpnia 1519, wyprawa, złożona z pięciu okrętów, unoszących dwustu trzydziestu siedmiu ludzi.
Magellan od razu śmiało podążył ku wybrzeżom Ameryki południowej z nadzieją wynalezienia przepływu przez kontynent, kędyby mógł się dostać na ocean południowy. Siedmdziesiąt dni wstrzymywała go na drodze cisza morska; żeglarze drżeli ze strachu na myśl, że zapłynęli w takie okolice, gdzie wiatr nigdy nie wieje i z których nie zdołają się wydobyć. Ale ani cisza, ani burze, ani bunty, ani zbiegostwo nie zachwiały postanowienia Magellana. Po roku przeszło odkrył on cieśninę, która imię jego nosi, i wedle słów towarzyszącego mu włocha Pigafettiego, płakał z radości widząc, że podobało się nareszcie Bogu zaprowadzić go tam, gdzie miał znowu walczyć z nieznanemi niebezpieczeństwy morza południowego, czyli „Wielkiego oceanu Spokojnego“.
Zmuszony głodem do jedzenia skór i rzemieni, któremi pookręcane były gdzieniegdzie liny okrętowe, do picia zgniłej wody, choć załoga marła z głodu i szkorbutu, mąż ten, silny wiarą w kulistość ziemi, żeglował stale ku północozachodowi i przez cztery blizko miesiące wcale nie widział ziemi zamieszkałej. Rachował on, że przepłynął oceanem Spokojnym nie mniej nad dwa tysiące siedmset mil. Przebył Równik, zobaczył powtórnie gwiazdę północną i nakoniec przybił do lądu, do wysp Złodziejskich. Tutaj spotkał się z awanturnikami z Sumatry. Wśród tych wysp został zabity przez dzikich, czy może przez własnych ludzi. Pomocnik jego, Sebastyan d’Elcano, objął teraz dowództwo okrętu i płynąc ku przylądkowi Dobrej Nadziei, przebywać musiał straszliwe trudy. Opłynąwszy wreszcie ten cypel, przepłynął po raz czwarty Równik 7 września 1522, po przeszło trzyletniej podróży, sprowadził okręt swój, zwany ś. Wiktorya, do portu San Lucar, pod Sewillą. Statek ten dokonał największego czynu w dziejach rodu ludzkiego: opłynął ziemię naokoło.
Ś. Wiktorya, żeglując na zachód, wróciła do punktu wyjścia. Tym sposobem twierdzenie teologiczne o płaskości ziemi obalone zostało na wieki.
W pięć lat po powrocie wyprawy Magellana dokonano pierwszej za chrześciaństwa próby obliczenia obszaru ziemi. Podjął się jej francuzki przyrodoznawca Fernel; zanotowawszy wysokość biegunową w Paryżu, udał się na północ aż do miejsca, gdzie znalazł wysokość biegunową o jeden cały stopień większą niż w stolicy. Zmierzywszy odległość obu punktów ilością obrotów jednego z kół powozu swego, do którego zastosowany był odpowiedni przyrząd, przyszedł do wniosku, że okrąg ziemi wynosi około dwudziestu tysięcy czterech set ośmdziesięciu mil włoskich.
Robili później coraz staranniejsze pomiary w różnych krajach: Snell w Holandyi, Norwood między Londynem i Yorkiem w Anglii, Picard pod opieką francuskiej akademii umiejętności, we Francyi. Zamiarem tego ostatniego było połączyć dwa punkta szeregiem trójkątów, a oznaczywszy tym sposobem długość łuku południka zawartego pomiędzy niemi, porównać ją z różnicą szerokości, obliczanych za pomocą spostrzeżeń nad gwiazdami. Stacye założył Picard jedną w Malvoisine pod Paryżem, drugą w Sourdon pod Amiens. Różnicę szerokości oznaczył obliczając zenitowe odległości gwiazdy δ w gromadzie Kasyopei. Dwie są jeszcze ciekawe okoliczności, będące w związku z tą pracą Picarda: naprzód, że użyto do niej po raz pierwszy narzędzi uzbrojonych teleskopami; powtóre, że, jak wkrótce zobaczymy, wynik jej był dla Newtona pierwszem potwierdzeniem teoryi powszechnego ciążenia.
Stawało się jasnem już wówczas, skutkiem dowodów mechanicznych, szczególnie zaś tych, które rozwinął Newton, że ponieważ ziemia jest ciałem obracającem się, nie może więc mieć postaci doskonale kulistej, lecz musi być sferoidą, czyli kulą spłaszczoną na biegunach. Wynikałoby ztąd, że długość stopnia musiała być większa pod biegunami, niżeli na równiku.
Akademia francuska postanowiła rozszerzyć badania Picarda, przedłużając wymiary na wszystkie strony, a wynik ich przyjmując za podstawę dokładniejszej mapy Francyi. Zaszła w tem jednak zwłoka, tak, że dopiero r. 1718 dokonano wymiarów od Dunkierki na północy, do najpołudniowszej części Francyi. Wszczęły się później spory co do pojmowania tych wymiarów; jedni twierdzili, że dowodziły one podługowatości, inni że spłaszczenia sferoidy; w pierwszym razie podobniejsząby ona była do cytryny, w drugim do pomarańczy. Dla rozstrzygnięcia sprzeczki, rząd francuski, przy pomocy akademii, wysłał dwie wyprawy do mierzenia stopni Południka: jedną pod Równik, a drugą jak najdalej na północ; pierwsza dosięgła Peru, druga Szwedzkiej Laponii. Obie walczyć musiały z wielkiemi trudnościami. Pomimo to północna dokonała swego przeznaczenia daleko prędzej od południowej, gdyż ta całych dziewięć lat była w drodze. Wyniki pomiarów stwierdziły teoretyczne przepowiednie spłaszczonego kształtu. Odtąd powtarzano nie jednokrotnie ścisłe i rozległe doświadczenia tego rodzaju, z pomiędzy których wspomnieć należy wykonane przez Anglików w Anglii i w Indyach, a szczególnie te, które przedsiębrali Francuzi z powodu wprowadzenia wag i miar metrycznych. Rozpoczęli pracę Delambre i Mechain, od Dunkierki do Barcelony, a dalej prowadzili Biot i Arago aż do wyspy Formentery koło Minorki. Przestrzeń ta wynosiła około półtrzynasta stopnia. Oprócz tego sposobu bezpośredniego mierzenia, kształt ziemi może być oznaczony dostrzeganiem ilości ruchów wahadła jednostajnej długości pod różnemi szerokościami. Tą drogą stwierdzają się wprawdzie wyniki tamtej metody, ale okazuje się, że ziemia ma postać bardziej eliptyczną, niż to uważano przy mierzeniu stopni. Wahadło ku równikowi coraz wolniej się kołysze, a ztąd wynika, że bardziej jest oddalonem od środka ziemi.
Według najpewniejszych, jakie dokonano, pomiarów, wielkość ziemi tak się da określić:
Prusak Kopernik[3] wykończył około r. 1507 dzieło „O obrotach ciał niebieskich“. W młodości podróżował po Włoszech, oddawał się astronomii i nauczał matematyki w Rzymie. Po głębokiem zbadaniu systemów Ptolemeusza i pitagorejskiego, nabył przekonania o wyższości tego ostatniego i postanowił w księdze swojej go poprzeć. Widząc, że zasady jego wręcz były przeciwne prawdzie objawionej i przewidując, że ściągną nań kary kościelne, użył wyrażeń ostrożnych i oszczędzających powiadając, że pozwolił sobie tylko spróbować czy przypuszczenie ruchu ziemi nie ułatwiłoby dawniejszego wyjaśnienia obrotów ciał niebieskich; że tak postępując, korzystał z przyznawanego i innym prawa niewypowiadania, do jakiej hipotezy się przychylał. Przedmowa wystosowana była do papieża Pawła III.
Z obawy złych następstw wstrzymywał się on trzydzieści sześć lat z ogłoszeniem dzieła, myśląc, że „może lepiejby było iść za przykładem pitagorejczyków i innych, którzy udzielali poglądów tylko ustnie i to przyjaciołom“. Wreszcie na prośby kardynała Schomberga wydrukował je r. 1543. Przyniesiono mu egzemplarz, gdy już był na łożu śmiertelnem. Pracę jego spotkał taki los, jak przewidywał; inkwizycya potępiła ją jako kacerską. W wyroku ją zakazującym, Kongregacya indeksowa gani system jego, jako będący „ową błędną nauką pitagorejską, całkiem sprzeczną z pismem świętem“.
Słusznie utrzymują astronomowie, że Kopernikowa księga „De revolutionibus“ zmieniła postać nauki. Ustaliła ona niezaprzeczenie teoryę heliocentryczną. Okazała, że odległość gwiazd stałych jest nieskończenie wielką, i że ziemia jest tylko punkcikiem na niebie. Wyprzedzając Newtona, Kopernik przypisywał przyciąganie słońcu, księżycowi i ciałom niebieskim, ale błądził przypuszczając, że ruchy niebieskie muszą być koliste. Spostrzeżenia nad obiegiem Marsa i jego różnemi średnicami w różnych czasach skłoniły Kopernika ku temu poglądowi.
Ogłaszając tedy system Kopernika za przeciwny objawieniu, władza duchowna bez wątpienia głęboko przejęta była myślą o jego wynikach. Strącenie ziemi z jej środkowego i panującego stanowiska, dodanie jej wielu równych, a wielu i większych towarzyszów, zdawało się uszczupleniem praw jej do względów boskich.
W r. 1606 holender Lippershey odkrył, że patrząc przez dwie soczewki szklane, ustawione w pewnej odległości od siebie, widzi się dalekie przedmioty w powiększeniu i bardzo wyraźnie. Tym sposobem wynalazł on teleskop. Następnego roku florentczyk Galileusz, znakomity pismami matematycznej i wogóle uczonej treści, słysząc o tem, ale nie znając szczegółowo przyrządu, wynalazł drugi tej samej natury. Ulepszając go stopniowo, doszedł do tego, że sporządził teleskop powiększający trzydzieści razy. Badając nim księżyc, dostrzegł, że posiada on doliny nakształt ziemskich oraz góry cień rzucające. Powiadano w starożytności że Plejady miały początkowo siedm gwiazd, ale że według legendy, jedna z nich tajemniczo znikła. Naprowadziwszy na tę konstelacyę teleskop, Galileusz bez trudu naliczył gwiazd czterdzieści. Gdziekolwiek zajrzał, tam odkrywał gwiazdy zgoła niewidzialne gołemu oku. W noc 7 stycznia 1610 dostrzegł trzy gwiazdeczki, w prostej linii leżące przy planecie Jowiszu, a po kilku wieczorach zobaczył i czwartą. Zauważył, że krążą one około tej planety i z zachwyceniem ujrzał, że na małą skalę przedstawiają obraz układu Kopernika.
Wieść o tylu na raz dziwach wzbudziła powszechną uwagę. Władza duchowna nie omieszkała dostrzedz w nich dążenia, podkopującego wiarę w wyłączne przeznaczenie świata dla człowieka. W stworzeniu milionów gwiazd, dotąd niewidomych, musiała być oczywiście inna jakaś pobudka, oprócz oświecenia nocy dla wygody ludzi.
Zarzucano układowi Kopernika, że jeżeli planety Merkury i Wenera obracają się około słońca bliżej od ziemi, to powinnyby przebywać takież odmiany, jak księżyc; że co do Wenery, która jest tak jasną i widoczną, to jej odmiany powinneby być nader niewyraźnemi. Sam Kopernik uznawał całą siłę tego zarzutu i nadaremnie szukał odpowiedzi. Otóż Galileusz, skierowawszy teleskop na tę planetę, odkrył, że przewidywane odmiany rzeczywiście istnieją: raz bywa nów, potem pierwsza kwadra i pełnia. Przed Kopernikiem mniemano, że planety świecą własnym blaskiem, ale odmiany Wenery i Marsa dowiodły, że jasność ich jest pożyczaną. Twierdzenia Arystotelesa, że ciała niebieskie tem się różnią od ziemskich, iż są wolnemi od przywar, silnie zachwiane zostało odkryciami Galileusza, że na księżycu, podobnie jak na ziemi, znajdują się góry i doliny, że słońce nie jest doskonałem, lecz ma plamy na swej tarczy, oraz że się obraca około swej osi, zamiast pozostawać w majestatycznym spokoju. Zresztą ukazywanie się nowych gwiazd obudziło niemałe wątpliwości co do tej teoryi nieskazitelności ciał niebieskich.
Te i wiele innych pięknych odkryć teleskopowych stwierdziły oczywiście prawdziwość poglądu Kopernika i straszną trwogą napełniły kościół. Niższe a ciemne duchowieństwo wołało, że to jest złudzenie albo oszukaństwo. Niektórzy twierdzili, że na teleskopie można polegać co do przedmiotów ziemskich, ale co do ciał niebieskich, to zupełnie co innego. Inni dowodzili, że wynalazek jego był po prostu zastosowaniem uwagi Arystotelesa, że gwiazdy można widzieć i we dnie z głębokiej studni. Oskarżono Galileusza o oszukaństwo, kacerstwo, bluźnierstwo i bezbożność. Chcąc się bronić, napisał on list do opata Castellego, nadmieniając, że pismo święte nie ma przeznaczenia być powagą naukową, ale tylko przewodnikiem moralności. To pogorszyło sprawę. Wezwano go przed sąd ś. inkwizycyi, oskarżając o mniemanie, że ziemia obraca się około słońca, co jest „całkiem sprzecznem z pismem świętem“. Nakazano mu odrzec się tej herezyi, grożąc uwięzieniem. Polecono także, aby zaprzestał nauczać i bronić teoryi Kopernika, oraz aby złożył oświadczenie, że nie będzie jej w przyszłości ani szerzył, ani podtrzymywał. Wiedząc dobrze, że Prawda nie potrzebuje męczenników, zgodził się on na żądane odwołanie, oraz dał wymagane przyrzeczenie.
Kościół miał szesnaście lat spokoju. Nareszcie r. 1632 Galileusz odważył się ogłosić dzieło „Układ świata“, którego celem była obrona zasad Kopernika. Wezwano go więc znowu do inkwizycyi w Rzymie z oskarżeniem, że utrzymywał, iż ziemia obraca się około słońca. Oświadczono mu, że ściągnął na siebie karę odszczepieństwa. Zmuszono, że na klęczkach, z ręką na biblii odrzekł się i przeklął naukę o ruchu ziemi. Cóż to był za widok! Szanowny mąż ten, najznakomitszy z całego stulecia, zmuszony groźbą śmierci zaprzeczyć faktom, o których sędziowie tak dobrze jak sam on wiedzieli, że są prawdziwymi... Później wtrącono go do więzienia i obchodzono się z nieubłaganą surowością przez pozostałe dziesięć lat życia jego, a nareszcie odmówiono pogrzebu na ziemi poświęconej. Poglądy, bronione niegdyś w taki sposób przez inkwizycyę, dzisiaj są celem pośmiewiska całego świata ucywilizowanego. Czyż to, co dla utrzymania się wymaga tyle obłudy i okrucieństwa, nie jest fałszywem?
Jeden z największych matematyków tegoczesnych, mówiąc o tej sprawie, powiada, że spór ten należy do rzędu najważniejszych dla ludzkości, dotyczy bowiem stanowiska planety, którą zamieszkujemy. Jeżeliby ziemia stała nieruchomo po środku wszechświata, to człowiek miałby prawo uważać siebie za główny cel opieki przyrodzenia. Ale jeżeli ziemia jest tylko jedną z planet, krążących około słońca, drobnem ciałem w układzie słonecznym, to wówczas ginie całkowicie wśród ogromu niebios, na których system słoneczny, jakkolwiek wielkim się nam wydaje, jest tylko małą okruszyną.
Stanowcze ugruntowanie zasad Kopernika rachować można od wynalezienia teleskopu. Wkrótce potem nie było już w Europie ani jednego astronoma, któryby nie przyjmował teoryi heliocentrycznej wraz z jej niezbędnem dopełnieniem: obrotem ziemi około osi i około słońca. Gdyby zaś jeszcze trzeba było dowodzić tego ostatniego, toby się można powołać na wielkie odkrycie Bradleya, który dowiódł aberracyi gwiazd stałych, zawisłej w części od postępowego ruchu światła, a w części od obrotu ziemi. Odkrycie Bradleya nie ustępuje ważnością odkryciu poprzedzania punktów równonocnych. Römera zaś odkrycie postępowego ruchu światła, chociaż nazwane przez Fontenella zwodniczym błędem i nieuznane przez Cassiniego, utorowało sobie nareszcie drogę do uznania powszechnego.
Z kolei należało ustalić poprawne pojęcia o rozmiarach układu słonecznego, czyli, ograniczając nieco zadanie, określić odległość ziemi od słońca.
Za czasów Kopernika przypuszczano, że odległość ta nie wiele przechodzi milion mil, a wielu znajdowało tę cyfrę bardzo przesadzoną. Kepler jednak, zbadawszy dostrzeżenia Tycho Brahego, przyszedł do wniosku, że pomyłka była odwrotna i że liczbę tę powiększyć należało przynajmniej do trzech milionów. Cassini w r. 1670 dowiódł, że obie te cyfry są mylne i podniósł je do dwudziestu milionów.
Gdy oczekiwano przejścia Wenery przez tarczę słoneczną, mającego przypaść 3 czerwca 1769, umiano już ocenić wielkie jego znaczenie w rozwiązaniu tego pierwszorzędnego w astronomii zagadnienia. Rządy z chwalebną gorliwością udzielały pomocy do czynienia dostrzeżeń; urządzono w Europie pięćdziesiąt stacyi, w Azyi sześć, w Ameryce siedmnaście. W tym też celu rząd angielski wyprawił kapitana Cooka w pierwszą jego słynną podróż. Przybył on do Otahiti. Wyprawa jego doznała świetnego powodzenia. Słońce weszło bez chmurki, niebo było jednostajnie jasne przez cały dzień. Przejście Wenery na stacyi Cooka trwało prawie od pół do dziesiątej z rana aż do wpół do czwartej prawie po południu; wszystkie spostrzeżenia udało się zrobić bardzo pomyślnie.
Ale gdy przyszło do rozpraw nad doświadczeniami różnych stacyi, okazało się, że nie było pomiędzy niemi pożądanej zgody, tak że odległość słońca miała wynosić od dwudziestu do dwudziestu pięciu milionów mil. Znakomity matematyk Encke, przejrzawszy dostrzeżenia w latach 1822—1824, nabył przekonania, że pozioma parallaksa słońca, to jest kąt, pod którym się widzi ze słońca półśrednicę ziemi, wynosi 8576/1000 sekundy; odległość więc wypadałaby na 20,701,173 mil. Później dostrzeżenia te powtórzył Hansen i oznaczył odległość na 19,925,869 mil. Po nim Leverrier podał 19,945,652 mile. Airy i Stone inną metodą obliczyli na 19,869,565 m.; Stone sam jeden, po przejrzeniu dawniejszych spostrzeżeń, na 19,940,130; i nakoniec Foucault i Fizeau, drogą doświadczeń fizycznych nad szybkością światła, a zatem całkowicie różną od wnioskowania z przejścia Wenery, obrachowali odległość słońca na 19,869,565 mil. Zanim więc nie posiadamy jeszcze wyników spostrzeżeń nad przejściem tej planety w nadchodzącym (1874) roku, musimy przyjmować odległość tą w ilości niespełna dwudziestu milionów mil[4].
Gdy raz przestrzeń ta oznaczona będzie, to rozmiary układu słonecznego obliczyć się dadzą łatwo i niezawodnie. Dość wspomnieć, że odległość słońca od Neptuna, najdalszej ze znanych planet, prawie trzydzieści razy przechodzi oddalenie ziemi od słońca.
Przy pomocy liczb tych dopiero dojść możemy do słusznego ocenienia poglądu, jakoby wszechświat i wszystkie rzeczy stworzone i przeznaczone były dla człowieka. Widziana ze słońca, ziemia maleje do wielkości plamki, albo pyłku, błyszczącego w jego promieniach. Jeżeli czytelnik chce mieć jeszcze dokładniejsze o tem pojęcie, to niech trzyma stronicę tej książki o parę stóp od oka i niech poszuka kropki na niej: kropka ta będzie miała powierzchnię kilkaset razy większą od ziemi widzianej ze słońca!
Jakież znaczenie tedy mieć może taka prawie niedostrzeżona okruszynka? Możnaby pomyśleć, że gdyby została usunięta lub nawet zniszczona, to nie dostrzeżonoby jej nieobecności. Jakież znaczenie posiada jednostka ludzka, której podobnych tysiąc przeszło milionów roi się na powierzchni tej prawie niedostrzegalnej okruszyny, a z których zaledwie jedna na milion pozostawi jakiś ślad swego istnienia? Cóż znaczy człowiek, jego przyjemności i cierpienia?
Pomiędzy dowodami wyrażonymi przeciwko systemowi Kopernika, podczas ogłoszenia jego, znajdował się jeden, pochodzący od wielkiego duńskiego astronoma, Tycho Brahego, podniesiony pierwotnie przez Arystarcha przeciwko poglądowi pitagorejskiemu, mianowicie że gdyby ziemia, jak twierdzono, miała się obracać około słońca, to powinnaby zachodzić zmiana we względnem położeniu gwiazd stałych. Czasami podchodzimy do pewnej części nieba o całą długość średnicy obiegu ziemskiego bliżej, niżeśmy byli przed sześciu miesiącami, a zatem powinnaby nastąpić zmiana we względnem położeniu gwiazd; powinnyby się nam one wydawać bardziej rozprószonemi za zbliżaniem się, a bardziej skupionemi przy oddalaniu się od nich; czyli, mówiąc językiem astronomicznym, gwiazdy te powinny mieć roczną parallaksę.
Parallaksa gwiazdy jest to kąt zawarty pomiędzy dwiema przeprowadzonemi od niej liniami: jedną do słońca, drugą do ziemi.
W owym czasie odległość słońca obliczano daleko niżej. Gdyby wiadomo było, jak dziś, że przestrzeń ta równa się prawie dwudziestu milionom mil, albo, że średnica obiegu wynosi niespełna czterdzieści milionów, to zarzut ów miałby niewątpliwie ogromne znaczenie.
Odpowiadano Brahemu, że ponieważ parallaksa ciała zmniejsza się w miarę wzrostu odległości jego, to gwiazda tak może być odległą, iż parallaksa jej staje się niedostrzeżoną. Odpowiedź ta okazała się prawdziwą. Odkrycie bowiem parallaksy gwiazd zależało od udoskonalenia narzędzi do mierzenia kątów.
Parallaksa pięknej podwójnej gwiazdy α w gromadzie Centaura, na południowej półkuli nieba, uważanej obecnie za najbliższą z gwiazd stałych, oznaczona została po raz pierwszy przez Hendersona i Macleara na przylądku Dobrej Nadziei w r.
1832—1833. Wynosi ona około dziewięciu dziesiątych sekundy. Gwiazda przeto prawie dwieście trzydzieści tysięcy razy odleglejszą jest od słońca. Widziane z niej słońce, gdyby tak było wielkie jak droga ziemi, to jest gdyby miało czterdziestomilionową średnicę, wydawałoby się drobnym punktem. Wraz z towarzyszką swoją, gwiazda ta obraca się koło wspólnego środka ciężkości w ciągu ośmdziesięciu jednego roku: zdaje się więc, że wspólna waga ich mniejszą jest od słońca.
61 gwiazda w gromadzie Łabędzia jest szóstej wielkości. Parallaksę jej określił pierwszy Bessel w r. 1838 na jedną trzecią sekundy. Od ziemi przeto jest ona odleglejszą przeszło pięćkroć stotysięcy razy niżeli słońce. Z towarzyszką swoją obraca się ona około wspólnego środka ciężkości w ciągu pięciuset dwudziestu lat. Waga ich obudwu wynosi około trzeciej części słońca.
Są powody do mniemania, że wielka gwiazda Syryusz, najjaśniejsza ze wszystkich na niebie, prawie sześć razy odleglejszą jest od nas, niżeli α w gromadzie Centaura. Średnica jej wynosi prawdopodobnie około trzech milionów mil, a blask dwieście razy przewyższa jasność słoneczną. Ale nawet przez teleskop niepodobna dostrzedz choćby najmniejszej średnicy: wygląda ona po prostu jak bardzo błyszcząca iskra.
Gwiazdy przeto różnią się pomiędzy sobą nie tylko widomą, ale i rzeczywistą wielkością. Spektroskop pokazuje, że wielce się także różnią budową chemiczną i fizyczną. Narzędzie to oświeca nas również o długości życia gwiazdy, przez zmiany w załamywaniu wydawanego przez nią światła. Chociaż, jak to widzieliśmy, najbliższa znajduje się w ogromnej, prawie niezmierzonej odległości od nas, ale to pierwszy krok tylko: są inne, których promienie potrzebowały tysięcy, a może milionów lat na dojście do nas. Granice naszego słonecznego świata znacznie przechodzą doniosłość największych teleskopów; a cóż dopiero powiedzieć o dalszych światach? Rozsiane są one jak proch po przestworzach przestrzeni.
Czyż więc olbrzymie te bryły, których miliony taką odległość zapełniają, że nieuzbrojonem okiem nawet dostrzedz ich nie możemy, czyż nie mają one innego przeznaczenia nad to, które im teologowie przypisują, to jest przyświecanie nam? Czyż ich ogromne rozmiary nie dowodzą, że jak są one środkami siły, tak też muszą być środkami ruchu, czyli słońcami dla innych gromad światów?
Podczas gdy fakta te znano bardzo jeszcze niedokładnie, gdy były one raczej domysłami niż faktami, włoch Giordano Bruno, urodzony w siedm lat po śmierci Kopernika, ogłosił dzieło o „Nieskończonym wszechświecie i o światach“; napisał także „Wieczorne rozmowy popielcowe“ na obronę systemu Kopernika i „O jedynej przyczynie rzeczy“. Należy wspomnieć jeszcze jegoż allegoryę, wydaną w r. 1584 „Wygnanie tryumfującej bestyi“. Zgromadził on także, na użytek przyszłych astronomów, wszystkie jakie mógł znaleźć spostrzeżenia, dotyczące nowej gwiazdy nagle zjawionej w gromadzie Kassyopei r. 1572, której światło wzrastało i przewyższyło nareszcie wszystkie inne gwiazdy. Można ją było wyraźnie widzieć we dnie. Raptem 11 listopada tak jaśnieć ona poczęła, jak Wenera gdy najmocniej świeci. W następnym marcu stała się gwiazdą pierwszej wielkości; potem przez kilka miesięcy przybierała różne barwy i znikła w marcu 1574.
Gwiazda, która za czasów Keplera (1604) ukazała się w gromadzie Wężownika, była z początku jaśniejszą od Wenery. Widziano ją przeszło rok; przeszedłszy rozmaite odcienie purpurowego, żółtego i czerwonego koloru, znikła także.
Bruno zamierzał początkowo oddać się kościołowi. Zostawszy dominikanem, rozmyślając o transsubstancyi i niepokalanem poczęciu, uczuł niejakie wątpliwości. Że zaś nie myślał ukrywać swego przekonania, popadł wkrótce pod cenzurę władz duchownych i musiał szukać przytułku kolejno w Szwajcaryi, Francyi, Anglii i Niemczech. Ale czujne ogary inkwizycyi tropiły go bezustannie i nakoniec upolowały we Włoszech. Przytrzymano go w Wenecyi i wtrącono na sześć lat do więzienia Piombi, bez towarzystwa książek i papieru.
W Anglii miewał on wykłady o wielkości światów i tam napisał w języku włoskim najważniejsze swe dzieła. Nie mało rozjątrzenia przeciwko niemu dodała ta okoliczność, że ciągle wyrzekał na nieszczerość i wiarołomstwo swoich prześladowców; że dowodził, iż gdziekolwiek przebywał, wszędzie znajdował sceptycyzm, ubarwiony i przykryty obłudą; że walczył nie z wiarą, ale z rzekomą wiarą; że wojował z prawowiernością bez czci i wiary.
W „Wieczornych rozmowach“ przekonywał, że pismo święte nigdy nie miało zamiaru wykładać nauki, lecz tylko moralność; że więc wcale za powagę służyć nie może w zagadnieniach astronomicznych. Szczególnie zaś, powiada, powinniśmy się otrząsnąć od mniemania, jakoby objaśniać miało nam ono budowę świata, dowodząc, że ziemia jest płaszczyzną, wspartą na słupach, a że niebo jest sklepieniem i podnóżkiem tamtego świata. Przeciwnie, powinniśmy wierzyć, że wszechświat jest nieskończonością, że napełniony jest świecącymi i nieświecącymi światami, z których wiele jest niezamieszkałych; że nad nami i wkoło nas nic niema, tylko przestrzeń i gwiazdy. Rozmyślania nad temi rzeczami skłoniły go do wniosku, że pogląd Awerroesa niedalekim jest od prawdy: że istnieje duch ożywiający wszechświat, a świat widomy jest tylko tego ducha wypływem czyli przejawem, zdziałanym i podtrzymywanym przez siłę, pochodzącą od niego, a że bez takowej wszystkoby zginęło. Tym wiecznie obecnym, wszystko przenikającym duchem jest Bóg, żyjący we wszech rzeczach, nawet w takich, które się żyć nie zdają; że każda rzecz gotowa jest stać się organizmem i zakwitnąć życiem. Bóg przeto jest „jedyną przyczyną wszech rzeczy“, jest „wszystkiem we wszystkiem“.
Bruno zatem może być uważany w rzędzie pisarzy filozoficznych za pośredniczącego pomiędzy Awerroesem a Spinozą. Ten ostatni utrzymywał, że Bóg i wszechświat to jedno; że wszystkie wypadki stają się według niezmiennego prawa natury i według nieprzezwyciężonej konieczności; że Bóg jest wszechświatem, wytwarzającym szereg koniecznych ruchów czyli czynów, skutkiem samodzielnej, niezmiennej i nieprzepartej energii.
Na żądanie władz duchownych, przewieziono Bruna z Wenecyi do Rzymu i zamknięto w więzieniu inkwizycyi, oskarżając nietylko o kacerstwo, ale o szerzenie odszczepieństwa oraz napisanie dzieł nieprzystojnie dotykających religii; przedewszystkiem zaś obwiniano go, że nauczał o wielości światów, a nauka ta sprzeciwiała się całej treści tak pisma świętego, jak i religii objawionej, szczególnie zaś dogmatowi zbawienia. Po dwuletniem więzieniu stawiono go przed sądem, uznano winnym przypisywanych mu czynów, wyklęto, a gdy nie chciał niczego odwołać, oddano w ręce władzy świeckiej, aby go ukarała „z najwyższem miłosierdziem, bez krwi rozlewu“; straszna ta formuła oznaczała spalenie więźnia na stosie. Wiedząc dobrze, że chociaż ciemiężyciele zniszczą jego ciało, myśl jednak pozostanie wśród ludzi, tak powiedział do sędziów: „z większym może strachem wydajecie wyrok na mnie, niż ja go przyjmuję“. Spalono go w Rzymie 16 lutego 1600.
Nikt bez żalu nie wspomina cierpień niezliczonych męczenników, których, za ich mniemania religijne, naprzód jedno stronnictwo, potem drugie na stos wyprawiało. Ale każdy z nich w ostatniej chwili doświadczał potężnej i niezachwianej pociechy. Przejście od tego żywota do przyszłego, choć przez ciężką próbę, było dla nich przeprawą z doczesnych niepokojów do wiecznej szczęśliwości, było ucieczką od okrucieństw ziemi do miłosierdzia niebieskiego. Wśród strasznych katuszy, męczennik nie tracił wiary, że jest niewidzialna ręka, która go prowadzi, że jest przyjaciel, który tem serdeczniejszym i dzielniejszym stanie się mu przewodnikiem, im płomienie będą okropniejszymi. Ale Bruna nie wspierała taka otucha. Mniemania filozoficzne, za które życie oddał, nie przynosiły mu żadnej pociechy. Przebyć on musiał ostatnią walkę. Jest rzeczywiście coś wzniosłego w postaci tego osamotnionego męża; jest coś, czego serce ludzkie nie może nie podziwiać, gdy go sobie wyobrazimy stojącego w ponurej komnacie przed nieubłaganymi sędziami. Ani oskarżyciela, ani świadka, ani obrońcy, tylko pachołkowie świętej Inkwizycyi, czarno ubrani, uwijają się po cichu. Pod sklepieniem opodal stoi kat i narzędzia męki. Powiadają mu po prostu, że ściągnął na siebie ciężkie podejrzenie o kacerstwo, bo dowodził, że są inne światy prócz naszego. Zapytują go, czy chce się odrzec i odprzysiądz błędu. On nie może i nie chce zaprzeć się tego, co ma za prawdę, a może (często bowiem tak czynił pierwej), a może mówi sędziom, że i oni, w głębi serc swoich, tego samego są przekonania.
Podanie o potopie. — Zaludnienie ziemi na nowo. — Wieża babilońska; pomięszanie języków. — Mowa pierwotna.
Gassini odkrywa spłaszczenie planety Jowisza. — Newton odkrywa spłaszczenie ziemi. — Wniosek, że się utworzyła ona z przyczyn mechanicznych. Stwierdzenie takowego odkrycia geologicznemi, dotyczącemi skał wodnych; dowody ze szczątków organicznych. — Konieczność przypuszczania niezmiernie długich okresów. — Zamiana teoryi stworzenia teoryą rozwoju. — Odkrycia dotyczące starożytności człowieka.
Skala czasu i skala przestrzeni świata są nieskończone. — Umiarkowanie, z jakiem prowadzono rozprawy o wieku świata.
Prawdziwe położenie ziemi dało się oznaczyć dopiero po długim i ciężkim zatargu. Kościół wszystkie siły natężał, nie pomijając prześladowań, aby swój pogląd utrzymać. Było to jednak daremnem. Dowody przemawiające za teoryą Kopernika okazały się niezbitymi. Powszechnie zgodzono się nareszcie, że słońce jest głównem, środkowem ciałem naszego świata, a że ziemia jest jedną i to wcale nie największą z rzędu planet krążących około niego.
Nauczony losem tego sporu, gdy się nasunęło pod rozbiór pytanie o wieku ziemi, kościół nie stawił tak czynnego oporu, jak w zajściu poprzedniem. Chociaż tradycye jego i tu na szwank wystawione były, zdawało mu się jednak, iż na ten raz nie chodziło o tak żywotną sprawę. Strącenie ziemi z jej panującego stanowiska, tak oświadczała władza duchowna, było podkopaniem samej podstawy wiary objawionej; ale na rozprawy o czasie stworzenia można było do pewnego stopnia pozwolić. Stopień ten jednak wkrótce przekroczono, a spór stał się równie niebezpiecznym, jak poprzedni.
Niepodobieństwem było pójść za radą, podaną przez Platona w „Tymeuszu“, gdzie, mówiąc o tym przedmiocie, to jest o początku świata, powiada: „Stosownie będzie gdy i ja, który mówię, i wy, którzy sądzicie, przypomnimy sobie, żeśmy ludzie tylko, że zatem, przyjmując podobne do prawdy podanie mitologiczne, powstrzymamy się od dalszego dociekania“. Gdy bowiem od czasu ś. Augustyna uczyniono pismo święte najwyższą i ostateczną powagą we wszystkich rzeczach nauki, teologowie wyprowadzili z niego swoje wnioski chronologiczne, które okazały się z czasem kamieniami obrazy dla postępu istotnej wiedzy.
Dosyć tu będzie napomknąć o niektórych ważniejszych rysach tych wniosków; drobniejsze same przez się na jaw wyjdą. Tak więc, ponieważ powiedziano, że jeden dzień jest jako tysiąc lat u Boga, a że stworzenie świata trwało sześć dni, po których nastąpił dzień sabatu, czyli odpoczynku, wyrozumowano z tego, że świat istnieć będzie sześć tysięcy lat w cierpieniach, a potem dostanie jeszcze tysiąc lat, czyli millenium wypoczynku. Przypuszczano powszechnie, że ziemia miała cztery tysiące lat przy narodzeniu Chrystusa; Europa zaś tak niedbale się obchodziła ze swoją przeszłością, że nie pierwej jak od r. 527 po Chr. własną chronologię dostała. Wtenczas dopiero opat rzymski Dyonizy Exiguus, czyli Mały, ustalił erę naszą i obdarzył Europę obecną chronologią chrześciańską.
Dla dojścia najdawniejszych dat chronologicznych używano dawniej obliczeń opartych głównie na długości wieku patryarchów. Wiele było trudności do przezwyciężenia w pogodzeniu liczb rozmaitych. Jeżeli nawet Mojżesz istotnie był autorem ksiąg jemu przypisywanych, o czem nie wątpiono w owej dobie tak niekrytycznej, to nie dosyć uwzględniano tę okoliczność, że opowiadał wypadki, z których wiele zajść miało przeszło na dwa tysiące lat przed jego urodzeniem. Zdawałoby się, że nie było konieczności uważania Pięcioksięgu za całkowicie natchniony, gdyż nie widać było żadnych środków przedsięwziętych w celu uwiecznienia poprawności jego tekstu. Różne odpisy, które uszły zniszczenia, bardzo były z sobą niezgodne; tak np. kodeks samarytański liczył 1307 lat od stworzenia świata do potopu, hebrajski 1656, a septuaginta 2263. Ta ostatnia podawała półtora tysiąca lat więcej od stworzenia świata do Abrahama, niż tekst hebrajski. Wogóle jednak skłaniano się powszechnie do mniemania, że potop odbył się mniej więcej we dwa tysiące lat po stworzeniu, po czem znowu we dwa tysiące lat Chrystus się urodził. Ludzie, którzy pilnie tę rzecz zbadali, twierdzili, że było nie mniej jak sto trzydzieści dwa różne zdania co do roku przyjścia Mesyasza, że zatem niestosowną było rzeczą brać zbyt ściśle liczby biblijne, widocznem było bowiem z wielkich różnic w rozmaitych tekstach, że nie było tu wdania się Opatrzności celem uwiecznienia poprawności tekstu, ani też widać nie było żadnych znamion, któreby ludziom wskazywały jeden najpewniejszy kodeks. Te z nich nawet, które w największym miano szacunku, zawierały niezawodne pomyłki; tak np. septuaginta kazała Matuzalowi żyć i po potopie.
Mniemano niegdyś, że w okresie przedpotopowym rok składał się z trzystu sześćdziesięciu dni. Niektórzy nawet utrzymywali, że to było powodem podziału koła na 360 stopni. Wielu teologów twierdziło, że podczas potopu bieg słońca się zmienił i rok stał się dłuższym o pięć dni i sześć godzin. Powszechnie nawet myślano, że niesłychany ten wypadek zdarzył się 2 listopada r. 1656 od stworzenia świata. Ale Dr. Whiston, lubiący wielką ścisłość, był za przeniesieniem tej daty na 28 listopada. Niektórzy sądzili, że tęcza po raz pierwszy się ukazała po potopie; inni z większą oczywiście słusznością przypuszczali, że wtenczas dopiero tylko jako znak przymierza ustanowiona została. Pozwolenie na spożywanie mięsa ludzie dostali nie wcześniej, jak wychodząc z arki, a dawniej byli trawożernymi! Zdaje się, że potop nie sprawił żadnych szczególnych zmian geograficznych, bo Noe opierając się na swych wiadomościach przedpotopowych, odbył podział ziemi pomiędzy trzech synów, oddając Europę Jafetowi, Azyę Semowi, a Afrykę Chamowi; Ameryką zaś nie rozporządził, bo nic nie wiedział o jej istnieniu. Patryarchowie ci, niezrażeni okropnością pustyń, do których dążyli, puścili się przez niedostępne bagna i nieprzebyte lasy ku swym dzielnicom i rozpoczęli zaludnianie kontynentów.
W ciągu lat siedmdziesięciu rodzina azyatycka do kilkuset dusz wzrosła. Członkowie jej skierowali się później ku równinom Mezopotamii i z powodów, których nie możemy się domyśleć, zaczęli budować wieżę, „którejby wierzch dosięgał do nieba“. Euzebiusz zawiadamia nas, że robota ciągnęła się lat czterdzieści; przerwało ją cudowne pomieszanie języków, które rozproszyło ludzi po ziemi. Ś. Ambroży dowodzi, że tego pomieszania ludzieby dokonać nie mogli, a Orygenes mniema, że sami nawet aniołowie tegoby nie dokazali.
Pomieszanie języków dało powód teologom do różnych ciekawych poglądów o początku mowy. Niektórzy myśleli, że język Adama składał się z samych tylko rzeczowników, że te były jednozgłoskowe i że pomieszanie nastąpiło skutkiem wprowadzenia wyrazów wielozgłoskowych. Ale ci uczeni mężowie oczywiście przypomnieli owe liczne rozmowy, powtórzone w Księdze Rodzajów pomiędzy Bogiem a Adamem, pomiędzy wężem a Ewą i t. d. W tych konwersacyach napotykają się wszystkie części mowy. Powszechnie jednak zgadzano się, że językiem pierwotnym był hebrajski: z ogólnego poglądu ojców kościoła tak właśnie wypadało.
Greccy pisarze kościelni twierdzili, że podczas rozejścia się ludów utworzyło się ich siedmdziesiąt dwa, na co się i ś. Augustyn zgadza. Zdaje się jednak, że w tem obrachowaniu zaszły pewne niedokładności; jakoż uczony dr. Shuckford, który bardzo starannie zgłębił wszystkie wymienione okoliczności w wybornem swem dziele „O związku świętych i świeckich dziejów świata“ (On the Sacred and Profane History of the World connected) dowodzi, że nie mogło być więcej nad dwadzieścia dwoje lub troje mężczyzn, kobiet i dzieci w każdym z owych narodów.
Bardzo ważną okoliczność w tym sposobie urządzania chronologii, opartym na długości życia patryarchów, stanowił niezmiernie długi wiek, do jakiego dochodzili czcigodni ci mężowie. W ogóle mniemano, że przed potopem „było ciągłe porównanie dnia z nocą“ i nie zachodziło żadnych zmian w przyrodzeniu. Lecz po tym przewrocie średni wiek zmniejszył się o połowę, a za czasów psalmisty spadł na siedmdziesiąt lat i tak został na zawsze. Co się tyczy surowości klimatów, to te przypisywano zruszeniu się osi ziemskiej podczas potopu, a z tego brzydkiego przypadku ziemi wyciągano również szkodliwe skutki, ponieważ „gdy się powierzchnia ziemi obróciła w olbrzymie błoto, powstało ztąd burzenie się krwi i osłabienie włókien“.
Dla uniknienia trudności, wynikających z niezmiernie długiego życia patryarchów, niektórzy teologowie podsuwali myśl, że lata autorów pisma świętego nie były zwyczajne, ale księżycowe. Takie tłómaczenie, jakkolwiek sprowadzało długość życia owych zacnych mężów do miary dzisiejszej, ale rodziło nową nieprzebytą trudność, wypadało bowiem, że miewali dzieci w piątym lub szóstym roku życia.
Wiedza duchowna, według tłómaczenia ojców kościoła, dowodziła następnych rzeczy: 1. Że czas stworzenia świata jest stosunkowo niedawny, wynoszący cztery czy pięć tysięcy lat przed Chrystusem; 2. Że akt stworzenia zajął sześć dni zwyczajnych; 3. Że potop był powszechny, a zwierzęta, które go przeżyły, przechowane były w arce; 4. Że Adam stworzony został doskonałym moralnie i umysłowo, że potem upadł, a potomkowie jego doświadczają skutków jego grzechu i upadku.
Pomiędzy temi twierdzeniami a innemi, którebyśmy mogli przytoczyć, były dwa, których władza kościelna czuła się w obowiązku najgorliwiej bronić, mianowicie: 1. Niedawność stworzenia; ponieważ im odleglejsząby była chwila, temby większa była konieczność uniewinniania sprawiedliwości boskiej, która widocznie nie troszczyła się o większość rodu naszego, zachowując zbawienie dla niewielu tych, co żyli w ostatnich czasach istnienia świata; 2. Doskonałość Adama przy stworzeniu, albowiem niezbędną ona była do nauki o upadku i zbawieniu.
Musiała przeto władza duchowna niechętnie patrzeć na wszelkie usiłowanie posunięcia w dalszą nieokreśloną starożytność początku ziemi, a także na mahometańską teoryę rozwoju człowieka z niższych form, czyli stopniowego dojścia jego do stanu obecnego przez długi przeciąg czasu.
Płytkość, niedorzeczność i sprzeczności tez powyższych okazują, jak dalece niedostateczną była owa tak zwana wiedza duchowna. Najstosowniej nam będzie przyłączyć się do zdania wyżej pomienionego dra Shuckforda, który po mozolnych i daremnych usiłowaniach pogodzenia różnych jej poglądów, zmuszony jest wyznać, że „co do pisarzy kościelnych pierwszych wieków chrześciaństwa, byli to ludzie zacni, ale nie wszechstronnej nauki“.
Kosmogonia kościelna uważa utworzenie i uformowanie ziemi za bezpośredni czyn Boga; odrzucając współdziałanie przyczyn drugorzędnych.
Kosmogonia zaś umiejętna rachuje swe istnienie od odkrycia za pomocą teleskopu przez Cassiniego (był to astronom włoski, którego opiece Ludwik XIV powierzył obserwatoryum paryzkie), że planeta Jowisz nie jest kulą, lecz sferoidą, spłaszczoną na biegunach. Filozofia mechaniki dowiodła, że taki kształt niezbędnym jest skutkiem obracania się podatnej masy około osi, oraz, że im szybszy jest ten obrót, tem większe bywa spłaszczenie, czyli, co na jedno wychodzi, tem większa jest wypukłość na równiku.
Ze względów czysto mechanicznej natury, Newton domyślał się, że podobnegoż kształtu, choć mniej wydatnie zarysowanego, musi być i ziemia. Od tej wypukłości pochodzi właśnie poprzedzanie punktów równonocnych, które potrzebuje 25.868 lat na dopełnienie obiegu, a także nutacya czyli kołysanie się osi ziemskiej, odkryte przez Bradleya. Mieliśmy już sposobność zauważyć, że równikowa średnica ziemi przewyższa biegunową o sześć blisko mil.
Dwie okoliczności dają się wywnioskować ze spłaszczenia ziemi: 1. że dawniej była ona w stanie miękkim; 2. że uformowała się skutkiem mechanicznej, a więc drugorzędnej przyczyny.
Ale wpływ tego rodzaju przyczyn okazuje się nietylko na powierzchownej postaci kuli ziemskiej, jako sferoidy, ukształtowanej przez obracanie się, ale również jasno wynika z zastanowienia się nad istotą jej składu.
Badając skały wodne, znajdujemy, że masy ich przechodzą milę grubości; a jednak narastały one powoli. Materyał, z którego się składają, powstawał z rozsypywania się dawniejszych lądów; dostawał on się do wodnych potoków, a te na nowo go roznosiły. Wypadki tego rodzaju, zachodzące w naszych oczach, potrzebują bardzo znacznego czasu, aby się stać widocznemi; taki osad wodny może np. dojść kilku cali grubości zaledwie w ciągu stulecia; cóż dopiero powiedzieć o przeciągu czasu, potrzebnym na utworzenie pokładu, mającego kilka tysięcy łokci w przecięciu.
Stan brzegów Egiptu znany jest od dwóch przeszło tysięcy lat. W ciągu tego czasu, skutkiem osadu składanego przez Nil, ląd wyraźnie zajął część morza. Cały nawet Egipt dolny powstał w ten sposób. Wybrzeża morskie w pobliżu ujścia Mississipi znane są dopiero od lat trzechset, a przez ten czas prawie się nie posunęły ku zatoce meksykańskiej; ale był czas, kiedy delta tej rzeki znajdowała się po St. Louis, czyli o półtorasta przeszło mil od teraźniejszej. Tak w Egipcie jak w Ameryce, a właściwie wszędzie, rzeki ciągle i stopniowo posuwały ląd w głąb morza; powolność tego działania i ogrom jego rozmiarów przekonywają nas, że do tego potrzeba było niezmiernie długich okresów czasu.
Do tegoż wniosku dochodzimy, rozważając napełnienie jezior, pokłady trawertynu, obnażenie pagórków, podmywanie skał i wdzieranie się morza w brzegi, wietrzenie skał pod działaniem wody atmosferycznej i kwasu węglowego.
Pokłady napływowe musiały pierwotnie osiadać na płaszczyznach prawie poziomych. Lecz wielka ich ilość, skutkiem wstrząśnień peryodycznych, czy też ruchu stopniowego, zmuszona była stanąć pod rozmaitymi kątami pochylenia. Jakimkolwiek sposobem tłómaczylibyśmy niezliczone i ogromne te krzywości i złomy, zawsze na dokonanie ich przyznać musimy upływ niesłychanie długiego czasu.
Pokłady węgla kamiennego w Walii, obniżając się stopniowo, dosięgły grubości 12.000 stóp, a w Nowej Szkocyi 14.570. Zanurzanie się ich było tak powolne i stałe, że w różnych głębokościach drzewa stoją prosto jedne nad drugiemi; w przecięciu na 4515 stóp, naliczyć można takich warstw siedmnaście. Wiek drzew widać z ich grubości: niektóre mierzą cztery stopy średnicy. Naokoło ich, podczas gdy się stopniowo osuwały wraz z osiadającą ziemią, wyrastały kalamity czyli trzciny, warstwami jedna nad drugą. W kopalni węgla pod Sydney leży pięćdziesiąt dziewięć warstw lasów piątrowo ułożonych. Muszle morskie, znajdowane na szczytach gór w głębi lądów stałych, uchodziły w oczach pisarzy teologicznych za niezbity dowód potopu. Ale gdy pilniejsze badania geologiczne przekonały, że w skorupie ziemskiej ogromne utwory słodkiej wody wielokrotnie są przekładane obszernemi morskiemi formacyami, niby stronnice książki, wówczas się okazało, iż żaden przewrót pojedynczy nie wystarczał na wyjaśnienie podobnych skutków; że ta sama okolica, skutkiem stopniowych zmian poziomu oraz warunków otaczających, bywała to suchym lądem, to pod słodką lub morską wodą. Oczywistą też stało się rzeczą, iż dla dokonania tych przeobrażeń, dziesiątków tysięcy lat potrzeba było.
Do tego dowodu starożytności ziemi, wynikającego z rozległości rozpostarcia ogromnej grubości i rozmaitości natury pokładów, przyłączyło się ważne świadectwo, oparte na szczątkach kopalnych. Gdy oznaczono stosunkową dawność różnych utworów, okazało się, że zachodził postęp fizyologiczny jestestw organicznych, tak roślinnych, jak zwierzęcych, od najdawniejszych do najświeższych; że te, które obecnie zamieszkują ziemię, są drobną cząstką niezliczonego mnóstwa dawniej żyjących; że na każdy rodzaj istniejących dzisiaj przypadają tysiące wygasłych. Chociaż każdy utwór geologiczny tak doskonale się znamionuje jakimkolwiek przeważającym typem, że słusznie daje się nazywać wiekiem miękczaków, wiekiem płazów, albo wiekiem ssących, to jednak pojawienie się istot nowoprzybywających nie następowało raptownie, niby mocą nagłego tworzenia. Owszem, postępowały one stopniowo w poprzednim okresie, dochodziły szczytu w tym, który cechują, a później zwolna wymierały w dalszym. Zgoła bowiem niema nagłego tworzenia się, niema dziwnego jakiegoś raptownego wynurzania się, ale jest powolne przeobrażanie się i powolny rozwój z form dawniejszych. Tutaj więc znowu napotykamy konieczność długich okresów czasu wobec takich skutków. W zakresie dziejów nie znajdujemy ani jednego wybitniejszego, a pewnego przykładu takiego rozwoju, z wahaniem więc mówimy o wątpliwych przykładach wygaśnięcia. Ale w czasach geologicznych odbywały się miliony wytworzeń i wymierań.
Ponieważ tedy za pamięci ludzkiej nie zauważano żadnego przykładu przeobrażenia lub rozwoju, przeto niektórzy skłaniali się do zupełnego zaprzeczenia ich możebności, dowodząc, że wszystkie a wszystkie gatunki zawdzięczają swe istnienie pojedyńczym aktom twórczym. Lecz z pewnością mniej jest niefilozoficznem przypuszczenie, że każdy gatunek rozwinął się z jakiegoś poprzedzającego wskutek częściowego przeistoczenia, aniżeli, że nagle począł istnieć z niczego. Nie wiele też ma wagi zarzut, że nikt nigdy nie był świadkiem podobnego przeobrażenia. Przypomnijmy sobie także, że nikt również nie był świadkiem aktu stworzenia, lub raptownego ukazania się jakiegokolwiek jestestwa organicznego, bez jakichkolwiek rodziców.
Dorywcze, samowolne, bezpośrednie akta twórcze mogą służyć do pokazania mocy boskiej; ale ów ciągły, nieprzerwany łańcuch organizmów, ciągnący się od postaci paleozoicznych aż do najświeższych; łańcuch, którego każde ogniwo łączy się z poprzedniem, podtrzymując następne, dowodzi nam nie tylko, że powstawanie istot żyjących podlega prawom, ale że i te prawa nie doznały żadnej zmiany. W działaniu ich przez ciąg milionów wieków nie zaszło żadnego zboczenia ani powstrzymania.
Poprzednie stronnice służyć mogą za wskazówkę natury niektórych dowodów, mających nam posługiwać przy rozbiorze zagadnienia o biegu ziemi. Niezmordowana praca geologów nagromadziła tak wielką ich liczbę, że same ich szczegóły zapełniłyby kilka tomów. Dowody te zaczerpnięte są ze zjawisk, dostrzeganych na skałach wszelkiego rodzaju, wodnych, ogniowych i metamorficznych. W skałach wodnych nauka zastanawia się nad ich grubością, pochyłością i bezładnem zwaleniem jednych na drugie; nad przemieszaniem pochodzących z wody słodkiej z morskiemi; nad pytaniem, jak wielkie masy usunięte zostały powolnem działaniem przyczyn obnażających i jak rozległe przestrzenie uległy przeistoczeniu; jakim sposobem stałe lądy podlegały wznoszeniu się i obniżaniu, a brzegi ich pogrążały się w ocean, albo jak brzegi i skały morskie wsuwały się daleko w lądy. Rozpatruje ona dane zoologiczne i botaniczne, faunę i florę szeregu wieków, oraz bada, jaką drogą porządny łańcuch jestestw organicznych, roślin i zwierząt, rozwinął się z ciemnych i wątpliwych początków, aż do postaci tegoczesnych. Z danych, dostarczonych przez pokłady węgla, który we wszystkich swych postaciach pochodzi z umarłych roślin, wyprowadza ona dzieje zmian nietylko powierzchni ziemskiej, ale i wszystkich klimatów. Z innych znowu faktów dowodzi ona istnienia niegdyś wahania się temperatury, to jest istnienia okresów, w których średnie ciepło się podnosiło, oraz takich, w których lody podbiegunowe i śniegi pokrywały znaczną część istniejących dziś lądów, czyli okresów tak zwanych lodowych.
Jedna szkoła geologów, opierając rozumowania swe na bardzo ważnych dowodach, twierdzi, że cała masa ziemi była w stanie płynnym, a może i lotnym, później zaś, w ciągu milionów lat, stygła przez promieniowanie póty, aż doszła obecnej równowagi w temperaturze. Spostrzeżenia astronomiczne dodają wiele wagi takiemu przedstawieniu rzeczy, szczególnie ile to dotycze planet układu słonecznego. Stwierdzają je prócz tego takie jeszcze okoliczności, jak niewielka średnia grubość ziemi, wzrastanie temperatury przy coraz większej głębokości, istnienie wulkanów oraz zdrojów podziemnych, a także skał ognistych i metamorficznych. Lecz aby te zmiany fizyczne odbyć się mogły według poglądu tej szkoły geologicznej, na to potrzeba było milionów stuleci.
Wszelakoż wychodząc ze stanowiska, na którem nas przyjęcie systemu Kopernika postawiło, oczywiście nie możemy rozpatrywać początków i żywota ziemi osobno; musimy przyłączyć do niej całą rodzinę, to jest cały system, do którego należy. Co więcej, nie powinniśmy się nawet ograniczać światem słonecznym: musimy ogarnąć poglądem naszym wszystkie światy gwiazdowe. A ponieważ oswoiliśmy się z ich niezmierzonemi prawie odległościami jednego od drugiego, więc przygotowani już jesteśmy do przeniesienia ich początku w niezmiernie odległe czasy. Są przecie gwiazdy tak oddalone, że światło ich, jakkolwiek szybko przebiega, potrzebowało tysiąców lat na dostanie się do nas, a zatem musiały one już istnieć wiele tysięcy lat przedtem.
Ponieważ geologowie przyjęli jednomyślnie (zdaje się, że ani jeden głos temu nie zaprzecza), że chronologię ziemi należy znacznie rozszerzyć więc próbowano dokładniej ją oznaczyć, opierając się w części na danych astronomicznych, a w części na fizycznych. Obliczenia przeto, oparte na znanych zmianach mimośrodu drogi ziemskiej, dokonane w celu określenia ilości czasu od początku ostatniego okresu lodowego, wykazały dwakroć czterdzieści tysięcy lat. Lecz choć można się zgodzić w zasadzie na niezmierną długość okresów geologicznych, to jednak obrachowania takie gruntują się na zbyt niepewnej podstawie teoretycznej, iżby mogły dostarczać niewątpliwych pewników.
Cokolwiekbądź, zapatrując się na całą tę sprawę z dzisiejszego umiejętnego stanowiska, oczywistą jest rzeczą, że poglądów pisarzy teologicznych, wspartych na podaniach mojżeszowych, przyjąć nie podobna. Czyniono wprawdzie niejednokrotne usiłowania pogodzenia rzeczy objawionych z docieczonemi, ale ukazały się one bezskutecznemi. Czas u Mojżesza jest zbyt krótki, porządek stworzenia niedokładny, wtrącanie się Boga zanadto po ludzku pojmowane; a chociaż przedstawienie rzeczy przypada do pojęć właściwych pierwszym czasom badań przyrodniczych, lecz nie zgadza się z dzisiejszem przeświadczeniem o małości ziemi i ogromie wszechświata.
Pomiędzy najświeższemi odkryciami geologii, jedno szczególnie jest wielce zajmującem, mianowicie wynalezienie szczątków człowieka i dzieł jego w takich podkładach, które, chociaż się nazywają nowymi w geologii, dla dziejów są niezmiernie dawnymi.
Kopalne szczątki ludzi, wraz z pierwotnemi narzędziami surowego lub ciosanego krzemienia, a także z gładzonego kamienia, kości lub bronzu, poznajdowano w Europie w jaskiniach, napływach i w torfowiskach. Świadczą one o stanie dzikości oraz o bawieniu się myślistwem i rybołowstwem. Najnowsze poszukiwania każą mniemać, że istnienie człowieka, w bardzo zresztą niskim i nędznym stanie, da się wyśledzić nawet w okresie trzeciorzędnym. Żył on spółcześnie ze słoniem południowym, a nosorożcem, zwanym leptorhinus, z wielkim koniem morskim, a może nawet w okresie mioceńskim z mastodontem.
Ku końcowi okresu trzeciorzędnego, z przyczyn jeszcze niedocieczonych, północna półkula uległa wielkiemu obniżeniu temperatury: ze stanu gorącego przeszła w lodowaty. Po niesłychanie długim przeciągu czasu ciepło znowu wzrosło, a lodowce, które znaczną część lodów pokrywały, musiały ustąpić. Raz jeszcze temperatura spadła, a lodowce znowu się rozszerzyły, ale nie tak daleko jak pierwej. Działo się to na wstępie okresu czwartorzędnego, w ciągu którego bardzo powoli temperatura dosięgła dzisiejszego poziomu. Napływy wodne, osiadające naówczas, potrzebowały tysiąców stuleci na swe utworzenie. Na początku okresu czwartorzędnego żyli niedźwiedź jaskiniowy, lew takiż, koń morski ziemnowodny, nosorożec o nozdrzach z przegrodami, oraz mamut. Ten ostatni ogromnie się rozrodził, jako lubiący zimny klimat. Z czasem mnożyły się też reny, konie, woły, żubry, uszczuplając mu pastwiska. Wygasł więc w części dla tej przyczyny, a w części dla wzmagającego się ciepła. Ren także oddalił się ze środka Europy. Usunięcie się jego znamionuje koniec okresu czwartorzędnego.
Przeto od pojawienia się człowieka na ziemi rachować musimy okresy niezmierzonej długości. Ogromne zmiany w klimacie i faunie zaszły skutkiem przyczyn, które działają jeszcze i dzisiaj. Liczby nie są w stanie dać nam wyobrażenia o olbrzymich tych przestrzeniach czasu.
Zdaje się być rzeczą dowiedzioną, że śladów jakiegoś plemienia, pokrewnego z Baskami, dojść można aż w okresie neolitycznym czyli kamiennym nowszym. Wówczas wyspy Brytańskie przebywały zmianę poziomu, jaka dziś zachodzi na półwyspie Skandynawskim: Szkocya się podnosiła, Anglia obniżała. W okresie plistoceńskim mieszkało w środkowej Europie jakieś nieokrzesane plemię łowców i rybaków, blisko spowinowacone z Eskimosami.
W dawnych napływach lodowych Szkocyi znajdują się szczątki człowieka obok ostatków słonia kopalnego. Przenosi to nas w czasy wyżej opisane, gdy znaczną część Europy pokrywały lody, posuwające się z okolic podbiegunowych ku południowym, i, jak lodowce, schodzące ze szczytów gór na równiny. Niezliczone mnóstwo gatunków zwierząt zginęło w tym potopie lodowo-śniegowym, ale człowiek ocalał.
W pierwotnym stanie dzikości, żywiąc się głównie owocami, korzeniami i skorupiakami, człowiek posiadał już jedną umiejętność, która mu w przyszłości niewątpliwie zapewniała cywilizacyę: umiał wydobywać ogień. W torfowiskach, pod resztkami drzew, które w okolicy dawno przedtem wymarły, znajdują się szczątki ludzi, a narzędzia przy nich wskazują wyraźnie porządek chronologiczny. Bliżej powierzchni leżą bronzowe, niżej kościane i rogowe, jeszcze głębiej z kamienia gładzonego, a najniżej z kamienia ciosanego lub surowego. Epoki początku niektórych torfowisk niepodobna bliżej nad czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy lat oznaczyć.
Jaskinie, zbadane we Francyi, dostarczyły toporków, noży, grotów, dzid i strzał, skrobaczek, młotów. Przejście od tak zwanego okresu kamienia ciosanego, do okresu kamienia gładzonego stopniuje się wyraźnie. Przypada ono jednocześnie z oswojeniem psa, co stanowi epokę w myśliwstwie. Zajmuje to przejście tysiące wieków. Ukazanie się grotów, strzał dowodzi wynalezienia łuku oraz przejścia człowieka z obronnego do zaczepnego sposobu życia. Wprowadzenie strzał pierzastych okazuje, jak się rozwijał talent wynalazczy, a ostrza kościane i rogowe dowodzą, że łowiec polował już i na mniejszą zwierzynę, a może i na ptaki; gwizdawka zaś z kości przekonywa, że bywał w towarzystwie innych myśliwych lub psa. Skrobaczki krzemienne dowodzą używania skór na odzież, a niezgrabne szydła i igły ich sposzywania. Przedziurawione muszle na bransoletki pokazują, jak wcześnie budził się pociąg do przystrajania swej osoby; narzędzia do przyrządzania farb pozwalają przypuszczać, że malowano albo też tatuowano ciało; a buławy zwierzchnicze świadczą o początkach uspołecznienia.
Największe zajęcie budzą w nas pierwsze zarodki sztuki u tych ludzi pierwotnych. Pozostawili nam oni niekunsztowne swe rysunki na kawałkach kości słoniowej i innych a także rzeźby, wyobrażające ówczesne zwierzęta. Wyobrażenia te przeddziejowe, niektóre wcale zręczne, przedstawiają mamuty, walki renów. Jedno z nich wystawia człowieka ciskającego ością w rybę, drugie scenę myśliwską, złożoną z nagich ludzi, uzbrojonych pociskami. Człowiek jest jedynem zwierzęciem, posiadającem skłonność do odtwarzania postaci zewnętrznych, oraz do posługiwania się ogniem.
Wały, złożone z kości i muszli, niektóre ogromnych rozmiarów, a sięgające po przed okres bronzowy i pełne narzędzi kamiennych, we wszystkich częściach swoich zawierają wskazówki używania ognia. Znajdują się one czasami tuż przy teraźniejszych brzegach; ale niekiedy leżą daleko wgłąb lądu, czasem o dziesięć mil przeszło. Skład ich i położenie wskazują dla nich datę późniejszą od wielkich zaginionych zwierząt ssących, ale wcześniejszą od oswojonych. Niektóre z tych wałów, jak utrzymują, mają wieku nie mniej nad sto tysięcy lat.
Mieszkania nawodne szwajcarskie, czyli chaty pobudowane na palach lub kłodach, przeplecione gałęźmi, ile wnosić można ze znajdowanych tam narzędzi, zaczęte były w okresie kamiennym, a trwały jeszcze w bronzowym. W tym ostatnim, sądząc z licznych dowodów, rozwinęło się życie rolnicze.
Nie trzeba sobie wyobrażać, że epoki, na które geologowie uznali za rzecz stosowną podzielić postęp cywilizacyi, są oderwanemi dobami, cechującemi jednoczesny rozwój całego rodu ludzkiego. Tak up. koczujący Indyanie amerykańscy dzisiaj dopiero wydobywają się z okresu kamiennego. Widzimy ich jeszcze teraz w wielu okolicach, uzbrojonych w strzały, zakończone kawałkami krzemienia. Niektórzy bardzo niedawno jeszcze dostali od białego człowieka żelazo, broń palną i konie.
Ile sięgają badania, to istnienia człowieka niewątpliwie szukać należy w czasach, przedzielonych od nas secinami tysięcy lat. Przy tem nie trzeba zapominać, że badania te są zupełnie świeże i ograniczone dość szczupłą przestrzenią geograficzną; oraz że nie czyniono żadnych poszukiwań w takich okolicach, któreby słusznie poczytywać należało za pierwotne siedliska ludzkie.
Tym sposobem musimy się cofnąć niezmiernie daleko po za sześć tysięcy lat ojców kościoła. Trudno bowiem ostatniemu okresowi lodowemu Europy wyznaczyć datę krótszą nad ćwierć miliona lat, a istnienie człowieka jeszcze jest wcześniejszem. Ale nie dość na tym olbrzymim przewrocie: musimy nadto przypuszczać przebycie stanu zwierzęcego, oraz powolny stopniowy rozwój.
Musiałem umieścić treść tego rozdziału nie we właściwym porządku chronologicznym; chciałem bowiem nieco obszerniej przedstawić to, com zamierzył powiedzieć o istocie świata. Spory wszczęte o wieku ziemi nastąpiły nieprędko po zatargach o kryteryum, czyli o sprawdzianie prawdy, to jest reformacyi; właściwie należą nawet do bieżącego stulecia. Prowadzono je z takiem umiarkowaniem, że słuszniej zdało mi się wypisać na tytule tego rozdziału „Spór“, niżeli „Walka“. Geologia nie napotkała tak zawziętego oporu, z jakim napastowano astronomię, a chociaż i ona domagała się przyznania wielkiej starożytności ziemi, sama jednak wskazała całą niepewność obliczeń, jakie dotąd podano. Uważny czytelnik tego rozdziału nie omieszkał dostrzedz chwiejności w przytoczonych wyżej cyfrach. Lecz choć pozbawione ścisłości, liczby te służą za wskazówkę ogromnej starożytności i przywodzą nas do wniosku, że miara czasu wyrównywa ogromem mierze przestrzeni świata.
Niezgody w wierze u chrześcian pierwotnych. — Bezowocność usiłowań, pojednania przez sobory. — Wprowadzenie prób cudownych i sądów bożych.
Papieztwo wprowadza spowiedź ustną i inkwizycyę. — Dopuszcza się strasznych okrucieństw dla przytłumienia różności przekonań.
Wpływ wynalezienia pandektów Justyniana i rozwoju prawa kanonicznego na istotę dowodu. — Staje się on bardziej umiejętnym.
Reformacya ustanawia prawa rozumu jednostki. — Katolicyzm utrzymuje, że sprawdzian prawdy znajduje się w kościele. — Ogranicza czytanie książek przez Index Expurgatorius i przygnębia odszczepieńców takimi środkami, jak rzeź w noc ś. Bartłomieja.
Badanie autentyczności pięcioksięgu, jako sprawdzian protestantów. — Nieautentyczność ksiąg tych.
Nauka znajduje sprawdzian prawdy w objawieniach przyrody; protestanci szukają go w biblii; katolicy w nieomylności papieża.
„Cóż jest prawda?“ pytał porywczo prokurator rzymski w jednej z najważniejszych chwil dziejów. A stojąca przed nim Osoba Boska, do której pytanie było zwrócone, nie dała odpowiedzi, — chyba że samo milczenie ją wyrażało.
Często a nadaremnie rzucano to pytanie dawniej, — często i nadaremnie zadawano je potem. Nikt dotąd nie dał zadawalniającej na nie odpowiedzi.
Kiedy w zaraniu nauk w Grecyi starożytna wiara znikła jak mgła o wschodzie słońca, pobożni i myślący ludzie tego kraju oddawali się rozpaczy. Anaksagoras woła żałośnie: „Niczego poznać nie można, ani się nauczyć, niema nic pewnego; zmysły są ograniczone, umysł jest słaby, życie krótkie“. Ksenofanes dowodzi, iż niepodobna, abyśmy byli pewnymi, wtedy nawet, gdy prawdę wypowiadamy. Parmenides utrzymuje, że sam ustrój człowieka przeszkadza mu poznać bezwzględną prawdę. Empedokles twierdzi, że wszystkie systemy filozoficzne i religijne muszą być niepewnymi, gdyż nie posiadamy żadnego sprawdzianu do ich wypróbowania. Demokryt powiada, że nawet rzeczy, będące prawdziwemi, nie mogą przejąć nas pewnością; że ostatecznym wynikiem badań ludzkich jest odkrycie, iż człowiek nie jest zdolnym osiągnąć wiedzę bezwzględną; że gdyby nawet posiadał prawdę, nie mógłby się o niej upewnić. Pirron nakazuje nam rozmyślać nad koniecznością powstrzymania sądu naszego, ponieważ nam brakuje sprawdzianu prawdy; tak wielkie zwątpienie przelał on zwolennikom swoim, że zwykli byli mówić: „Niczego nie twierdzimy, ani nawet tego, że nic nie twierdzimy“. Epikur wpajał w uczniów zasadę, że prawdy niepodobna nigdy określić rozumem. Archezylaus, zaprzeczając wiedzy tak umysłowej jak zmysłowej, wyznaje publicznie, że nic nie wiedział, ani nawet o swojej niewiadomości! Ostatecznym wnioskiem, do którego doszła filozofia grecka, było to, że, z powodu sprzeczności w świadectwie zmysłów, nie zdołamy odróżnić prawdy od fałszu; oraz, że rozum tak jest niedoskonałym, że nie jesteśmy w stanie ręczyć za dokładność żadnego wywodu filozoficznego.
Możnaby się spodziewać, że objawienie boskie oświeci człowieka tak jasno i skutecznie, iż ukoi wszystkie wątpliwości i wszelki opór udaremni. Pewien filozof grecki, mniej od innych zrozpaczony, odważył się twierdzić, że współczesne istnienie dwóch religij, z których każda utrzymuje, iż została objawiona przez Boga Wszechmogącego, dowodzi, że żadna z nich nie jest prawdziwą. Ale przypomnijmy, że ludziom trudno jest przyjść do tego samego wniosku nawet względem rzeczy cielesnych i widomych, jeżeli się nie zapatrują na nie z jednego stanowiska. Gdy więc niezgoda i niewiara mąciły filozofię na lat trzysta przed narodzeniem Chrystusa, to i we trzy wieki po nim takaż sama niezgoda i niewiara zakłócała kościół. Oto co mówi Hilary, biskup poitierski, w dobrze znanym ustępie, z epoki bliskiej soboru nicejskiego:
„Rzecz to równie opłakana jak niebezpieczna, że tyle wiar istnieje, ile mniemań ludzkich, tyle nauk ile skłonności, a tyle źródeł bluźnierstwa ile jest błędów pomiędzy nami, bo tworzymy religie samowolnie i samowolnie je tłómaczymy. Co rok, co miesiąc nawet wymyślamy nowe metody do wyjaśnienia niewidzialnych tajemnic; żałujemy tego, cośmy uczynili; bronimy tych, którzy żałują, wyklinamy tych, których bronimy; potępiamy te cudze zasady w nas samych, to nasze własne w cudzych; a wzajemnie się szarpiąc na sztuki, przyczyniamy upadek jedni drugim“.
Nie są to próżne słowa; ale doniosłość tego samooskarżenia ci tylko słusznie ocenić potrafią, którzy są obeznani z ówczesnemi dziejami kościoła. Jak tylko ostygł pierwszy zapał chrześciaństwa, jako religii łagodności, zaraz pojawiły się rozterki. Dziejopisowie kościelni utrzymują, że „równo z początkiem drugiego wieku rozpoczął się zatarg wiary z rozumem, religii z filozofią, pobożności z geniuszem“. Dla ułagodzenia tej waśni, dla zdobycia jakiejkolwiek powagi dla zasad, jakiegokolwiek sprawdzianu, uciekano się do narad zbiorowych, które z czasem przeobraziły się w sobory. Długi czas miały one tylko doradcze znaczenie; ale, gdy w czwartym wieku chrześciaństwo dosięgło tronu cesarskiego, nakazy soborów stały się obowiązującymi; mając poparcie władzy świeckiej. Lecz tą drogą zmieniła się całkowicie postać kościoła. Sobory powszechne, owe sejmy chrześciańskie, złożone z wysłańców wszystkich kościołów świata, zwoływał mocą swej władzy cesarz; kierował też obradami osobiście, lub przez zastępcę, łagodził spory i w rzeczy samej był papieżem chrześciaństwa. Mosheim, historyk, którego śladem szliśmy wyżej, mówiąc o owych czasach, powiada, że „nieuctwo nie przeszkadzało zgoła do zajmowania posad kościelnych: wzmagało się dzikie i ciemne stronnictwo, patrząc na wszelką naukę a szczególnie na filozofię, jako na rzeczy niebezpieczne dla pobożności“. Kościół stał się tedy tem, co w mowie tegoczesnych polityków możnaby nazwać „rzecząpospolitą skonfederowaną“. Wyroki soboru uchwalano większością głosów, a dla zapewnienia takowej uciekano się do wszelkiego rodzaju podejść i intryg, nie zaniedbując ani zabiegów dam dworskich, ani przekupstwa, ani przemocy. Zaraz po zamknięciu soboru nicejskiego wszyscy ludzie bezstronnie pojęli, że zgromadzenia podobne, przeznaczone ku ustanowieniu sprawdzianu prawdy w rzeczach religijnych, zgoła celu chybiały. Mniejszość nie posiadała żadnych praw, któreby większość potrzebowała szanować. Głosy zacniejszych ludzi: że uchwała prostej większości posłanników, których prawa do głosowania nigdy nie badano i nie zatwierdzano, nie może być uważana za ustalenie prawdy bezwzględnej, pominięto z pogardą, a skutek tego był taki, że zwoływano sobór po soborze a ich waśnie i sprzeczne postanowienia napełniły niepokojem i zamieszaniem cały świat chrześciański. W samym tylko czwartym wieku odbyło się trzynaście soborów przeciwnych Aryuszowi, piętnaście przychylnych dla niego, a siedmnaście nawpół aryańskich, ogółem czterdzieści pięć. Na każdym z nich mniejszość próbowała walczyć orężem, którego większość tak nadużywała.
Wyżej przytoczony bezstronny dziejopis kościoła powiada dalej, że „w tym samym czwartym wieku przyjęto dwie potworne i zgubne zasady: 1. Że kłamstwo i oszukaństwo są cnotliwemi postępkami, jeżeli za ich pomocą dobro kościoła zyskuje; 2. Że błędy religijne, gdy się kto ich trzyma po stosownem napomnieniu, karcić należy karami cywilnemi i mękami cielesnemi“.
Nie bez zdziwienia spoglądamy dzisiaj na to, co wówczas uważano powszechnie za sposoby dochodzenia prawdy. Poczytywano za ustalone prawdy to, co stwierdzonem było przez pewną liczbę męczenników, wyznających takowe, przez cuda, oraz przez zeznania lunatyków, ludzi opętanych od złego ducha i samego szatana. Zaczęły się także pokazywać pierwsze próby sądów bożych. Przez ciąg następnych sześciu stuleci uchodziły one za najskuteczniejszy sposób wykrycia winy lub niewinności; składały się zaś z prób zimnej wody, pojedynku, ognia, lub krzyża.
Czyż to nie najgrubsza nieznajomość natury i praw dowodzenia! Oskarżony zanurza się albo pływa po wrzuceniu do sadzawki; oparza się, albo nie, trzymając w ręku kawał żelaza rozpalonego do czerwoności; zapaśnik przezeń najęty zwycięża, lub zwyciężony jest w pojedynku; potrafi utrzymać ręce wyciągnięte na kształt krzyża dłużej od oskarżyciela, lub nie, — i tym sposobem dowodzi się jego niewinność lub wina względem zarzuconego przestępstwa! Toż mają być kryterya prawdy?
Cóż dziwnego, że cała Europa pełna była podrabianych cudów w ciągu tych stuleci!
Lecz nieunikniony dzień musiał nadejść. Twierdzenia i nauki, oparte na tak niedorzecznych dowodach, popadły w niesławę równą tej, która okryła same dowody. Zbliżając się ku trzynastemu wiekowi, napotykamy rozszerzanie się niewiary we wszystkich kierunkach. Dostrzegamy ją naprzód wyraźnie w klasztorach, a potem szybko się udzielającą ludowi prostemu. Wśród mnichów krążą książki w rodzaju „Wiecznej Ewangelii“, wśród gminu powstają sekty Katarów, Waldensów, Petrobussian. Wszystkie zgodnie uznają, „że publiczna religia istniejąca jest różnobarwnym splotem błędów i zabobonów; że władza, którą sobie papież nad chrześcianami przywłaszczył, jest nieprawną i tyrańską; że roszczenia Rzymu, jakoby biskup tameczny miał być najwyższym władcą świata, oraz jakoby ani królowie, ani biskupi, ani świeccy, ani duchowni rządcy nie mieli prawnej władzy ani w kościele, ani w państwie, prócz tej, którą od niego dostają — są zgoła bez podstawy i gwałcą prawa człowieka“.
Dla zapobieżenia temu napływowi niedowiarstwa, rząd papiezki ustanowił. 1) inkwizycyę i 2) spowiedź uszną; tę ostatnią jako środek wykrycia, a tamtą jako trybunał karny.
W ogóle przeznaczeniem inkwizycyi było wykorzenienie odszczepieństwa przez terroryzm i otaczanie heretyków najstraszniejszemi podejrzeniami; przypuszczało to oczywiście moc orzekania samej istoty odszczepieństwa. Tak tedy sprawdzian prawdy spoczywał w rękach tego samego trybunału, któremu polecono było „wyszukiwać i stawić przed sąd kacerzy kryjących się po miastach, domach, piwnicach, lasach, jaskiniach i polach“. Z tak dziką ochotą wypełniał on swe zadanie czuwania nad dobrem kościoła, że od roku 1481 do 1808 ukarał trzysta czterdzieści tysięcy ludzi, a w tej liczbie było trzydzieści dwa tysiące spalonych! Na początku działania swojego, gdy opinia publiczna nie umiała jeszcze wynaleźć żadnych sposobów do protestowania przeciw tym okrucieństwom, inkwizycya „często skazywała na śmierć, bez apelacyi, tego samego dnia po oskarżeniu, szlachtę, księży, mnichów, pustelników i osoby świeckie wszelkiego stanu“. Gdziekolwiek spojrzał człowiek myślący, wszędzie powietrze przepełnione było strasznemi cieniami. Nikt nie mógł swobodnie pomyśleć bez narażenia się na karę. Taką grozą przejmowało działanie inkwizycyi, że wykrzyk Pagliariciego mogły powtórzyć tysiące: „Prawie niepodobna człowiekowi być chrześcianinem i umrzeć na własnem łożu“.
Inkwizycya wytępiła sekciarzy we Francyi południowej w trzynastym wieku. Bezwzględnem swem okrucieństwem wykorzeniła ona protestantyzm z Włoch i Hiszpanii. Ale nie przestając na sprawach religijnych, postanowiła przytłumić również i polityczne nowatorstwo. Mikołaj Eymeric, który był generałem inkwizycyi królestwa aragońskiego przez lat blisko pięćdziesiąt (umarł r. 1399), przekazał nam przerażający opis własnych czynów i straszliwych okrucieństw w swojem „Directorium Inquisitorum“.
Instytucya ta, prawdziwa hańba chrześciaństwa i całego rodu ludzkiego, w różnych krajach różnie była urządzona. Inkwizycya papiezka była dalszym ciągiem ciemięztwa i z czasem wyparła dawne inkwizycye biskupie: dostojnicy papiezcy uchylili bez ceremonii władzę biskupów.
Czwarty sobór laterański roku 1215 ogromnie wzmógł potęgę inkwizycyi, wprowadzając stanowczo przymus prywatnej spowiedzi do ucha księdza, czyli usznej. Tą drogą inkwizycya zdobywała wszechobecność i wszechwiedzę co do spraw życia domowego. Nikt nie był bezpiecznym. Żona i sługi każdego człowieka, pod ręką duchownych, stawali się szpiegami, od których, przy konfesyonale, mógł on wydobyć lub wydrzeć najtajniejsze myśli. Poczem wezwany przed straszliwy trybunał, dowiadywał się nagle, że zostaje pod ciężkiem podejrzeniem odszczepieństwa. Nie wymieniano donosiciela; ale szruba na palce, powróz rozciągający stawy, buty hiszpańskie i kliny, lub inne narzędzia męki, zastępowały tę formalność, bo każdy, winien czy nie, zaraz sam siebie oskarżał!
Pomimo jednak całej tej władzy, inkwizycya nie dopięła celu. Heretyk, nie mogąc stawić jej czoła, wymykał się jej. Straszna niewiara ogarniała pokryjomu całą Europę: zaprzeczano opatrzności, nieśmiertelności duszy, wolnej woli, oraz możności oparcia się ślepej konieczności, czyli przeznaczeniu, władającemu człowiekiem. Mnóstwo osób żywiło w milczeniu podobne wyobrażenia, do których przywiedzione zostały tyrańskiem postępowaniem duchowieństwa. Na przekorę prześladowaniu żyli jeszcze Waldensowie, rozszerzając swój protest, głoszący, że kościół rzymski nie przestawał od Konstantyna upadać pod względem czystości i świątobliwości; powstający przeciw sprzedaży odpustów, które, jak powiadali, prawie zastąpiły modlitwę, posty i jałmużnę; oświadczający, że modły za zmarłych są zgoła niepotrzebne, bo musieli oni pójść już albo do nieba albo do piekła. Chociaż mniemano powszechnie, że filozofia czyli nauka niebezpieczną była dla chrześciaństwa i prawdziwej pobożności, jednakże piśmiennictwo mahometańskie, panujące naówczas w Hiszpanii, pozyskiwało zwolenników we wszystkich warstwach społeczeństwa. Dostrzegamy wyraźny wpływ jego na wielu sektach powstających naówczas; i tak „Bracia i Siostry Wolnego Ducha“ twierdzili, że świat utworzył się przez wypływ z Boga i wróci doń nareszcie przez zlanie się; że wszystkie dusze rozumne są cząstkami Najwyższego Bóstwa: że wszechświat, uważany jako wielka całość, jest Bogiem“. Takie pojęcia krążyć mogą jedynie w szkołach wyższego rozwoju umysłowego. Mówią o tej sekcie, że wielu jej wyznawców znosiło śmierć w płomieniach z niezmąconą pogodą, z uczuciem tryumfu i radości. Prawowierni zaś prześladowcy oskarżali ich, że dogadzają swym namiętnościom, zgromadzając się o północy w przyćmionych pokojach i to bez ubrania. Podobneż oskarżenie, jak wiadomo, spotykało niegdyś pierwszych chrześcian od przyzwoitego towarzystwa Rzymu.
Wpływ awerroizmu oczywistym był na wielu sektach. Pogląd mahometański, pojęty ze stanowiska chrześciańskiego, doprowadził do następnych nieprawowiernych zasad: że celem nauki chrześciańskiej jest połączenie duszy z Najwyższą Istotą; że Bóg i przyroda, w takim do siebie zostają stosunku, jak dusza do ciała; że istnieje jeden tylko umysł indywidualny i że jedna dusza spełnia wszystkie duchowe i umysłowe funkcye w całym rodzie ludzkim. Gdy później około czasów reformacyi inkwizycya zawezwała awerroistów włoskich do wytłómaczenia się z zasad, starali się oni dowieść, że istnieje wielka różnica pomiędzy prawdą filozoficzną a religijną; że niektóre rzeczy mogą być filozoficznie prawdziwemi, a teologicznie fałszywemi; uniewinniające to rozróżnienie potępił z czasem sobór lateraneński za Leona X.
Jednakże pomimo spowiedzi usznej i inkwizycyi, dążności odszczepieńcze nie zginęły. Słusznie powiedziano, że w epoce reformacyi kryło się po różnych miejscach Europy mnóstwo ludzi, żywiących najzjadliwszą nienawiść ku chrześciaństwu. Do tej szkodliwej gromady należało wielu zwolenników Arystotelesa, jak np. Pomponatius; wielu filozofów i literatów, jak Bodin, Rabelais, Montaigne, oraz wielu Włochów, jak Leon X, a potem Bembo, Bruno.
Dowody przez cuda zaczęły tracić na powadze w ciągu jedynastego i dwunastego wieku. Szyderstwa filozofów hiszpańsko-arabskich musiały zwrócić uwagę niejednego światlejszego duchownego na zwodniczość ich istoty. Odnalezienie pandektów Justynianina w Amalfii r. 1130, bezwątpienia wywarło potężny wpływ na postępy w badaniach prawnictwa rzymskiego i na rozszerzenie dokładniejszych pojęć o znaczeniu świadectw tak prawnych, jak filozoficznych. Wprawdzie Hallam wyraził pewne wątpliwości co do znanych powszechnie dziejów tego odkrycia; przypuszcza on jednak, że słynny egzemplarz księgozbioru laurenteńskiego we Florencyi jest jedynym, zawierającym wszystkich ksiąg pięćdziesiąt. We dwadzieścia lat potem mnich Gracyan zgromadził różne edykta papieskie, kanony soborów, różne zdania ojców i doktorów kościoła w jedną księgę przezwaną „Decretum“, uważaną za najstarszą powagę w prawie kanonicznem. W następnym wieku Grzegorz IX ogłosił jeszcze pięć ksiąg Dekretaliów, a Bonifacy VIII dodał później szóstą. Potem przybyły Konstytucye Klementyńskie, jako siódma księga Dekretaliów, oraz „Księga Instytucyi“, wszystko to razem wydane przez Grzegorza XIII r. 1580 pod napisem „Corpus juris Canonici“. Prawo kanoniczne nabrało z czasem ogromnego znaczenia, otrzymawszy dozór nad testamentami, sierotami, małżeństwami i rozwodami.
Usunięcie dowodów przez cuda i zastąpienie ich świadectwami prawnemi, przyspieszyło nadejście reformacyi. Niepodobna było nazad wymagać tego, czego dawniej w dziele swojem „Cur Deus Homo“ żądał Anzelm, arcybiskup kanterburyjski, ażeby wprzód wierzono bez rozumowania, a później dopiero starano się pojąć, w co się uwierzyło. Gdy Kajetan wyrzekł do Lutra „musisz wierzyć, że jedna kropla krwi Chrystusowej wystarcza na odkupienie całego rodu ludzkiego, a ta reszta, która wylana została w Ogrojcu i na krzyżu, przekazaną była jako spuścizna dla papieża, iżby się dlań stała skarbem, z któregoby mógł czerpać odpusty“ — to dusza hardego mnicha germańskiego oburzyła się na takie dowodzenie i niedałaby się przekonać, gdyby nawet tysiąc cudów na dowód urządzono. Haniebną tę praktykę sprzedaży odpustów za popełnione grzechy wprowadzili nasamprzód biskupi, którzy tym sposobem dostawali pieniędzy, kiedy ich im brakło na własne przyjemności. Opaci zaś i mnisi, którym nie był dozwolony ten zyskowny handel, zbierali pieniądze, obnosząc relikwie w uroczystych procesyach i pobierając opłatę za dotknięcie do nich. Papieże, przyciskani potrzebą, a przewidując jak zyskowną stać się może ta praktyka, odjęli biskupom prawo sprzedaży odpustów, przywłaszczając je sobie i urządzając agencye na ten handel, szczególnie po zakonach żebrzących. Pomiędzy klasztorami wszczęło się żywe współubieganie, gdyż każdy wychwalał wyższe zalety swoich odpustów, przyznając sobie większy wpływ na dworze niebieskim, oraz poufałe stosunki z Najświętszą Panną i ze świętemi pańskiemi. Nawet na samego Lutra, który był mnichem augustyańskim, wymyślono potwarz, że się nasamprzód poróżnił z kościołem, gdy ten handel powierzono Dominikanom, zamiast jego zakonowi, a to w czasach gdy Leon X tym sposobem gromadził fundusze na budowanie kościoła św. Piotra w Rzymie r. 1517; zdaje się nawet, że sam Leon, w pierwszych chwilach reformacyi, wierzył temu opowiadaniu.
Odpusty przeto stały się najbliższą pobudką reformacyi; ale w krótkim czasie wyszła na jaw prawdziwa przyczyna, spór powodująca. Zrodziło się pytanie: Czy biblia zawdzięcza swą autentyczność kościołowi, czy kościół biblii? Gdzie się znajduje sprawdzian prawdy?
Nie potrzebuję tu opowiadać dobrze znanych szczegółów zatargu, oraz niszczących wojen i krwawych scen, które wywołał; jak Luter przybił na drzwiach katedry witemberskiej dziewięćdziesiąt pięć tez i powołany został do Rzymu za tę obrazę; jak apellował od papieża, źle powiadomionego naówczas, do papieża gdy się lepiej oświeci; jak został potępiony za odszczepieństwo i apellował do soboru powszechnego; jak skutkiem sporów o czyśćcu, transubstancyacyi, spowiedzi usznej, rozgrzeszeniu, wystąpiła na jaw zasadnicza myśl, będąca podwaliną całego tego ruchu, mianowicie prawo sądu indywidualnego; jak Luter został teraz wyklęty, r. 1520, i na przekorę spalił bullę wyklinającą, wraz z woluminami prawa kanonicznego, które oskarżał o dążenie ku obaleniu wszelkiego rządu cywilnego, a wywyższeniu papieztwa; jak tym zręcznym obrotem pozyskał wielu książąt niemieckich dla swych widoków; jak zawezwany przed sejm cesarski do Wormacyi, odmówił odwołania, a podczas gdy się krył na zamku wartburskim, nauka jego się rozszerzała, oraz jak pojawiła się reforma Zwinglego w Szwajcaryi; jak skłonność do rozterek sekciarskich, plącząc się z tym ruchem, zrodziła współzawodnictwo i nieporozumienia pomiędzy Niemcami i Szwajcarami, a nawet doprowadziła do rozdwojenia tych ostatnich, pod przywództwem Zwinglego i Kalwina; jak zjazd marburski, sejmy w Spirze i Augsburgu nie zdołały uspokoić zamieszek i jak później reformacya niemiecka dostała organizacyę polityczną w Smalkaldzie. Sprzeczki pomiędzy luteranami a kalwinistami budziły zresztą w Rzymie nadzieję powetowania strat poniesionych.
Leon zrozumiał niebawem, że reformacya Lutra była czemś ważniejszem od prostej waśni mniszej o zyski ze sprzedaży odpustów; zabrał się więc nie na żarty do stłumienia rokoszu. Jakoż papieztwo to doprowadziło do tych strasznych wojen, co tyle lat pustoszyły Europę i pozostawiły zajątrzenie, którego ani pokój westfalski, ani sobór trydencki po ośmnastoletnich rokowaniach nie zdołały zagoić. Nikt bez dreszczu nie może wspomnieć o pokuszeniach na rozciągnięcie inkwizycyi i na inne kraje. Całą Europę katolicką i protestancką, napełniła zgroza na wieść o rzezi Hugonotów w noc ś. Bartłomieja (1572). Nic jej nie dorównywa pod względem wiarołomstwa i okrucieństwa w dziejach całego świata.
Rozpaczliwe wysiłki papieztwa ku pognębieniu przeciwników przez podżeganie do wojen domowych, rzezi i mordów okazały się całkowicie bezskutecznymi. Sobór trydencki nie przyniósł także lepszego skutku. Zwołany niby w celu sprostowania, objaśnienia i przezornego ustalenia nauki kościoła, przywrócenia karności i naprawy żywota sług jego, tak został pokierowany, że znaczną większość jego stanowili włosi, ulegający wpływowi papieża. Dlatego to protestanci w żaden sposób nie mogli przyjąć jego uchwał.
Skutek reformacyi był taki, że wszystkie kościoły protestanckie przyjęły zasadę, iż biblia jest dostatecznym przewodnikiem dla każdego chrześcianina. Tradycya została odrzucona, a prawo indywidualnego tłumaczenia pisma przyznane. Tym sposobem zdawało się, że sprawdzian prawdy został nakoniec osiągnięty.
Ale tak wywalczonej powagi pisma świętego nie ograniczano do spraw czysto religijnego lub moralnego zakresu: owszem, rozciągano ją na dziedzinę filozofii i przyrodoznawstwa. Niektórzy zaszli tak daleko, jak w starożytności Epifaniusz, który utrzymywał, że biblia zawiera całkowity system mineralogii! Reformatorowie nie znieśliby żadnej nauki, ktoraby nie była w zgodzie z Genezą. Wielu z nich dowodziło, że religia i pobożność wtenczas tylko mogą kwitnąć, gdy oddzielone od nauk i umiejętności. Nastawano jeszcze z całą siłą na utrzymanie zgubnej maksymy, że biblia zawiera w sobie sumę i treść wszelkiej wiedzy pożytecznej lub dostępnej człowiekowi, maksymy używanej z tak szkodliwymi skutkami niegdyś przez Tertulliana i ś. Augustyna, a tak często przypominanej przez papieży. Przewodnicy reformacyi, Luter i Melanchton postanowili nawet wygnać filozofię z kościoła. Luter oświadczył, że badanie Arystotelesa na nic nie jest potrzebne, a obelgi jego na tego filozofa, nie znały granic. Jest to, powiada „prawdziwy dyabeł, obrzydły potwarca, nikczemny zausznik, książę ciemności, prawdziwy Apollyon, bestya, najszpetniejszy oszust ludzkości, nie posiadający prawie ani źdźbła filozofii, publiczny i jawny łgarz, kozioł, czysty epikurejczyk, ten dwakroć przeklęty Arystoteles“. Scholastycy, zdaniem Lutra, to „szarańcza, gąsiennice, wszy, żaby“. Czuł on do nich odrazę. Podobneż mniemania dzielił z nim Kalwin, nie wyrażając ich tak dobitnie. Jednem słowem, co się tycze wiedzy, niczego nie zawdzięczamy reformacyi. Prokrustowe łoże pięcioksięgu stało jej ciągle przed oczami.
Najbardziej złowrogim w rocznikach chrześciaństwa był dzień, gdy się rozbratało ono z nauką. Główny przedstawiciel i obrońca wiedzy w kościele, Orygenes, musiał naówczas (r. 231) opuścić posadę w Aleksandryi i usunąć się do Cezarei. Nadaremnie przez wiele następnych stuleci przedniejsi mężowie chrześciaństwa trawili swe życie, jak mówiono naówczas, „na wyciskaniu wewnętrznej treści i szpiku z pisma świętego ku wyjaśnieniu wszechrzeczy“. Dzieje powszechne od trzeciego do szesnastego wieku okazują, jakie to „wyciskanie“ skutki wydało. Ciemne owe stulecia zawdzięczają swą ciemnotę właśnie tej fatalnej polityce. Tu i ówdzie, to prawda, pojawili się wielcy mężowie, taki Fryderyk II, albo Alfons X, którzy obdarzeni będąc wzniosłym i wysokim poglądem, przeczuwali wartość nauki dla cywilizacyi i wpośród posępnego mroku, który kościół w koło nich rozpostarł, uznawali, że jedna tylko wiedza może ulepszyć społeczny stan ludzkości.
Długo jeszcze uciekano się do kary śmierci za różnicę w mniemaniach. Gdy Kalwin palił Serveta w Genewie, oczywistą było rzeczą, iż duch prześladowania nie zmniejszył się. Całą winą tego myśliciela było jego przekonanie, że prawdziwa nauka chrześciańska zaginęła jeszcze przed soborem nicejskim; że Duch ś. ożywia całe przyrodzenie, niby dusza świata i że wraz z Chrystusem, po końcu świata, zleje się z substancyą Bóstwa, z której wypłynął. Za to upieczony on został na wolnym ogniu. Czy była jakakolwiek różnica pomiędzy tem protestanckiem autodafe, a katolickiemi, gdy inkwizycya paliła np. Vaniniego w Tuluzie, r. 1629, za jego „Rozmowy o przyrodzeniu“?
Wynalezienie druku i szerzenie się książek wytworzyło takie niebezpieczeństwa, których ramię inkwizycyi nie mogło dosięgnąć. Roku 1559 papież Paweł IV ustanowił Kongregacyę Indeksu Oczyszczającego (index expurgatorius). „Obowiązkiem jego jest badanie książek i rękopisów, mających być ogłoszonemi, oraz wyrzeczenie, czy ludowi można pozwolić je czytać; poprawianie takich pism, których błędy nie są liczne, a treść zawiera prawdy pożyteczne i zbawienne, na ten koniec, aby je pogodzić z zasadami kościoła; potępianie takich, których poglądy są kacerskie i szkodliwe; wreszcie udzielanie niektórym osobom szczególnego przywileju czytania ksiąg odszczepieńczych. Kongregacya ta, zasiadająca czasami w obecności papieża, a zwykle w pałacu kardynała prezydującego, posiada rozleglejszą jurysdykcyę od inkwizycyi, rozpatruje bowiem nietylko dzieła, zawierające nauki sprzeczne z wiarą rzymsko-katolicką, lecz i takie, które dotyczą obowiązków moralności, karności kościelnej i spraw społecznych. Nazwa jej pochodzi od spisu czyli indeksu alfabetycznego ksiąg i autorów heretyckich, ułożonego jej staraniem“.
Ten indeks książek zabronionych wskazywał z początku tylko takie dzieła, których nie wolno było czytać; lecz gdy to znaleziono niedostatecznem, zakazano wszystko, cokolwiek nie było pozwolonem; zuchwały to zamach na usunięcie od ludzi wszelkiej wiedzy, wyjąwszy takiej, która przypada do widoków kościoła.
Tak więc dwa współzawodniczące z sobą stronnictwa chrześciańskiego, protestanckie i katolickie, zgadzały się na jedno: niedopuszczania żadnej nauki prócz tej, którą uważały one za zgodną z biblią. Katolicy, władając ześrodkowaną potęgą, byli w stanie nakazać szacunek swoim wyrokom, gdzie tylko uznawano ich panowanie, oraz przymusić do wykonywania nakazów indeksu; protestanci zaś, których wpływ rozproszony był po wielu ogniskach w różnych krajach, nie mogli działać tak skutecznie i stanowczo. Uciekali się więc do takiego sposobu: pobudzali przeciw winowajcy tak zwane odium theologicum i stawili go pod klątwą społeczeństwa, co zdaje się, że nie ustępowało w skuteczności tamtemu sposobowi.
Widzieliśmy to już w poprzednich rozdziałach, że niechęć pomiędzy religią a nauką istniała od najdawniejszych czasów chrześciaństwa. Dawała się ona widzieć i w dalszych stuleciach przy każdej zręczności, gdzie tylko mogła się ukazać. Dostrzegamy ją w upadku muzeum aleksandryjskiego, w sprawach Erygeny i Wiklefa, w pogardliwem odrzuceniu przez odszczepieńców trzynastego wieku opowieści biblijnej o stworzeniu świata; lecz dopiero za czasów Kopernika, Keplera i Galileusza popęd nauki ku zerwaniu oków, w których ją więziono, stał się nieprzezwyciężonym. We wszystkich krajach widocznie się zmniejszała władza polityczna kościoła; naczelni mężowie jego zaczynali spostrzegać, że mgliste podstawy, na których się wznosił, chylą się ku upadkowi. Środki surowości względem przeciwników, do których się dawniej z powodzeniem uciekano, nie dawały się nadal skutecznie zastosowywać. Owszem, palenie filozofów od czasu do czasu więcej szkody, niż pożytku sprawie jego przyczyniało. W wielkim zatargu z astronomią, w którym Galileusz główną rolę odegrał, kościół doznał całkowitej porażki; a jak to widzieliśmy, nie mógł już stawić żadnego oporu, gdy się drukowało nieśmiertelne dzieło Newtona, jakkolwiek Leibnitz dowodził w obec całej Europy, że „Newton podkopał fundamenta religii naturalnej“.
Od czasów Newtona, aż po dziś dzień, rozbrat nauki z dogmatami kościoła wzrastał bezustannie. Kościół nauczał, że ziemia jest środkowem i najważniejszem ciałem wszechświata; że słońce, księżyc i gwiazdy są jej hołdownikami. Na tym punkcie pobity został przez astronomię. Twierdził on, że potop powszechny zalał ziemię, że te tylko zwierzęta go przeżyły, które uratowano w arce. Błędność tego podania okazała geologia. Dowodził on wreszcie, że był pierwszy człowiek sześć czy ośm tysięcy lat temu doraźnie stworzony, czyli powołany do istnienia w stanie doskonałości cielesnej i umysłowej, a potem upadł. Ale antropologia przekonała, że istoty ludzkie istniały bardzo dawno, w czasach geologicznych, w stanie dzikości, nie wiele co wyższym od zwierzęcia.
Wielu zacnych i uczciwych ludzi usiłowało pogodzić opowiadania Księgi Rodzajów z odkryciami nauki, ale nadaremnie. Rozbrat stał się tak głębokim, że przeszedł w zupełne sprzeciwieństwo i to takie, że jeden z przeciwników musi ustąpić.
Może więc będzie rzeczą stosowną zastanowić się nad autentycznością księgi, którą od drugiego wieku wystawiano jako sprawdzian prawdy naukowej. Aby się utrzymać na tak wysokiem stanowisku, musiałaby chyba ona być wyższą nad wszelką krytykę ludzką.
W pierwszych już czasach chrześciaństwa wielu najznakomitszych ojców kościoła żywiło ciężkie wątpliwości względem autorstwa całego pięcioksięgu. Ograniczony zakres tych stronnic nie pozwala mnie wyłożyć szczegółowo faktów i dowodów, które naówczas i później poruszono. Odsyłam więc czytelnika do dzieła pobożnego i uczonego dziekana Prideaux „The Old and New Testament connected“ — dzieła, które stanowi jedną z ozdób piśmiennictwa przeszłego stulecia. Obszerniej tę samą rzecz wykłada współczesny nam biskup Colenso. Następujące wyjątki dostarczą dosyć dokładnego pojęcia o obecnym stanie kwestyi.
Utrzymują, że pięcioksiąg napisany był przez Mojżesza pod wpływem natchnienia boskiego. Tak uważany, wymaga on, jako dokument udzielony i podyktowany przez Wszechmocnego, uznania nietylko naukowego, ale powszechnego.
Ale zaraz na wstępie nasuwa się pytanie, kto czy co daje mu prawo do tak wysokich roszczeń?
Nie samo przecież dzieło. Nigdzie bowiem ono nie powołuje się na autorstwo jednego człowieka, ani też nie zawiera bezbożnego twierdzenia, jakoby miało być pismem Boga Wszechmogącego.
Aż do końca drugiego wieku nie wymagano od łatwowierności ludzkiej tak dziwacznego ustępstwa. Zrodziło się ono nie wśród wyższego grona filozofów chrześciańskich, ale pomiędzy gorliwszymi ojcami kościoła, których własne pisma dowodzą, że byli ludźmi nieuczonymi i niekrytycznymi.
Każde stulecie, poczynając od drugiego, aż do naszych czasów, wydawało wysoce uzdolnionych mężów, tak chrześciańskich, jak żydowskich, którzy stanowczo odrzucali te roszczenia. Wyroki ich opierały się na wewnętrznem świadectwie ksiąg samych. Widać w nich oczywiście dwóch odrębnych autorów, z których jednego nazwano Elohistą, a drugiego Jehowistą. Hupfeld utrzymuje, że opowiadanie Jehowisty zawiera w sobie cechy oryginalności i jest całkiem niezależnem od opowieści Elohisty. Oba źródła, z których zaczerpnięto podania, w wielu razach są z sobą sprzecznemi. A nadto są zdania, że pięcioksiąg nigdy nie był przypisywany Mojżeszowi ani w nadpisach manuskryptów hebrajskich, ani w drukowanych egzemplarzach biblii hebrajskiej, ani też nie nazywa się on „Księgami Mojżeszowemi“ w septuagincie czyli wulgacie, lecz tylko w nowszych tłómaczeniach.
Widocznie księgi te nie mogą być dziełem jednego Mojżesza, bo wspominają o jego śmierci. Napisane zostały one z pewnością w kilkaset lat po tym wypadku, zawierają bowiem wzmianki o zdarzeniach, zaszłych dopiero po zaprowadzeniu rządu królewskiego u żydów.
Nikt się nie ośmieli przypisywać im natchnienia Boga Wszechmogącego, okazuje się bowiem z badań uczonych i pobożnych nowszych pisarzy niemieckich i angielskich, że niezgodności, sprzeczności, niestosowności i niemożebności zbyt są wielkie, iżby o tem mogła być mowa. Zdaniem tych krytyków Geneza jest opowiadaniem osnutem na legendach: księga Exodus nie zawiera prawdy dziejowej; cały zaś pięcioksiąg jest niehistorycznym i nie-Mojżeszowym, zawiera on nadzwyczajne sprzeczności i nieprawdopodobieństwa, zdolne zachwiać wiarogodność całości; wady zaś te tak są liczne i wyraźne, że wystarczyłyby do zaprzeczenia autentyczności każdego nowszego dzieła historycznego.
Hengstenberg w swoich rozprawach o autentyczności pięcioksięgu powiada: „Nieuniknionym jest losem sfałszowanego a przydłuższego pisma dziejowego, że wpada w sprzeczności. Musi więc tak być w znacznym stopniu z pięcioksięgiem, jeżeli nie jest prawdziwym. Gdy więc jest on niewiarogodnym, to opowiadania jego i przepisy sporządzane być musiały częściami, jedno po drugich i zapisywały się w ciągu wielu wieków przez różne osoby. Przy takim sposobie powstawania nieuniknionemi są nader liczne sprzeczności, a ręka późniejszego poprawiacza nigdy nie zdoła zatrzeć ich całkowicie.
Do poglądu powyższego możemy dodać, że Ezdrasz (II. 14) wyraźnie powiada, iż sam on, przy pomocy pięciu innych osób, napisał te księgi w ciągu dni czterdziestu. Mówi on, że podczas niewoli babilońskiej dawne święte pisma żydów zgorzały i podaje szczegóły okoliczności, wśród których były ułożone. Oświadcza on, że zamierzył opisać wszystko, co zaszło na świecie od początku. Możnaby powiedzieć na to, że księgi Ezdrasza są podrobione; lecz wzajemnie wolnoby było zapytać, czy ten wniosek wspiera się na dowodach, któreby się ostały przed krytyką nowożytną? W pierwszych czasach chrześciaństwa, kiedy podanie o upadku człowieka nie było jeszcze uważane za tak ważne w nauce chrześciańskiej, a teorya zadośćuczynienia nie doszła jeszcze do tej dokładności, jaką jej nadał później Anzelm, ojcowie kościoła mniemali zwykle, że właśnie Ezdrasz ułożył pięcioksiąg. I tak np. ś. Hieronim opowiada: „Sive Mosem dicere volueris auctorem Pentateuchi, sive Esdram ejusdem instauratorem operis, non recuso“. (Czy Mojżesza zechcesz nazwać autorem pięcioksięgu, czy też Ezdrasza odnowicielem tego dzieła, przeczyć nie będę). Klemens aleksandryjski mówi, że po zniszczeniu tych ksiąg podczas niewoli u Nebukadnezara, Ezdrasz, otrzymawszy prorocze natchnienie, na nowo je napisał. Ireneusz to samo powtarza.
Treść wypadków zawartych w pierwszych dziesięciu rozdziałach Genezy (które to rozdziały w stosunku do nauki ważniejszymi są od innych części pięcioksięgu), oczywiście pozbieraną została z drobnych ułamkowych legend rozmaitych autorów. Krytycznemu oku przedstawiają one takie właściwości, które dowodzą, że pisano je nad brzegami Eufratu, ale nie na pustyni arabskiej. Jakoż zawierają dużo chaldeizmów. A potem Egipcyanin nie mówiłby o morzu śródziemnem, że leży na zachodzie, chyba Assyryjczyk takby się wyraził. Tło i akcesorya ich, że tak powiem, są czysto assyryjskie, nie egipskie. Robią one wrażenie nadpisów klinowych z glinianych księgozbiorów królów Mezopotamii. Podobno odkopano już jedną z takich legend, mianowicie o potopie, a nie jest rzeczą niepodobną do prawdy, że może i reszta tym sposobem się znajdzie.
Z tych samych właśnie assyryjskich źródeł Ezdrasz zaczerpnął podania o stworzeniu nieba i ziemi, o ogrodzie edeńskim, o ulepieniu mężczyzny z gliny i o stworzeniu niewiasty z jego żebra, o kuszeniu przez węża, o ponazywaniu zwierząt, o cherubinie z mieczem ognistym, o potopie i arce, o osuszeniu wód przez wiatry, o budowaniu wieży babilońskiej i o pomieszaniu języków. W jedenastym rozdziale raptem zaczyna on opowiadać właściwe dzieje żydów. Na tym punkcie ustają już jego dzieje powszechne, a rozpoczyna się historya jednego plemienia, pochodzącego od Sema.
O tem zwężeniu zakresu mówi właśnie bardzo malowniczo książe Argyll w dziele swojem o „Człowieku pierwotnym“ (Primeval Man): „W rodowodzie rodziny Sema mamy opis imion, które dla nas są tylko imionami. Genealogia ta podaje nam jedynie szereg rodowodów kilku rodzin z liczby milionów, żyjących podówczas na świecie, i nie rości sobie żadnych praw nad to. Podaje tylko te genealogie, nie obudzając w nas zgoła pewności, czy ich szeregi są nieprzerwane i dokładne. Ani słowa się nie dowiadujemy o tem, co leży poza tą ciemną zasłoną, przed którą imiona się przesuwają; a jednak są to niby chwilowe uchylenia jej, przez które dostrzegamy ślady wielkich ruchów, odbywających się od wieków poza nią. Nie widać wyraźnie żadnych postaci. A nawet kierunku tych ruchów można się tylko domyślać. Słychać tylko gwar, niby głosy wód wiela“. Zgadzam się także ze zdaniem Hupfelda, że „odkrycie, iż pięcioksiąg jest zlewkiem różnych źródeł, czyli dokumentów oryginalnych, nie tylko jest jednym z najważniejszych i najpłodniejszych w następstwa dla wykładu historycznych ksiąg starego testamentu, czy też raczej dla całej teologii i historyi, ale jest także jednym z najpewniejszych, jakie uczyniono w zakresie krytyki i dziejów piśmiennictwa. Cokolwiek stronnictwo antykrytyczne wydobędzie na zbicie jego, ostoi się to odkrycie i nie cofnie się w żaden sposób, dopóki istnieje to, co nazywamy krytyką; czytelnikowi zaś, stojącemu na równi z rozwojem cywilizacyi tegoczesnej, jeżeli przystąpi do badania bez uprzedzeń i z nienadwerężoną władzą oceniania prawdy, nie łatwo będzie uniknąć przekonywającego wpływu tego odkrycia“.
Jakże więc? Czyżbyśmy mieli zrzec się ksiąg tych? Czyżby przekonanie, że opowieść o upadku w raju jest po prostu legendą, miało prowadzić za sobą wyrzeczenie się tej tak uroczystej i świętej nauki chrześciańskiej o zadośćuczynieniu?
Zastanówmy się nad tem. Chrześciaństwo w początkach swego istnienia, gdy nawracało i zdobywało świat, mało lub nic nie wiedziało o tej nauce. Widzieliśmy, że Tertullian w swojej „Obronie“ nie uważał za rzecz stosowną wspomnieć nawet o niej. Powstała ona pomiędzy odszczepieńczymi Gnostykami. Aleksandryjska szkoła teologiczna nie przyjmowała jej. Ojcowie kościoła nigdy szczególniejszej wagi jej nie przypisywali. Dopiero za czasów Anzelma nabrała ona tak wysokiego jak dzisiaj znaczenia. Filon Żydowin uważa podanie o upadku za symboliczne, Orygenes za allegoryę. Może niektóre z kościołów protestanckich słusznie o niekonsekwencyę oskarżają, gdyż poczytują to podanie w części za mistyczne, a w części za rzeczywiste. Lecz jeżeli przypuścimy wraz z nimi, że wąż jest symbolem szatana, to czyż nie wyda nam się całe opowiadanie allegorycznem?
Godną pożałowania jest rzeczą, iż kościół chrześciański obarczył siebie obroną tych ksiąg i dobrowolnie uczynił się odpowiedzialnym za ich jawne sprzeczności i błędy. Obowiązek ten, jeżeliby był wykonalnym, należałoby poruczyć żydom, wpośród których pisma te się zrodziły i przez których nam się dostały. Tem bardziej żałować tego należy, iż pięcioksiąg, utwór tak niedoskonały, że nie dotrzymuje próby wobec krytyki nowożytnej, wystawiany bywa jako sędzia nauki. Nie należy przecież zapominać, że zbadanie prawdziwej istoty tych ksiąg zawdzięczamy nie podstępnym wrogom, ale pobożnym i uczonym duchownym, z których niejeden najwyższe godności piastował.
Gdy więc kościoły protestanckie nastawały na uznaniu pisma świętego za sprawdzian prawdy, katolicki, za dni naszych, ogłosił nieomylność papieża. Można dowodzić, że ta nieomylność stosuje się jedynie do spraw moralnych lub religijnych; ale gdzież przeprowadzić linię graniczną? Wszechwiedza nie daje się ograniczyć zakresem pewnej ilości pytań; z istoty swojej obejmuje ona wiedzę wszystkiego, a nieomylność oznacza wszystkowiedzę.
Rzecz to niewątpliwa, iż zgodziwszy się na główne zasady chrześciaństwa włoskiego, logicznie się dochodzi do nieomylności papieża. Niema potrzeby rozwodzić się nad niefilozoficznością tego pojęcia; upada ono po bliższem poznaniu politycznych dziejów papieztwa i żywotów papieży. Pierwsze odsłaniają wszystkie błędy i pomyłki, którym podlegają zwykle wszelkie instytucye czysto ludzkiej natury; drugie zaś zbyt często są obrazem grzechu i hańby.
Nie można było oczekiwać, aby nakaz wierzenia w dogmat nieomylności papieża znalazł u oświeceńszych katolików powszechne przyjęcie. Jakoż spotkał go poważny i szeroko rozgałęziony opór, bo też tak przeciwna zdrowemu rozsądkowi doktryna nie mogła innego wydać skutku. Utrzymywano, że jeśli gdzie istnieje nieomylność, to chyba w soborach powszechnych, a i te nie zawsze zgadzały się z sobą. Inni znowu przypominają, że sobory składały z tronu papieżów i wydawały wyroki w ich sprzeczkach i zatargach. Nie bez słuszności zapytują protestanci: Jaki dowód złożyć można, że nieomylność istnieje w kościele? gdzie dowody, że choć jeden sobór był rzetelnym i sprawiedliwym przedstawicielem kościoła? i dlaczego prawda ma być ustalona głosami większości raczej, niżeli mniejszości? Jakże często się zdarzało, że jeden człowiek, jasno rzeczy widzący, dochodził prawdy, a wszyscy inni, którzy nań napadali i prześladowali go, musieli później przyjmować jego wynalazki! Czyż nie takie były dzieje wielu znakomitych odkryć?
Nie do nauki należy godzenie tych powaśnionych stronnictw; nie jej jest obowiązkiem orzeczenie, czy dla człowieka religijnego sprawdzian prawdy znajdzie się w biblii, w soborze powszechnym, czy w papieżu. Ona domaga się tylko prawa, które tak chętnie innym przyznaje, mianowicie prawa posiadania własnego kryteryum. Jeżeli z pogardą patrzy na wątpliwe legendy, jeżeli na głos większości w ustaleniu prawdy nie zwraca najmniejszej uwagi, jeżeli uroszczenia ludzkie do nieomylności pozostawia sądowi surowej logiki przyszłych wypadków, to z tąż samą chłodną beznamiętnością, którą okazuje wobec spraw powyższych, obchodzi się i z własnemi swojemi zasadami. Więc bez wahania wyrzekłaby się teoryi ciążenia lub falowania, jeżeliby dostrzegła, że się nie zgadzają z faktami. Dla niej natchnionem pismem jest księga przyrody, której otwarte karty rozwijają się same przed oczami każdego. Stojąc śmiało przed wszystkimi, nie potrzebuje ona żadnych stowarzyszeń do rozszerzania się. Jej, nieskończonej rozległością, a wiecznej trwaniem, nigdy przekupić nie zdoła ani ambicya, ani fanatyzm ludzki. Na ziemi zdobi ją wszystko, co wspaniałe i piękne, a na niebie głoskami jej są słońca i światy.
Kepler odkrywa prawa kierujące układem słonecznym. — Dzieła jego potępia władza papiezka. — Da Vinci zakłada podwaliny filozofii i mechaniki. — Galileusz odkrywa główne prawa dynamiki. — Newton je stosuje do obrotów ciał niebieskich i dowodzi, że układem słonecznym rządzi konieczność matematyczna. — Herschel rozciąga to twierdzenie do wszechświata. — Hipoteza o mgławicach. — Zarzuty kościelne przeciwko niej.
Dowody panowania praw w budowie ziemi, oraz w rozwoju gatunków zwierząt i roślin. — Powstały one przez rozwój, ale nie przez stworzenie.
Panowanie praw widocznem jest w dziejowym rozwoju społeczeństwa ludzkiego i każdej jednostki człowieczej.
Częściowe przyjęcie poglądu tego przez niektóre wyznania reformowane.
Dwa są sposoby tłómaczenia kierownictwa świata: albo ciągłem mieszaniem się bóstwa, albo działaniem niezmiennego prawa.
Do pierwszego zawsze się będzie skłaniać każde duchowieństwo, pragnie ono bowiem, aby uważane było za pośrednika pomiędzy modlitwą wiernego, a zrządzeniem opatrzności. Stanowisko to jeszcze się staje ważniejszem, gdy mu się udaje osiągnąć władzę orzekania, czem jest to zrządzenie. W religii przedchrześciańskiej (rzymskiej), głównym obowiązkiem kapłanów było wróżenie przyszłych wypadków za pomocą wieszczb, znaków i oglądania wnętrzności zwierząt, oraz przez składanie ofiar na ułagodzenie bogów. W późniejszych, chrześciańskich czasach, duchowieństwo objawiło wyższe roszczenia, dowodząc, że wdaniem się swojem może kierować biegiem rzeczy, usuwać niebezpieczeństwa, wyjednywać łaski, cuda czynić, a nawet zmieniać porządek przyrodzenia.
Nie bez przyczyny tedy niechętnem okiem spogląda ono na teoryę rządzenia światem przez niezmienne prawa; zdaje się mu ona poniżać godność i uszczuplać jego własne znaczenie. Dziwnym też mu się wydaje Bóg, którego nie można wzruszyć prośbami ludzkiemi, bóg zimny i beznamiętny, a czemś strasznem fatalizm, przeznaczenie.
Jednakże regularność obrotów ciał niebieskich nie mogła nie wywierać po wszystkie czasy głębokiego wrażenia na myślących dostrzegaczach. Bo wschód i zachód słońca, wzrost i zmniejszanie się światła dziennego, zwiększanie się i uszczuplanie księżyca, powrót pór roku w czasach właściwych, mierzony pochód wędrownych planet na niebie, — czemże są te i tysiące podobnych im zjawisk, jeśli nie objawem porządnego i nieodmiennego biegu wypadków? Taki pogląd pierwotnych myślicieli mógł ulegać zapewne wątpliwościom na widok takich fenomenów, jak zaćmienia i inne nagłe a tajemnicze zmącenia zwykłego toku spraw przyrodzonych; lecz ustępowały one tem większej pewności, gdy się przekonano, że i zaćmienia wracają peryodycznie i mogą być przepowiadane.
Wszelkie przepowiednie astronomiczne opierają się na przyjęciu zasady, że nigdy nie było i nie będzie niczyjego wmieszania się w działanie praw przyrodzonych. Prawdziwy filozof trzyma się zdania, iż stan świata w danej chwili jest bezpośrednim wynikiem jego stanu w poprzedniej i bezpośrednią przyczyną jego stanu w następnej chwili. Prawo a przypadek, to tylko różne nazwy konieczności mechanicznej.
W pięćdziesiąt blisko lat po śmierci Kopernika, Jan Kepler, rodem Wirtemberczyk, przyjąwszy teoryę heliocentryczną, w głębokiem przekonaniu, że pomiędzy obrotami planet około słońca, zachodzić musi pewien stosunek i że dokładne zbadanie takowego odsłoni prawa tych obrotów, poświęcił się zgłębieniu odległości, czasu obiegu i szybkości planet, oraz kierunku dróg ich. Metoda jego zasadzała się na poddawaniu dostępnych sobie dostrzeżeń, jak np. Tycho Brahego, obliczeniom, opartym nasamprzód na jednem, potem na drugiem przypuszczeniu, odrzucając takowe, gdy znajdował, że rachunki się nie zgadzają z dostrzeżeniami. Niesłychana ta praca (sam powiada „rozmyślałem, obliczałem, aż od zmysłów prawie odchodząc“) wydała nareszcie owoce: w r. 1609 ogłosił on dzieło „O ruchach planety Marsa“. W niem starał się pogodzić ruchy tej planety z hipotezą mimośrodów i epicyklów: lecz później odkrył, że drogą planety nie jest koło, lecz elipsa, w której jednem ognisku znajduje się słońce, oraz, że pola opisane linią przeprowadzoną od planety do słońca są proporcyonalne do czasu, potrzebnego na ich opisanie. Te dwa odkrycia stanowią to, co dziś nazywamy pierwszem i drugiem prawem Keplera. W ośm lat potem przysłużył się on odkryciem trzeciego prawa, orzekającego stosunek średniej odległości planet od słońca do czasu ich obiegu: „kwadraty z czasów obiegu mają się do siebie jak sześciany z odległości“. W piśmie „Skrócenie układu Kopernika“, wydanem r. 1618, ogłosił on to prawo i dowiódł, że się stosuje i do satelitów Jowisza względem tej planety. Stąd wyciągnięto wniosek, że prawa, przepisujące ruchy wielkim ciałom układu słonecznego, rozciągają się także i na obroty mniejszych brył w skład jego wchodzących.
Te niezawodne wyniki odkryć Keplera, oraz dowody, wypływające z nich na rzecz teoryi heliocentrycznej, a przeciwne geocentrycznej, nie omieszkały ściągnąć na się nagany ze strony władz rzymskich. Kongregacya indeksu, dawniej ogłosiwszy system Kopernika za wbrew przeciwny pismu świętemu, zakazała teraz i Keplerowe „Skrócenie“. Z tego to powodu Kepler wydał głośne swe oświadczenie: „Upłynęło ośmdziesiąt lat, powiada, w ciągu których zasady Kopernika co do ruchu ziemi i nieruchomości słońca głoszono bez przeszkody, poczytywano bowiem za rzecz dozwoloną rozprawiać o rzeczach przyrodzonych i wyświecać dzieła boskie, a teraz, gdy odkryte zostało nowe świadectwo, dowodzące prawdy tych zasad — świadectwo, nieznane sędziom duchownym — pragnęlibyście zabronić ogłoszenia prawdziwego systemu budowy wszechświata“.
Nikt ze współczesnych Keplera nie wierzył w drugie prawo; przyjęto je dopiero po ogłoszeniu „Principiów“ Newtona. W istocie nikt naówczas nie pojmował filozoficznej doniosłości praw Keplera; sam on nie przewidywał, do czego niechybnie prowadzić muszą; pomyłki jego dowodzą, jak dalekim był od rozumienia ich wyników. I tak, mniemał np., że każda planeta jest siedliskiem jakiegoś pierwiastku duchowego i że zachodzi stosunek pomiędzy wielkością dróg pięciu głównych planet a pięciu regularnemi ciałami geometrycznemi. Z początku skłaniał się on do przekonania, że obieg Marsa jest owalny, a po mozolnych badaniach dopiero odkrył wielką tę prawdę, że jest on eliptyczny. Wiara w wieczystość ciał niebieskich doprowadziła do powszechnego przyjęcia teoryi Arystotelesa o doskonałości ruchów kolistych i do przekonania, iż na niebie niema innych. Otóż Kepler gorżko się użala na to złudzenie, zwąc je okropnym „złodziejem czasu“. Dowodem zaś jego filozoficznej śmiałości jest właśnie wyłamanie się z pod tego wiekami uświęconego przesądu.
W wielu bardzo ważnych szczegółach Kepler wyprzedził Newtona. On pierwszy podał jaśniejsze wyobrażenie o ciężkości. Powiada, że każda cząsteczka materyi póty spoczywa, aż jej nie poruszy inna jakaś cząsteczka; że ziemia przyciąga kamień silniej, niż kamień ziemię i że ciała poruszają się jedno ku drugiemu w stosunku swej wielkości; że ziemia posunęłaby się ku księżycowi na jedną pięćdziesiątą czwartą odległości, księżyc zaś przebyłby pozostałe pięćdziesiąt trzy części. Twierdzi także, iż przyciągająca siła księżyca sprawuje przypływ i odpływ, oraz, że planety muszą wywierać wpływ na nieregularności w ruchu jego.
Postęp astronomii widocznie daje się podzielić na trzy okresy:
1) Okres dostrzeżeń nad widocznymi obrotami ciał niebieskich.
2) Okres odkrycia istotnych ich ruchów, a szczególnie praw obrotów planet; uświetnili go głównie Kopernik i Kepler.
3) Okres wyjaśnienia przyczyn praw tych: działalność Newtona.
Przejście z trzeciego do drugiego okresu, zależało od rozwoju tej części mechaniki, która bada dynamikę, a która od czasów Archimedesa i szkoły Aleksandryjskiej wcale nie postępowała.
W Europie chrześciańskiej nie było badacza filozofii mechaniki aż do Leonarda da Vinci, urodzonego w r. 1452. Jemu, a nie lordowi Baconowi, należy przyznać odrodzenie tej nauki. Bacon bowiem nietylko ciemnym był w matematyce, lecz nie umiał ocenić zastosowania jej w poszukiwaniach fizycznych. Pogardliwie odrzucał on układ Kopernika, wynajdując niedorzeczne przeciw niemu zarzuty. Właśnie gdy Galileusz zbliżał się ku swym znakomitym odkryciom teleskopowym, Bacon ogłaszał swe wątpliwości o pożytku narzędzi w badaniach naukowych. Przypisywanie jemu wprowadzenia metody indukcyjnej czyli uogólniającej dowodzi nieznajomości dziejów. Fantastyczne jego zacieki filozoficzne nigdy nie miały żadnego zastosowania: nikt ani pomyślał nigdy o ich zużywaniu. Wyjąwszy chyba Anglię, nikt nie zna prawie jego imienia.
Wspomnę o da Vincim bardziej szczegółowo w dalszym ciągu. Z dzieł jego, w rękopisie pozostających, dwa tomy znajdują się w Medyolanie, a jeden w Paryżu, przewieziony przez Napoleona. W lat prawie siedmdziesiąt śladami da Vinciego poszedł mechanik holenderski Stevinus, którego dzieło o zasadach równowagi wyszło r. 1586. W sześć lat potem ukazał się traktat Galileusza o mechanice.
Temu wielkiemu Włochowi zawdzięczamy ustalenie trzech zasadniczych praw dynamiki, zwanemi prawami ruchu.
Następstwa wykrycia tych zasad były nader ważne.
Mniemano dawniej, że ruchy nieustanne, jak np. ciał niebieskich, mogły być podtrzymywane jedynie ciągłem zużywaniem i zastosowywaniem siły; ale pierwsze prawo Galileusza dowiodło, że każda bryła dopóty pozostawać będzie w spoczynku lub iść po linii prostej, aż nie będzie zmuszona przez przeważną jakąś siłę wyjść z tego stanu. Jasne pojmowanie tej głównej zasady niezbędnem jest do zrozumienia samych początków astronomii fizycznej. Ponieważ zaś wszystkie ruchy, jakie dostrzegamy na powierzchni ziemi, kończą się i ustają, mamy więc prawo wnosić, że spoczynek jest przyrodzonym stanem wszechrzeczy. Czynimy zatem ważny krok naprzód, przekonywając się, że ciało równie jest obojętnem na spoczynek, jak na ruch, i że trwa w tym lub drugim stanie, aż nim nie podziała jakaś przerywająca go siła. Takiemi przerywającemi siłami w zwykłych razach bywa tarcie oraz opór powietrza. Gdyby nie było tych przeszkód, ruch musiałby być bezustannym, jak to się dzieje z ciałami niebieskiemi, które się poruszają w próżni.
Siły, jakkolwiek zachodzi w wielkości ich różnica, taki wpływ wywierają wspólnie, jakiby każda oddzielnie posiadała, gdyby inne nie istniały. I tak, gdy z otworu działa wytoczy się kula, to spadnie po pewnym czasie na ziemię pod wpływem jej przyciągania. Jeżeli zaś wystrzelimy ją prochem, to chociaż poleci kilka tysięcy stóp na sekundę, działanie ciążenia na nią odbędzie się zupełnie takie, jak poprzednio. W połączeniu bowiem sił niema żadnej straty: każda wywiera swój wpływ właściwy.
W drugiej połowie siedmnastego wieku pisma Borellego, Hooka i Huyghensa okazały, że ruchy koliste można wyjaśnić za pomocą praw Galileusza. Borelli, zgłębiając obieg satelitów Jowisza, przekonywa, że ruch kolisty może się wytworzyć pod wpływem siły środkowej. Hooke zaś wyświecił przejście biegu prostego w kolisty przez działanie przyciągania środkowego.
Rok 1687 stanowi nietylko epokę w naukowości europejskiej, ale i w dziejach umysłowego rozwoju człowieka. Upamiętniło go ogłoszenie „Principiów“ Newtona, dzieła nieporównanego, nieśmiertelnego.
Wychodząc z zasady, że wszystkie ciała przyciągają się wzajemnie z siłą odpowiednią do swej wielkości, a odwrotną do kwadratów odległości, Newton okazał, iż można wyjaśnić wszystkie ruchy ciał niebieskich i przepowiedzieć prawa Keplera: ruchy elliptyczne, prawo powierzchni i stosunku czasu do odległości. Współcześni Newtona, jakeśmy to widzieli, zrozumieli jak należy tłómaczyć ruch kolisty, ale tylko w danym razie: Newton zaś podał rozwiązanie ogólnego zagadnienia, w którem się zawierały wszystkie pojedyncze postacie biegu kolistego, elliptycznego, parabolicznego, hiperbolicznego, jednem słowem we wszystkich sekcyach konicznych czyli przecięciach ostrokręgowych.
Matematycy aleksandryjscy zauważyli, że kierunek ruchu ciał spadających dąży ku środkowi ziemi, Newton dowiódł, że jest to koniecznem, ponieważ ogólne działanie przyciągania wszystkich cząstek kuli, jest takie same, jak gdyby wszystkie one zgromadzone były u jej środka.
Sile tej dośrodkowej, tłómaczącej spadanie ciał, nadano nazwę ciążenia. Aż do tego czasu nikt, prócz Keplera, nie zastanawiał się, jak daleko wpływ jej sięga. Newtonowi wydało się rzeczą możebną, iż może ona działać aż na księżyc i że za jej to przyczyną zbacza on z prostej drogi i obiega drogę swą około ziemi. Nie trudno było obliczyć, na zasadzie prawa odwrotnych kwadratów, czy przyciąganie ziemi wystarcza na wywarcie tego działania. Opierając się na ówczesnem obrachowaniu wielkości ziemi, Newton znalazł, iż zboczenie księżyca wynosi tylko trzynaście stóp na minutę, a właśnie, jeżeliby przypuszczenie jego było słusznem, dochodziłoby stóp piętnastu. Ale w r. 1669, jak wiadomo, Picard dokonał staranniejszego niż dawniej wymiaru stopnia, a to zmieniło obliczenie bryłowatości ziemi, a zatem i odległości księżyca; gdy więc rozprawy Towarzystwa Królewskiego (angielskiego) r. 1679 ściągnęły na tę okoliczność uwagę Newtona, postarał się on o obliczenie Picarda, wrócił do siebie, wydobył dawne rachunki i zabrał się znów do pracy. Gdy się już ona zbliżała ku rozwiązaniu, czuł się tak wzruszonym, że musiał prosić jednego ze znajomych, aby dokończył. Oczekiwania sprawdziły się w zupełności. Okazało się, że księżyc odbywa swój obieg i krąży koło ziemi pod wpływem ciążenia ziemi. Tak tedy Keplerowskie geniusze ustąpiły miejsca wirom Kartezyusza, a te swoją koleją sile środkowej Newtona.
W podobnyż sposób ziemia i każda z planet zmuszone są krążyć drogą elliptyczną koło słońca, skutkiem działania jego siły przyciągającej, a zboczenia powstają z powodu wzajemnego wpływu mas planetarnych. Znając objętość ich i odległości, można obliczyć te zboczenia. Późniejszym astronomom udało się nawet rozwiązywać odwrotne zagadnienia, mianowicie: znając przeszkody i zboczenia, oznaczać bryłowatość i położenie ciała wpływ wywierającego. I tak ze zboczeń Urana z idealnej jego drogi dokonano odkrycia Neptuna.
Zasługa Newtona zasadza się na tem, iż zastosował prawa dynamiki do ruchów ciał niebieskich i domagał się, aby teorye naukowe udowodniały się zgodą dostrzeżeń z obliczeniami.
Gdy Kepler ogłosił swoje trzy prawa, władze duchowne przyjęły je potępieniem, nie żeby domyślano się w nich niedokładności lub błędów, lecz że z jednej strony podpierały system Kopernika, a z drugiej, iż uważano za rzecz niestosowną przypuszczanie przewagi jakichkolwiek praw nad mieszaniem się opatrzności. Uważano świat za widownię, na której codzień roztaczała się wola boża, poczytywano więc za rzecz uwłaczającą majestatowi boskiemu, iżby wola ta w jakikolwiek sposób była krępowana. Władza duchowieństwa uwydatniała się właśnie w tym wpływie, jaki sobie przyznawała na kierunek postanowień woli boskiej. Jakoż mogło ono jakoby łagodzić zgubne działanie komet, sprowadzić pogodę lub deszcz, zapobiegać zaćmieniom i, wstrzymując bieg przyrodzenia, tworzyć wszelakie cuda, jak np. kazać iść kompasowi w drugą stronę, lub wstrzymywać słońce albo księżyc w pół-drogi.
W stuleciu, poprzedzającem wiek Newtona, odbył się potężny przewrót religijny i polityczny — reformacya. Chociaż ostatecznie nie zapewniła ona zupełnej wolności myśli, osłabiła jednakże w znacznym stopniu dawne więzy kościelne. W krajach reformowanych nie było władzy, któraby wydała potępienie na dzieła Newtona, a wpośród duchowieństwa nie widać było ochoty do wtrącania się w tę sprawę. Z początku zresztą uwagę protestantów pochłaniały ruchy głównego ich nieprzyjaciela, katolicyzmu; gdy zaś to źródło niespokojności ustało, a nastąpił nieunikniony podział na stronnictwa, wówczas cała uwaga skupiła się na spory ze zwaśnionemi wyznaniami. Luteranie, Kalwini, Episkopalni, Prezbiteryanie mieli pilniejsze sprawy od wglądania w matematyczne zacieki Newtona.
Tak tedy niepotępiona, a raczej niedostrzeżona, wśród wrzawy sekt powaśnionych, wspaniała teorya jego ustaliła się i ugruntowała. Filozoficzne jej znaczenie, nieskończenie było ważniejszem od dogmatów, o które ci ludzie się spierali. Nie tylko udowodniła ona teoryę heliocentryczną i prawa Keplera, lecz przekonała zarazem, iż, jakkolwiek silnym mógłby być opór powag kościelnych, słońce musi być środkiem naszego układu, a prawa Keplera są skutkiem konieczności matematycznej; niepodobna bowiem, iżby mogły być czemś innem.
Lecz jakież to wszystko ma znaczenie? To głównie, że w obroty ciał układu słonecznego opatrzność się nie wtrąca, lecz że zostają one pod panowaniem niezmiennego prawa, które samo znowu jest wynikiem konieczności matematycznej.
Dostrzeżenia teleskopowe Herschla ojca przekonały go, że istnieje bardzo wiele gwiazd, podwójnych i to nie tylko dlatego, że się znajdują przypadkowo na tej samej linii widzenia, ale że są połączone fizycznie, gdyż obracają się jedna koło drugiej. Herschel syn prowadził dalej i znacznie rozszerzył te dostrzeżenia. Pierwiastki elliptycznego obiegu podwójnej gwiazdy ξ Wielkiej Niedźwiedzicy oznaczył Sawary, a peryod na pięćdziesiąt ośm i ćwierć lat; toż co do gwiazdy σ w gromadzie Korony obliczył Hind; peryod jej wynosi sto trzydzieści sześć lat. Ruch tych słońc podwójnych po drodze elliptycznej, zmusza nas do przypuszczenia, że prawo ciążenia działa daleko poza granicami układu słonecznego; w istocie, jak daleko sięga teleskop, wszędzie panowanie praw napotykamy.
Podaję tu niektóre szczegóły znamionujące układ słoneczny, trzymając się układu Laplacea. Wszystkie planety i ich satellity obracają się po ellipsach o tak małych mimośrodach, że są prawie kołami. Wszystkie planety krążą w jednym kierunku i prawie na jednej płaszczyźnie. Ruchy satellitów odbywają się w tymże kierunku, co i ruchy planet. Ruchy obrotowe słońca, planet i satellitów mają taki sam kierunek, co i ruchy po ich orbitach i prawie w tych samych płaszczyznach.
Niepodobna, aby tak wiele zgodności było skutkiem trafu! Czyż nie widoczną jest rzeczą, że musiał istnieć jakiś wspólny łącznik wiążący te ciała, że są one tylko częściami czegoś, co niegdyś stanowiło wspólną całość?
Jakoż, gdy przypuścimy, że substancya, z której układ słoneczny się składa, znajdowała się niegdyś w stanie mgławym i obracała się około swej osi, to wszystkie znamiona powyższe wynikną jako konieczne następstwa mechaniczne. Co więcej, wyjaśni się utworzenie planet, satellitów i asteroidów. Pojmiemy, dlaczego dalsze planety i satellity są większemi od bliższych; dlaczego większe obracają się około siebie szybko, a małe powoli; dlaczego satellitów więcej mają dalsze, a mniej bliższe planety. Otrzymamy wskazówki czasu obiegu planet i satellitów, a także sposobu utworzenia się pierścieni Saturna. Znajdziemy wytłumaczenie fizycznego stanu słońca, oraz stopni, które przebyły ziemia i księżyc, co widać z ich składu geologicznego.
Zauważano jednak dwa wyjątki od powyżej przytoczonych znamion, mianowicie co do Urana i Neptuna.
Raz przypuściwszy istnienie niegdyś takiej mgławicy, z konieczności przyjąć będziemy musieli wszystkie następstwa.
Nasamprzód musimy się przekonać, czy są pewne dowody istnienia takiej mgławej masy.
Przypuszczenie mgławic opiera się przedewszystkiem na teleskopowem odkryciu Herschla ojca, że na niebie znajdują się rozsiane tu i ówdzie blado jaśniejące plamki światła, a z nich niektóre takich rozmiarów dochodzą, że się dostrzegają gołem okiem. Jedne przez silny teleskop dają się rozłożyć na pojedyncze gwiazdy, niektóre zaś, jak np. wielka mgławica w Oryonie, opierają się dotąd działaniu najdoskonalszych narzędzi.
Nieprzychylni hipotezie mgławicowej, utrzymywali, że niedostrzeżenie gwiazd w niektórych mgławicach wynika z niedoskonałości teleskopów. W tych narzędziach zważać należy dwojaką stronę ich działania: naprzód, siła gromadząca światło zależy od średnicy ich zwierciadła przedmiotowego lub soczewki; powtóre, siła pokazywania zawisła od ścisłej dokładności ich powierzchni optycznych. Wielkie narzędzia mogą posiadać pierwszą zaletę w wysokim stopniu z powodu swej wielkości, ale drugiej bardzo im braknąć może, czy to dla niedokładności w budowie, czy też z powodu wykrzywienia się skutkiem własnego ciężaru. W każdym razie, czy teleskop będzie nie dość dokładnym, czy też nie dość potężnym, nie wystarczy do rozłożenia mgławicy na oddzielne gwiazdy.
Na szczęście jednak przybywają inne jeszcze sposoby ku rozjaśnieniu tego pytania. W r. 1846 autor tej książki odkrył, że widmo stałego ognistego ciała jest nieprzerywane, to jest niema ani ciemnych, ani jasnych linii. Fraunhofer zaś poprzednio zauważył, iż widmo gazów ognistych jest przerywane. Tu więc jest droga do określenia, czy światło bieżące od mgławicy przybywa od rozpalonego gazu, czy też od gromady płonących ciał, czyli gwiazd, lub słońc. Jeżeli widmo ujrzymy przerywane, to będzie prawdziwa mgławica czyli gaz, a jeźli nieprzerywane, to gromada gwiazd.
W r. 1864 p. Huggins zastosował tę metodę badania do mgławicy w konstellacyi Smoka; okazało się, że składa się z gazów.
Dalsze dostrzeżenia okazały, że na sześćdziesiąt zbadanych mgławic, dziewiętnaście dały widma przerywane czyli gazowe, a reszta nieprzerywane.
Można przeto twierdzić, iż otrzymaliśmy nareszcie dowód fizyczny istnienia ogromnych mas materyi w stanie lotnym i w temperaturze bardzo wysokiej. Tak więc przypuszczenie Laplacea zyskuje niezawodną podstawę. Konieczną własnością takich mas mglistych jest stygnięcie przez promieniowanie, a skutkiem tego gęstnienie i ruch obrotowy. Następuje więc oddzielanie się pierścieni, położonych na tej samej płaszczyźnie i powstawanie planet oraz satellitów podobnież obracających się, słońca pośrodku i brył je otaczających. Z bezładnej masy, pod działaniem praw przyrodzonych, wytwarza się porządny całokształt. Zmniejszanie się cieplika sprowadza podział materyi na światy oddzielne.
Jeżeli taką jest kosmogonia układu słonecznego i taki początek światów planetarnych, to musimy rozszerzyć pogląd nasz na działanie praw i uznać panowanie ich w stworzeniu i zachowaniu niezliczonych gwiazd, któremi roi się wszechświat.
Lecz mogą nas zapytać: „Czy nie będzie to straszną bezbożnością? Czy nie wyłączamy Boga Wszechmogącego ze świata, który on stworzył?“
Nieraz przyglądaliśmy się utworzeniu chmurki na pogodnem niebie. Mglisty punkcik, zaledwie widzialny, malutka smuga obłoczna, rośnie, ciemnieje i zgęszcza się, aż nareszcie pokryje wielką część niebios. Przybiera dziwaczne kształty, pożycza blaski słoneczne, unosi się z wiatrem naprzód, a potem jak nieznacznie powstała, tak niepostrzeżenie znika, rozwiewając się w czystem powietrzu.
Otóż powiadamy, że drobniutkie kropelki, z których chmura się składała, powstały ze zgęszczenia wyziewów wodnych, napełniających powietrze, przez obniżenie temperatury; wiemy jaką drogą przyjęły one postać późniejszą. Jasność lub ciemność chmury tłómaczymy przyczynami optycznemi; mechanicznemi objaśniamy unoszenie się jej z wiatrem; zniknięcie zaś przypisujemy powodom chemicznym. Nigdy nam na myśl nie przyjdzie powoływać się na wmięszanie się Wszechmocnego dla wytłómaczenia początku i postaci tego przelotnego zjawiska. Owszem, tłómaczymy fakta, składające je, prawami fizycznemi, a nawet przez uszanowanie, wahalibyśmy się widzieć w nich pomoc palca bożego.
Ależ i wszechświat niczem więcej nie jest, jak taką chmurą — chmurą słońc i światów. Jakkolwiek niezmiernie olbrzymim nam się wydaje, dla nieskończonego, wiecznego Rozumu, jest on tylko mgłą znikomą. Jeśli jest mnóstwo światów w nieskończonej przestrzeni, jest także następstwo światów w nieskończonym czasie. Jak obłok jeden za drugim przeciąga po niebie, tak i ten ocean gwiazd, czyli wszechświat, następcą jest niezliczonych innych, które go poprzedziły, a poprzednikiem bezmiaru innych, które po nim nastąpią. Jest to nieustające przekształcanie się, nieprzerwany szereg wypadków, bez początku i końca.
Jeżeli z mniejszych zjawisk meteorologicznych możemy sobie zdać sprawę za pomocą zasad fizyki, to dlaczegóżbyśmy nie mieli do tychże zasad się udawać po wytłómaczeniu początku światów i wszechświatów, które są tylko chmurkami na nieco większej skali przestrzeniowej, tylko obłoczkami na nieco dłuższej skali czasowej? Czy potrafi ktokolwiek przeprowadzić linię graniczną pomiędzy tem, co jest przyrodzone, a tem, co jest nadprzyrodzone? Czyż nasze obliczenia przestrzeni i czasu wszechrzeczy nie polega całkowicie na naszym punkcie widzenia? Gdybyśmy byli pomieszczeni w środku wielkiej mgławicy Oryona, jakże niesłychane, wspaniałe mielibyśmy widowisko! Olbrzymi przewrót zgęszczania się pałającej mgły w światy, wydałby się nam zasługującym na bezpośrednią obecność i dozór boży; tymczasem tutaj, na odległem naszem stanowisku, gdzie miliony mil nikną nam w oczach, a słońca wydają się nie większemi nad pyłki powietrzne, mgławica ta robi wrażenie czegoś daleko mniejszego od najmniejszej chmurki. Galileusz w swym opisie konstelacyi Oryona nie uznał za rzecz stosowną wspomnieć nawet o niej. Najsurowszy teolog ówczesny nicby nie widział w tem nagannego, gdyby początek jej przypisywano podrzędnym jakimś przyczynom i nic przeciwnego religii, gdyby nie wspominano o dowolnem wtrącaniu się Boga w jej przekształcenia. Jeżeli takim jest wniosek, do którego my przychodzimy względem owej mgławicy, to do jakiegożby doszła istota myśląca, znajdująca się na niej, względem nas? Zajmuje ona przestrzeń miliony razy większą od naszego układu słonecznego; nas stamtąd niepodobna dostrzedz, więc zginęlibyśmy zupełnie w jej oczach. Czyż tedy owa istota uważałaby za rzecz niezbędną wymagać bezpośredniego wdania się bóstwa dla wytłómaczenia naszego powstania i istnienia?
Od układu słonecznego zejdźmy do czegoś daleko drobniejszego, do cząstki jego — do naszej ziemi. W biegu czasów, doświadczyła ona znacznych przekształceń. Czy się odbywały one pod działaniem ciągłego wtrącania się Boga, czy też pod wpływem nieuniknionego prawa? Widok przyrody nieustannie się zmienia w naszych oczach; tem więcej i silniej odmieniał on się w epokach geologicznych. Lecz prawa, kierujące temi zmianami, nie okazują najmniejszych zboczeń. Wśród olbrzymich przewrotów pozostają one niewzruszonemi. Obecny porządek rzeczy jest tylko jednem ogniwem długiego, nierozerwalnego łańcucha, sięgającego z jednej strony w niezmierzoną przeszłość, a z drugiej w przyszłość nieprzejrzaną.
Są dowody geologiczne i astronomiczne, że ciepło ziemi, oraz jej satellitów w dalekiej przyszłości daleko było wyższem niż teraz. Odbywało się obniżanie temperatury, zbyt zresztą powolne, iżby się dostrzegać dało w krótkich epokach, ale dość widoczne w ciągu wielu stuleci. Ciepło znikało skutkiem promieniowania w przestrzeni.
Ostyganie wszelkiej bryły, wielkiej czy małej, jest nieprzerwanem; nie odbywa się ono dorywczo lub chwilowo; owszem, następuje pod działaniem prawa matematycznego, chociaż do tych ogromnych zmian, o jakich tu mowa, nie da się zastosować formuła ani Newtona, ani Dulonga i Petita. Nic to nie znaczy, że się przeplatają okresy cząstkowego obniżania, czyli lodowe, z epokami czasowego podwyższenia; nic też nie znaczy, czy te wahania pochodziły od zmian topograficznych jak np. od przekształceń poziomu, albo też od peryodyczności w promieniowaniu słońca. Peryodyczne działanie słońca wyraziłoby się tylko jako pewne zboczenie w stopniowym upadku ciepła. Perturbacye w ruchach planetarnych są potwierdzeniem, ale nie zaprzeczeniem ciążenia.
Otóż takiemu obniżaniu się temperatury musiały towarzyszyć niezliczone zmiany fizycznej istoty kuli ziemskiej. Rozmiar jej musiał się zmniejszyć przez skurczenie, długość dni musiała się skrócić, a powierzchnia pozapadać; musiały nastąpić przełomy po liniach najsłabszego oporu; gęstość morza zwiększyć się musiała, a obszar zmaleć; skład powietrzni musiał się zmienić, szczególnie co do ilości pary wodnej i kwasu węglowego; ciśnienie na barometr musiało także się zmniejszyć.
Zmiany te i bardzo wiele innych, którebyśmy mogli wyliczyć, musiały zachodzić nie dorywczo, lecz stale i porządnie, bo główna ich przyczyna, upadek ciepła, ulegała sama prawu matematycznemu.
Ale nie sama tylko martwa przyroda podlegała tym koniecznym przekształceniom: żyjące istoty dotknięte niemi były jednocześnie.
Wszelka forma organiczna, roślinna czy zwierzęca, dopóty tylko istnieje bez zmiany, dopóki jej otoczenie takiem pozostaje. Jak tylko w tem otoczeniu zachodzi jakakolwiek zmiana, to organizm albo się przekształca, albo ginie.
Gdy zmiany w otoczeniu są nagłe, to oczekiwać należy zaginienia; gdy zaś te zmiany są stopniowe, to spodziewać się trzeba raczej przekształcenia albo przeistoczenia.
Ponieważ dowiedzioną jest rzeczą, że nieżywotna natura w ciągu wieków podlegała znacznym zmianom; ponieważ ani skorupa ziemska, ani morza, ani powietrznia, wcale nie są takiemi jak niegdyś; ponieważ układ lądów i wód, oraz wszelkie warunki fizyczne się przemieniły; ponieważ zachodziły tak potężne zmiany w otoczeniu istot żyjących na powierzchni naszej planety, koniecznie więc wynika, że i świat organiczny musiał przebywać odpowiednie przeistoczenia i straty.
Że takowe miały miejsce, tego bardzo liczne i przekonywające posiadamy dowody.
Tutaj znowu zauważyć musimy, że ponieważ mącące wpływy same ulegały prawu matematycznemu, więc i skutki ich uważać musimy za poddane temuż prawu.
Takie zapatrywanie się koniecznie prowadzi nas do wniosku, że organiczny postęp świata odbywał się pod działaniem niewzruszonego prawa. Naprowadza też ono nas na zasadę przekształcania się postaci jednych w drugie.
Stworzenie przypuszcza nagłe pojawienie się, przekształcanie się zaś — stopniowe zmiany.
Tym sposobem przed umysłem naszym roztacza się świetna teorya ewolucyi czyli rozwoju. Według niej, każde jestestwo organiczne ma swoje miejsce w łańcuchu wydarzeń. Nie jest ono jakimś odosobnionym, dziwacznym faktem, ale nieuniknionem zjawiskiem. Zajmuje ono własne stanowisko w tym niezmiernym a porządnym szeregu, który stopniowo wytworzył się w przeszłości, przygotował teraźniejszość i otwiera drogę przewidywanej przyszłości. Na każdym kroku tego olbrzymiego pochodu trwał stopniowy, nieprzerwany, widomy rozwój i niewzruszony porządek przekształceń. W pośród tych potężnych przeobrażeń wznoszą się niezachwiane prawa, nad wszystkiem panujące.
Zastanawiając się nad wprowadzeniem jakiegokolwiek nowego typu żywotnego do szeregu zwierząt, znajdujemy, że zostaje on w zgodzie z zasadami przekształceń, ale nie stworzenia. Początek jego wyraża się w niedoskonałej postaci w pośród innych gatunków, których czasy, można powiedzieć, że się spełniły i które dążą do wygaśnięcia. Stopniami powstaje jeden gatunek za drugim, coraz to doskonalszy, aż nareszcie, po wielu wiekach, dochodzi szczytu rozwinięcia. Odtąd rozpoczyna się dlań również długi, stopniowy upadek.
Tak np. chociaż typ ssących znamionuje okres trzeciorzędny, i potrzeciorzędny, nie pojawia się on tam raptownie, bez poprzednich wskazówek. Owszem, zawczasu, w okresie drugorzędnym zastajemy go w niedoskonałej postaci, walczącego że tak powiem, o zdobycie sobie gruntu. Z biegiem czasu zdobywa on sobie nawet przewagę, przybierając wyższe i doskonalsze formy.
Tak samo rzecz się miała z płazami, typem cechującym okres drugorzędny. Jak to widzimy na mglistych obrazach, gdy z bledniejących zarysów niknącego widoku wynurzają się nowe niewyraźne postacie, uwydatniając się stopniowo i dochodząc do najwyższej jasności, a potem znowu się przeobrażają w inne, tak samo i rodzina płazów nieśmiało się ukazuje, dosięga szczytu i stopniowo chyli się ku upadkowi. Lecz w tem wszystkiem niema nic doraźnego; postacie przedzierają się jedna w drugą niedostrzeżonymi stopniami odcieni.
Czyż mogło być inaczej? Zwierzęta ciepłokrwiste nie mogły istnieć w atmosferze tak przeładowanej kwasem węglowym, jak to było w czasach pierwotnych. Lecz pochłonięcie tego szkodliwego składnika powietrza przez liście roślin pod wpływem światła słonecznego, usunięcie się pierwiastku węglowego do wnętrza ziemi w postaci węgla kamiennego i wywiązanie się tlenu umożebniły im życie. Po takiej zmianie powietrza nastąpić musiało przeistoczenie morza: pozbyło się i ono w znacznej części kwasu węglowego a wapno, dotychczas w niem rozpuszczone, osiadło w stanie stałym. Za każdym równoważnikiem węgla, zakopującym się do ziemi, wydzielał się z morza równoważnik węglanu wapna, niekoniecznie w stanie bezkształtnym, lecz najczęściej w postaci organicznej. Promień słoneczny pełnił swą powinność dzień za dniem, ale trzeba było milionów dni, nim się dzieło dokonało. Było to powolne przejście od szkodliwego do czystego powietrza i również powolny pochód od zimnokrwistego do ciepłokrwistego typu. Zmiany zaś fizyczne zachodziły pod panowaniem prawa; były one bezpośrednimi, niezbędnymi skutkami przemian fizycznych, a zatem, jak one, koniecznym wynikiem prawa.
Bliższe rozpatrzenie tego przedmiotu znajdzie czytelnik w rozdziałach I, II i VII drugiej księgi mojego „Traktatu o fizyologii człowieka“ (Treatise on Human Physiology), wydanego r. 1856.
Dla dopełnienia poglądu naszego dotkniemy nareszcie pytania, które, ile z jednej strony jest małoznaczącem, tyle z drugiej niezmiernie ważnem. Zapytujemy, czy społeczeństwo ludzkie w dziejowym swym rozwoju nosi znamiona wyznaczonego z góry postępu po koniecznej jakiejś drodze? Czy jest dowód, że życie narodów zostaje pod opieką praw niewzruszonych?
Czy możemy twierdzić, że w społeczeństwie, tak samo jak w człowieku pojedynczym, cząstki nie powstają z niczego, ale się rozwijają z cząstek już istniejących?
Jeżeliby ktoś miał obalać lub ośmieszać teoryę ewolucyi czyli stopniowego rozwoju form żywotnych, które stanowią ów nieprzerwany łańcuch organiczny, sięgający od zarodków życia na ziemi aż do naszych czasów, to niech się zastanowi, że sam przebył przeobrażenia, przypominające te, którym zaprzecza. W ciągu dziesięciu miesięcy typ jego istoty był wodny i przez ten czas przybierał kolejno rozmaite, choć w gruncie jednorodne postacie. Po urodzeniu typ jego stał się powietrznym; zaczął oddychać powietrzem atmosferycznem; zaczął się żywić nowymi pokarmami; sposób odżywiania zmienił zupełnie; ale tymczasem nic nie widział, nie słyszał i nie rozumiał. Stopniami doszedł do świadomości; spostrzegł, że istnieje świat zewnętrzny. W czasie właściwym dostał organów zastosowanych do nowej zmiany pokarmu, to jest zębów, poczem nastąpiła znowu zmiana pokarmów. Przebywał później dobę dzieciństwa i młodości; rozwijała się jego strona cielesna, a z nią i władze umysłowe. Około piętnastego roku, skutkiem rozwinięcia się niektórych części budowy, zmienił się jego charakter moralny. Zaczęły nań działać nowe myśli, nowe popędy. A że takie były przyczyny i takie skutki, tego dowodzi w danych razach działanie chirurgii na owe części organizmu. Ale tu się nie kończy rozwój i przeistoczenie: ciało potrzebuje długich lat na osiągnięcie doskonałości, również i umysł. Nakoniec dochodzi się do szczytu, poczem rozpoczyna się upadek. Nie potrzebuję malować smutnych jego szczegółów, osłabienia cielesnego i umysłowego. Nie wiele zdaje się będzie przesady, gdy powiem, że w ciągu niespełna stu lat każda istota ludzka na kuli ziemskiej, jeżeli nie zginie przedwcześnie, przebywa wszystkie te stopnie.
Naród, podobnie jak człowiek pojedynczy, rozpoczyna istnieć bez świadomości i umiera bez wiedzy, często wbrew własnej woli. Życie narodu pod żadnym względem nie różni się od życia jednostki, chyba tylko, że większe przybiera rozmiary; ale żaden naród nie może uniknąć niechybnego swojego kresu. Każdy, gdy dzieje jego rozpatrzymy, okazuje dobę dzieciństwa, dobę młodości, potem dojrzałości i upadku, jeżeli nie brak mu żadnej epoki.
W fazach każdego istnienia, o ile takowe są pełnemi, znajdują się wspólne znamiona, a ponieważ te wspólne cechy w jednostkach przekonywają, że wszystkie one żyją pod panowaniem prawa, słusznie więc wnosić możemy, że i los narodów i cały postęp ludzkości nie posuwa się na oślep, że każde wydarzenie historyczne ma swe uwarunkowanie w poprzednim wypadku i służy za uwarunkowanie przyszłych faktów.
Ale takie poglądy są właśnie główną zasadą stoicyzmu, tego greckiego systemu filozoficznego, który, jak to już powiedziałem, służył za podporę w chwilach próby i za nieodstępnego przewodnika w zmiennych kolejach życia nie tylko wielu znakomitym Grekom, ale także niektórym wielkim filozofom, wodzom i cesarzom rzymskim; system ten wyłącza przypadek ze wszech rzeczy, kierunek wszystkiego przyznaje nieprzepartej konieczności, celem podźwignięcia najwyższego dobra, jest to system powagi, surowości obyczajów i cnoty; jestto protest w imieniu zdrowego rozsądku ludzkości. Zdaje się, że możemy zgodzić się na zdanie Montesquieugo, który utrzymuje, że zgnębienie stoików było wielką klęską dla rodu ludzkiego, bo oni jedni wydawali wielkich obywateli i wielkich ludzi.
Chrześciaństwo łacińskie w swej papiezkiej postaci jest stanowczem zaprzeczeniem zasady panowania prawa. Dzieje tej gałęzi kościoła chrześciańskiego są prawie kroniką cudów i wtrącań się nadprzyrodzonych. Można było przewidzieć, że nauka katolicka o cudowności mocno zachwiana zostanie za czasów reformacyi, kiedy najwięksi teologowie bronili teoryi przeznaczenia i wyboru, a niektóre większe kościoły protestanckie ją przyjęły. Kalwin z całą surowością stoika oświadcza: „Wybrani zostaliśmy przed wieki, przed początkiem świata, nie za własne zasługi, ale stosownie do zamiarów woli bożej“. Twierdząc to, Kalwin opierał się na wierze, iż Bóg przed wieki wieków przeznaczył, cokolwiek ma się wydarzyć. Tak więc, po wielu stuleciach, wynurzały się znowu na świat poglądy Bazydyan i Walentynian, sekt chrześciańskich z drugiego wieku, których gnostycyzm przyczynił się do wszczepienia wspaniałej nauki o trójcy w chrześciaństwo. Twierdzili oni, że wszystkie uczynki człowieka są konieczne, że nawet wiara jest darem przyrodzonym, do którego ludzie są z musu przeznaczeni i powinni być zbawieni, chociażby życie ich było najnieporządniejszem. Bo wszystkie rzeczy wynikły z Boga Najwyższego. Tak samo wystąpiły na świat i poglądy, rozwinięte przez Augustyna w piśmie jego „De dono perseverantiae“. Te zaś głosiły: że Bóg mocą swej woli wybrał niektóre osoby bez względu na to jakąby wiarę w przyszłości wyznawały i jakby postępowały; na nie postanowił nieodmiennie zlać wieczną szczęśliwość; innych zaś w taki sposób przeznaczył na wiekuiste potępienie. Sublapsaryanie mniemali, że „Bóg dozwolił na upadek Adama“, Supralapsaryanie zaś, że „nakazał to od wieków ze wszystkimi zgubnymi jego skutkami i że prarodzice nasi od początku, nie mieli wolności“. Tutaj ci sekciarze zapomnieli o zdaniu ś. Augustyna: „Nefas est Dicere Deum aliquid nisi bonum praedestinare“ (Nie przystoi mówić inaczej o Bogu, jak tylko, że dobre rzeczy przeznaczył).
Prawdaż to więc, że „przeznaczenie do wiecznej szczęśliwości jest odwiecznym celem Boga, który, przed założeniem świata, tajnem dla nas zrządzeniem swojem postanowił uwolnić od klątwy i potępienia tych, których z pośrodka ludzi wybrał“.
W r. 1595 Artykuły Lambethskie utrzymywały, że „Bóg od wieków przeznaczył niektórych ludzi do życia, a niektórych potępił“. Roku 1618 synod w Dort przychylił się do tego poglądu. Potępił on inaczej myślących i skarcił ich tak surowo, że wielu musiało uciekać za granicę. Nawet w kościele anglikańskim, jak to widać z siedmnastego „Artykułu Wiary“, nauka ta znalazła poparcie. Zdaje się, że nie było nic, coby ze strony katolików ściągało na protestantów surowsze potępienie nad to przyjęcie w części panowania prawa nad światem. W całej Europie reformowanej cuda ustały. Ale ze zniknięciem uzdrawiań za pomocą relikwij i relikwiarzy ustały i wszelkie zyski pieniężne. A właśnie, jak wiadomo, stanowiły one opłatę odpustów, które wywołały reformacyę, a które w gruncie rzeczy były pozwoleniem od Boga na popełnienie grzechu, zyskane przez wręczenie pewnej sumy duchownemu.
Z punktu filozoficznego reformacya zawierała w sobie protest przeciw teoryi katolickiej nieustannego wtrącania się bóstwa w sprawy ludzkie za pośrednictwem duchowieństwa; ale protest ten nie wszystkie kościoły reformowane z równą siłą wypowiedziały. Wiele z nich z pewnem podejrzeniem, może nawet z niezadowoleniem przyjmuje dowody okazujące kierownictwo praw, dostarczane ostatniemi czasy przez naukę; wszelakoż to niedowierzanie musi nareszcie ustąpić, wobec codzień wzrastającej wagi świadectw.
Może tedy wolno nam będzie zakończyć rzecz słowami Cycerona, przytoczonemi przez Laktancyusza: „Jedno wieczne i niezmienne prawo ogarnia wszystkie rzeczy i wszystkie czasy“.
Skutki te okazuje stan miasta Rzymu za reformacyi, oraz życie domowe i społeczne stałego lądu Europy. — Narody europejskie znosić musiały współistnienie dwóch rządów, duchownego i świeckiego. — Grzęzły one w ciemnocie, zabobonach i niedoli. — Wyjaśnienie błędów katolicyzmu. — Dzieje polityczne papieztwa: z konfederacyi duchownej przeobraziło się ono w monarchię samowładną. — Działanie kollegium kardynałów i stolicy świętej. — Demoralizacya z powodu konieczności posiadania znacznych dochodów.
Pożytki, jakie odnosiła Europa za panowania katolickiego, wyniknęły nie z dobrej jego woli, ale z przypadku.
Ogólny wniosek jest taki, że polityczny wpływ katolicyzmu był szkodliwy cywilizacyi tegoczesnej.
Chrześciaństwo łacińskie odpowiedzialnem jest za stan i postęp Europy od czwartego do szesnastego wieku. Przystępujemy teraz do rozpatrzenia, jak się ono wywiązało z tej powinności.
Uważam za rzecz stosowną przegląd mój ograniczyć zakresem Europy, chociaż właściwie należałoby zbadać stan całej ludzkości, zważywszy uroszczenia papiezkie do nadprzyrodzonego początku i domagania się powszechnego posłuszeństwa. Bezsilność Rzymu względem wielkich a szanownych religij południowej i wschodniej Azyi dostarczyłaby ważnego i pouczającego wątku do rozmyślań i doprowadziłaby nas do wniosku, że tam tylko wpływ papieski się rozgaszczał, gdzie przemagał nacisk cesarstwa rzymskiego, — czemu jednak wielu pogardliwie zaprzecza.
Nie ulega wątpliwości, że w samym początku reformacyi niejednemu przychodziło na myśl porównanie ówczesnego stanu społecznego ze starożytnym. Moralność się nie zmieniła, umysłowość nie postąpiła, a społeczność mało się polepszyła. Wieczne miasto straciło świetność swoją. Znikły ulice marmurowe, któremi tak się pysznił niegdyś August. Świątynie, potrzaskane kolumny, i długie szeregi arkad od olbrzymich wodociągów, ciągnące się po opustoszałej kampanii, przedstawiały smutny obraz. Od przeznaczenia, jakie teraz otrzymały, kapitol przezwano Kozią Górką, a Forum rzymskie, z którego wychodziły prawa dla całego świata, Krowiem Polem. Pałac Cezarów zniknął pod wzgórkami, na których porastały kwitnące krzewy. Kąpiele Karakalli, portyki, ogrody ich i wodozbiory oddawna stały się nieużytecznymi, skutkiem zniszczenia zasilających je wodociągów. Na zwaliskach tego wspaniałego gmachu „kwieciste łączki i grupy wonnych drzew splatały się w kręte labirynty ponad olbrzymimi dziedzińcami, potężnymi łukami strzelając w górę“. Z kolloseum, najogromniejszej z ruin rzymskich, pozostała trzecia część tylko. Niegdyś dawało ono miejsce dziewięćdziesięciu tysiącom widzów; później, w średnich wiekach, obrócone zostało na warownię, a potem na kopalnię kamieni, dostarczającą materyałów na pałace wyrodnych władców Rzymu. Niektórzy papieże przeznaczali je na fabrykę sukna; inni na zakład saletrzany; a niektórzy proponowali obrócić przepyszne łuki jego na bramy kupieckie. Żelazne klamry, które spajały kamienie, porozkradano. Ściany pękały i rozsypywały się. Za naszych czasów pisano nawet dzieła botaniczne o roślinach, które się zagnieździły na tych wspaniałych zwaliskach. „Flora kolosseum“ obejmuje czterysta dwadzieścia gatunków. W pośród zwalisk budowli klasycznych widać połamane kolumny, cyprysy i zbutwiałe freski, opadające ze ścian. Nawet świat roślinny uczestniczył w tej smutnej przemianie: mirt, który niegdyś kwitł na wzgórzu awentyńskiem, prawie wyginął; a wawrzyn, który niegdyś liściem swoim wieńczył skroń cezarów, ustąpił bluszczowi, towarzyszowi śmierci.
Może ktoś powiedzieć, że papieże nie są winni temu wszystkiemu. Jakoż przypomnijmy sobie, że w ciągu mniej niż stu czterdziestu lat miasto zdobywali kolejno, Alaryk, Genseryk, Rycymer, Wityges, Totyla; że wiele gmachów obrócono na warownie. Wityges zburzył wodociągi i zniszczył Kampanię: Totyla splądrował pałac cezarów; a później nastąpiły oblężenia Lombardów; potem Robert Guiscard ze swoimi Normandami spalił miasto od kolumny Antonina aż po bramę flamińską, od Lateranu po Kapitol; dalej zdobył je i oszpecił konetabl Bourbon; a od czasu do czasu niszczyły je także wylewy Tybru i trzęsienia ziemi. Ale z drugiej strony przywiedźmy na pamięć oskarżenie Machiavellego; w swoich „Dziejach Florencyi“ powiada on, że prawie wszystkie najazdy barbarzyńców na Włochy odbywały się na wezwanie papieży, którzy przywoływali te hordy. Więc ani Got, ani Wandal, ani Normand, ani Saracen, ale papieże i ich krewniacy przyczynili się do zburzenia Rzymu! Wydobywali oni wapno ze zwalisk a gmachy klasyczne obracali na kopalnie kamieni na pałace książąt włoskich, zdobiąc kościoły ze starych świątyń.
Kościoły ze świątyń! Za to i za podobne rzeczy papieże muszą być odpowiedzialni. Przepyszne kolumny korynckie przerabiano na figury świętych. Wspaniałe obeliski egipskie pokrywano nadpisami papiezkimi. Zburzono Septizonium Sewera na materyał do budowania kościoła ś. Piotra; dach brązowy z Panteonu przetopiono na kolumny, zdobiące grób apostoła.
Wielki dzwon z Viterbo na wieży kapitolińskiej długo ogłaszał o śmierci papieży, a tymczasem niszczenie pomników i zepsucie ludu szło dalej. Rzym papieski nie okazywał żadnych względów, chyba raczej nienawiść ku Rzymowi klasycznemu. Papieże byli to podwładnymi monarchów bizantyńskich, to namiestnikami królów francuskich, to wreszcie panami Europy; rządy ich przeszły tyle zmian, co i u innych otaczających narodów; przeistaczały się do gruntu ich zasady, cele i roszczenia. W jednym tylko punkcie nigdy się nie zmieniały, w nietolerancyi. Roszcząc sobie prawo do kierownictwa życia religijnego Europy, kurya rzymska stale odmawiała uznania wszelkiej formie religijnej, oprócz swojej, chociaż ta i w politycznym i teologicznym względzie nawskróś była spróchniałą. Erazm i Luter ze zdumieniem przysłuchiwali się bluźnierstwom i ze zgrozą przypatrywali się bezbożności Rzymu.
Dziejopis Ranke, od którego zaczerpnąłem tu wiele faktów, nader dobitnie maluje demoralizacyę potężnej stolicy. Papieże po większej części, gdy ich wybierano, byli w podeszłym wieku. Władza więc ustawicznie w nowe ręce przechodziła. Każdy obiór był przewrotem w oczekiwaniach i nadziejach. W społeczności, gdzie każdy mógł się wynieść, każdy dobijać wszystkiego, oczywiście wszyscy starali się innych na dalszy plan usuwać. Chociaż ludność miasta na początku reformacyi spadła na ośmdziesiąt tysięcy, mnóstwo było jednak urzędników, a jeszcze więcej dobijających się o posady. Szczęśliwy wybraniec kardynałów miał tysiące miejsc do rozdania, z których bez miłosierdzia nieraz wyrzucał dawnych dygnitarzy; wiele posad tworzono jedynie dla zysku. Wcale nie zwracano uwagi na uczciwość i zdolności kandydata; zapytywano tylko, jakie usługi oddał lub może oddać stronnictwu? Ile może zapłacić za wyniesienie? Czytelnik amerykański doskonale zrozumie podobny stan rzeczy. Za każdym wyborem prezydenta przypatruje się on takim samym scenom. Obiór papieża przez konklawe dość jest podobny do wyboru prezydenta przez kongres. W obu razach pełno jest posad do rozposażenia.
Wilhelm Malmesburski powiada, że za jego czasów Rzymianie sprzedawali za złoto wszystko, cokolwiek jest zacnego i świętego. I po nim nie wiele było polepszenia; kościół przerobił się zupełnie na narzędzie do wyzyskiwania pieniędzy. Znaczne sumy zbierano we Włoszech; również znaczne wydobywano pod przeróżnymi pozorami z krajów sąsiednich, choć niechętnie dających. Najhaniebniejszą ze wszystkich rzeczy była sprzedaż odpustów na popełnić się mające grzechy. Religia włoska stała się sztuką łupienia ludów.
Przez ciąg przeszło tysiąca lat papieże byli rządcami Rzymu. Zapewne, zachodziły w nim nieraz spustoszenia, za które nie na nich wina spada; ale winnymi byli w tem, że nigdy dzielnego a wytrwałego starania nie uczynili ku materyalnemu podźwignięciu miasta. Zamiast stać w tym względzie przykładem do naśladowania dla całego świata, zostawało ono właśnie przykładem takiego stanu, jakiego należy unikać. Z czasem było coraz gorzej; aż doszło do tego, że za czasów reformacyi żaden pobożny wędrowiec nie mógł go nawiedzić bez wstrętu.
Papieztwo, odrzucając naukę jako zgoła niezgodną z jego uroszczeniami, w ostatnich wiekach próbowało zachęty sztuk pięknych. Lecz muzyka i malarstwo, choć mogą być śliczną ozdobą życia, nie zawierają w sobie dość siły żywotnej na zrobienie silnym słabego narodu; nic, coby mogło zapewnić stały dobrobyt i pomyślność społeczeństwu; dlatego więc za czasów reformacyi, w oczach każdego, kto się głębiej nad stanem jego zastanawiał, Rzym stracił wszelką dzielność życia. Przestał już być panem tak fizycznego jak religijnego postępu. Zamiast postępowego hasła rzeczypospolitej i cesarstwa, postawił on nieruchomo zasady papieztwa. Miał zresztą pozory pobożności i zamiłowania w sztukach. W tym względzie podobny był do owych mnichów, których czasem oglądamy pod sklepieniem klasztorów kapucyńskich, w ciemnych kapturach z brewiarzem lub zwiędłym kwiatem w ręku.
Po tym rzucie oka na wieczne miasto i po obejrzeniu, co chrześciaństwo łacińskie uczyniło dla samego Rzymu, przenieśmy wzrok nasz na resztę obszaru Europy. Postarajmy się należycie ocenić zasady, które kierowały społeczeństwem i osądźmy je po ich owocach.
Stan narodów pod względem dobrobytu najdokładniej się wyraża stopniem zaludnienia. Forma rządu ma bardzo mało wpływu na zaludnienie, ale od polityki zależy ono w zupełności.
Autorowie piszący o tym przedmiocie przekonali dostatecznie, że wzrost lub upadek ludności zawisł od płodności społeczeństwa i od przeszkód życia.
Przez płodność społeczeństwa rozumie się instynkt objawiający się w rozmnażaniu się ludzi. Do pewnego stopnia zależy ona od klimatu; ale ponieważ klimat europejski prawie się nie zmienił od czwartego do szesnastego wieku, możemy więc uważać siłę tę za niezmienną przez ciąg tego czasu w Europie.
Przez przeszkody życia rozumiemy wszystko, cokolwiek utrudnia istnienie jednostek. Z pomiędzy nich wspomnijmy np. niedostatek pożywienia, nieopowiedność ubrania i pomieszkania.
Wiadomo także, iż gdy przeszkody stają się najmniejszemi, to siła rozmnażająca podwaja ludność w ciągu dwudziestu pięciu lat.
Przeszkody działają dwojako: 1. Cieleśnie, zmniejszając liczbę urodzeń i skracając życie. 2. Moralnie, pod naciskiem pojęć społecznych, a szczególnie religijnych, opóźniając małżeństwa przez usposabianie jednostek do uchylania się od trosk i zachodów rodzinnych przed zdobyciem odpowiedniego stanowiska. Tą drogą się tłómaczy dawno zauważane zjawisko, że liczba małżeństw w ciągu pewnego okresu ma związek z cenami żywności.
Wzrost ludności idzie w parze z powiększeniem się ilości pożywienia; a siła rozmnażania się tak jest potężna, że przemaga środki utrzymania i ciągły nacisk na nie wywiera. Skutkiem tego dzieje się, że koniecznie musi istnieć pewien procent niedostatku. Przychodzi na świat pewna ilość jednostek, które muszą umrzeć z głodu.
Jako przykłady zmian w zaludnieniu różnych krajów przytoczyć można ogromne zmniejszenie liczby mieszkańców Włoch skutkiem wojen Justyniana; wyludnienie Afryki północnej z powodu walk teologicznych; zwrot ku lepszemu po ustaleniu się mahometaństwa; przyrost ludności całej Europy przez ciąg okresu feudalnego, gdy majętności stawały się cenniejszemi w stosunku do ilości lenników, których mogły wyżywić. Wojny krzyżowe sprawiły upadek w zaludnieniu nietylko przez ogromne straty w wojskach, ale i przez usunięcie mnóstwa krzepkich ludzi od małżeństwa. Podobna zmienność zachodziła i w Ameryce. Ludność np. Meksyku nagle zmniejszyła się o dwa miliony skutkiem chciwości i okrucieństwa Hiszpanów, którzy do rozpaczy doprowadzali ucywilizowanych Indyan. To samo działo się i w Peruwii.
Ludność Anglii podczas najazdu normandzkiego wynosiła około dwóch milionów. W ciągu pięciuset lat zaledwie się zdwoiła. Można przypuszczać, że zastój ten wynikał po części z polityki papiezkiej, zmuszającej duchowieństwo do bezżeństwa. Jakoż niezawodnie „prawna siła rozmnażania się“ ulegała wpływowi tej polityki, ale nie „rzeczywista siła rozmnażania się“. Specyaliści bowiem w tym przedmiocie oddawna już dowiedli, że bezżeństwo publiczne jest prywatną rozpustą. Ten wzgląd głównie skłonił publiczność i rząd angielski do skasowania klasztorów. Głośno utrzymywano, że sto tysięcy kobiet w Anglii prowadziło złe życie z powodu duchowieństwa.
W moich „Dziejach wojny domowej amerykańskiej“ zamieściłem niektóre uwagi nad tym przedmiotem, które pozwolę sobie tutaj przytoczyć: „Cóż więc znaczy ten zastój we wzroście ludności? Znaczy on trudność wyżywienia się, niedostatek w ubraniu, nieochędostwo, lepianki wystawione na działanie niepogody, szkodliwe wpływy gorąca i chłodu, wyziewy, brak przyrządów sanitarnych i lekarzy, bezskuteczność leczenia się relikwiami, czyli zbierając w jeden długi szereg bied, cierpień i utrapień, zastój ten oznacza wysoki procent śmiertelności.
„A dalej, oznacza on małą liczbę urodzeń. Jakież są tego przyczyny? Opóźnianie małżeństw, życie rozwiązłe, pokątna rozpusta, zepsucie społeczeństwa.
„Dla Amerykanina, zamieszkującego kraj, co wczoraj jeszcze był olbrzymią, nieprzebytą pustynią, a dzisiaj roi się ludnością, podwajającą się co dwadzieścia pięć lat w naznaczonym terminie, przerażające to niszczenie życia, które jest i miałoby przyjść jeszcze, zdumiewającem jest zjawiskiem. Ciekawość prowadzi go do badania, coby to był za system, który miał jakoby prowadzić i rozwijać społeczność, a który tymczasem winnym się stał straszliwego zniszczenia i prześcignął zdradzieckimi zabiegami swymi wojnę, głód i mór razem wzięte; zdradzieckimi, bo przecież ludzie naprawdę wierzyli, że przychodził w pomoc najważniejszym ich ziemskim potrzebom. Jakaż różnica teraz! Ta sama powierzchnia geograficzna Anglii utrzymuje dziesięć razy tyle ludności, co wówczas i wysyła nadto mnóstwo wychodźców. Niechże każdy, kto z uwielbieniem spogląda na przeszłość, rozważy w umyśle swoim, czego wart był taki system“.
Zmianom w zaludnieniu Europy towarzyszyła rozmaitość jego rozkładu. Środek ludności posunął się ku północy od czasu ustalenia się chrześciaństwa w cesarstwie rzymskiem. Później zaś przeniósł się ku zachodowi, skutkiem rozwinięcia przemysłu rękodzielniczego.
Teraz możemy zastanowić się nieco szczegółowo nad istotą przeszkód, które przez tysiąc lat wstrzymywały wzrost zaludnienia Europy. Powierzchnię tej części świata pokrywały prawie zupełnie nieprzebyte puszcze; gdzieniegdzie tylko napotykało się klasztory i miasta. Po nizinach i po za biegiem rzek ciągnęły się bagna, nieraz stumilowej długości, ziejące zaraźliwymi wyziewami i szerzące gorączki naokoło. W Paryżu i Londynie domy były drewniane, oblepione gliną, pokryte słomą albo trzciną. Okien nie miały i, aż do wynalezienia tartaków, rzadko który posiadał drewnianą podłogę. Takich zbytków, jak dywany nie znano; trochę słomy rozrzuconej na podłodze zastępowało ich miejsce. Kominów nie było; dym ze słabo podsycanego, posępnego ogniska wychodził przez otwór w dachu. Takie mieszkania bardzo mało zabezpieczały od niepogody. O ściekach ani myślano, gnijące śmiecie i odpadki wyrzucali po prostu za drzwi. Mężczyźni, kobiety i dzieci sypiali w jednej izbie; nie rzadko mieściły się razem i zwierzęta domowe; w takiem skupieniu rodziny nie mogło być mowy o zachowaniu skromności i dobrych obyczajów. Za posłanie służył zwykle worek słomy, a kloc drewniany za poduszkę. Ochędóstwo było zgoła rzeczą nieznaną; wysokich urzędników, nawet takich dostojników jak arcybiskup kanterburski, pokrywały roje robactwa; wiemy to o Tomaszu Beckecie, przeciwniku jednego z królów angielskich. Dla zamaskowania brudów z konieczności hojnie używano pachnideł. Mieszczanie ubierali się w skóry, a takie ubranie, choć się codzień brudniejszem stawało, kilka lat noszono. Uważali się oni za zamożnych, gdy mogli raz na tydzień jadać świeże mięso na obiad. Ulice nie miały żadnych kanałów, ani bruku, ani latarni. Po zachodzie słońca otwierano okiennice i bez ceremonii wylewano pomyje na ulicę, ku niezadowoleniu przechodnia, torującego sobie drogę bladem światłem ręcznej latarni przez wązkie uliczki.
Eneasz Sylwiusz, później papież Pius II, bardzo wiarogodny i bezstronny pisarz, zostawił nam barwny opis podróży na wyspy Brytańskie, odbytej około r. 1430. Mówi on, że domy wieśniaków budowane były z kamieni układanych bez cementu; dachy były z darni, a wysuszona skóra wołowa służyła za drzwi. Pokarmy składały się z grubych płodów roślinnych, jak groch, a nawet kora drzewna. W niektórych okolicach nie znano chleba.
Lepianki z trzciny, pomazanej błotem, chaty z oplecionych kołów, piece torfowe bez kominów dające pełno dymu, barłogi brudu fizycznego i moralnego, rojące się robactwem, wiechcie słomy poobwijane około członków dla ochrony od zimna, chory na febrę wieśniak, bez żadnej pomocy, prócz chyba kuracyi cudownej! Czyż podobna było, aby ludność wzrastała?
Nie będziemy się więc dziwić, że w czasie głodu roku 1030 gotowano i sprzedawano ludzkie mięso; albo że podczas głodu w r. 1258 piętnaście tysięcy ludzi umarło w Londynie. Mamyż się dziwić, iż w czasie grasowania zarazy liczba umierających osób bywała tak przerażająco wielka, że żywi zaledwie zdołali grzebać nieboszczyków? Podczas zarazy r. 1348, która przybyła ze wschodu biegiem dróg handlowych i rozszerzyła się po całej Europie, trzecia część ludności Francyi wymarła.
Taki był stan wieśniaków i biedniejszych mieszczan. Nie wiele lepiej mieli się panowie. Wilhelm malmesburski, mówiąc o grubych obyczajach Anglo-Sasów, powiada: „Szlachta ich, oddana obżarstwu i rozpuście, nigdy nie chodzi do kościoła, lecz każe księżom pospiesznie czytać sobie jutrznię i mszę w sypialnych pokojach, leży w łóżku i nie słucha. Prości ludzie oddani byli na pastwę możniejszym; grabiono dobytek ich, a samych uprowadzano w odległe okolice; córki ich albo wtrącano do domów publicznych, albo sprzedawano w niewolę. Pijaństwo we dnie i w nocy powszechnym było obyczajem; szły za niem występki, zwykłe jego skutki, osłabiając zniewieściałością dusze mężów“. Zamki baronów były przytułkami zbójectwa. Kronikarz saski opisuje, jak chwytano mężczyzn i kobiety i wleczono do tych małych warowni, jak ich wieszano za palce, albo za nogi, podkładano pod nich ogień, jak krępowano im głowy węzłowatemi sznurami i męczono na różne sposoby, byle dostać okup.
W całej Europie duchowni zajmowali wszystkie większe i korzystniejsze posady polityczne. W każdym kraju rząd był dwojaki: 1) miejscowy, w osobie władcy świeckiego, i 2) cudzoziemski, ulegający papieżowi. Oczywiście władza rzymska wyższa była od krajowej; była ona wyrazem woli jednego człowieka, ciążącej nad wszystkimi narodami, a czerpiącej niezmierną potęgę, w swem ześrodkowaniu i jedności. Wpływ miejscowy był — ma się rozumieć — mały, gdyż zwykle osłabiały go zatargi z krajami sąsiednimi i niezgody zręcznie wywoływane przez współzawodników. Ani jednego razu nie udało się państwom europejskim utworzyć sojuszu przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Kiedy tylko wszczynał się spór, przeciwnik umiał zręcznie je odosobnić i opanować. Pozornym celem wdania się papiezkiego, było zwykle zabezpieczenie moralnej pomyślności narodów; rzeczywistem zaś dążeniem było zapewnienie sobie wielkich dochodów i utrzymanie mnóstwa duchownych. Wydobywane w ten sposób dochody kilkakroć nieraz przewyższały zasoby skarbu rządu miejscowego. Tak np. kiedy Innocenty IV domagał się, aby kościół angielski utrzymywał trzechset nowych księży włoskich, oraz aby dla małoletniego siostrzana jego wyrobiono miejsce w kapitule lincolńskiej, okazało się, że suma, wywożona corocznie z Anglii przez duchowieństwo zagraniczne, była trzy razy większa od tej, która wpływała do skarbu królewskiego.
Tak więc, gdy wyższe duchowieństwo opanowywało wszystkie lepsze posady polityczne, a opaci współubiegali się z baronami co do ilości poddanych, (niektórzy podobno posiadali po dwadzieścia tysięcy), żebrzący braciszkowie przebiegali z końca w koniec Europy, zbierając pokłosie, któreby się dostało ubogim. Był to ogromny zastęp ludzi nieprodukcyjnych, żyjących w próżniactwie, uznających władzę cudzoziemską, a żywiących się owocami pracy rolników. Zresztą musiało to koniecznie nastąpić, że drobne posiadłości wcielały się nieustannie w większe; że ubogi codzień stawał się uboższym; że społeczeństwo zamiast dążyć ku poprawie, wpadało w coraz większe zepsucie. Po za murami klasztorów ani próbowano nawet jakiegokolwiek postępu umysłowego; owszem, usiłowania kościoła względem świeckiej ludności, dążyły do wprost przeciwnego celu, bo uznawano powszechnie zasadę, że „niewiadomość jest matką pobożności“.
Rzym za rzeczypospolitej i cesarstwa urządzał zwykle doskonałą komunikacyę ze wszystkiemi odległemi prowincyami, budując trwałe mosty i drogi. Do głównych obowiązków legionów należało urządzanie ich i utrzymywanie. Tym sposobem zapewniało się panowanie wojskowe. Rządy papiezkie opierały się na innej zasadzie; nie mając tej potrzeby, pozostawiały władzom miejscowym starania o drogach, które zaniedbywano. Skutkiem tego wszystkie komunikacye stawały się prawie niemożebnemi przez większą część roku. Zwykłym sposobem jazdy był niezgrabny wóz, zaprzężony wołami, robiący najwyżej trzy ćwierci mili na godzinę. Gdzie nie można było używać statków po rzekach, tam uciekano się do jucznych koni i mułów dla przenoszenia towarów i to wystarczało na potrzeby szczupłego handlu ówczesnego. Gdy trzeba było przewozić znaczną ilość ludzi, wówczas trudności stawały się prawie nieprzebytemi. Najciekawszym tego przykładem może być pochód pierwszej wyprawy krzyżowej. Takie utrudnienie komunikacyi ogromnie wpływało na zwiększenie ogólnej ciemnoty. Nikt nie mógł puścić się w podróż bez wielkiego narażenia się, gdyż nie było bodaj bagna i lasu, któreby nie kryły zbójców.
Pod panowaniem powszechnego nieuctwa bujnie rozwijały się zabobony. Europa pełna była niedorzecznych cudów. Wszystkiemi drogami ciągnęli pielgrzymi do świętych relikwij, słynących cudownymi lekami. Stałą polityką kościoła było zawsze poniżanie lekarza i sztuki jego; przeszkadzał on bowiem dochodom i zyskom z relikwij. Czas okazał istotną wartość tego niegdyś zyskownego oszustwa, bo jakże mało się odbywa skutecznych leków za pomocą relikwij dzisiaj w Europie.
Dla pacyentów, nie mogących ani chodzić, ani jeździć, nie było innego lekarstwa oprócz duchowego; pozostawały im tylko pacierze. Dla zapobieżenia chorobom zanoszono modły po kościołach, ale nie używano żadnych środków sanitarnych. Gdy w miastach pojawiała się zaraza skutkiem gnicia śmieci i brudów, spodziewano się ją powstrzymać modlitwami księży, którym przypisywano także władzę nad pogodą i deszczem, oraz zabezpieczenie od zgubnego wpływu zaćmień i komet. Ale gdy przyszła kometa Hallya w r. 1466, to taki wszczął się popłoch, że sam papież musiał wystąpić; jakoż zaklął ją i wypędził z nieba; zniknęła ona gdzieś w otchłaniach przestrzeni, przerażona klątwami Kaliksta III i odważyła się wrócić dopiero w siedmdziesiąt pięć lat potem!
Prawdziwa wartość leków przez relikwie i modlitwy mierzy się najlepiej procentem śmiertelności. W owe czasy, jak się zdaje, umierał jeden na dwudziestu trzech, a teraz, przy bardziej ziemskich środkach, jeden na mniej więcej czterdziestu.
Stan moralny Europy szczególnie się uwydatnił podczas przywiezienia syfilisu z Indyj zachodnich przez towarzyszy Kolumba. Rozszerzyła się ta choroba z niesłychaną szybkością; wszystkie klasy ludzi aż do żebraka przy drodze zarażały się tą haniebną niemocą. Wielu składało winę swojego nieszczęścia na epidemiczne działanie szkodliwego stanu powietrza; ale na prawdę takie rozpowszechnienie przypisywać należało pewnej słabości natury ludzkiej, której nie potrafiła usunąć z ludzi czuwająca nad nimi opieka duchowna.
Do leków cudownych zaliczyć należy i te, które się odbywały za pomocą różnych relikwij. Te ostatnie bywały nieraz osobliwszego gatunku. Tak np. kilka opactw posiadało cierniową koronę Zbawiciela. Jedenaście miało włócznię, którą przebito bok jego. Ktokolwiekby się ośmielił napomknąć, że nie wszystko to było prawdziwe, zostałby ogłoszony za bezbożnika. Podczas wojen krzyżowych Templaryusze prowadzili zyskowny handel, przywożąc z Jerozolimy dla wojsk krzyżowych butelki z mlekiem Najświętszej Panny, które sprzedawali za ogromne pieniądze; przechowywały się one z pobożną troskliwością w wielu większych klasztorach. Ale zdaje się nikt nie przewyższył w bezczelności pewnego klasztoru jerozolimskiego, który pokazywał ciekawym jeden palec Ducha Świętego! Społeczeństwo nowożytne wydało milczący wyrok na te gorszące sprawki. Chociaż niegdyś żywiono tym sposobem pobożność tysiąców uczciwych ludzi, dzisiaj podobne przedmioty uważanoby za niegodne pomieszczenia w jakiemkolwiek muzeum publicznem.
Jakże wytłómaczyć sobie mamy to całkowite nieudanie się opieki kościoła nad Europą? Nie takieby skutki wynikły, gdyby w Rzymie troszczono się bezustannie nad duchową i materyalną pomyślnością świata i gdyby pasterz powszechny, następca ś. Piotra, zajmował się szczerze szczęściem i uświęceniem swojej trzody.
Nietrudno znaleźć odpowiedź. Składa się ona z dziejów grzechu i hańby. Wolę tedy w następujących rozdziałach przytoczyć objaśniające fakta, zaczerpnięte z pisarzy katolickich, przywodząc je, ile możności, własnemi słowami autorów.
Zamierzam tu opowiedzieć dzieje przeobrażenia się federacyi w jedynowładztwo nieograniczone.
Za dawnych czasów każdy kościół, bez ujmy jedności swej z kościołem powszechnym we wszystkich ważniejszych rzeczach, urządzał swoje sprawy z zupełną swobodą i niezależnością, trzymając się odwiecznych swoich zwyczajów i porządków i załatwiając na miejscu sprawy podrzędnego znaczenia, albo nie obchodzące całego kościoła. Aż do początku dziewiątego wieku nie było zmian w urządzeniu kościoła rzymskiego. Ale około r. 845 sporządzono w Galii zachodniej tak zwane Dekretalie Izydora; fabrykat ten obejmował około stu mniemanych dekretów dawniejszych papieży, oraz inne sfałszowane pisma różnych dygnitarzy, a także soborów. To podrobienie sprawiło ogromny wzrost władzy papiezkiej i sprowadziło przewrot w dotychczasowym zarządzie kościelnym, usuwając zeń cechę republikańską, a przetwarzając w monarchię nieograniczoną. Tym sposobem biskupi stali się podwładnymi Rzymu, a papież został najwyższym sędzią duchowieństwa całego świata chrześciańskiego. To przygotowało późniejszy zamach Hildebranda, dążący do obrócenia państw europejskich w jedno duchowne królestwo, z papieżem na czele.
Grzegorz VII, sprawca tego wielkiego zamachu, pojmował, że do powodzenia zamiarów jego najskuteczniej się przyczynią synody. Ograniczył więc prawo zwoływania ich, zachowując je tylko dla papieży i ich legatów. Na poparcie tej sprawy Anzelm z Lukki obmyślił nowy system praw kościelnych, układając je po części z podrobień Izydorowych, a po części z własnego wynalazku. Dla ustalenia pierwszeństwa Rzymu trzeba było nie tylko sporządzić nowy kodeks cywilny i kanoniczny, ale i wymyślić nowe dzieje. One to dostarczyły potrzebnych przykładów zrzucania i wyklinania królów i dowiodły, że ulegali oni zawsze papieżom. Dekreta papiezkie postawiono na równi z pismem świętem. Nareszcie uwierzono na całym zachodzie, iż papieże od początku chrześciaństwa byli prawodawcami całego kościoła. Tak samo jak samowładni monarchowie w późniejszych czasach nie mogli ścierpieć sejmów, tak też i papieztwo, pragnąc zostać nieograniczonem, postanowiło położyć koniec krajowym synodom różnych narodów, dopuszczając je tylko pod bezpośrednim dozorem papieży.
Sama ta zmiana wielki przewrot sprawiła.
Inny jeszcze wymysł, ukuty w Rzymie w ósmym wieku wydał ważne skutki. Dowodził on, że cesarz Konstantyn, przez wdzięczność za wyleczenie od trądu i za ochrzczenie przez papieża Sylwestra, darował Włochy i kraje zachodnie papieżom i że na znak poddaństwa, posługiwał papieżowi za pachołka i prowadził mu konia przez pewną odległość. Wymysł ten przeznaczony był ku zrobieniu wrażenia na królach Franków, aby się należycie przekonali o swej niższości i wiedzieli, że, udzielając nadań ziemskich kościołowi, nie darowywali, lecz tylko zwracali to, co słusznie do niego należało.
Najpotężniejszym orężem nowego systemu papiezkiego był Dekret Gracyana, który się wynurzył około połowy dwunastego wieku. Był to zbiór podrobień. Według niego cały świat chrześciański stawał się przez papieża lennikiem duchowieństwa włoskiego. Wpajał on zasadę, iż prawowitą jest rzeczą przymuszanie ludzi do dobrego, torturowanie i tracenie odszczepieńców, oraz konfiskowanie ich własności; że zabójstwo wyklętego człowieka nie jest morderstwem; że papież, w swej nieograniczonej wyższości nad wszelkiem prawem, stoi na równi z Synem Bożym!
Gdy się tak rozwijał nowy system centralizacyi, poczęto śmiało wygłaszać zdania, które za dawnych czasów uważałyby się za gorszące: że cały kościół jest własnością papieża, z którą może co chce robić; że co jest przedajnością u innych, nie jest takową u niego; że jest on wyższym nad wszelkie prawo i przez nikogo nie może być pociągniętym do odpowiedzialności; że ktokolwiek jest mu nieposłusznym, winien jest śmierci; że każdy ochrzczony człowiek jest jego poddanym i musi nim przez całe życie pozostawać, czy chce czy nie chce. Do końca dwunastego wieku papieży nazywano namiestnikami Piotra; ale od Innocentego III zwano ich już namiestnikami Chrystusa.
Oczywiście monarcha absolutny potrzebuje dochodów; potrzebowali ich i papieże. Ustanowiono więc do czasów Hildebranda legatów. Czasami polecano im zwiedzanie kościołów, czasami jakieś wyłączne posłannictwo, ale w każdym razie udzielano im nieograniczoną władzę na przywożenie z za Alp pieniędzy. Ponieważ zaś papież posiadał moc nietylko stanowienia praw, ale i zawieszania ich działania, wprowadzono więc prawodawstwo, urządzające sprzedaż dyspens. Uwalniano tedy klasztory od sądów biskupich za opłatą pewnej daniny do Rzymu. Papież stał się teraz „biskupem powszechnym“; posiadał podwładną sobie juryzdykcyę we wszystkich dyecezyach i każdą sprawę mógł powołać przed swoje sądy. Stosunek jego do biskupów był jak samowładnego pana do podwładnych. Biskup mógł złożyć urząd jedynie za jego pozwoleniem, a wakujące skutkiem zrzeczenia się stolice biskupie jemu się dostawały. Odwoływanie się do niego zachęcano wszelkimi sposobami, dla zysków z dyspens; tysiące procesów przybywało do kuryi rzymskiej, przynosząc jej obfite żniwo. Nieraz gdy kilku kandydatów ubiegało się o prebendy, papież usuwał wszystkich, a naznaczał swojego. Często aspiranci całe lata czekali w Rzymie i albo tam umierali, albo wracali do domu przejęci wrażeniem panującego tam zepsucia. Niemcy więcej od innych krajów cierpiały na tych appellacyach i procesach i dlatego więcej od innych krajów przygotowane były do reformacyi. W ciągu trzynastego i czternastego wieku papieże znakomite uczynili postępy w zdobywaniu władzy. Zamiast polecać ulubieńców swych na beneficya, zaczęli wydawać rozkazy. Trzeba było nagradzać włoskich swych stronników; niepodobna było zaspokoić inaczej ich chciwości, jak uposażając posadami za granicą. Mnóstwo współzawodniczących kandydatów umierało w Rzymie; otóż po śmierci ich w tej stolicy papież przywłaszczał sobie prawo rozrządzania wszystkimi urzędami kościelnymi i że przysięga posłuszeństwa, składana mu przez biskupów, obowiązywała ich do uległości nie tylko kościelnej, ale i politycznej. W krajach, mających rząd dwoisty, wzmogło to niesłychanie potęgę żywiołu duchownego.
Niszczono bez wahania wszelkiego rodzaju prawa dla przeprowadzenia centralizacyi. Zakony żebrzące najskuteczniejszą w tej sprawie przynosiły pomoc. Po jednej stronie stał papież i te zakony, po drugiej biskupi i proboszczowie. Dwór rzymski przywłaszczył sobie prawa synodów, metropolitów, biskupów i kościołów narodowych. Doznając ciągłego mieszania się legatów, biskupi tracili zgoła ochotę pilnowania porządku w swych dyecezyach; plebani zaś, znosząc nieustanne wtrącania się żebrzących mnichów, bezsilnymi się stawali we własnych parafiach; wpływ ich pasterski całkowicie podkopywały odpusty i absolucye papiezkie, które ci zakonnicy sprzedawali. Pieniądze zaś płynęły do Rzymu.
Potrzeba ich zmuszała wielu papieży uciekać się do tak nędznych środeczków, jak np. wymaganie od panujących, biskupów lub wielkich panów, których sprawy toczyły się w Rzymie, aby składali złotą czarę napełnioną dukatami. Z niedostatku też powstały i jubileusze. Sykstus IV zakładał całkiem nowe kancelarye i sprzedawał miejsca po trzysta do czterechset dukatów. Innocenty VIII zastawiał tyarę papiezką. O Leonie X powiadano, że strwonił dochody trzech papieży; przemarnował oszczędności poprzednika swojego, wydał własne i pobrał z góry dochody następcy, utworzył i sprzedał dwa tysiące sto pięćdziesiąt nowych urzędów; uważano je za dobre umieszczenie kapitału, bo przynosiły dwanaście od sta. Procenta te wyciskano z krajów katolickich. Nigdzie w Europie nie można było tak dobrze ulokować pieniędzy, jak w Rzymie. Znaczne sumy uzyskiwano z ogłaszania zastawów za przepadłe; a także nietylko ze sprzedaży, ale i z odprzedaży urzędów. Spieniężano często wyższe posady na to, aby módz znów sprzedawać niższe.
Chociaż to było przeciwne naukom papieży, napadającym na lichwę, powstał jednak ogromny papiezki zakład bankowy, związany z rządem rzymskim, wypożyczający pieniądze na lichwiarski procent prałatom, oraz ludziom polującym na posady i prawującym się. Bankierowie papiezcy byli uprzywilejowani; inni zostawali pod groźbą klątwy. Kurya przyszła do wniosku, że interesem jej było mieć pozadłużanych sobie duchownych w całej Europie. Tym sposobem zabezpieczała sobie ich powolność i mogła wykląć w razie niewypłatności. W r. 1327, jak obliczono, połowa świata chrześciańskiego znajdowała się pod klątwą: biskupi za to, że nie mogli nastarczyć zdzierstwu legatów; inni pod rozmaitymi pozorami, w celu, aby zmusić do kupowania absolucyi za wysoką cenę. Dochody kościelne z całej Europy płynęły do Rzymu. Papieże od r. 1066, czyli od początku wielkiego prądu centralizacyi, nie mieli czasu na pilnowanie spraw z zagranicy, a każda zysk dawała. „Kiedykolwiek, mówi np. Alvaro Pelayo, chodziłem do mieszkania nadwornych duchownych rzymskich, zawsze zastawałem ich liczących złote pieniądze, porozrzucane kupami po pokojach“. Wszelką sposobność rozszerzania juryzdykcyi papiezkiej radośnie witano. Dyspensy tak urządzano, że trzeba było ciągle nowych przywilejów. I tak biskupom nadawano przywileje przeciw kapitułom katedralnym, kapitułom przeciw ich biskupom, a biskupom, zakonom i świeckim przeciwko zdzierstwu legatów.
Kollegium kardynałów i kurya stanowiły dwa filary, na których się opierał teraz system papiezki. Aż do tego czasu obierała ich cała masa duchowieństwa rzymskiego; udział urzędników i obywateli także był wymagany. Ale Mikołaj II powierzył wybór w ręce kollegium kardynałów, z większością dwóch trzecich głosów, cesarzowi zaś niemieckiemu udzielił prawa zatwierdzania. Odtąd w ciągu dwóch prawie stuleci oligarchia kardynalska walczyła o pierwszeństwo z samowładztwem papiezkiem. Kardynałowie zgadzali się na nieograniczoną władzę papieża w sprawach zagranicznych, ale nie zaniedbywali nigdy, przed udzieleniem mu swych głosów, zobowiązywać go do przyznawania im pewnego udziału w rządzie. Po obiorze, przed konsekracyą, zaprzysięgał on dotrzymania pewnych warunków, jako to: dzielenia się dochodem z kardynałami, oraz nie usuwania ich, lecz owszem pozwalania, aby się zgromadzali dwa razy do roku dla rozważania, czy dotrzymał przysięgi. Wiele razy jednak papieże niedotrzymywali przysięgi. Kardynałowie ze swej strony domagali się większego udziału w rządzie kościelnym i w zyskach; papieże zaś odmawiali obu tych rzeczy. Kardynałowie pragnęli odznaczyć się okazałością i zbytkiem, a na to trzeba było pieniędzy. Wiadomy jest przykład, że jeden z nich posiadał pięćset beneficyów. Trzebaż było wspierać przyjaciół i stronników, wzbogacać rodziny. Utrzymywano, że cały dochód Francyi nie wystarczyłby na ich wydatki. Sprzeczki pomiędzy nimi sprawiały nieraz, że długie lata nie wybierano papieża. Zdawałoby się, że pragnęli okazać jak nie trudno było rządzić kościołem i bez Namiestnika Chrystusowego.
Ku końcowi jedenastego wieku kościół rzymski stał się dworem rzymskim. Zamiast owiec chrześciańskich, pokornie idących za pasterzem w święte zagrody miasta, wyrósł cały tłum pisarzy, notaryuszy, poborców, załatwiających przywileje, dyspensy i uwolnienia; interesanci chodzili od drzwi do drzwi z suplikami. Rzym stał się zbiegowiskiem polujących na posady z całego świata. W obec ogromnej ilości spraw i procesów, łask, odpustów, absolucyi, nakazów, wyroków, rozsyłanych na wszystkie strony do Europy i Azyi, znaczenie kościoła miejscowego zmalało ostatecznie. Seciny ludzi potrzebne były na to; mieszkali oni w kuryi i dążyli do wyniesienia się przez powiększanie dochodów skarbu papiezkiego. Cały świat chrześciański stał się jego dannikiem. O religii nie było ani mowy; mieszkańców kuryi zajmowała polityka, procesy i sądy; ani słowa nie słychać było o sprawach duchownych. Każde pociągnięcie pióra trzeba było opłacić. Beneficya, dyspensy, absolucye, odpusty, przywileje sprzedawały się i kupowały jak towar. Interesant musiał przekupić każdego, od odźwiernego do papieża, bo inaczej przegrywał sprawę. Ubodzy ludzie ani otrzymać, ani spodziewać się nie mogli poparcia; skutek zaś był taki, że każdy duchowny czuł się upoważnionym do naśladowania przykładu, który widział w Rzymie, że więc miał prawo ciągnąć zyski ze swoich posług religijnych i sakramentów, bo kupił na to prawo w Rzymie, a nie widział innej drogi do spłacenia zaciągniętego długu. Przejście władzy z rąk Włochów do Francuzów, skutkiem przeniesienia kuryi do Avignonu, nie wywarło żadnej zmiany; tylko Włosi poczuli, że wzbogacanie rodzin włoskich z rąk ich się wymknęło. Przywykli byli oni uważać papieztwo za swoją prebendę, a siebie za naród przez Boga wybrany, pod opieką chrześciaństwa, jak niegdyś Żydzi pod opieką mozaizmu.
Pod koniec trzynastego wieku odkryto nowe państwo, zdolne dostarczać ogromnych dochodów. Mówimy tu o czyśćcu. Zaczęto dowodzić, że papież może uwalniać z niego swoimi odpustami. Tutaj już nie trzeba było żadnej obłudy. Rzeczy się robiły na czysto. Pierwotny zarodek pierwszeństwa apostolskiego rozrósł się w olbrzymie samowładztwo.
Inkwizycya uczyniła system papiezki niezwyciężonym. Wszelki opór karany był śmiercią w płomieniach. Samą myśl, chociażby się nie wydała żadnym czynem widomym, poczytywano za winę. Z czasem postępowanie inkwizycyi stawało się coraz okrutniejszem. Brano na męki za najmniejszem podejrzeniem. Oskarżonemu nie wolno było znać imienia oskarżyciela, ani mieć prawnego doradcy, ani apellować. Nakazano inkwizycyi nie poddawać się litości. Odwołanie błędów nic nie pomagało. Niewinną rodzinę oskarżonego wyzuwano z własności przez konfiskatę; połowa szła do skarbu papiezkiego, a druga dla inkwizytorów. Innocenty III powiadał, że dzieciom niedowiarków tylko życie zostawiać należało i to jedynie przez miłosierdzie. Skutek tego był taki, że papieże, jak Mikołaj III, zbogacali swe rodziny za pomocą łupieży dokonywanych przez trybunały inkwizycyi. Tak samo postępowali i ich członkowie.
Walka Francuzów z Włochami o posiadanie papieztwa musiała w czternastym wieku doprowadzić do rozdwojenia. Przeszło czterdzieści lat dwaj współzawodniczący papieże wyklinali się wzajemnie, a dwie współubiegające się kurye wydzierały pieniądze z narodów. Czasami bywały trzy władze i trojakie dochody do wyciśnięcia. Nikt teraz nie mógł zaręczać skuteczności sakramentów, bo nikt nie mógł być pewnym, który papież był prawdziwy. Tym sposobem ludzie zmuszeni byli myśleć sami za siebie, gdyż nie byli w stanie odgadnąć, ktoby miał z prawa myśleć za nich. Zaczęto uczuwać, że kościół powinien się otrząsnąć z łańcuchów kuryi, szukać ratunku w soborze powszechnym. Kilka razy uciekano się do tego środka, z zamiarem podniesienia soboru do znaczenia sejmu chrześciaństwa, oraz uczynienia papieża głównym wykonawczym jego urzędnikiem. Ale liczne a przeróżne widoki osobiste, wytworzone wiekami zepsucia, nie łatwo dawały się przezwyciężyć; kurya znów odzyskała przewagę; handel kościelny się wznowił. Niemcy, których nigdy nie dopuszczano do udziału w kuryi, stali na czele usiłowań reformatorskich. Lecz gdy sprawy szły coraz gorzej, i oni nareszcie się przekonali, że wszelka nadzieja naprawy kościoła przez sobory była złudzeniem. Erazm wołał: „Jeżeli Chrystus nie uwolni ludu swojego od tego ciemięztwa kościelnego pod różnemi postaciami, to jarzmo tureckie stanie się mniej nieznośnem“. I znowu sprzedawano kapelusze kardynalskie, a za Leona X urzędy i godności kościelne wystawiano po prostu na licytacyę. Zasadą życia stało się: interes przedewszyskiem, honor potem. Pomiędzy dostojnikami nie było ani jednego, któryby był uczciwym po ciemku, a cnotliwym bez świadków. Fioletowe aksamitne płaszcze i białe gronostajowe pelerynki kardynałów w istocie przykrywały sobą tylko niegodziwość.
Jedność kościoła, a zatem i potęga jego wymagały używania łaciny jako języka świętego. Za jego pośrednictwem Rzym zajmował czysto europejskie stanowisko i w stanie był utrzymywać powszechne międzynarodowe stosunki. Dawało to kościołowi daleko więcej siły, niż mniemana powaga niebieska i jakkolwiek wielkie on przypisuje sobie zasługi, rzeczą jest oczywistą, że winien jest w tem, iż mając w ręku tak dzielny sposób, z jakiego późniejsze pokolenia nie mogły korzystać, nie uczynił daleko więcej. Jeżeliby papieże nie oddawali się wyłącznie podtrzymywaniu swych dochodów i władzy świeckiej we Włoszech, to mogliby cały świat, jak jednego męża, prowadzić ku postępowi. Urzędnicy ich mogli się dostawać bez trudu do wszystkich krajów i znosić się łatwo pomiędzy sobą od Irlandyi aż do Czech i od Włoch do Szkocyi. Posiadanie zaś wspólnego języka oddawało w ich ręce kierownictwo spraw międzynarodowych, za pomocą roztropnych sprzymierzeńców, mówiących jednym językiem na całym świecie.
Nie bez powodu Rzym okazywał swą nienawiść ku przywróceniu greczyzny i rozszerzeniu się hebrajszczyzny; nie bez powodu też drżał na widok wytwarzania się języków nowożytnych z narzeczy ludowych. Nie bez powodu także fakultet teologiczny w Paryżu powtarzał obawy, wynurzające się już za czasów Ximenesa: „Co się stanie z religią, kiedy badanie języka greckiego i hebrajskiego będzie dozwolone?“. Przewaga łaciny była warunkiem mocy Rzymu: upadek jej miarą jego słabnięcia, a zupełne usunięcie wróżbą ograniczenia władzy jego obszarem małego księztweczka we Włoszech. W istocie rozwinięcie się języków europejskich było narzędziem zguby papieztwa. Utworzyły one skuteczny środek porozumienia pomiędzy wędrownymi mnichami a niepiśmiennym ludem i nie było ani jednego narodu, któryby w najdawniejszych swych utworach nie wyrażał głębokiej ku niemu pogardy.
Powstanie wielojęzykowej literatury europejskiej współczesnem było z upadkiem chrześciaństwa papiezkiego, gdyż piśmiennictwo narodowe było niepodobieństwem pod rządami katolicyzmu. Wspaniała, uroczysta, potężna jedność religijna zmuszała do jedności literackiej, wytworzonej używaniem jednego języka.
Gdy tak posiadanie języka powszechnego znakomicie wzmacniało potęgę kościoła, prawdziwą tajemnicę głównego wpływu jego stanowiło zręczne rozciągnięcie dozoru nad życiem domowem. Wpływ Rzymu niknął wraz ze zmniejszeniem takowego. Jednocześnie też odbywało się usuwanie kościoła od przewodnictwa w stosunkach międzynarodowych przez dyplomacyę.
Za czasów starożytnego panowania Rzymu obozy legionów po prowincyach stawały się zawsze ogniskami cywilizacyi. Pracowitość i porządek, w nich panujące, stanowiły przykład skutkujący na okolicznych barbarzyńców Brytanii, Galii i Germanii. I chociaż wcale do obowiązków ich nie wchodziło czynne zajmowanie się podnoszeniem plemion zwyciężonych, chyba raczej utrzymywanie ich w stanie przygnębienia, ułatwiającym zachowanie uległości, pomimo to odbywał się koło nich stały postęp w życiu jednostek i społeczeństwa.
Pod rządami kościelnymi zachodziły podobneż zjawiska. Klasztor na wsi zastąpił obozowiska legionów; po wioskach i miasteczkach kościół stawał się ogniskiem światła. Wytworność i zbytki wojsk, a później świątobliwe i uroczyste wpływy kościołów czyniły ogromne wrażenie.
Chwaląc zasługi systemu papiezkiego w urządzeniu rodziny, w zaprowadzeniu administracyi i w ugruntowaniu państw europejskich, nie należy zapominać, że głównym celem polityki kościelnej było nie szczepienie cywilizacyi, lecz wzmaganie kościoła. Korzyści więc, odniesione przez społeczność, wynikały nie z dobrego zamiaru, lecz z przypadku i pośrednio.
Rzym nie posiadał żadnych donioślejszych, a stałych widoków względem podnoszenia stanu materyalnego narodów. Nic nie czynił ku rozwijaniu umysłów; owszem, stale trzymał się zasady zachowywania ich w stanie nie tylko niepiśmienności, ale ciemnoty. Mijały stulecia za stuleciami, a chłop niewiele co lepszym był od bydlęcia. Komunikacye i ułatwienia podróży, tak dzielnie dopomagające roznoszeniu myśli, nie doznawały żadnych ulepszeń; większa część ludzi umierała, nie zrobiwszy ani kroku po za miejsce swego urodzenia. Nie istniała dla nich żadna nadzieja, ani własnego postępu, ani poprawy losu; nie było żadnych szerszych środków ku zapobieżeniu niedostatkowi jednostek, lub głodowi mas. Zarazom pozwalano grasować bez przeszkody, a w najlepszym razie przeciwdziałano im tylko ceremoniami. Nie przeszkadzano złym pokarmom, lichemu ubraniu i niezdrowym mieszkaniom wywierać właściwe im złe skutki, tak że po upływie tysiąca lat, ludność Europy się nie podwoiła.
Jeżeli wolno politykę czynić odpowiedzialną tak za przeszkodzone urodzenia, jak za przyczynioną śmiertelność, to jakże wielka ciąży tu odpowiedzialność!
W tem dochodzeniu wpływu katolicyzmu starannie powinniśmy rozróżniać, co czynił dla ludu, a co dla siebie. Myśląc tedy o wspaniałym klasztorze, tem wcieleniu zbytków, z nizko podstrzyżoną murawą, z altanami i ogrodami o szemrzących strumykach i wodotryskach, nie powinniśmy kojarzyć z tem w myśli wycieńczonego febrą wieśniaka, mrącego bez ratunku na bagnach, ale winniśmy wyobrazić sobie opata na dzielnym stępaku, z sokołem i psami, z dobrze opatrzoną piwnicą i spiżarnią. Należy on do systemu, którego środek ciężkości znajduje się we Włoszech; jest on hołdownikiem jego; na rzecz owego centrum dzielą się wszystkie jego czyny. Oglądając dzisiaj jeszcze pyszne kościoły i katedry z owych czasów, cuda sztuki budowniczej — jedyne rzeczywiste w katolicyzmie — odtwarzając wyobraźnią niezmiernie okazałe i wzniosłe obrzędy, których niegdyś były one widownią, owe przyćmione, mistyczne światło, przedzierające się przez różnobarwne szyby, dźwięki głosów, nie ustępujące słodyczą niebieskim, kapłanów w szatach uroczystych, a nadewszystko te tłumy krzyżem leżących czcicieli, przysłuchujących się litaniom i modlitwom w obcej i niezrozumiałej mowie, zapytajmy siebie, czy to się wszystko działo na ich pożytek, czy też dla sławy potężnej, zaćmiewającej wszystko powagi Rzymu?
Lecz ktoś mógłby nam na to powiedzieć: przecież usiłowania ludzkie mają swe granice; przecież są rzeczy, których żaden system polityczny, żadna potęga ludzka, przy najszczerszych chęciach dokazać nie zdoła? Jednego dnia przecie niepodobna ludzi wyprowadzić z barbarzyństwa i cały świat ucywilizować!
Potęgi katolickiej jednakże nie można mierzyć taką miarą. Katolicyzm z pogardą odrzucał i odrzuca ludzkie swe pochodzenie, roszcząc sobie prawo do nadprzyrodzonego początku. Papież ma być namiestnikiem Boga na ziemi; sąd jego jest nieomylny; dane mu jest dokonywanie wszystkiego drogą cudu w razie potrzeby. Rozciągał on tysiąc lat z górą samowładną swą tyranię nad umysłowością Europy; a chociaż w pewnych razach napotykał opór nieposłusznych królów, to, w ogóle rzecz biorąc, niewiele to znaczyło, tak iż rzec można, że w ręku jego leżała materyalna i polityczna władza nad całym światem.
Fakta, któreśmy przedstawili w tym rozdziale, nie uszły zapewne bacznego zastanowienia reformatorów protestanckich szesnastego wieku i obudziły w nich przekonanie, że katolicyzm chybił całkowicie w spełnieniu swego posłannictwa; że stał się szeroko rozgałęzionym systemem oszukaństwa; że przywrócenia prawdziwego chrześciaństwa dopiąć można było jedynie wracając do wiary i obrzędów pierwszych jego stuleci. Zresztą nie od razu nabrano tego przekonania; oddawna już wielu ludzi pobożnych i uczonych tak myślało. Bogobojny Fratricelli w średnich wiekach głośno wypowiadał zdanie, że nieszczęsna darowizna cesarza rzymskiego, zgubą była prawdziwej religii. Trzeba było tylko głosu Lutra, aby na całej północnej Europie zgodzono się nareszcie, że modlitwy do świętych, cudotwórstwo, leki nadprzyrodzone, kupowanie odpustów na popełnianie grzechów i wszelkie inne praktyki zyskowne dla kupczących, poprzyczepiane do chrześciaństwa, choć zgoła z niem sprzeczne, powinnyby raz ustać. Katolicyzm, jako droga do podniesienia pomyślności ludzkiej, czynem nie dowiódł ani trochę mniemanego swego pochodzenia; owoce jego wcale nieodpowiednimi były wielkim jego uroszczeniom; a opuściwszy sposobność, która przeszło tysiąc lat trwała, pozostawił masy ludzi, ulegających wpływowi jego, w daleko niższym stanie dobrobytu i oświaty, niż był powinien.
Wprowadzenie nauk do Europy. — Z Hiszpanii saraceńskiej przechodzą one do Włoch górnych, przy czem nieobecność papieży, zostających w Avignonie, pomyślną się okazuje. — Skutki drukarstwa, wypraw zamorskich i reformacyi. — Założenie towarzystw naukowych we Włoszech.
Wpływ umysłowy nauki. — Zmiana sposobu i kierunku myślenia w Europie. — Prace Towarzystwa Królewskiego w Londynie i inne stowarzyszenia naukowe służyć mogą za dowód tego.
Wpływ ekonomiczny nauki wyraził się licznymi wynalazkami w mechanice i fizyce, od czternastego wieku. — Wpływ ich na zdrowie i życie domowe, na kunszta pokojowe i wojenne.
Odpowiedź na pytanie: Co nauka uczyniła dla ludzkości?
Europa w dobie reformacyi okazuje nam skutki wpływu chrześciaństwa rzymskiego na postępy cywilizacyi. Zastanowienie się zaś nad Ameryką tegoczesną dostarczy nam przykładu wpływu nauki.
W siedmnastym wieku garstka ludności europejskiej osiedliła się na zachodnim brzegu Atlantyku. Francuzi, zwabieni obfitością stokfiszów newfoundlandzkich, założyli niewielką kolonię na północ rzeki św. Wawrzyńca; Anglicy, Holendrzy i Szwedzi zajęli wybrzeża nowoangielskie i stanów środkowych; trochę Hugonotów zamieszkało w Karolinach. Pogłoski o źródle dostarczającem wieczną młodość, czyli o tak zwanej wodzie życia, przyciągnęły nieco Hiszpanów do Florydy. W głąb kraju, po za łańcuchem wsi, zbudowanych przez tych awanturników, rozciągała się obszerna i nieznana kraina, zamieszkana przez koczujących Indyan, których liczba od zatoki meksykańskiej aż do rzeki ś. Wawrzyńca nie przewyższała podobno stu ośmdziesięciu tysięcy. Od nich przybysze europejscy dowiedzieli się, że w owych pustych okolicach znajdują się jeziora słodkiej wody, oraz wielka rzeka, którą nazywali Missisipi. Niektórzy powiadali, że wpadała ona przez Wirginię do Atlantyku, inni że przerzynała Florydę, drudzy, że się wlewała do oceanu Spokojnego, a niektórzy, że dosięgała zatoki meksykańskiej. Przybywszy z krajów rodzinnych przez burzliwy Atlantyk po kilkomiesięcznej żegludze, wychodźcy ci zdawali się straconymi dla świata.
Ale przed końcem dziewiętnastego wieku potomkowie tej drobnej garstki stali się jednym z najpotężniejszych narodów na ziemi. Założyli oni rzeczpospolitą, której władza sięgała od Atlantyku do oceanu Spokojnego. Wojskami o przeszło milionie ludzi, i to nie na papierze, ale pod bronią, obalili oni wroga domowego. Zdobyli się na flotę wojenną, złożoną z siedmiuset prawie okrętów, unoszących pięć tysięcy dział, z których wiele należy do najcięższych w świecie. Ładunek tych statków dochodził pół miliona tonn. W obronie życia narodowego wydali oni w ciągu pięciu niespełna lat cztery miliardy dolarów. Popisy ludności, dokonywane peryodycznie, okazały, że ilość mieszkańców podwajała się co ćwierć wieku, stwierdzając oczekiwanie, że z końcem bieżącego stulecia dojdzie prawie stu milionów.
Głucha część świata zamieniła się w widownię przemysłu, napełniła się stukotem machin i nieustannym ruchem ludzi. Tam, gdzie się rozciągały nieprzebyte lasy, wzniosły się seciny miast i miasteczek. Handel zagarnął ogromne masy najważniejszych towarów, jak bawełna, tytuń i zboża. Kopalnie dostarczają niesłychanej ilości złota, żelaza i węgli. Mnóstwo kościołów i szkół świadczą, że wpływ duchowy ożywia te zabiegi materyalne. Komunikacye urządzone zostały znakomicie. Długość wszystkich kolei żelaznych przewyższa razem wzięte europejskie. W r. 1873 ogólna długość kolei europejskich wynosiła około czternastu i pół tysięcy mil, amerykańskich zaś przeszło szesnaście tysięcy. Jedna z nich, przebiegając cały kontynent, łączy dwa oceany.
Lecz nie same te tylko materyalne nabytki godnymi są uwagi: nasuwają się same przez się inne, moralnej i społecznej natury. Uwolniono cztery miliony czarnych niewolników. W ogóle jeżeli prawodawstwo przychylało się na czyją stronę, to chyba tylko na stronę biednych. Dążeniem jego było wydobycie ich z ubóstwa i poprawa losu. Otwarta została droga zdolnościom, bez żadnego ograniczenia. Wszystko stało się możebnem dla rozumu i przemyślności. Niektóre najważniejsze urzędy publiczne zajmowali ludzie, którzy się podnieśli z bardzo niskiego stanowiska. A jeżeli nie osiągnięto równości społecznej, co jest niepodobieństwem w krajach zamożnych i kwitnących, to przynajmniej utrzymywano ścisłą równość obywatelską.
Można wprawdzie powiedzieć, że znaczna część tej pomyślności materyalnej wynikła ze szczególnych warunków, w jakich się nie znajdował nigdy żaden naród. Widownia czynności była ogromna i pusta, cały kontynent gotowy dla pierwszego lepszego przybysza. Trzeba było tylko odwagi i pilności do przezwyciężenia natury i zagarnięcia obfitych korzyści, które nasuwała.
Ale ludzi, którzy tak skutecznie przekształcają odwieczne puszcze na siedlisko cywilizacyi, których nie odstraszają ponure lasy, rzeki, góry, straszne pustynie, którzy torują zwycięzkie swe szlaki w ciągu jednego stulecia przez całą część świata, i trzymają ją w uległości, takich ludzi ożywiać musi jakaś wielka zasada. Porównajmy z tem skutki zdobycia Meksyku i Peruwji przez Hiszpanów, którzy zniszczyli tam niepospolitą cywilizacyę, wyższą pod wielu względami od ich własnej, osiągniętą bez żelaza i prochu, a opartą na rolnictwie bez konia, wołu i pługa. Hiszpanie mieli jasną podstawę działania i nigdzie żadnej przeszkody na swej drodze. A jednak zniszczyli wszystko, czego dokonali krajowcy amerykańscy. Wytępili miliony ich swojem okrucieństwem. Narody żyjące, od wielu wieków w zadowoleniu i pomyślności, pod władzą praw, odpowiednich ich duchowi, a wyrobionych przez dzieje, pogrążone zostały w bezrząd; lud popadł w zgubną zabobonność, a większa część ziemskiej i innej jego własności dostawała się w ręce kościoła katolickiego.
Wybrałem przykład powyższy z dziejów amerykańskich, woląc go nad inne, któreby się znalazły w historyi Europy, a to dlatego, iż okazuje on działanie zasady czynnej, najmniej hamowanej przez wpływy postronne. Postęp zaś polityczny Europy mniej przedstawia prostoty od amerykańskiego. Przed rozpatrzeniem dróg jego i wyników opowiem pokrótce, jakim sposobem zasada naukowości weszła do Europy.
Wyprawy krzyżowe w ciągu długich lat nie tylko dostarczały Rzymowi znacznych pieniędzy, płynących ze strachu lub pobożności narodów chrześciańskich, lecz także podniosły władzę papiezką do bardzo niebezpiecznego stopnia. Z dwoistych rządów, ciążących nad całą Europą, duchowny otrzymał przewagę; świecki zaś zostawał względem niego w stanie prawie służebności.
Ze wszystkich stron, pod wszelkimi pozorami, strumienie złota przypływały ciągle do Włoch. Świeccy władcy spostrzegli nareszcie, że dla nich pozostawały szczupłe i wyczerpane dochody. Filip Piękny, król francuski (r. 1300), postanowił nie tylko wstrzymać ten odpływ, zabraniając wywozu złota i srebra bez jego pozwolenia, ale nakazał, aby duchowieństwo i dobra kościelne opłacały podatki na równi z innymi. Sprowadziło to zawziętą walkę z papieztwem. Król został wyklęty, a w odwet oskarżył papieża Bonifacego VIII o bezbożność, domagając się, aby został osądzony przez sobór powszechny. Posłał kilku zaufanych ludzi do Włoch; ci porwali Bonifacego z jego pałacu w Anagnii i tak się z nim obchodzili, że po kilku dniach umarł. Następny papież Benedykt XI został otruty.
Król francuski postanowił oczyścić i zreformować papieztwo; chciał, aby na przyszłość przestało ono być własnością kilku rodzin włoskich, które zręcznie przebijać umiały łatwowierność Europy na pieniądze; chciał, aby wpływ francuski w niem przeważał. Porozumiał się przeto z kardynałami; na stolicę rzymską wyniesiony został arcybiskup francuski; przyjął on imię Klemensa V. Dwór papiezki przeniósł się do Avignionu we Francyi, a Rzym przestał być stolicą chrześciaństwa.
Upłynęło siedmdziesiąt lat zanim rządy papiezkie wróciły do wiecznego miasta (r. 1376). Wynikłe stąd zmniejszenie ich wpływu na półwysep dało powód do obudzenia ważnego w dziejach ruchu umysłowego, który się zaraz objawił w większych miastach handlowych Włoch górnych. Jednocześnie zaszły też inne pomyślne wypadki. Wpływ wypraw krzyżowych zachwiał wiarę w całem chrześciaństwie. W czasach, gdy wierzono powszechnie, że bitwa jest sądem bożym, wojny te zakończyły się właśnie pozostawieniem ziemi świętej w rękach Saracenów; liczni wojownicy chrześciańscy, wracający z za morza, nie wahali się przyznać, że przeciwników swoich znajdowali nie takimi, jak ich kościół malował, ale mężnymi, rycerskimi, sprawiedliwymi. Rozszerzało się tymczasem po wesołych miastach Francyi południowej zamiłowanie literatury romantycznej; wędrowni trubadurowie śpiewali pieśni nie tylko o miłości i czynach wojennych: zwrotki ich często opiewały straszliwe okrucieństwa, których się dopuszczały władze papiezkie podczas morderstw religijnych w Langwedocyi; nieraz też zaczepiały one o nieprawne miłostki duchownych. Przyniesiono z saraceńskiej Hiszpanii piękną i szlachetną myśl rycerstwa, a z nią wzniosłe poczucie „honoru osobistego“, które z czasem wytworzyło odrębny zupełnie kodeks dla Europy.
Powrót papieztwa do Rzymu wcale nie przywrócił dawnego wpływu papieży na półwysep włoski. Przeszły dwa pokolenia od ich wyjazdu; gdyby nawet wróciły z całą dawną potęgą, nie zdołaliby się oprzeć postępowi umysłowemu, który się dokonał w ich nieobecności. Ale papieztwo wróciło nie aby panować, lecz aby doznawać wewnętrznego rozdarcia, w postaci wielkiej schizmy. Kłótnia skończyła się na obiorze dwóch papieży; później bywało i trzech, a każdy chciał rządzić duchowieństwem i wyklinał współzawodnika. Oburzenie ogarnęło wkrótce całą Europę; uczuwano konieczność położenia końca temu haniebnemu widowisku. Bo jakże utrzymać się mógł dogmat namiestnictwa bożego na ziemi, a także nieomylności papieża, w obec podobnego zgorszenia? To było przyczyną domagania się najrozumniejszych duchownych owego czasu, (które, na nieszczęście Europy, nie mogło przyjść do skutku), aby sobór powszechny uczynić stałym sejmem religijnym całego świata, z papieżem, jako głównym urzędnikiem wykonawczym na czele. Gdyby zamiar ten się urzeczywistnił, nie byłoby dzisiaj żadnych zatargów nauki z religią; wybuch reformacyi dałby się uniknąć; nie mielibyśmy wreszcie kłócących się sekt protestanckich. Ale sobory w Kostnicy i Bazylei nie zdołały zrzucić jarzma włoskiego, a tem samem dojść do pomyślnego skutku.
Tak więc katolicyzm słabnął; jednocześnie ze zmniejszaniem się ołowianego nacisku jego, podnosił się umysł ludzki. Saraceni wynaleźli sposób robienia papieru z gałganów płóciennych i z bawełny. Wenecyanie przywieźli z Chin do Europy sztukę drukarską. Pierwszy z tych wynalazków niezbędnym był dla drugiego. Tym sposobem osnuło się zespolenie umysłowe całej ludzkości, któremu nic zaszkodzić nie mogło.
Wynalezienie druku zadało dotkliwy cios katolicyzmowi, który oddawna zagarnął sobie niezmiernie ważny monopol pośrednictwa międzynarodowego. Z głównego siedliska jego można było rozsyłać rozkazy do wszystkich władz kościelnych i ciskać gromy ze wszystkich kazalnic. Druk zniszczył tę wyłączność, wraz z niesłychaną potęgą, której dostarczał. W czasach nowożytnych wpływ ambony osłabł zupełnie; kazalnicę całkowicie zastąpiły dzienniki.
Katolicyzm jednakże nie bez walki ustępował dawne swoje nabytki. Jak tylko wyszła na jaw nieunikniona dążność nowego kunsztu, ucieczono się zaraz do ograniczenia jej zapomocą cenzury. Nakazano, aby drukując książkę, uzyskiwano na to pozwolenie; a w tym celu trzeba było, aby dzieło zostało przeczytane, rozważone i zatwierdzone przez duchowieństwo. Potrzeba tedy było posiadać zaświadczenie, że było pobożnem i prawowiernem. Roku 1501 Aleksander VI ogłosił bullę, wyklinającą drukarzy, szerzących szkodliwe nauki. Roku 1515 sobór laterański zabronił drukowania książek, któreby nie były przejrzane przez cenzorów duchownych, pod karą klątwy i grzywien; cenzorom zalecono, aby „najpilniej doglądali, iżby nie drukowano nic przeciwnego religii prawowiernej“. Obawiano się tedy rozpraw religijnych, lękano się, aby prawda na wierzch nie wypłynęła.
Jednakże zawzięty ten opór pozostał bezowocnym. Zespolenie umysłowe ludzkości zostało zapewnione na zawsze. Doszło ono szczytu w naszych dziennikach, które codziennie dostarczają jednoczesnych wiadomości ze wszystkich stron świata. Czytanie stało się powszechnem zajęciem. W społeczeństwie starożytnem sztukę tę posiadało stosunkowo bardzo niewielu. Tegoczesne, zawdzięcza tej właśnie zmianie najbardziej charakterystyczne swe znamiona.
Takie to było następstwo wprowadzenia do Europy sztuki wyrabiania papieru i prasy drukarskiej. Podobnież rozpowszechnienie kompasu morskiego wydało znakomite owoce materyalne i duchowe. Takiemi były: odkrycie Ameryki skutkiem współzawodnictwa Wenecyan i Genueńczyków w handlu indyjskim; opłynięcie Afryki przez De Gamę; opłynięcie ziemi przez Magellana. Co do tego ostatniego czynu, najwspanialszego z dokonanych przez człowieka, należy przypomnieć, że katolicyzm nieodwołalnie potępił siebie dogmatem o płaskości ziemi, o niebie opartem na widnokręgu i o piekle pod ziemią. Niektórzy ojcowie kościoła, których powagę poczytywano za najwyższą, dostarczyli znanych już nam dowodów filozoficznych i religijnych przeciw kulistości. Ale spór niespodzianie się zakończył i pokazało się, że kościół błądził.
Sprostowanie tej pomyłki geograficznej nie jedynym było wynikiem trzech tych podróży. Duch Kolumba, De Gamy i Magellana natchnął wszystkich przedsiębiorczych ludzi zachodniej Europy. Społeczeństwo żyło dotychczas pod hasłem „wierność królowi, posłuszeństwo kościołowi“. Żyło więc dla innych, tylko nie dla siebie. Polityczne następstwa tej zasady najbardziej się uwydatniły w krucyatach. Tysiące ludzi padło w wojnach, które nie mogły przynieść ludom żadnego pożytku, a które się skończyły ostatecznem niepowodzeniem. Doświadczenie przekonało, że wygrali tu jedynie papieże, kardynałowie i inni duchowni rzymscy, oraz weneccy właściciele okrętów. Lecz gdy się dowiedziano, że skarby Meksyku, Peruwii i Indyj mogą się dostać w udziale każdemu, komu nie brak męztwa, to wówczas uczucia, ożywiające niespokojną ludność Europy nagle się zmieniły. Słuchano wszędzie z zapałem przygód Corteza i Pizarra. Miejsce uniesień religijnych zajął popęd do zamorskich wędrówek.
Postanowiwszy odszukać zasady, leżącej na dnie tych dziwnych zmian społecznych, które teraz zachodziły, znajdziemy ją bez trudności. Dotychczas każdy poświęcał swe usługi jakiemuś panu, feudalnemu lub kościelnemu; teraz zaś postanowił sam zbierać owoce własnej pracy. Indywidualizm zaczął przeważać; wierność z czynu przechodzić w uczucie. Zobaczymy, jak się rzeczy miały w kościele.
Indywidualizm zasadza się na pojęciu, że człowiek powinien być panem samego siebie, że powinien posiadać wolność wyrabiania własnych poglądów, oraz wykonywania swych postanowień. Tym sposobem dochodzi on zawsze do współzawodnictwa z innymi, a życie jego jest rozwojem energii.
Usunięcie wiekowego zastoju z życia europejskiego, nagłe ożywienie tego, co dotąd było bezwładnem ciałem, udzielenie mu indywidualizmu, wszystko to równało się wypowiedzeniu walki ugniatającym świat wpływom. Już przez ciąg czternastego i piętnastego wieku niemiłe utarczki zapowiadały nadejść mające wypadki. Nareszcie na początku szesnastego wieku (1517) przyszło do walki. Indywidualizm uosobił się w upartym mnichu niemieckim, a skutkiem tego, może i z konieczności, wywalczył swe prawa w zakresie teologicznym. Stoczono nasamprzód kilka wstępnych utarczek o odpusty i inne drobniejsze sprawy; ale wkrótce wyszła na jaw istotna przyczyna zatargu. Marcin Luter oświadczył, że nie chce myśleć tak, jak nakazywała zwierzchność kościelna w Rzymie, utrzymując, że posiada niezaprzeczone prawo pojmowania biblii po swojemu.
Na pierwszy rzut oka Marcin Luter wydał się Rzymowi pospolitym, krnąbrnym, kłótliwym mnichem. Gdyby się inkwizycyi udało złapać go, toby się prędko z nim załatwiła; lecz gdy się spór zaciągnął, spostrzeżono, że Marcin stoi nie sam jeden. Tysiące ludzi, jak on mężnych, biegło mu na pomoc; podczas gdy on wchodził w szranki z pismem i słowem, tamci popierali tezy jego orężem.
Obelgi, które miotano na Lutra i postępki jego, były równie gwałtowne, jak śmieszne. Twierdzono, że ojciec jego nie był małżonek jego matki, ale przebrzydły inkubus, który ją uwiódł; że po dziewięcioletniej walce z własnem sumieniem stał się bezbożnikiem; że zaprzeczał nieśmiertelności duszy; że pisał hymny na cześć pijaństwa, nałogu, któremu się stale oddawał; że bluźnił na pismo święte, a szczególnie na Mojżesza; że nie wierzył ani trochę w to, co opowiadał; że list ś. Jakóba nazywał błahostką; a nadewszystko, że reformacya była dziełem nie jego, ale jakiegoś astrologicznego zestawienia gwiazd. Powtarzano zresztą pomiędzy duchowieństwem rzymskiem, że Erazm zniósł jaja reformacyi, a Luter je wysiadywał.
Rzym nasamprzód zrobił pomyłkę przypuszczając, że nie było w tem nic więcej, jak przypadkowy wybuch; nie zdołał pojąć, że w samej rzeczy było to dojrzałością ruchu wewnętrznego, który przez dwa wieki burzył się w Europie i co godzina wzrastał na siłach; że, jeśli nie co innego, to samo istnienie trzech naraz papieży i przeto troistych obowiązków, zmusiłoby ludzi do myślenia, rozbierania i samodzielnego wnioskowania. Sobory kostnicki i bazylejski przekonały, że istnieje władza wyższa od papiezkiej. Długie i krwawe wojny, które potem nastąpiły, zakończyły się pokojem westfalskim; doszło do tego nareszcie, że środkowa i północna Europa zrzuciła z siebie jarzmo umysłowe Rzymu, że indywidualizm dopiął swego i ustalił prawo dla każdego człowieka, iż mógł myśleć sam za siebie.
Niepodobieństwem było jednakże, aby wywalczenie tego prawa sądu osobistego zakończyć się miało odrzuceniem tylko katolicyzmu. Na samym początku ruchu wielu z najwydatniejszych ludzi, jak np. Erazm, jeden z pierwszych jego przywódców, usunęli się na stronę. Spostrzegli oni, że niektórzy z reformatorów czuli głęboki wstręt do nauki, obawiali się więc popaść pod samowolę bigoteryi. Stronnictwo protestanckie bowiem, rozpocząwszy istnienie od niezgód i rozdziału, musiało z kolei uledz działaniu tychże zasad. Rozsypanie się więc na liczne pomniejsze sekty stało się nieuniknionem. Te zaś, nie mając się czego obawiać od potężnego swego przeciwnika włoskiego, rozpoczęły podjazdową wojnę pomiędzy sobą. Gdy więc w jakim kraju wprzód jedna, a potem druga sekta dochodziła do władzy, to się zaraz plamiła okrucieństwami nad współzawodniczką. Zawziętość odwetu, występująca każdy raz, gdy z biegiem wypadków uciśnieni brali górę nad uciskającymi, przekonała walczących sekciarzy, iż powinni przeciwnikom przyznać to, czego się sami dla siebie dobijali; a tak z tych zamieszek i prześladowań wylęgła się wielka zasada tolerancyi. Ale tolerancya jest tylko stopniem przejściowym; a ponieważ rozkład moralny protestantyzmu posuwa się ciągle dalej, to stan ten doprowadzi do czegoś wyższego i wznioślejszego, do tego, o czem marzyła filozofia przez całe dzieje świata, do takiego stanu społecznego, w którym myśl cieszyć się będzie zupełną wolnością. Tolerancya, gdy nie jest wynikiem strachu, pochodzić może tylko od takich, co zdolni są szanować cudze przekonanie. Wyniknąć więc może jedynie z filozofii. Dzieje aż nadto wyraźnie świadczą, że fanatyzm przez filozofię bywa powstrzymywany i wykorzeniany.
Wyraźnym celem reformacyi było usunięcie z chrześciaństwa pogańskich wyobrażeń i obrzędów, wszczepionych przez Konstantyna i jego następców, w myśli pogodzenia go z cesarstwem rzymskiem. Protestanci pragnęli przywrócić w niem pierwotną czystość; dlatego to, odbudowując dawne pojęcia, obalili wszystkie takie praktyki, jak cześć N. Panny i świętych.
Wiedza Arabów przyszła w ślad za napływem ich piśmiennictwa, które przedzierało się do Europy dwoma drogami: przez południe Francyi i Sycylię. Korzystając z wygnania papieży do Avignonu i z wielkiej schizmy, zagnieździła się w górnych Włoszech. Filozofia Arystotelesa, uogólniająca, czyli indukcyjna, przybrana w szatę saraceńską przez Awerroesa, pozyskała sobie wielu utajonych, a nie mało i jawnych zwolenników. Znalazła ona dużo umysłów chętnych do przyjęcia i zdolnych do ocenienia jej. Pomiędzy takiemi był Leonard da Vinci, który głosił zasadę, że doświadczenie i dostrzeganie są jedynemi pewnemi podstawami rozumowania naukowego; że doświadczenie jest jedynem wiarogodnem tłumaczeniem przyrody i niezbędnem do zbadania praw jej. Dowiódł on, że prostokątne działanie dwóch sił na dany punkt wyraża się przekątną prostokątu, którego boki przedstawiają te siły. Przejście ztąd do prawa sił nieprostokątnych było bardzo łatwem. Toż samo odkrył na nowo w sto lat potem Stevinus i zastosował do wyjaśnienia sił mechanicznych. Da Vinci podał jasne wytłumaczenie sił działających pochyło na dźwignię; odkrył prawa tarcia, wyłożone później przez Amontonsa i zrozumiał zasadę wirtualnej, czyli przygotowanej chyżości. Zastanawiał się nad warunkami posuwania się ciał po pochyłej płaszczyznie i łukach koła; wynalazł kamerę-obskurę; zapatrywał się racyonalnie na wiele zadań fizyologicznych, oraz uprzedził niektóre ważne wnioski geologii tegoczesnej, jak np. o istocie szczątków kopalnych i o wznoszeniu się lądów. Wyjaśnił także odbijanie światła ziemskiego przez księżyc. Zadziwiająco giętki geniusz jego odznaczył się w rzeźbie, budownictwie i mechanice; biegłym też był w astronomii, anatomii i chemii ówczesnej. W malarstwie współzawodniczył z Michałem Aniołem; idąc z nim na wyścigi, odniósł powszechnie uznawane zwycięstwo. Jego „Ostatnia Wieczerza“, na ścianie referektarza klasztoru dominikańskiego ś. Maryi delle Grazie, dobrze jest znana z licznych sztychów i kopij.
Raz mocno się zakorzeniwszy we Włoszech północnych, nauka wkrótce rozciągnęła swą władzę na cały półwysep. Wzrastająca liczba jej zwolenników odbiła się w powstawaniu i szybkiem mnożeniu się towarzystw uczonych. Naśladowały one stowarzyszenia maurytańskie, istniejące dawniej w Granadzie i Kordowie. Jak gdyby dla uwiecznienia drogi, którędy przybyły wpływy cywilizacyjne, Akademia tuluzka, założona r. 1345, przeżyła aż do naszych czasów. Kształciła ona zresztą tylko literaturę nadobną Francyi południowej i słynęła pod dziwacznem mianem „Akademii igrzysk Flory“. Pierwsze stowarzyszenie dla postępu nauk fizycznych, zwane Academia secretorum naturae, założył w Neapolu Baptysta Porta. Tiraboschi powiada, że władze kościelne ją rozwiązały. Lynceanę założył książe Fryderyk Cesi w Rzymie; godło tej akademii wskazywało najlepiej cel jej: ostrowidz (lynx) z oczami wlepionemi w niebo rozrywa pazurami trzygłowego Cerbera. Akademia del Cimento, założona r. 1657 we Florencyi, odbywała posiedzenia w pałacu książęcym. Trwała ona lat dziesięć; a rozwiązana została na żądanie kuryi rzymskiej; w nagrodę za to brat wielkiego księcia mianowany został kardynałem. Liczyła ona w gronie swojem nie jednego znakomitego człowieka, jak np. Torricellego, Castellego. Warunkiem przypuszczenia do niej było wyrzeczenie się wszelkiej wiary i postanowienie badania prawdy. Podobne stowarzyszenia wyprowadzały zwolenników nauki z odosobnienia, w jakiem dawniej pozostawali, a ułatwiając wzajemne stosunki i porozumienie, wszystkim dodawały dzielności i siły.
Wracając ze zboczenia, w którem podałem rys dziejowy okoliczności, wśród których wiedza zawitała do Europy, przechodzę obecnie do rozważenia sposobu jej działania i skutków.
Wpływ wiedzy na cywilizacyę nowożytną był dwojaki: 1. Umysłowy i 2. Ekonomiczny. Rozpatrzymy oba te objawy.
We względzie umysłowym wiedza obaliła powagę tradycyi. Odmówiła bezdowodnego przyjmowania słów wielkiego mistrza, jakiekolwiekby imię jego znakomitem i czczonem było. Warunek przyjęcia do włoskiej akademii del Cimento, oraz godło przyjęte przez królewskie towarzystwo londyńskie, uwidoczniają stanowisko, jakie zajęła w tym względzie.
Odrzuciła ona nadto nadprzyrodzoność i cudowność, jako dowody w rzeczach fizycznych. Usunęła dowody ze znaków niebieskich, jakich starożytni żydzi używali i zaprzeczyła, iżby można dowieść cośkolwiek wyjaśnieniem czegoś innego, usuwając tym sposobem logikę, która przez tyle wieków cieszyła się powodzeniem.
W dochodzeniach fizycznych drogą postępowania jej było przekonanie się o wartości każdego wniesionego przypuszczenia przez dokonanie odpowiednich obliczeń, na podstawie lub zasadzie tego przypuszczenia, a później przez zrobienie doświadczenia lub spostrzeżenia dla upewnienia się, czy wyniki takowych zgadzają się z wynikami obliczenia. Jeżeli się nie zgadzały, to przypuszczenie odrzucano.
Przytaczamy tu parę przykładów tego sposobu postępowania.
Newton, domyślając się, że wpływ przyciągania ziemi czyli jej ciążenie, sięgać może aż do księżyca i stanowić siłę, która go zmusza do obiegania około ziemi, obrachował, że odbywając tę drogę, księżyc zbaczał ze stycznej trzynaście stóp na minutę; ale obliczywszy przestrzeń, jakąby spadające na powierzchnie ziemi ciała przebiegały na minutę i zmniejszając takową w stosunku odwrotnych kwadratów, przekonał się, że przyciąganie na drodze księżyca kazałoby ciału zboczyć przeszło piętnaście stóp. Dlatego Newton do czasu uważał hipotezę swoją za niedowiedzioną. Zdarzyło się jednak, że wkrótce potem Picard dokonał ściślejszego obrachowania stopnia; to zmieniło domniemany obszar ziemi, oraz odległość księżyca, którą mierzono promieniami ziemi. Newton ponowił obliczenia i, jak to opowiedziałem wyżej, przewidując, że rachunki wkrótce się zejdą, uległ takiemu wzruszeniu, że musiał poprosić przyjaciela aby ich dokończył. Przypuszczenie utrzymało się.
Drugi przykład dostatecznie wyjaśni metodę, o której mówimy. Dostarczy go nam teorya chemiczna o flogistonie. Stahl, jej twórca, twierdził, że istnieje pierwiastek palny, który przezwał flogistonem, mający własność łączenia się z innemi ciałami. Otóż gdy się z nim łączyło to, co dziś nazywamy niedokwasem metalicznym, to powstał metal: gdy zaś flogiston usunięto, metal wracał do swojego ziemistego czyli utlenionego stanu. Według tej zasady przeto metale były ciałami złożonemi z flogistonu i ziemi.
Ale w ciągu ośmnastego wieku wprowadzono wagi do poszukiwań chemicznych. Otóż, gdyby teorya flogistyczna była prawdziwą, toby się okazać musiało, że metal jest cięższym od swego niedokwasu, gdyż zawierałby coś dodanego do tego ostatniego, mianowicie flogiston. Lecz przeważywszy kawałeczek metalu, oraz wytworzony zeń niedokwas, okazuje się, że ten ostatni jest cięższym, a więc teorya flogistyczna upada. Nie dosyć na tem, ciągnąc dalej badanie, można dowieść, że ten niedokwas, czy też wapno, jak go naówczas nazywano, stał się cięższym przez połączenie się z jednym ze składników powietrza.
Zwykle przypisują Lavoisierowi sprawdzające to doświadczenie; ale fakt, że waga metalu wzrasta przy spalaniu, wiadomym był dawniejszym uczonym europejskim i dobrze znanym chemikom arabskim. Lavoisier pierwszy ocenił wielką jego doniosłość. W jego rękach dokonał fakt ten przewrotu w chemii.
Zarzucenie teoryi flogistycznej jest przykładem gotowości, z jaką się nauka wyrzeka swoich hipotez, gdy się przekona, że się nie zgadzają z faktami. Powaga i tradycya nic tu nie znaczą. Każda rzecz ustala się odwołaniem do przyrody. Zgodzono się bowiem, że odpowiedzi, których udziela czynnemu jej badaniu, zawsze są prawdziwe.
Porównywając tedy zasady filozoficzne, na których się rozwijała nauka, z podstawami, na których klerykalizm spoczywał, dostrzegamy, że gdy pierwsza odrzucała tradycyę, dla tego ostatniego była ona główną podporą; gdy pierwsza zasadzała się na zgodności obliczenia z dostrzeżeniem, czyli na odpowiedniości rozumowania z czynem, ostatni opierał się na tajemniczości. Gdy pierwsza po prostu odrzucała własne teorye, jeźli się przekonywała, że takowe się nie zgadzały z przyrodą, ostatni szukał zasługi w wierze, która ślepo przyjmowała rzeczy niepojęte, i z upodobaniem zanurzała się w „sprawy przechodzące rozum“. Rozbrat pomiędzy niemi wzrastał nieustannie. Z jednej strony wyrabiało się uczucie pogardy, z drugiej nienawiści. Bezstronni widzowie jednozgodnie dostrzegali, że wiedza szybko podkopuje klerykalizm.
Matematyka tedy stała się głównem narzędziem poszukiwań naukowych, oraz umiejętnego rozumowania. Z jednej strony, można powiedzieć, sprowadziła ona działania umysłowe do procesu mechanicznego, gdyż jej symbole często oszczędzały trudu myślenia. Przyzwyczajenie do ścisłości rozumowania, które wyrabiała, odbiło się też na innych gałęziach wiedzy i sprawiło przewrot w świecie myśli. Niepodobna już odtąd było przestawać na cudownych dowodach, ani na tej logice, na której się opierano przez ciąg wieków średnich. Tym sposobem matematyka wpłynęła nietylko na sposób myślenia, ale i na kierunek myśli. Przekonać się o tem możemy, porównywując przedmioty, roztrząsane przez różne stowarzyszenia naukowe, z rzeczami, które zaprzątały uwagę wieków średnich.
Zastosowanie matematyki nie ograniczało się sprawdzaniem teoryi; jak wiemy, dostarczała ona także możności przepowiadania tego, co jeszcze dostrzeganem nie było. Odpowiadało to niejako proroctwom kościoła. Odkrycie Neptuna daje nam tego rodzaju przykład z astronomii, a odkrycie załamania ostrokręgowego z optycznej teoryi falowania.
Podczas gdy znakomite to narzędzie myśli doprowadziło przyrodoznawstwo do tak znakomitego rozwoju, samo ono rozwijało się także, a raczej udoskonalało się. Rzućmy okiem na jego postępy.
Początków algebry dopatrzeć można w dziełach Diofanta z Aleksandryi, który przypuszczają, że żył w drugim wieku naszej ery.
W tamecznej szkole egipskiej Euklides pierwej jeszcze zgromadził główne zasady geometryi i ułożył je w porządku logicznym. Archimedes w Syrakuzach usiłował rozwiązywać wyższe zagadnienia drogą egzhaustyi czyli wyczerpywania. Taka była dążność ogólna, że gdyby opieka nad naukami nie ustała, niezawodnieby wynaleziono algebrę.
Początki algebry zawdzięczamy Arabom; od nich też mamy nazwę tej gałęzi matematyki. Do pozostałości po szkole aleksandryjskiej starannie dodali oni odpowiednie ulepszenia indyjskie i udzielili nauce pewnej łączności i kształtu. Znajomość jej w takiej postaci przedarła się nasamprzód do Włoch, około początku trzynastego wieku. Lecz zwróciła tak mało na siebie uwagi, że blisko trzysta lat upłynęło, zanim się ukazało w Europie pierwsze dzieło algebraiczne. W r. 1496 Paccioli ogłosił księgę pod napisem „Arte maggiore“ czyli „Alghebra“. Roku 1501 medyolańczyk Cardan podał sposób rozwiązania równań trzeciego stopnia; innych udoskonaleń dostarczyli Scypion Ferreo, 1508 Tartalea, Vieta. Później Niemcy wzięli tę umiejętność w swoje ręce. Znaki ówczesne bardzo były niedokładne.
Ukazanie się Geometryi Kartezyusza, zawierającej zastosowanie algebry do określenia i zbadania linij krzywych (1637), stanowi epokę w dziejach umiejętności matematycznych. Dwa lata przed tem ukazało się dzieło Cavalierego O niepodzielnych. Metodę jego ulepszali Torricelli i inni. Teraz już otwarta była droga dla rozwoju rachunków nieskończenie małych, dla metody fluksyi Newtona, oraz dla całkowitego i różniczkowego rachunku Leibnitza. Newton, chociaż doszedł teoryi fluksyi od lat wielu, ogłosił ją dopiero roku 1704; niedokładność znaków, których używał, bardzo opóźniła zastosowanie jego metody. Tymczasem, głównie skutkiem świetnego rozwiązania niektórych wyższych zagadnień, dokonanych przez Bernouillich, rachunek Leibnitza został na kontynencie powszechnie przyjęty i udoskonalony przez wielu matematyków. Od tej chwili rozpoczął się niezwykły rozkwit nauki i trwał przez całe stulecia. Do twierdzenia dwumianu, odkrytego poprzednio przez Newtona, Taylor dodał w swej „Metodzie przyrostków“ słynne twierdzenie, które nosi jego imię. Było to w r. 1715. Rachunek cząstkowych różniczek wprowadzony został przez Eulera w r. 1734. D’Alembert go rozszerzył, a Euler i Lagrange dodali rachunek zmiennych czyli waryacyjny, Lagrange zaś metodę funkcyi pochodnych w r. 1772.
Lecz nietylko Włochy, Niemcy, Anglia i Francya brały udział w tym znakomitym postępie matematyki; Szkocya dodała nowy klejnot do wieńca umysłowego, który skroń jej zdobi, potężnym wynalazkiem logarytmów przez Napiera z Merchistonu. Niepodobna dać należytego wyobrażenia o naukowej doniosłości nieporównanego tego wynalazku. Każdy tegoczesny fizyk i astronom z całego serca powtórzy z Briggsem, profesorem matematyki w kollegium Greshama, wykrzyknik jego: „Nigdy nie widziałem książki, któraby się mnie więcej podobała i więcej zadziwiła!“ Nie bez powodu nieśmiertelny Kepler uważał Napiera „za największego męża swojego czasu w zawodzie, któremu poświęcił swe zdolności“. Napier umarł r. 1617. Nie będzie w tem przesady, gdy powiemy, że ten wynalazek, skracając pracę, podwoił życie astronomów.
Lecz tutaj muszę się zatrzymać. Muszę przypomnieć sobie, że obecnym celem moim nie jest przedstawienie dziejów matematyki, lecz rozważenie, ile wiedza się przyczyniła do postępu cywilizacyi. Tu więc samo przez się wraca pytanie: Jak to się stało, że kościół nie wydał żadnego matematyka przez ciąg dwunastowiekowych samowładnych swych rządów?
Zapytanie to może być uczynionem przynajmniej co do czystej matematyki. Poświęcenie się tej umiejętności nie wymaga środków, któreby mogły być niedostępnymi dla większości. Astronomia nie może się obejść bez obserwatoryum, chemia bez laboratoryum; matematyka zaś potrzebuje tylko zamiłowania i trochę książek. Nie wymaga ona ani wielkich wydatków, ani posług pomocników. Zdawałoby się, iż nic nad nią nie mogłoby być stosowniejszego, nic przyjemniejszego nawet w zaciszu życia klasztornego.
Mielibyśmy odpowiedzieć na to z Euzebiuszem: „Właśnie przez wzgardę ku tej bezużytecznej robocie tak mało się temi sprawami zajmujemy; nasze dusze skierowane są ku lepszym rzeczom“.
Władze kościelne od samego początku wystąpienia wiedzy zrozumiały, że zasady, które szerzyła, zgoła nie dawały się pogodzić z ówczesną teologią, gdyż pośrednio lub bezpośrednio przeciwko niej występowały. Nienawiść duchownych ku naukom doświadczalnym tak była wielka, że się im zdawało, iż odnieśli znaczną korzyść ze skasowania akademii del Cimento. Uczucie to żywił nie sam tylko katolicyzm. Po założeniu Królewskiego Towarzystwa londyńskiego nienawiść teologiczna rzuciła się na nie z taką zajadłością, że niezawodnie musiałoby upaść, gdyby król Karol II nie okrył go swą jawną opieką. Oskarżono je o chęć „zburzenia istniejącej religii, sponiewierania uniwersytetów i obalenia odwiecznej a gruntownej uczoności“.
Dosyć jest przejrzeć prace tego towarzystwa, aby się przekonać, ile uczyniło ono dla postępu ludzkości. Zawiązało się ono r. 1662 i nigdy nie traciło z oczu całego ruchu naukowego, oraz odkryć, które odtąd czyniono. Wydało „Principia“ Newtona; dopomagało wyprawie Halleya, pierwszej urządzonej przez rząd; czyniło doświadczenia nad przelewaniem krwi i uznało Harweya odkrycie jej krążenia. Zachęta, której udzieliło szczepieniu ospy, skłoniła królowę Karolinę do zrobienia doświadczenia na sześciu zbrodniarzach, a później do poddania własnych dzieci tej operacyi. Za jego także zachętą Bradley dokonał znakomitego odkrycia aberracyi gwiazd stałych, oraz nutacyi czyli kołysania się osi ziemskiej; tym dwom odkryciom, powiada Delambre, zawdzięczamy ścisłość tegoczesnej astronomii. Przyczyniło się ono również do ulepszenia termometru, oraz chronometru, za pomocą zegarka Harrisona. Ono też wprowadziło do Anglii r. 1752 kalendarz gregoryański, pomimo gwałtownego oporu duchownych. Niektórzy członkowie jego prześladowani byli na ulicach przez ciemny i rozwścieczony motłoch, któremu się zdawało, że mu wydarto jedenaście dni życia; potrzeba było ukrywać imię uczonego Jezuity Walmesleya, który wielce się zajmował tą sprawą; a gdy się zdarzyło, że Bradley umarł w czasie tego zaburzenia, twierdzono, że to była kara boska za jego występek!
Gdybym postanowił uczcić zasługi tego znakomitego towarzystwa, tobym musiał poświęcić nie jedną stronicę takim przedmiotom, jak achromatyczny teleskop Dollonda; Ramsdena przyrząd do dzielenia, który pierwszy nadał ścisłość dostrzeżeniom astronomicznym; wymierzenie stopnia powierzchni ziemi przez Masona i Dixona; wyprawy Cooka ze względem na przejście Wenery; opłynięcie przezeń ziemi, spostrzeżenie jego, że szkorbutu, tej plagi dłuższych żeglug, można uniknąć użyciem pokarmów roślinnych; wyprawy podbiegunowe; oznaczenie gęstości ziemi przez doświadczenia Maskelyna na Schehallionie, oraz Cavendisha; odkrycie planety Urana przez Herschla; odkrycie składu wody przez Cavendisha i Watta; określenie różnicy długości pomiędzy Londynem a Paryżem; wynalezienie stosu Volty; badanie nieba przez Herschlów; rozwinięcie zasady krzyżowania czyli interferencyi przez Younga, oraz ustalenie jego teoryi falowania czyli undulacyi światła; przewietrzanie więzień i innych gmachów; wprowadzenie gazu do oświetlania miast; oznaczenie długości wahadła sekundowego; wymiar różnic ciążenia pod rozmaitemi szerokościami; doświadczenia ku oznaczeniu krzywości ziemi; wyprawa podbiegunowa Rossa; wynalazek Davyego lampy bezpieczeństwa, oraz jego rozbiór ziem i alkaliów; odkrycia elektromagnetyczne Oersteda i Faradaya; przyrządy rachunkowe Babbagea; założenie, na wniosek Humboldta, wielu stacyi magnetycznych na powierzchni ziemi. Lecz niepodobna na tej szczupłej przestrzeni, którą rozporządzam, zmieścić nawet dokładnego spisu działań tego towarzystwa. Duch jego taki sam był jak ten, który ożywiał akademię del Cimento, więc i hasło miało podobne: „Nullius in verba“, nie przysięgać na niczyje słowo. Wygnało ono przesądy, dopuszczając jedynie rachunek, dostrzeżenia i doświadczenia.
Umiejętne badanie przyrody dąży nie tylko do sprostowania i uszlachetnienia umysłowej strony człowieka; służy ono także do ulepszania jego stanu fizycznego, nasuwając mu ciągle pytanie, jakimby sposobem potrafił spożytkować nabyte wiadomości przez zastosowanie ekonomiczne.
Za dochodzeniem zasad idą natychmiast wynalazki praktyczne; znamionująca to nasze czasy cecha, która sprawiła wielki przewrót w gospodarstwie narodowem.
W dawnych wiekach wojny prowadzono dla dostarczenia sobie niewolników. Zwycięzca przesiedlał całe plemiona i zmuszał je do pracy przymusowej, bo tylko ręczna praca mogła ulżyć ręcznej pracy. Ale gdy odkryto, że czynniki fizyczne i przyrządy mechaniczne mogą być używane z nieporównanie większą korzyścią, wówczas gospodarstwo krajowe uległo zmianie; gdy raz zrozumiano, że zastosowanie nowej zasady, lub też wynalazek nowej machiny był czemś lepszem od nabycia nowego niewolnika, wtedy pokój zaczęto przenosić nad wojnę. A nadto narody, posiadające znaczną ilość ludności niewolniczej lub poddańczej, jak Stany Zjednoczone i Rosya, przekonały się, że względy ludzkości w ścisłym są związku z widokami zysku, więc nadały wolność tej klasie.
Żyjemy tedy w okresie, którego znamieniem jest zastępowanie pracy ludzkiej i zwierzęcej machinami. Wynalazki mechaniczne dokonały tu przewrotu społecznego; uciekamy się już do przyrodzonej, ale nie do nadprzyrodzonej pomocy dla dopięcia naszych celów. Z tą tak się rozwijającą „cywilizacyą nowożytną“ katolicyzm nie chce być w zgodzie. Papieztwo głośno wypowiada niezmienny wstręt ku takiemu porządkowi rzeczy i nastaje na przywróceniu średniowiecczyzny.
Że potarty kawałek bursztynu przyciąga a potem odpycha lżejsze ciała, o tem wiedziano sześćset lat przed Chrystusem. Ale fakt ten pozostawał odosobnionym, bez następstw, prostą zabawką, aż do siedmnastego wieku po Chrystusie. Poczem, zbadany umiejętną metodą matematycznego obliczenia i doświadczeń, zastosowany w praktyce, daje obecnie możność ludziom wzajemnego a szybkiego porozumiewania się przez całe części świata i przez oceany. Świat przez to zbliżył się niejako. Władza najwyższa otrzymała możność rozsyłania swych rozkazów bez względu na czas i przestrzeń, skutkiem czego nastąpił przewrót w administracyi i wzrost władzy politycznej.
W muzeum aleksandryjskiem znajdowała się machina wynaleziona przez matematyka Herona na lat przeszło sto przed Chrystusem. Poruszała się ona siłą pary i miała układ dzisiejszego przyrządu reakcyjnego. O tym zarodku najważniejszego w świecie wynalazku przez tysiąc siedmset lat wspominano tylko jako o ciekawej zabawce.
Przypadek nic się nie przyczynił do wynalezienia naszej machiny parowej. Jest ona owocem rozmyślania i doświadczeń. W połowie siedemnastego wieku wielu mechaników próbowało zastosowywać własności pary; próby ich udoskonalił Watt, w połowie ośmnastego stulecia.
Machina parowa wkrótce się stała dźwignią cywilizacyi; zaczęła ona wykonywać pracę wielu milionów ludzi. Skazanym na dozgonne spełnianie ciężkiej roboty umożebniła lepsze zajęcia. Kto dawniej krwawo pracował, teraz mógł myśleć.
Nasamprzód stosowano ją do takich robót, jak pompowanie, które wymaga samej tylko siły. Lecz wkrótce się okazało, że dosyć jest delikatną i do kunsztów przemysłowych, jak przędzenie i tkactwo. Potworzyły się więc ogromne zakłady tego rodzaju, dostarczające ubrania całemu światu. Przemysł narodów się zmienił.
W zastosowaniu najpierw do żeglugi rzecznej, a później morskiej, para w czwórnasób powiększyła pospiech dotychczasowy. Zamiast czterdziestu, potrzeba dzisiaj tylko ośmiu dni na przebycie Atlantyku. Na transportach lądowych najpotężniej moc jej się uwydatniła. Cudowny wynalazek lokomotywy pozwala ludziom w przeciągu mniej niż godziny przebywać odległości, na które dawniej trzeba było przeszło dnia czasu.
Lokomotywa nie tylko rozszerzyła pole działalności ludzkiej, lecz, skracając odległość, zwiększyła możność długiego życia. Przenosząc zaś szybko wyroby fabryczne i płody rolne, stała się najzdolniejszym bodźcem przemysłu ludzkiego.
Do udoskonalenia parowej żeglugi na morzu przyczynił się znakomicie wynalazek chronometru, który dał możność dokładnego oznaczania miejsca okrętu na morzu. Wielką zawadą postępu wiedzy szkoły aleksandryjskiej, był brak narzędzi do mierzenia czasu i ciepła, czyli chronometru i termometru; wynalazek tego ostatniego niezbędnym był do wynalezienia pierwszego. Używano wprawdzie klepsydry czyli zegaru wodnego, ale zbywało jej na dokładności. O jednej z nich, ozdobionej znakami zwierzyńca, a pobitej przez jakiegoś starożytnego chrześcianina, ś. Polikarp charakterystycznie zauważył, że „we wszystkich tych potwornych szatanach widać kunszt bezbożny“. Dopiero około r. 1680 zaczęto doprowadzać chronometr do dokładności. Hooke, współczesny Newtonowi, opatrzył go kołem wahadłowem ze sprężyną spiralną, a później próbowano rozmaitych wychwytów, jak kotwiczny, stojący, podwójny, nakręcany uszkiem. Wprowadzono także zabezpieczenie przeciw zmianom temperatury. Później nareszcie Harrison i Arnold udoskonalili go dostatecznie, czyniąc zeń najdokładniejszy czasomierz. Obok tego wynalazku wymienić należy zwierciadłowy sekstans Godfreya. Za pomocą jego można czynić doświadczenia astronomiczne pomimo kołysania statków.
Ulepszenia żeglugi morskiej wywierają ogromny wpływ na rozmieszczenie ludzi na ziemi, powiększają także osadnictwo i zmieniają jego istotę.
Ale nie same te tylko wielkie odkrycia i wynalazki, będące wynikiem badań naukowych, wpłynęły na losy rodu ludzkiego; bardzo wiele drobniejszych, na pozór małego znaczenia, wspólnym swym wpływem wywarły niepospolite skutki. Początki ruchu naukowego w czternastym wieku dzielnej dodawały pobudki talentom wynalazczym, kierując je przeważnie ku pożytecznym a praktycznym przedmiotom; później jeszcze większym bodźcem stało się tu wprowadzenie patentów, zapewniających wynalazcy słuszny udział w zyskach z jego pomysłu. Dosyć pobieżnego rzutu oka na te wynalazki; wielka ich pożyteczność od razu się dostrzega. Wprowadzenie tartaków zaopatrzyło domy w drewniane podłogi, usuwając wapienne, ceglane i kamienne; ulepszenia przyczyniające się do taniości wyrobu szkła obdarzyły domy oknami, ułatwiając ogrzewanie mieszkań. Lecz dopiero w szesnastym wieku wstawianie szyb zostało udoskonalone przez wprowadzenie brylantu do cięcia szkła. Rozpowszechnienie kominów oczyściło powietrze po domach niegdyś dymnych i sadzą okrytych, jak chaty dzikich; wprowadził się z nimi do mieszkań na północy ów niewypowiedziany urok wesołego ogniska domowego. Przedtem dziura w dachu dla wypuszczania dymu, oraz dół na środku podłogi na drewka, zamykający się pokrywą na głos dzwonu wieczornego lub za nadejściem nocy, były jedynymi sposobami ogrzewania, oczywiście bardzo grubymi i niedostatecznymi.
Choć nie bez zaciętego oporu ze strony duchowieństwa, ludzie zaczęli myśleć, że zarazy nie są karami boskiemi, zsyłanemi przez Boga na ludzi za wykroczenia religijne, ale fizycznemi następstwami brudów i nędzy; że najwłaściwszym sposobem zapobieżenia im są nie modlitwy do świętych, ale zaprowadzenie czystości osób i miast. Tak straszny był swąd na ulicach Paryża, że w dwunastym wieku uznano za rzecz konieczną je wybrukować. Jakoż natychmiast ustały dysenterye i gorączki; miasto stanęło pod względem sanitarnym na stopie miast maurytańskich w Hiszpanii, które brukowano już przed kilku wiekami. W tak przyozdobionej stolicy zakazano trzymać świnie, co niepomału oburzyło mnichów opactwa ś. Antoniego, którzy się domagali, aby maciory mogły się przechadzać gdzie zechcą; więc rząd musiał ustąpić, żądał tylko, aby poprzyczepiano dzwoneczki do szyi nierogacizny. Król Filip, syn Ludwika Otyłego, zabity był przez konia, który się potknął na świnię. Ogłaszano zakazy wylewania pomyj przez okna. W r. 1870 świadek naoczny, autor tej książki, pod koniec rządów papiezkich w Rzymie przekonał się, że, chodząc po zawalonych śmieciami ulicach tego miasta, należało daleko pilniej spoglądać na ziemię niż na niebiosa, chcąc zachować czystość swojej osoby. Aż do początków siedmnastego wieku w Berlinie ulic wcale nie zamiatano. Było prawo, żeby każdy wieśniak, przybywający wozem na rynek, odjeżdżając naładował wóz śmieciami.
Po zaprowadzeniu bruku zaczęto z mniejszem lub większem powodzeniem próbować urządzania ścieków i kanałów. Każdy myślący człowiek zrozumiał, że to było niezbędnem dla zachowania zdrowia, nie tylko po miastach ale i w domach pojedyńczych. Potem zaczęto oświetlać ulice. Z początku nakazywano, aby w oknach frontowych stawiano świece albo lampy; później próbowano zaprowadzenia latarni publicznych, jak to z wielkim pożytkiem zaprowadzono dawniej w Kordowie i Grenadzie; lecz dopiero w bieżącym wieku udoskonalono tę sprawę, gdy został gaz wynaleziony. Jednocześnie z latarniami na ulicach ulepszono urządzenie stróżów nocnych i policyi.
W ciągu szesnastego wieku wynalazki mechaniczne i ulepszenia w rękodziełach zaczęły wywierać znaczny wpływ na życie domowe i społeczne. Pojawiały się zwierciadła i zegary na ścianach, kominy nad ogniskami. Chociaż w wielu okolicach kuchnie opalano jeszcze torfem, lecz użycie węgla zaczynało przeważać. Stół w pokoju jadalnym napełniał się przysmakami; handel przynosił zamorskie płody; proste napoje północy ustępowały przednim winom południa. Zaczęto budować lodownie. Pytlowanie mąki zaprowadzone po wiatrakach, dostarczało bielszego i cieńszego chleba. Rzeczy, które były dotąd rzadkościami, stawały się pospolitemi, jak n. p. kukurudza, kartofle, indyki, oraz tak wydatne miejsce zajmujący tytuń. Widelec, wynalazek włoski, zastąpił przy jedzeniu brudne palce. Można powiedzieć, że karmienie się ucywilizowanego człowieka uległo całkowitej zmianie. Przybyła herbata z Chin, kawa z Arabii, cukier z Indyi, w znacznym stopniu zastępując gorące napoje. Dywany na podłodze zastąpiły słomę; w pokojach stanęły lepsze łóżka, a w szatach ukazały się czystsze i częściej zmieniane suknie. W wielu miastach wodociągi zastąpiły pompy uliczne i studnie. Sufity, zaczernione dawniej sadzą i brudem, przystrajały się teraz ozdobnemi freskami. Kąpano się częściej, przez co zmniejszyła się potrzeba używania wonności dla przytłumienia zapachów własnej osoby. Wzrost w zamiłowaniu tak niewinnej przyjemności jak ogrodnictwo, uwydatnił się w zaprowadzeniu po ogrodach wielu kwiatów cudzoziemskich, jak tuberozy, aurykuły, korona cesarska, lilie, ranunkuły, nogietki afrykańskie. Na ulicach pojawiły się naprzód lektyki, potem kryte powozy, nareszcie dorożki.
I do nierozgarniętych wieśniaków przedarły się mechaniczne ułatwienia w postaci pługów, siewników, kosiarek, żniwiarek, młockarni, dochodząc stopniowo do spółczesnej nam doskonałości.
Zaczęto uznawać, pomimo kazań żebrzących braciszków, że ubóstwo jest źródłem występku i zawadą w nauce; że zdobywanie bogactw przez handel daleko jest lepszem od rozszerzania władzy przez wojnę. Albowiem, choć może być prawdą co mówi Montesquieu, że handel, łącząc narody, waśni jednostki i frymarczy moralnością, lecz on tylko może świat zjednoczyć, gdyż marzeniem i nadzieją jego jest pokój powszechny.
Chociaż potrzebaby całych tomów, aby należycie opisać wszystkie ulepszenia w życiu domowem i społecznem, które wprowadzono, odkąd wiedza zaczęła wywierać swój wpływ dobroczynny a zdolności wynalazcze pospieszyły na pomoc przemysłowi, jednakże są rzeczy, których nie możemy pominąć milczeniem. Z portu barcelońskiego kalifowie hiszpańscy prowadzili ogromny handel i wraz z pomocnikami swymi, kupcami żydowskimi, przyjęli lub wymyślili wiele wynalazków handlowych, których razem z wynikami nauki czystej udzielali handlującej z nimi ludności europejskiej. Tym sposobem przybyła do Włoch górnych sztuka rachunku podwójnego w buchalteryi. Wprowadzono też różne rodzaje ubezpieczeń, chociaż temu energicznie się sprzeciwiało duchowieństwo, dowodząc, że są one kuszeniem Opatrzności. Ubezpieczanie życia poczytywano za mieszanie się do objawów woli boskiej. Zakłady, wypożyczające pieniądze na procent lub na zastawy, to jest banki i lombardy zawzięcie prześladowano, oburzając się szczególnie na pobieranie wysokich procentów, co nazywano lichwą; pogląd ten panuje w niektórych zacofanych okolicach po dziś dzień. Zaczęły wchodzić w użycie weksle w takiej formie jak dzisiejsze; ustanowiono urząd notaryusza publicznego; zaprowadzono protesty obligów niezapłaconych. Nie wiele przesadzimy powiadając, że obecnie używana procedura handlowa wówczas już wchodziła w użycie. Zauważyłem już wyżej, że skutkiem odkrycia Ameryki postać Europy się zmieniła. Wielu bogatych kupców włoskich, oraz nie mało przedsiębiorczych żydów poosiadało w Holandyi, Anglii i Francyi, przynosząc z sobą różne ulepszenia handlowe. Żydzi, których nic nie obchodziły klątwy papiezkie, wzbogacali się zakazami rzymskimi względem wypożyczania pieniędzy; dopiero Pius II, dostrzegając pomyłkę, zaprzestał oporu. Leon X zatwierdził nareszcie lombardy, grożąc klątwą tym, którzyby przeciwko nim pisali. Lecz swoją koleją protestanci wystąpili przeciw instytucyom przez Rzym za dobre uznanym. Odkąd zaczęto wątpić o dogmacie teologicznym, że zarazy, podobnie jak trzęsienia ziemi, są nieuniknioną karą boską za grzechy ludzkie, próbowano zapobiegać ich szerzeniu się urządzając kwarantanny. Gdy mahometański wynalazek szczepienia ospy przyniesiony został z Konstantynopola w r. 1721 przez panią Maryę Wortley Montagu, duchowieństwo tak uparcie sprzeciwiało się jemu, że tylko przyjęcie przez królewską rodzinę angielską nadało mu rozpowszechnienie. Podobnyż opór stawiono ulepszonej metodzie Jennera; a wiadomo, że sto lat temu twarz nieoszpecona ospą należała do osobliwości, tak jak dzisiaj ospowata stanowi wyjątek. Podobnież gdy znakomity wynalazek amerykański znieczulania zaczęto stosować do porodów, powstawano przeciwko temu nie tyle ze względu fizyologicznego, ile pod pozorem, że było to bezbożnem usiłowaniem uchylania się od klątwy rzuconej na wszystkie kobiety w I Księdze Mojżeszowej, III, 16.
Zdolności wynalazcze nie ograniczały się wymyślaniem rzeczy pożytecznych; nie zapominały i o rozrywkach. Wkrótce po wprowadzeniu nauk do Włoch, domy miłośników sztuk zaczęły obfitować we wszelkiego rodzaju niespodzianki mechaniczne, czy też jak powiadano, magiczne. Niemałą rolę odgrywała tu latarnia czarnoksięzka. Ale zastarzała wiara w nadprzyrodzoność niełatwo ustępowała. Koń, którego pan nauczył rozmaitych figlów, dostał się pod sąd w Lizbonie r. 1601, uznany został za opętanego od dyabła i spalony. Później jeszcze nie mało czarownic skończyło życie na stosie.
Raz na dobre się zagnieździwszy, duch odkryć i wynalazków posuwał się bez ustanku naprzód przyspieszonym biegiem. Jedno udoskonalenie pomagało drugiemu, ciągle podkopując wiarę w nadprzyrodzoność. De Dominis rozpoczął, a Newton dokonał wytłumaczenia tęczy: okazali oni, że była ona nie znakiem przymierza w ręku boskiem, lecz grą świetnych promieni w kroplach wody. Zwabiono De Dominisa do Rzymu obietnicą arcybiskupstwa i nadzieją kapelusza kardynalskiego; pomieszczono go w ślicznem mieszkaniu, ale czujnie strzeżono. Później oskarżono o namawianie do zgody Rzymu z Anglią i uwięziono w zamku ś. Anioła, gdzie umarł. Ciało jego kazano przynieść w trumnie przed sąd kościelny; uznano go winnym odszczepieństwa i zwłoki jego, wraz ze stosem ksiąg heretyckich, wrzucono w płomienie. Franklin, dowiódłszy tożsamości błyskawicy i elektryczności, wytrącił grom z rąk Jowisza. Wszędzie zabobonne dziwy ustępowały cudom prawdy. Dwa teleskopy reflektor i achromatyczny, wynalezione w przeszłym wieku, dozwoliły człowiekowi przeniknąć niezgłębioną wielkość wszechświata, oraz określić, ile to jest możebnem, bezgraniczne przestrzenie jego i niezmierzony czas trwania; wkrótce potem achromatyczny mikroskop otworzył oku jego świat nieskończenie mały, balon uniósł go pod obłoki, a dzwon podwodny zanurzył na dno morskie; termometr podał rzetelną miarę zmian temperatury, a barometr ściśnienia powietrzni. Przez wprowadzenie wag chemia nabyła ścisłości i dowiodła nieznikomości materyi. Odkrycie tlenu, wodoru i wielu innych gazów, wydzielenie glinu, wapnia i innych metalów przekonały, że ziemia, powietrze i woda nie są żywiołami. Z gotowością, której nigdy nie można przestać zalecać korzystano z przejść Wenery i za pośrednictwem wypraw w różne kraje obliczono odległość ziemi od słońca. Postęp umysłowości europejskiej od r. 1456 do 1759 uwydatnił się przy pojawieniu komety Halleya. Gdy się ukazała ona w piętnastym wieku, uważano ją za zwiastunkę pomsty bożej, za nosicielkę najokropniejszych kar jego, powietrza, głodu i wojny. Na rozkaz papieża uderzono we wszystkie dzwony kościelne w Europie; wiernym nakazano codzień dodawać nową modlitwę; a że modły, szczególnym sposobem, okazywały się często skutecznemi względem zaćmień, deszczów i suszy, to i teraz głoszono, że papieżowi udzielone zostało zwycięztwo nad kometą. Lecz tymczasem Halley, idąc w ślad za wskazówkami Keplera i Newtona, odkrył że ruchami jej kierują wcale nie modły chrześciaństwa, lecz wyznaczony przez konieczność bieg elliptyczny. Wiedząc, że przyrodzenie nie dozwoli mu oglądać spełnienia śmiałego jego proroctwa, upraszał ten uczony astronomów następnego pokolenia, aby pilnowali jej powrotu w r. 1759, w którym istotnie znowu się ukazała.
Ktokolwiek postanowi bezstronnym umysłem zbadać, co uczynił katolicyzm dla umysłowego i materyalnego postępu Europy przez ciąg długiego swego panowania, a czego dokonała nauka w krótkiej dobie wpływu swojego, ten, przekonany jestem, nie do innego wniosku dojść może, jakże przeprowadzając porównanie, doszedł do przeciwieństwa. A jednak jakże niedokładnym, jak pobieżnym jest spis faktów, którymi napełniłem poprzednie stronice! Nic nie powiedziałem o wzroście oświaty skutkiem rozpowszechnienia piśmienności przez szkoły publiczne i utworzenia się nowego, rzec można, czytającego świata; o sposobach wpływania na opinię publiczną przez gazety i przeglądy; o potędze dziennikarstwa; o łatwości rozsyłania publicznych i prywatnych wiadomości przez pocztę i inne tanie pośrednictwa; o pożytkach dla jednostek i społeczeństwa z ogłoszeń dziennikarskich. Pominąłem też milczeniem zakładanie szpitali, czego pierwszym przykładem był dom Inwalidów w Paryżu; pominąłem ulepszenie więzień, domy poprawy, zakłady karne, przytułki, leczenie obłąkanych, opiekę nad ubogimi i przestępcami; zamilczałem też o budowie kanałów, o urządzeniach sanitarnych, o popisach ludności, o wynalezieniu stereotypii, o bieleniu chloryną, o maszynie do bawełny, o znakomitych ulepszeniach w przędzeniu, które obdarzając nas taniem odzieniem, przyczyniły się do powiększenia czystości, wygody i podtrzymywania zdrowia; o ogromnym postępie w medycynie i chirurgii; o odkryciach w fizyologii; o rozwoju sztuk pięknych; o ulepszeniach w rolnictwie i gospodarstwie wiejskiem; wprowadzeniu nawozów chemicznych i machin rolniczych. Nie wspomniałem też o wyrobach żelaznych i pokrewnych z niemi rękodziełach, o zakładach tkackich, o zbiorach i muzeach nauk przyrodniczych, starożytności i osobliwości. Nie wspomniałem również o wyrabianiu samych machin, przedmiocie bardzo ważnym, o wynalezieniu tokarni z suportem, machiny cheblującej i wielu innych ulepszeń, przy pomocy których machiny się wyrabiają z matematyczną prawie ścisłością. Opuściłem też koleje żelazne, telegraf elektryczny, wyższy rachunek, kamieniorytnictwo czyli litografię, pompę powietrzną, stos Volty; odkrycie Urana i Neptuna, oraz przeszło stu asteroid; stosunek potoków meteorycznych do komet; wyprawy lądowe i morskie, wysyłane przez rozmaite rządy dla wyjaśnienia ważniejszych zagadnień astronomicznych i geograficznych; kosztowne i staranne doświadczenia, zarządzone przez nie, dla ustalenia głównych zasad fizyki. Tak byłem niesprawiedliwym względem bieżącego stulecia, żem ani wspomniał o najznakomitszych jego zdobyczach naukowych: o wspaniałych pomysłach przyrodoznawczych; o odkryciach w zakresie magnetyzmu i elektryczności; o wynalazku pięknej sztuki fotograficznej i jej zastosowaniach do rozbioru widmowego; o usiłowaniach sprowadzenia chemii pod trzy prawa Avogadra, Boyla i Mariotta, oraz Charlesa; o sztucznem wytwarzaniu substancyi organicznych z materyału nieorganicznego, skąd wynikające następstwa niezmiernej są wagi; o nowej budowie fizyologii, opartej na podstawach chemicznych; o ulepszeniach i postępach w pomiarach topograficznych, oraz w dokładnem wyobrażeniu powierzchni ziemskiej. Nie wymieniłem też dział gwintowych, ani okrętów opancerzonych; nie wspomniałem o przewrocie w sztuce wojennej, o przysłudze dla kobiet w postaci maszyny do szycia; o tych wspaniałych wyścigach i tryumfach kunsztów pokoju, — wystawach przemysłowych i powszechnych.
Jakże to długa lista, a jednak jakże niedokładna! Jest ona tylko pobieżnym rzutem oka na wiecznie wzrastający ruch umysłowy; jest wzmianką o rzeczach przypadkiem na myśl przychodzących. Jakże uderzającem jest przeciwieństwo pomiędzy tą działalnością literacką i naukową a zastojem wieków średnich!
Światło wiedzy, otaczające tę działalność, sprowadziło niezliczone dobrodziejstwa dla ludzkości. W Rosyi uwolniło ono ogromny zastęp poddanych; w Ameryce obdarzyło swobodą cztery miliony czarnych niewolników. Zamiast skąpej jałmużny u bram klasztornych, uporządkowało dobroczynność i stworzyło prawodawstwo dla ubogich. W medycynie wskazało prawdziwe jej zadanie zapobiegania raczej chorobom, niż ich leczenia. W polityce zaprowadziło metodę umiejętną, zastępując okolicznościowe i powierzchowne prawodawstwo pracowitem zbadaniem warunków społecznych, poprzedzającem użycie środków prawnych. Podnosi ono ludzkość tak widocznie i tak skutecznie, że sędziwe narody azyatyckie pragną z jego dobrodziejstwa korzystać. Nie należy jednak zapominać, że działaniu naszemu na te plemiona musi towarzyszyć oddziaływanie ich na nas. Jeżeli upadek pogaństwa wtedy się dokonał, gdy wszystkich bogów przeniesiono do Rzymu i stanąć przy sobie kazano, to i teraz, kiedy przy cudownej łatwości komunikacyi obce narody i nieprzyjazne sobie religie stają obok siebie — mahometańska, buddyjska, bramińska — wszystkie muszą się nieco zmienić. Lecz w tem starciu jedna tylko wiedza pozostanie niewzruszoną, bo dostarcza nam szerszego poglądu na wszechświat i godniejszego pojęcia o Bogu.
Duch, który ożywiał cały ten prąd wynalazków i odkryć, to indywidualizm: w niektórych umysłach nadzieja zysku, w innych, szlachetniejszych, żądza zaszczytów. Nie trzeba się więc dziwić, że zasada przyoblekła się w ciało polityczne i że dwukrotnie w ciągu ostatniego wieku wywołała wstrząśnienia społeczne: amerykańską i francuską rewolucyę. Pierwsza zakończyła się zdobyciem całej części świata dla indywidualizmu; tam, pod rządem republikańskim, wprzód nim to stulecie dobieży do końca, sto milionów ludzi dążyć będzie po drodze wolności, ograniczonej jedynie względami własnego ich bezpieczeństwa. Druga, choć zmieniła polityczną postać Europy i odznaczyła się znakomitem powodzeniem w wojnach, dotychczas jednak nie urzeczywistniła ostatecznie swych widoków, sprowadzając owszem na Francyę coraz nowe straszne klęski. Dwoista forma jej rządu, uleganie dwom naraz władzom, politycznej i duchownej, uczyniła z niej zarazem przewodniczkę i przeciwniczkę postępu tegoczesnego. Jedną ręką sadzała ona na tronie rozum, a drugą podnosiła i utrzymywała papieża. Sprzeczność zaś ta w jej postępowania póty nie ustanie, dopóki prawdziwą oświatą nie uszlachetni wszystkich swoich dzieci, aż do ostatniego chłopa.
Wojna umysłowa, wypowiedziana ustalonym naówczas pojęciom przez rewolucyę francuską, była nie naukowej, ale literackiej natury; odznaczała się krytycyzmem i zaczepnością. Lecz wiedza nigdy nie była zaczepną. Działała ona zawsze odpornie, pozostawiając przeciwnikowi dokonywanie nieroztropnych napadów. Prócz tego, zatarg literacki nie posiada tak wielkiej doniosłości, jak naukowy. Literatura bowiem jest miejscowej natury, nauka zaś — kosmopolitycznej.
Jeżeli teraz znowu zapytamy, co nauka uczyniła dla posunięcia naprzód cywilizacyi nowożytnej; co zdziałała dla pomyślności i szczęścia społeczeństwa? To odpowiedź znajdziemy tą samą drogą, jaką doszliśmy do słusznej oceny zasług chrześciaństwa łacińskiego. Każdy, kto przeczytał poprzednie rozdziały, niewątpliwie dojdzie do wniosku, że w losach rodu naszego zajść musiało polepszenie; lecz dopiero za użyciem probierczego kamienia statystyki wniosek ten nabiera pewności. Systemy filozoficzne i formy religijne mierzą wpływ swój na ludzkość cyframi popisów ludności. Chrześciaństwo łacińskie w ciągu dwóch tysięcy lat nie potrafiło podwoić zaludnienia Europy, ani widocznie powiększyć liczby średniej długości życia ludzkiego. Lecz jak to widać ze sprawozdania doktora Jarwisa, złożonego urzędowi lekarskiemu stanu Massachusetts „za czasów reformacyi średnia długość życia w Genewie wynosiła 21·21 lat; pomiędzy r. 1814 a 1833 była 40·68; tak wielka liczba ludzi dochodzi dzisiaj lat siedmdziesięciu, jaka przed trzemaset laty żyła do lat czterdziestu. W r. 1693 rząd angielski zaciągnął pożyczkę, sprzedając renty dożywotnie, opierając wyrachowanie swe na średniej długości życia. Obrót udał się pomyślnie. W dziewięćdziesiąt lat potem spróbowano znowu takiej samej operacyi, licząc według tej samej skali prawdopodobieństwa, jak poprzednio. Ale nabywcy rent tyle dłużej żyli od dawniejszych, że rząd drogo opłacił pożyczkę. Okazało się, że gdy za pierwszym razem umarło po dziesięć tysięcy płci obojga, nie dożywszy dwudziestu ośmiu lat, w drugiej umarło tylko pięć tysięcy siedmiuset siedmdziesięciu mężczyzn i sześć tysięcy czterysta szesnaście kobiet“.
Porównywaliśmy tedy abstrakcyę z praktycznością, świat wyobraźni z rzeczywistym. Zasady, których się trzymano w dawnej i nowszej dobie dziejów, wyrodzić musiały nieuniknione swe następstwa. W pierwszej zasada brzmiała: „ciemnota jest matką pobożności“, w drugiej: „wiedza to potęga“.
Postępowanie soboru watykańskiego względem nieomylności papieża i wiedzy. — Rzut oka na dotyczące tych rzeczy postanowienia.
Zatarg pomiędzy rządem pruskim a papieztwem. Jest on walką państwa z kościołem o pierwszeństwo. — Skutki dwoistych rządów w Europie. — Oświadczenie soboru watykańskiego co do stanowiska jego względem nauki. — Dogmatyczny skład wiary katolickiej. — Jej pojęcia o Bogu, objawieniu, wierze i rozumie. — Ogłoszenie klątw. — Oskarżenie cywilizacyi nowożytnej.
Protestancki związek ewangeliczny i jego czyny.
Przegląd ogólny powyższych oświadczeń i postanowień.
Stan obecny zatargu; widoki na przyszłość.
Nikt, komu są znane obecne prądy myśli w chrześciaństwie, nie może zataić przed sobą oczekiwania nadchodzącego zwrotu umysłowego i religijnego.
Ze wszech stron widzimy nadciągające chmury i słyszymy szum zbliżającej się burzy. W Niemczech stronnictwo narodowe szykuje się przeciwko ultramontańskiemu; we Francyi postępowi ścierają się z wstecznikami, a wśród tej walki polityczne znaczenie tego wielkiego państwa prawie znika. We Włoszech, Rzym przeszedł do rąk wyklętego króla. Papież, udając więźnia, ciska z Watykanu klątwy i w obec najwidoczniejszych świadectw własnych błędów, dowodzi swej nieomylności. Pewien arcybiskup katolicki słusznie uważa, że cała świecka społeczność Europy zdaje się w życiu publicznem oddalać od chrześciaństwa. W Anglii i Ameryce ludzie religijni dostrzegają z przerażeniem, że duch wieku podkopał umysłowe podstawy wiary; gotują się więc najlepiej jak mogą do nadchodzącej klęski.
Najcięższą próbą, przez jakie przechodzić może społeczeństwo, jest osłabienie węzłów religijnych. Dzieje Grecyi i Rzymu świadczą dobitnie, jak wielkie grożą wtedy niebezpieczeństwa religiom. Ulegają one koniecznym przeobrażeniom, wraz z rozwojem umysłowym człowieka. Ileż krajów wyznaje dzisiaj tę samą religię, którą wyznawały w epoce narodzenia Chrystusa?
Przypuszczają, że cała ludność Europy wynosi około trzechset jednego miliona. W tej liczbie sto ośmdziesiąt pięć milionów jest rzymskich katolików, a trzydzieści trzy miliony wschodniego kościoła; protestantów liczą siedmdziesiąt jeden milionów, podzielonych na liczne sekty; żydów pięć milionów; mahometan siedm milionów.
Niepodobna podać ścisłych cyfr rozmaitych sekt amerykańskich. Cała Ameryka południowa jest katolicka, również i Ameryka środkowa, Meksyk, a także i posiadłości hiszpańskie i francuskie w Indyach zachodnich. W stanach Zjednoczonych i Kanadzie przeważa protestantyzm; podobnież i w Australii. W Indyach rozrzucona ludność chrześciańska prawie niknie wobec dwóchset milionów mahometan i innych wyznań wschodnich. Kościół rzymski najbardziej jest rozszerzonym i najpotężniej uorganizowanym ze wszystkich stowarzyszeń tegoczesnych. Posiada on daleko więcej politycznego, niż religijnego charakteru. Zasadą jego jest, że wszelka władza należy do duchowieństwa i że świeckim służy jedynie przywilej posłuszeństwa. Forma republikańska, w jakiej kościoły istniały za pierwszych czasów chrześciaństwa, znikła stopniowo w samowładnej centralizacyi. Kościół ten twierdzi, że posłannictwo boskie, które wypełnia, nakazuje mu przywłaszczać i władzę cywilną; że posiada prawo posługiwać się państwem dla swoich widoków, ale że państwo nie ma prawa wtrącać się w jego sprawy. Że nawet w krajach protestanckich jest nie tylko współwładnym rządowi, ale władzą naczelną. Dowodzi, że państwo nie ma żadnego prawa nad sprawami, które on ogłasza za należące do jego zawiadywania; że protestantyzm, jako owoc rokoszu, nie posiada żadnych praw zgoła; że nawet w okolicach protestanckich biskup katolicki jest jedynym prawnym pasterzem duchownym.
Oczywiście tedy z wyznawców chrześciaństwa ogromna większość należy do katolicyzmu; że zaś domagania się papiezkie o pierwszeństwo są bardzo groźne, więc wszelki pogląd na obecny stan chrześciaństwa powinien główną uwagę zwracać na postępowanie kuryi rzymskiej. Postępowanie to odznacza się niezmierną roztropnością i zręcznością. Katolicyzm ulega rozkazom jednego człowieka, a ztąd posiada jedność, solidarność i potęgę, jakiej nie ma żadna sekta protestancka; prócz tego spływa nań ogromna siła ze wspomnień przywiązanych do sławnego imienia Rzymu.
Papieztwo, nie zmącone żadnem uczuciem wahania, spoglądało na zbliżający się przełom umysłowy; ogłosiło swoje postanowienia i zajęło stanowisko, które uważa za najkorzystniejsze dla siebie.
Bliższe oznaczenie tego stanowiska widzimy na czynach ostatniego soboru watykańskiego.
Pius IX bullą z dnia 29 czerwca 1868 zwołał sobór powszechny do Rzymu na 8 grudnia 1869. Posiedzenia jego zakończyły się w lipcu 1870. Pomiędy innemi sprawami, które poddano jego rozpatrzeniu, dwie głównie na uwagę zasługują: zatwierdzenie nieomylności papieża i określenie stosunku religii do nauki.
Lecz zwołanie soboru wcale nie wywołało powszechnego uznania.
Głosy kościołów wschodnich były po większej części nieprzychylne; utrzymywały, że upatrują w papieżu chęć narzucenia się jako głowa chrześciaństwa; one zaś uznawały za takową jednego tylko Jezusa Chrystusa; mniemały, że sobór poprowadzi tylko do nowych kłótni i zgorszeń. Uczucia tych szanownych kościołów uwydatniły się w r. 1867, gdy patryarcha nestoryański Symeon, wezwany przez patryarchę chaldejskiego, aby wrócił do jedności rzymsko-katolickiej, w odpowiedzi swej dowodził, iż nie widać nadziei pogodzenia wschodu z zachodem: „Wzywasz mię, abym pokornie ucałował trzewik biskupa rzymskiego; lecz czyż on pod każdym względem nie jest takim, jak ty człowiekiem; czyż godność jego wyższą jest od twojej? My nigdy nie pozwolimy wprowadzić do naszych świątyń obrazów i posągów, które nie czem innem są, jak obrzydłemi i nieczystemi bałwanami“.
Na ogół patryarchów, arcybiskupów i biskupów ze wszystkich krajów świata zjechało się na sobór siedmiuset czterech.
Rzym dowodnie się przekonał, że nauka nie tylko szybko podkopuje dogmata papieztwa, ale gromadzi wielką siłę polityczną. Spostrzegł także, że po całej Europie w klasach oświeceńszych szybko się zagnieżdża myśl oderwania się od niego i że prawdziwem ogniskiem jej są Niemcy północne.
Z wielkiem przeto zajęciem przypatrywał się on wojnie prusko-austryackiej, udzielając Austryi wszelkiego rodzaju zachęty. Lecz bitwa pod Sadową przyniosła mu gorzkie rozczarowanie.
Znowu więc z radością powitał wybuch walki francusko-pruskiej, nie wątpiąc, że skutek jej będzie pomyślnym dla Francyi, a przez to i dla niego. Lecz znowu Sedan rozwiał nadzieje.
Nie prędko mogąc się czegoś doczekać od wojen zagranicznych, Rzym postanowił spróbować rozruchów domowych; jakoż obecne zamieszki w cesarstwie niemieckiem są owocem jego knowań.
Czyby Austrya, czy Francya zwyciężyła, wraz z Prusami zostałby obalony i protestantyzm.
Podczas ostatnich wojen rozpoczął się ruch odmiennej natury, ruch na polu teoryi. Dążeniem jego było wznowienie obumarłych wierzeń i praktyk średniowiecznych, doprowadzając je do ostateczności, bez względu na następstwa.
Zaczęto dowodzić, że papieztwo ma od Boga udzielone sobie prawo wtrącania się do rządów każdego kraju, wspólnie z władzami cywilnemi; że przyznać należy Rzymowi pierwszeństwo w tym względzie, oraz że w razie wątpliwości władza świecka musi się stosować do jego rozkazów.
Ponieważ zaś główne niebezpieczeństwo grożące Rzymowi wynikło z postępów wiedzy, postanowiono więc określić jej granice i stopień powagi, a nawet wyzwać do walki całą cywilizacyę tegoczesną.
Nad środkami temi zastanawiano się już po powrocie papieża z Gaety w r. 1848, przystąpiono zaś do nich za radą jezuitów, którzy, łudząc się nadzieją, że Bóg zdziała rzeczy niepodobne, spodziewali się odmłodzić zgrzybiałe papieztwo. Organ kuryi począł tedy głosić zupełną niezależność kościoła od państwa; zawisłość biskupów od papieża, a duchowieństwa od biskupa; wezwanie protestantów, aby porzucili bezbożność i wrócili do wspólnej owczarni; wreszcie potępienie wszelkiej tolerancyi. W grudniu 1854 na zgromadzeniu biskupów, papież ogłosił dogmat niepokalanego poczęcia. W dziesięć lat potem wydał słynną encyklikę i syllabus.
Encyklika nosi datę 8 grudnia 1864. Napisali ją uczeni duchowni, rozbierali w kongregacyi stolicy świętej, potem przejrzeli prałaci, a nareszcie papież i kardynałowie.
Wielu duchownych nie pochwalało zawartego w niej potępienia cywilizacyi tegoczesnej. Niektórzy kardynałowie odmówili swojego w niej udziału. Prasa katolicka przyjęła ją nie bez obaw i żalu. Rządy protestanckie nie przeszkadzały jej obiegowi; katolickie były w kłopocie. Francya zgodziła się na ogłoszenie tego tylko ustępu, który zapowiadał jubileusz; Austrya i Włochy pozwoliły ją obwołać, ale nie wyraziły swej przychylności. Prasa polityczna i sejmy krajów katolickich przyjęły ją nieżyczliwie. Wielu opłakiwało ją przewidując, że powiększy jeszcze rozbrat kościoła ze społeczeństwem nowożytnem. Dziennikarstwo włoskie uważało ją za wypowiedzenie nieubłaganej wojny cywilizacyi spółczesnej. Nawet w Hiszpanii niektóre gazety żałowały „uporu i zaślepienia dworu rzymskiego, który potępiał i zniesławiał cywilizacyę nowożytną“.
Encyklika nagania „owe zgubne a niedorzeczne mniemanie, jakoby wolność sumienia i wiary miała być prawem każdego człowieka, oraz jakoby to prawo, w państwie dobrze urządzonem, powinno być wyrażone i zapewnione przez ustawę; a także jakoby wola narodu, odbijająca się w tak nazwanej opinii publicznej, lub innemi drogami, stanowić miała najwyższe prawo, niezawisłe od wszelkich ustanowień boskich i ludzkich“. Zaprzecza ona prawa rodziców co do wychowania dzieci po za kościołem katolickim. Nazywa „bezwstydnikami“ tych, którzyby życzyli władzę kościoła i stolicy apostolskiej, „udzieloną im przez pana naszego Chrystusa zależną uczynić od prawicy świeckiej“. Jego Świątobliwość poleca szanownym braciom, do których encyklika jest skierowana, aby nieustannie się modlili, a „iżby Bóg tem łatwiej wysłuchał nasze i wasze modły, z całą ufnością udawajmy się, jako do pośredniczki, do Dziewicy Maryi Matki Boskiej, która zasiada jako królowa po prawicy jednorodzonego syna swojego pana naszego Jezusa Chrystusa, w złotej szacie przystrojona różnemi ozdobami. Niema rzeczy, którejby nie mogła otrzymać od niego“.
Oczywiście, wygłaszane teraz przez papieztwo zasady, musiały je poróżnić z takimi nawet rządami, które dotychczas utrzymywały z niem przyjazne stosunki.
Papież, niezrażony skutkiem bitwy pod Sadową (lipiec 1866), jakkolwiek widocznem było, że polityczny stan Europy głęboko jest wstrząśniony, a szczególnie stanowisko papieztwa zagrożone, wygłosił znowu przemówienie (27 czerwca 1867), potwierdzające encyklikę i syllabus; wyraził przy tem zamiar zwołania soboru powszechnego.
Jakoż, jakeśmy to nadmienili, następnego roku (29 czerwca 1868) ogłoszona została bulla, zwołująca sobór. Ale zaszły tymczasem nieporozumienia z Austryą. Austryacka rada państwa uchwaliła prawa, zapewniające równość cywilną wszystkim mieszkańcom cesarstwa, a miarkujące wpływ kościoła. Wywołało to wyrzuty ze strony rządu papiezkiego. Austrya, naśladując Rosyę, uchyliła konkordat z r. 1855.
We Francyi, jakeśmy powiedzieli, nie pozwolono ogłoszenia całego syllabusu; ale Prusy, pragnąc pozostawać w dobrych stosunkach z papieztwem, nie zabraniały tego. Tymczasem wymagania jego rosły. Otwarcie oświadczało ono, że wierni muszą teraz przynieść na ofiarę kościołowi mienie, życie, a nawet przekonania; protestantów i wschodni kościół wzywało do oświadczenia uległości.
W naznaczony dzień sobór został otwarty. Przeznaczeniem jego było: wprowadzenie w praktykę syllabusu, ustanowienie nieomylności papieża i określenie stosunku religii do wiedzy. Poczyniono wszelkie przygotowania do przeprowadzenia tych zasad. Zawiadomiono biskupów, że przybyli do Rzymu nie dla rozpraw, lecz dla zatwierdzenia postanowień wydanych już przez nieomylnego papieża. Nie przypuszczano ani myśli o wolności narad. Nie pozwalano rozpatrywać protokołów posiedzeń; prałatom z opozycyi zaledwie dozwalano mówić. 22 stycznia 1870 r. złożono petycyę, proszącą, aby nieomylność papieża została orzeczona; przedstawiono także przeciwną petycyę mniejszości. Poczem zakazano rozpraw opozycyi, a nawet ich ogłaszania. A chociaż kurya postarała się o znaczną większość, uznano jednak za rzecz stosowną wydać rozkaz, że dla uchwalenia wniosku niekoniecznie trzeba było prawie jednomyślności, lecz że prosta większość była dostateczną. Na przedłożenia mniejszości wcale nie zwracano uwagi.
Gdy tak sobór dążył prosto do celu, rządy zagraniczne przeraziły się niebaczną jego śmiałością. Petycya ułożona przez arcybiskupa wiedeńskiego, a podpisana przez wielu kardynałów i arcybiskupów, błagała Jego Świątobliwość, aby nie wnosił dogmatu nieomylności na soborze, „albowiem kościół obecnie ma do wytrzymania nieznaną dawnym czasom walkę z ludźmi, uważającymi samą religię za urządzenie szkodliwe naturze ludzkiej, oraz że jest rzeczą niewczesną obarczać ludy katolickie, wodzone na pokuszenie tylu podstępami, większą liczbą dogmatów od tych, które ogłosił sobór trydencki“. Petycya dodawała nadto: „że żądane orzeczenie dostarczyłoby nowego oręża wrogom religii ku obudzeniu względem kościoła katolickiego niechęci w najzacniejszych ludziach“. Pierwszy minister austryacki złożył protest rządowi papiezkiemu, odradzając mu wszelki krok, któryby mógł prowadzić do naruszenia praw Austryi. Rząd francuski wysłał także notę, oznajmiającą, że jeden z biskupów francuskich objaśni sobór o stanowisku i prawach Francyi. Na to rząd papiezki odpowiedział, że biskup nie może łączyć w swojej osobie obowiązków ambasadora i członka soboru. Na to znowu rząd francuski w nocie pełnej uszanowania oświadczył, że liczy na umiarkowanie biskupów i roztropność Ojca Świętego, iż mniemań krańcowych nie obrócą w dogmata; oraz że rachuje na rozsądek ogółu i patryotyzm katolików francuskich, iż obronią prawa swe cywilne i polityczne od wdzierania się teokracyi. Do tych przedłożeń przyłączył się związek północno-niemiecki, usilnie polecając je względom rządu papiezkiego.
23 kwietnia poseł pruski von Arnim, wspólnie z ministrem francuskim Daru zwrócili uwagę kuryi na niestosowność odżywiania pojęć średniowiecznych. Biskupi z mniejszości, ośmieleni tem, prosili teraz, aby stosunek władzy duchownej do świeckiej określony został przed roztrząsaniem nieomylności papieża, oraz aby rozstrzygnięto: czy Chrystus udzielił św. Piotrowi i jego następcom władzy nad królami i cesarzami.
Lecz na to nie zwrócono żadnej uwagi, nie zgodzono się nawet na odroczenie. Jezuici, którzy byli duszą całego ruchu, samowładnie się rządzili w stronniczem zgromadzeniu. Sobór nie zaniedbał żadnego środka, aby się uchylić od krytyki ogółu. Protokuły prowadzono w największej tajemnicy; wszyscy zasiadający związani byli uroczystą przysięgą do zachowania milczenia.
13 lipca zebrano wota. Na 601 głosów 451 było potwierdzających. Stosownie do dekretu o większości uznano uchwałę za przyjętą, a w pięć dni potem papież ogłosił dogmat swej nieomylności. Nieraz już zwracano na to uwagę, że tego dnia właśnie Francya wypowiedziała wojnę Prusom. W ośm dni potem wojska francuskie wydaliły się z Rzymu. A wszakże zdaje się, że i politycy i filozofowie zgodzą się na to, iż nieomylny papież mógłby być potężnem narzędziem pojednania, gdyby tylko zdrowy rozsądek mógł go za nieomylnego uznawać.
Następnie król włoski wysłał własnoręczny list do papieża, wyłuszczający w pełnych uszanowania wyrazach konieczność przybycia wojsk jego dla zajęcia stanowisk „niezbędnych do utrzymania bezpieczeństwa Jego Świątobliwości i porządku“, tak, iżby stosownie do pragnień narodu, zwierzchnik kościoła, otoczony przywiązaniem ludu włoskiego „mógł zachować na brzegach Tybru sławne swe siedlisko, w niezależności od wszelkiego panowania ludzkiego“. Na to papież odpowiedział krótkim, ale uszczypliwym listem: „Dziękuję Bogu, że pozwolił W. K. Mości napełnić ostatnie dni żywota mojego goryczą. Zresztą nie mogę się zgodzić na niektóre prośby i zastosować się do pewnych zasad, wyrażonych w liście W. K. Mości. Znowu więc wzywam Boga i w ręce jego oddaję sprawę moją, która jest jego sprawą. Proszę Boga, aby zesłał na W. K. Mość łaski swoje, aby wybawił Was z niebezpieczeństw i udzielił Wam miłosierdzia, którego tak bardzo potrzebujecie“.
Wojska włoskie nie spotkały oporu i zajęły Rzym 20 września 1870. Ogłoszony został manifest zawierający przepisy plebiscytu, który tajnem głosowaniem miał odpowiedzieć na pytanie co do „zjednoczenia Włoch“. Wynik jego okazał, do jakiego stopnia duch narodowy we Włoszech otrząsł się z teologii. W prowincyach rzymskich liczba głosów wynosiła 167,548, głosujących 135,291; z tych za przyłączeniem do Włoch 133,681, przeciwko temu 1507; głosów unieważnionych 103. Parlament włoski zatwierdził głosowanie ludu rzymskiego za przyłączeniem większością 239 głosów przeciwko 20. Dekret królewski ogłosił wcielenie państwa kościelnego do królestwa włoskiego, a manifest zamieszczał szczegóły wykonania. Oświadczał on, że „ustępstwami swemi rząd włoski stara się dowieść Europie, iż Włochy szanują zwierzchnictwo papieża zgodnie z zasadą: wolny kościół w wolnem państwie“.
Podczas wojny prusko-austryackiej papieztwo żywiło nadzieję odbudowania cesarstwa niemieckiego pod władzą Austryi, oraz uczynienia Niemiec narodem katolickim. W czasie wojny francusko-niemieckiej francuzi liczyli także na sympatye ultramontańskie w Niemczech. Nie zaniedbano żadnego środka do pobudzenia uczuć katolickich przeciw protestantom. Nie oszczędzano żadnej potwarzy: nazywano ich bezbożnikami niezdolnymi do uczciwości; o sektach ich mówiono, iż są dowodem, że odszczepieństwo znajduje się w stanie rozkładu. „Zwolennicy Lutra są najlichszymi ludźmi w całej Europie“. Sam papież nawet, myśląc, że świat zupełnie zapomniał historyi, nie wahał się głosić: „Niechaj naród niemiecki zrozumie, że jeden tylko rzymski kościół jest kościołem wolności i postępu“.
Tymczasem wpośród duchowieństwa niemieckiego zawiązało się stronnictwo, które postanowiło wystąpić przeciwko przywłaszczeniom papieża, a nawet im się opierać. Protestowało ono przeciwko „posadzeniu człowieka na tronie boskim“, wcale nie wyrzekając się przekonań naukowych dla powagi kościelnej. Niektórzy nie wahali się oskarżać samego papieża o herezyę. Lecz wkrótce na nieposłusznych posypały się klątwy, a potem kurya żądała usunięcia niektórych profesorów i nauczycieli od obowiązków, a zastąpienia ich zwolennikami nieomylności. Ale rząd pruski odmówił wykonania tego żądania. Szczerze chciał on utrzymać dobre stosunki z papieżem; nie życzył sobie wcale wdawać się w kłótnię teologiczną; ale powoli musiał przyjść do przekonania, że szło tu o sprawę nie religijną, ale polityczną, o to, czy władza państwa ma być skierowana przeciw samemu państwu. Wyklęty został pewien nauczyciel gimnazyum; kurya prosiła o usunięcie jego, rząd odmówił. Władze kościelne uznały to za napad na religię. Cesarz poparł swojego ministra. Organ stronnictwa nieomylności groził cesarzowi oporem wszystkich dobrych katolików, wmawiając mu, że w zajściach z papieżem zasady rządów mogą i powinny ustępować. Teraz każdy już mógł jasno zrozumieć, że pytanie tak stanęło: „Kto ma być panem w kraju, czy rząd, czy kościół rzymski? Czystem jest niepodobieństwem żyć pod dwoma rządami, z których jeden nazywa to złem, co drugi nakazuje. Jeżeli rząd nie ulegnie kościołowi katolickiemu, to staną się nieprzyjaciółmi“. Tak więc Prusy wciągnięte zostały w zatarg z Rzymem; w zatargu tym papieztwo, przejęte niechęcią ku cywilizacyi nowożytnej, jest oczywiście stroną zaczepną.
Rząd, przyjąwszy wezwanie, we własnej obronie skasował wydział katolicki w ministerstwie wyznań. Działo się to latem r. 1871. W listopadzie sejm cesarstwa uchwalił prawo nakazujące, aby duchowni, nadużywający urzędu swego ku zamieszaniu pokoju publicznego, karani byli kryminalnie. Podzielając zaś mniemanie, że przyszłość do tego należy, kto ma w ręku szkołę, rozpoczęto przygotowania do oddzielenia szkół od kościoła.
Stronnictwo jezuickie szerzyło i wzmacniało po całych Niemczech organizacyę swoją, opartą na zasadzie, że prawodawstwo cywilne nie obowiązuje w rzeczach kościelnych. Był to czyn jawnego nieposłuszeństwa. Czyż mógł rząd pozwalać tak siebie straszyć? Biskup warmiński oświadczył, że nie będzie ulegał prawom krajowym, zaczepiającym kościół. Rząd zawiesił wypłatę jego pensyi; przewidując zaś, że póty nie będzie pokoju, póki jezuitom wolno będzie w kraju przebywać, postanowił i wykonał ich wygnanie. Pod koniec r. 1872 Jego Świątobliwość wygłosił przemówienie, w którem nadmieniał o „prześladowaniu kościoła w cesarstwie niemieckiem“ i twierdził, że tylko kościół ma prawo oznaczać granice władzy swojej i państwa, — zasada niebezpieczna i niemożebna, ponieważ pod wyrazem moralność kościół rozumie wszystkie stosunki ludzi pomiędzy sobą i utrzymuje, że cokolwiek mu nie pomaga, to go uciska. Skutkiem tego w kilka dni później (9 stycznia 1873) rząd ogłosił cztery następne prawa: 1. Przepisujące sposoby, jakimi każdy może rozerwać związek swój z kościołem; 2. Ograniczające kościół w wykonywaniu kar duchownych; 3. Regulujące dyscyplinarną władzę kościoła, zakazujące kar cielesnych, określające grzywny i wygnanie, oraz udzielające pozwolenia odwoływania się do trybunału królewskiego do spraw kościelnych, którego wyrok ma być ostatecznym; 4. Przepisujący wychowanie szkolne i naznaczanie księży. Ci ostatni powinni mieć odpowiednie wykształcenie, zdać publiczny egzamin pod dozorem państwa i posiadać wiadomości z filozofii, dziejów i literatury niemieckiej. Zakłady, któreby odmawiały posłuszeństwa władzy krajowej, miały być zamknięte.
Prawa te dowodzą, że Niemcy postanowiły nie znosić woli i intryg kilku wielkich rodów włoskich; że chcą być panem we własnym domu. W zatargu tym widzą one nie sprawę wiary lub sumienia, lecz walkę panowania praw krajowych z panowaniem kościoła. Zapatrują się one na papieztwo, jako na władzę polityczną, ale nie religijną i mają mocne postanowienie utrzymać oświadczenie konstytucyi pruskiej, że „używanie wolności religijnej nie powinno przeszkadzać obowiązkom obywatela względem społeczeństwa i państwa“.
Słusznie powiadają, że papieztwo rządzi nie w duchu kościoła powszechnego, nie na korzyść wszystkich narodów, ale na pożytek kilku familij włoskich. Z kogoż się rząd ten składa? Z papieża, z kardynałów-biskupów i kardynałów-dyakonów, którzy w obecnej chwili wszyscy są włosi; kardynałowie-kapłani prawie wszyscy są włosi; ministrowie i sekretarze ś. kongregacyi w Rzymie, także sami włosi. Francya od czasu średnich wieków nie wydała papieża; toż samo Austrya, Portugalia i Hiszpania. Pomimo wszelkich usiłowań przełamania tego systemu wyłączności i otwarcia dostępu do tych godności wszystkim katolikom, cudzoziemiec nie może zasiąść na stolicy apostolskiej. Rzecz oczywista, że kościół jest dziedzictwem, nadanem przez Boga kilku książęcym rodzinom włoskim. Na pięćdziesięciu członków dzisiejszego kolegium kardynałów, czterdziestu jest włochów, to jest trzydziestu dwóch więcej, niżby na Włochy wypadało.
Prawdziwą zawadą postępu europejskiego był dwoisty system rządu. Dopóki każdy naród ma dwóch panów, jednego świeckiego w domu, a drugiego duchownego za granicą, przy czem każdy naród posiada oddzielnego świeckiego, a wszystkie razem mają jednego zagranicznego władcę w osobie papieża rzymskiego, czy podobna, aby dzieje opowiadały nam co innego, jak kłótnie tych dwóch współzawodników? Ktokolwiek się zastanowi nad tą sprawą, dostrzeże łacno, dlaczego narody, które się pozbyły rządów dwoistych, czynią największe postępy; zrozumie także, jaka przyczyna paraliżuje ruchy Francyi. Z jednej strony chciałaby ona przewodniczyć Europie, z drugiej nie może się oderwać od strupieszałej przeszłości. Dla przygłaskania niewykształconej klasy polityka jej chodzi takiemi drogami, które rozum musi potępiać. Dwie władze, pod któremi żyje, tak się równoważą, że ciągle to jedna, to druga bierze górę, a nieraz jedna drugiej używa za narzędzie do dopięcia swych celów.
Ale ten system dwoisty zbliża się ku końcowi. Dla narodów północy, mniej zabobonnych i wrażliwych, dawno już stał się on nieznośnym; odrzuciły go one raz na zawsze za czasów reformacyi, pomimo narzekania i uroszczenia Rzymu. W Ameryce sprawy świeckie zupełnie są oddzielone od duchownych; kościołowi nie wolno wtrącać się do polityki, chociaż we wszystkich innych rzeczach ma zupełną swobodę. Stan nowego świata przekonywa nas także, iż obie formy chrześciaństwa, katolicka i protestancka, straciły moc szerzenia się; żadna nie może przekroczyć oddawna ustalonej między niemi granicy; katolickie rzeczypospolite pozostają katolickiemi, protestanckie protestanckiemi. Pomiędzy temi ostatniemi znika coraz skłonność do sekciarskiego odosobniania się; osoby różnych wyznań łączą się bez wahania pomiędzy sobą. Przekonań zaś nabywają nie od kościoła, ale z dzienników.
Pius IX w ruchu, któryśmy rozpatrywali, dwie rzeczy miał na widoku: 1. Silniejsze ześrodkowanie papieztwa, z duchownym samowładcą na czele, przywłaszczającym sobie część władzy boskiej; 2. Dozór nad rozwojem umysłowym narodów, wyznających chrześciaństwo.
Logicznem następstwem pierwszego z tych dążeń jest wtrącanie się w politykę. Domagał się on, aby władza świecka w każdym razie ulegała duchownej; aby wszystkie prawa, niezgodne z widokami kościoła były uchylane jako nie obowiązujące wiernych. Poprzednio przejrzeliśmy już pokrótce niektóre zawikłania, które się zrodziły z obstawania przy takiej polityce.
Przechodzę teraz do rozpatrzenia, w jaki sposób papieztwo chce zaprowadzić swój dozór nad umysłami; jak określa ono stanowisko swe względem swej współzawodniczki, wiedzy, i jak, dążąc do wskrzeszenia średniowieczyzny, sprzeciwia się cywilizacyi nowożytnej i potępia społeczność tegoczesną.
Encyklika i syllabus zawierają zasady, które w życie wprowadzić celem było soboru watykańskiego. Syllabus napada na panteizm, naturalizm i czysty racyonalizm, potępiając takie zdania, jak np. że Bóg jest światem; że niema innego Boga prócz natury; że przedmioty teologiczne traktować należy tak samo jak filozoficzne; że metody i zasady, za pomocą których dawniej doktorowie kościoła uprawiali teologię, nie wystarczają dziś wobec wymagań wieku i postępów nauki; że każdemu człowiekowi wolno przyjmować i wyznawać religię, którą uzna za prawdziwą, idąc za światłem własnego rozumu; że do władzy cywilnej należy oznaczenie praw i granic władzy kościelnej; że kościół nie ma prawa używania siły, ani wywierania władzy świeckiej pośrednio lub bezpośrednio; że powinien być oddzielony od państwa, a państwo od kościoła; że już dziś nie przystoi, aby religię katolicką uważano za jedyną w państwie, z wyłączeniem wszystkich innych wyznań; że papież rzymski może i powinien pogodzić się i złączyć z postępem cywilizacyi nowożytnej. Syllabus prócz tego żąda dla kościoła prawa dozoru nad szkołami publicznemi, nie przyznając go państwu; domaga się też wglądania w małżeństwa i rozwody.
Pewne zasady, które sobór uznał za rzecz właściwą na teraz już sformułować, wyłożone są w „Składzie dogmatycznym wiary katolickiej“. Otóż rozpatrzymy główne punkta tego składu, o ile takowe dotyczą stosunku religii do wiedzy. Ma się rozumieć, że następne wyciągi nie wyczerpują całości, lecz zawierają tylko najważniejsze ustępy.
Pismo to rozpoczyna się surowym rozbiorem zasad i następstw reformacyi protestanckiej:
„Odrzucenie boskiej powagi kościoła w nauczaniu i oddawanie wszystkich spraw, dotyczących religii, pod sąd każdej jednostki, spowodowało powstanie wielu sekt, a gdy te się waśniły i sprzeczały pomiędzy sobą, w umysłach nie małej liczby ludzi upadła wszelka wiara w Chrystusa, a pismo święte zaczęło się wydawać jako mity i bajki. Odrzucono chrześciaństwo a na to miejsce postawiono panowanie tak nazwanego czystego rozumu, albo natury; wielu wpada w przepaść panteizmu, materyalizmu i ateizmu, a odrzucając rozumującą naturę ludzką, oraz wszelkie pojęcie dobrego i złego, sili się nad obaleniem samych podwalin społeczeństwa ludzkiego. Ponieważ bezbożne to odszczepieństwo szerzy się wszędzie, więc nie mało i katolików dało się mu złudzić: zmieszali oni ludzką wiedzę z wiarą boską.
„Lecz kościół, matka i mistrzyni narodów, zawsze gotów jest pokrzepić słabego, przyjąć na swe łono powracających i skierować ich ku lepszemu. Obecnie zaś, gdy biskupi całego świata zgromadzeni są na tym soborze powszechnym, gdy Duch Święty w nim przebywa i sądzi z nami, postanowiliśmy ogłosić z tej stolicy zbawczą naukę Chrystusa, oraz wygnać i potępić przeciwne jej błędy.
»O Bogu, stwórcy wszechrzeczy. — Kościół święty katolicki apostolski i rzymski, wierzy w jednego żywego Boga, stwórcę i pana nieba i ziemi, wszechmocnego, wiekuistego, nieogarnionego, niepojętego, nieskończonego w rozumie i woli, oraz we wszelkiej doskonałości. Odróżnia się on od świata. Z własnej najwolniejszej woli uczynił on z niczego dwie stworzone natury, duchowną i doczesną, anielską i ziemską. Później stworzył on istotę ludzką, złożoną z obu tych natur. Nadto Bóg opatrznością swoją opiekuje się i rządzi wszystkiemi rzeczami, sięgając potężnie od końca do końca i urządzając wszystko harmonijnie. Każda rzecz odkryta jest przed jego oczami, takie nawet, które mają się stać z wolnej woli stworzeń jego“.
»O objawieniu. — Święta matka, kościół wierzy, iż Boga można poznać niemylnie naturalnem światłem rozumu ludzkiego, lecz że też podobało mu się objawić siebie i odwieczne wyroki swej woli drogą nadprzyrodzoną. Objawienie to nadprzyrodzone, jak to wyrzekł święty sobór trydencki, zawiera się w księgach starego i nowego zakonu, wyliczonych w postanowieniach tego soboru, a znajdujących się w dawnem wydaniu wulgaty. Świętemi są one, ponieważ napisane z natchnienia Ducha Świętego. Bóg jest ich autorem i jako takie dostały się one kościołowi“.
„Aby pohamować niespokojne umysły, któreby mogły podawać mylne objaśnienia, wznawiając wyrok soboru trydenckiego, postanowiono, iż nikomu nie wolno tłumaczyć pisma świętego sprzecznie z wykładem matki świętej kościoła, do którego wykład ten należy“.
O wierze. Ponieważ człowiek zależy od Boga jako od pana swojego, a stworzony rozum podlega całkowicie niestworzonej prawdzie, więc gdy Bóg czyni objawienie, człowiek obowiązany jest ulegać mu z wiarą. Wiara ta jest cnotą nadprzyrodzoną i początkiem zbawienia człowieka, który wierzy w prawdziwość rzeczy objawionych nie dla ich wewnętrznej prawdy, o ile tej dosięga przyrodzone światło rozumu, lecz dlatego, iż Bóg je objawił. Lecz chociaż ta wiara zgodną być może z rozumem, Bóg raczył udzielić cudów i proroctw, które, wykazując, wszechwładzę, i wszechwiedzę jego, są dowodami dostępnymi pojęciu wszystkich. Mojżesz, prorocy, a nadewszystko Chrystus dostarczają nam takowych. Wierzyć zaś należy we wszystkie rzeczy, zapisane w słowie bożem, lub przekazane przez tradycyę, bo tylko kościół w nauce swej do wierzenia polecił.
„Nikt nie może być zbawionym bez tej wiary, ani też kto nie wytrwa w niej aż do końca nie może osiągnąć żywota wiecznego. Dlatego Bóg przez Syna swego jednorodzonego ustanowił kościół, jako stróża i nauczyciela objawionego słowa swojego. Albowiem jeden kościół katolicki posiada te wszystkie znaki, które udowodniają wiarygodność religii chrześcijańskiej. Sam nawet kościół, z powodu swego cudownego rozpowszechnienia, swej wysokiej świętości, niewyczerpanej płodności we wszystkiem dobrem, swej jedności katolickiej i niewzruszonej stałości, posiada wielkie i oczywiste znamiona wiarogodności i przedstawia niezaprzeczony dowód swego boskiego posłannictwa. Tak więc kościół okazuje dzieciom swoim, że wiara, której się trzymają, spoczywa na najmocniejszych podstawach. Dlatego też zupełnie odmiennem jest położenie tych, co przez niebieskie światło wiary przyjęli religię katolicką, od takich, którzy, kierując się myśleniem ludzkiem, poszli za fałszywą wiarą“.
»O wierze i rozumie. Prócz tego kościół katolicki mniemał zawsze i teraz mniema, że istnieje dwojaka wiedza, różna jedna od drugiej zasadą i przedmiotem. Zasadą, ponieważ jedna poznaje rozumem przyrodzonym, a druga wiarą boską; przedmiotem, ponieważ, oprócz rzeczy dostępnych przyrodzonemu rozumowi naszemu, mamy do wierzenia tajemnice w Bogu ukryte, które, nie będąc przezeń objawione, nie mogą dojść do naszej wiadomości.
„Rozum wprawdzie, oświecony wiarą, szukając pilnie i z bogobojnem umiarkowaniem, może za łaską bożą dojść do niejakiego pojęcia tajemnic, ograniczonego w stopniu, lecz bardzo zbawiennego w skutkach, kierując się tak podobieństwem rzeczy znanych drogą przyrodzoną, jak również związkiem tajemnic pomiędzy sobą oraz ostatecznem przeznaczeniem człowieka. Lecz nigdy rozum nie może być tak uzdolnionym, aby całkowicie pojął tajemnice, jak pojmuje prawdy właściwym jego celem będące. Gdyż tajemnice boskie samą istotą swoją tak dalece przechodzą zakres umysłu stworzonego, że wtenczas nawet, gdy są udzielone przez objawienie i przyjęte przez wiarę, pozostają jeszcze pod zasłoną tej wiary i niejako w ciemności przez ciąg życia doczesnego.
„Chociaż wiara wyżej stoi od rozumu, nie może być jednak istotnej niezgody pomiędzy niemi, bo ten sam Bóg, który odsłania tajemnice i wlewa wiarę, udzielił duszy ludzkiej światła rozumu, a Bóg nie może przeczyć sam sobie, ani też jedna prawda nie może sprzeciwiać się drugiej. Więc próżny pozór takiego przeciwieństwa z tego głównie powstaje, że albo zasady wiary nie są zrozumiane i wyłożone tak, jak je kościół pojmuje, albo że puste wymysły i mniemania ludzkie brane są mylnie za przepisy rozumu. Ogłaszamy więc za fałszywe wszelkie twierdzenie sprzeczne z oświeconą prawdą wiary. Prócz tego kościół, z apostolskiego swego obowiązku nauczania, oraz strzeżenia skarbu wiary, ma sobie również od Boga udzielone prawo i obowiązek potępiania fałszywej tak nazwanej nauki, iżby nikt nie był oszukany przez filozofię i omylne złudzenia. Dlatego wszystkim wiernym chrześcianom zakazuje się bronić, jako niby rzetelnych wyników nauki, takich zdań, o których wiadomo, że się sprzeciwiają zasadom wiary, a szczególnie potępionych przez kościół, lecz owszem wyraźnie się nakazuje poczytywać je za błędy, świecące złudnymi pozorami prawdy.
„Niepodobną jest rzeczą, iżby wiara i rozum kiedykolwiek sprzeciwiały się sobie; owszem, przychodzą one sobie wzajemnie z pomocą. Prawdziwy bowiem rozum stanowi podstawę wiary, a przy pomocy jej światła uprawia naukę rzeczy boskich; wiara zaś, z drugiej strony, uwalnia i ochrania rozum od błędów, oraz wzbogaca go różnemi wiadomościami. Kościół bowiem tak dalekim jest od sprzeciwiania się uprawie sztuk i nauk ludzkich, że raczej sprzyja im i pomaga rozmaitymi sposobami. Nie zapomina on bowiem i nie gardzi korzyściami, które z nich płyną dla życia ludzkiego; przeciwnie, przyznaje, że jako poszły one od Boga, pana wszelkiej wiedzy, tak też należycie pielęgnowane, z pomocą łaski Boga, do Niego prowadzą. Nie zabrania też on żadnej z tych nauk używać własnych zasad i metod w obrębie sobie właściwym; lecz dozwalając tej rozsądnej swobody, stara się, aby nie wpadały one w błędy przez sprzeciwianie się nauce bożej, oraz aby, przekraczając odpowiednie granice, nie napadały i nie mąciły dziedziny wiary.
„Albowiem zasady religii, objawione przez Boga, nie na to udzielone zostały, jak niektóre odkrycia filozoficzne, iżby się udoskonalały staraniem ludzkiem, lecz powierzone zostały oblubienicy Chrystusowej, jako skarb niebieski do wiernego strzeżenia i bezbłędnego ogłaszania. Zatem wszystkie zasady wiary świętej mają być zawsze tłumaczone zgodnie ze zdaniem i rozumieniem kościoła; i nigdy nie wolno oddalać się od tego i pod pozorem jaśniejszego tłumaczenia. Przeto jako pokolenia i wieki następują po sobie, tak niech rozum, wiedza i mądrość każdego człowieka w szczególności i całego kościoła wogóle wzrasta szybko i potężnie się wzmaga, lecz tylko we własnym zakresie, to jest tak, aby znaczenie, duch i wiara nauk jego pozostawały czystemi i nietkniętemi“.
Pomiędzy innemi ogłoszono następny wyrok:
„Niech będzie wyklęty:
Kto odrzuca jedynego prawdziwego Boga, Stwórcę i pana wszech rzeczy widomych i niewidomych.
„Kto bezczelnie twierdzi, że oprócz materyi nic więcej nie istnieje.
„Kto powiada, że substancya czy też istota Boga i wszystkich rzeczy jest taż sama.
„Kto utrzymuje iż rzeczy stworzone, tak cielesne jak duchowe, czy też tylko duchowe, są wypływem istoty boskiej; albo że istota boska, ujawniając się lub rozwijając, staje się wszystkiem.
„Kto nie uznaje, że świat i wszystkie zawarte w nim rzeczy stworzone zostały przez Boga z niczego.
„Ktoby dowodził, że człowiek może i powinien własnemi siłami, drogą ciągłego postępu, dojść nareszcie do posiadania wszelkiej prawdy i zacności.
„Ktoby nie chciał przyjmować za święte i kanoniczne ksiąg pisma świętego w zupełnej całości, jako wyliczone zostały przez ś. sobór trydencki, lub ktoby zaprzeczał, że zostały natchnione przez Boga.
„Ktoby mówił, że rozum ludzki jest tak niezależnym, iż Bóg nie może od niego wymagać wiary.
„Ktoby utrzymywał, iż objawienie boskie nie może być uczynione wiarygodnem przez dowody zewnętrzne.
„Ktoby dowodził, że cuda nie mogą być zdziałane lub z pewnością poznane, albo że boski początek chrześciaństwa nie może być przez nie dowiedzionym.
„Ktoby twierdził, że objawienie boskie nie zawiera żadnych tajemnic, lecz że wszystkie dogmata wiary można zrozumieć i dowieść rozumem należycie ukształconym.
„Ktoby powiadał, że nauki ludzkie uprawiane być winny w takim duchu wolności, że pozwolonoby było poczytywać twierdzenia ich za prawdziwe wtedy nawet, gdyby się sprzeciwiały nauce objawionej.
„Ktoby utrzymywał, iż może się kiedyś zdarzyć z postępem nauk, że zasady głoszone przez kościół będą musiały być pojmowane w rozumieniu różnem od tego, w jakiem kościół je zawsze pojmował i pojmuje“.
Niesłychane i rzec można, zuchwałe roszczenia, zawarte w tych kanonach, ukształceńsi katolicy przyjęli wcale nie radośnie. Uniwersytety niemieckie stawiły opór; a gdy z końcem roku powszechnie zgodzono się na nie, to nie z przekonania o ich prawdziwości, lecz z poczucia karności i posłuszeństwa.
Wielu najpobożniejszych katolików patrzyło na całą tę agitacyę i jej skutki z najszczerszym smutkiem. Ojciec Hyacynt, w liście do przełożonego swojego zakonu powiada: „Protestuję przeciwko temu bezbożnemu i bezrozumnemu rozbratowi, który usiłują zaprowadzić pomiędzy kościołem, odwieczną matką naszą, a społeczeństwem dziewiętnastego wieku, którego doczesnemi dziećmi jesteśmy i dla którego mamy obowiązki i względy. Głęboko jestem przekonany, że jeżeli Francya w szczególności, a szczep łaciński wogóle są pastwą nierządu społecznego, moralnego i religijnego, to główną przyczynę tego stanowi nie sam katolicyzm, lecz sposób, w jaki go od bardzo dawna pojmują i prowadzą“.
Pomimo nieomylność, która przypuszcza wszechwiedzę, Jego Świątobliwość nie przewidział wyniku wojny francusko-pruskiej. Gdyby dar proroczy był istotnie udzielony, toby spostrzegł niewczesność działań soboru. Król pruski odmówił prośbie jego co do przyjścia ze zbrojną pomocą władzy świeckiej. Wyklęty król włoski, jakeśmy widzieli, opanował Rzym. Gorzka encyklika papiezka, dziwnie się mijająca z wyszukaną grzecznością tegoczesnych pism dyplomatycznych, ukazała się 1 listopada 1870, potępiając czyny dworu piemonckiego, „który poszedł za radą zgubnego odszczepieństwa“. Dalej Jego Świątobliwość oświadcza, iż jest w niewoli i że nie chce zgody z Belialem; rzuca przytem większą klątwę, wraz z karami i pokutą na przeciwników, prosząc „wdania się przeczystej Dziewicy Maryi, Matki Boskiej, oraz ś. apostołów Piotra i Pawła“.
Pewna liczba sekt protestanckich stowarzyszyła się w celu naradzenia się, pod nazwiskiem Związku Ewangelicznego. Ostatnie zebranie jego odbyło się w Nowym-Yorku w jesieni r. 1873. Jakkolwiek na to zgromadzenie zjechało się wielu pobożnych przedstawicieli kościołów reformowanych z Europy i Ameryki, nie posiadało ono jednak ani uroku, ani powagi wielkiego soboru, który tylko co zakończył swe posiedzenia w kościele ś. Piotra w Rzymie. Nie mogło się ono powoływać na nieprzerywaną przeszło tysiącletnią swą dawność; nie mogło przemawiać tonem równości, a raczej wyższości od cesarzów i królów. Podczas gdy głęboki rozum i prawdziwie polityczna, światowa mądrość przebijała się w każdej sprawie, wykonanej przez sobór watykański, związek ewangeliczny zgromadził się bez jasnego i wyraźnego celu, bez żadnych określonych widoków. Życzeniem jego było ściślej połączyć różne odcienie protestantyzmu, lecz nie posiadał on zgoła pewnej nadziei dopięcia tak pożądanego zamiaru. Odbiły się na nim niezbędne skutki zasady, która dała początek tym sektom: zaczęły się one niezgodą i istnieją wyłącznością.
Jednakże w działaniach związku ewangelicznego dostrzedz można bardzo wybitnych objawów. Odwróciwszy oczy od dawnego przeciwnika, który świeżo osypał reformacyę potwarzą i obelgami, skierował on wzrok swój, podobnie jak sobór watykański na naukę. Pod tem przeraźliwem imieniem stało przed nim coś nakształt widma o niewyraźnych zarysach, coś szybko rosnącego, a wyglądającego groźnie. Związek przemawiał do tego okropnego straszydła to grzecznemi słowy, to znowu wyrazami potępienia.
Nie zrozumiał on, że wiedza tegoczesna jest siostrą, rodzoną siostrą reformacyi. Poczęte one zostały i urodzone jednocześnie. Nie zrozumiał, że chociaż niepodobieństwem jest pogodzić powaśnione sekty, w nauce jednak mogłyby one znaleźć wspólne ognisko; że zatem nie nieufny stosunek, lecz serdeczne połączenie powinno być celem ich dążenia.
Pozostaje nam jeszcze nakreślić kilka uwag o owym „Składzie wiary katolickiej“, ułożonym przez sobór watykański.
Ażeby te swe przedmioty zupełnie jednostajnie się wydawały różnym osobom, trzeba się na nie zapatrywać z jednego stanowiska. Lecz w tym razie, o którym mowa, człowiek religijny ma swój właściwy punkt widzenia, a człowiek naukowy ma inny i to bardzo różny. Żaden z nich nie może wymagać od drugiego, iżby panorama faktów, rozpościerająca się przed nim, wydawała się obudwu całkiem jednostajnie.
Skład Dogmatyczny domaga się przyjęcia wiary, że kościół katolicki działa z polecenia bożego, szczególnie i wyłącznie jemu udzielonego. Na mocy tak wysokiej powagi, żąda od wszystkich ludzi wyrzeczenia się przekonań rozumowych, a od wszystkich narodów uległości rządów cywilnych.
Lecz tak wygórowane roszczenia wsparte być powinny stanowczymi i niezbitymi dowodami; dowodami nie pośredniej i ubocznej natury, lecz jasnymi, dobitnymi i wystarczającymi, takimi, którychby nie można było poddać pod wątpienie.
Ale kościół oświadcza, że nie myśli oddawać roszczeń swoich na sąd rozumu ludzkiego; wymaga, aby się na nie zgodzono bez wahania, jako na artykuł wiary.
Dopuściwszy to, należałoby przystać na wszystkie jego wymagania, jakkolwiek wygórowanemi byćby mogły.
Z dziwną niekonsekwencyą Skład Dogmatyczny potępia rozum twierdząc, że on nie może rozstrzygnąć tych pytań, a jednak składa mu dowody przekonywać mające. W istocie możnaby powiedzieć, że całe to pismo jest namiętnem wezwaniem rozumu, aby zgłupiał na rzecz chrześciaństwa rzymskiego.
Przy takiej niezgodności w zapatrywaniu się niepodobna, aby religia i wiedza zgadzały się w wyobrażeniu o rzeczach. Niepodobna też, aby doszły do jakiegoś wspólnego wniosku inaczej, jak chyba odwołując się do rozumu, jako do najwyższego i ostatecznego trybunału.
Sobór watykański protestuje przeciwko temu. Podnosi on wiarę jako coś wyższego od rozumu; powiada, że oboje stanowią dwie oddzielne dziedziny wiedzy, mające każda swoje tajemnice i fakta. Do wiary należą tajemnice, do rozumu fakta. Przypisując przewagę wierze, stara się on uspokoić rozum, cofający się przed cudami i proroctwami.
Z drugiej znów strony nauka odwraca się od rzeczy niepojętych, opierając się na prawidle Wiklefa: „Bóg nie zmusza człowieka do wierzenia w to, czego on nie może zrozumieć“. W braku dostatecznych dowodów ze strony przeciwnika, poszukuje ona w dziejach papieztwa i w żywotach papieży czegośkolwiek, coby wyglądało na polecenie boskie, coby przekonywało o nieomylności papieża i nakazywało ślepe posłuszeństwo.
Jednym z najbardziej uderzających, choć sprzecznych z innymi rysów Składu Dogmatycznego jest niechęć w oddaniu należnej czci rozumowi ludzkiemu. Pismo to kreśli podstawę filozoficzną katolicyzmu, usuwając z przed oczu wstrętny obraz wierzeń gminnych. Opisuje ono przymioty Boga, stworzyciela wszech rzeczy, w słowach odpowiednich wzniosłości pojęcia, lecz powstrzymuje się od twierdzenia, że ta Przedwieczna, Przenajświętsza Istota narodziła się z matki ziemskiej, żony cieśli żydowskiego, która się później stała królową niebios. Bóg, którego pismo to maluje, nie jest owym Bogiem średniowiecznym, zasiadającym na złotym tronie, otoczonym chórami aniołów, lecz Bogiem filozofii. Nosi ono wyraźne ślady uznania myśli wieku i postępu umysłowego. Po takiem wyłuszczeniu przymiotów Boga, Skład oświeca nas o kierownictwie świata. Twierdzi on, że kościół posiada nadprzyrodzony dozór nad wszystkimi wypadkami materyalnymi i moralnymi. Duchowieństwo, wedle różnych stopni swoich, może przepowiadać przyszłe wypadki, mocą udzielonej sobie władzy, lub też skutecznem wzywaniem potęg niebieskich. Papieżowi dana jest moc związywania i rozwiązywania. Nie wolno jest odwoływać się od jego wyroków do soboru powszechnego, jako do wyższej niby od niego władzy na ziemi. Tego rodzaju władze istnieć mogą przy rządzie samowładnym, ale zgoła się nie zgadzają z panowaniem na świecie praw niewzruszonych. Stąd to Skład Dogmatyczny czepia się z całej siły teoryi ciągłego wtrącania się Opatrzności, nie chcą ani na chwilę przypuścić, iż w sprawach przyrodzenia znajduje się nieprzerwana łączność wypadków, a w sprawach ludzkich nieustający szereg czynów.
Lecz czyliż we wszystkich krajach świata pochód cywilizacyi nie był jednaki? Czy wzrost społeczeństwa nie jest podobny do wzrostu jednostki? Czy w nich obu nie dostrzegamy doby młodości, dojrzałości i zgrzybiałości? Czyż dla każdego, kto pilnie rozważał postępowy rozwój społeczeństw ludzkich w odległych od siebie okolicach, i kto dostrzegł jednostajności objawów tego rozwoju, czyż nie jest jasnem, iż postęp cywilizacyi ulega pewnym prawom? Pojęcia religijne Inków peruwiańskich i cesarzów Meksyku, oraz ceremonie ich dworów były takie same, tak w Europie, jak i w Azyi. Bieg myśli także był jednostajny. Rój pszczół, przeniesiony w daleką okolicę, buduje swoje plastry i urządza swe życie, jak każdy inny toby czynił na jego miejscu; tak samo się dzieje z oddzielnymi rozprószonymi rojami ludzi. Tok myśli i czynów tak dalece jest nieodmiennym, iż niektórzy filozofowie, przenosząc przykład z minionych dziejów Azyi na pole europejskie, gotowiby bez wahania dowodzić, że gdy dany będzie biskup rzymski i kilka wieków, to otrzymamy nieomylnego papieża; a gdy dany będzie nieomylny papież i cokolwiek więcej czasu, to otrzymamy lamaizm taki sam, jakim się Azya oddawna cieszy.
Co się tyczy początku rzeczy cielesnych i duchowych, to Skład Dogmatyczny z przesadną uroczystością wyklina wszystkich, którzy się trzymają zasad emanacyi czyli wypływu, lub którzy mniemają, że widome przyrodzenie jest tylko przejawem istoty boskiej. Autorowie pisma tego mieli tu do przebycia trudność niepospolitą. Musieli się potykać z potężnymi pomysłami starożytnymi i nowymi, które za naszych czasów tak silnie pociągają ku sobie ludzi myślących. Teorya zachowania i równoważności siły daje w logicznem następstwie od wieków znaną na wschodzie naukę wypływu; doktryna zaś rozwojowa obala teoryę pojedyńczych aktów tworzenia. Pierwsza gruntuje się na zasadzie, że ilość siły we wszechświecie pozostaje niezmienną, chociaż objawy jej mogą być rozmaite. Jakkolwiek teorya ta nie jest jeszcze całkowicie ugruntowaną, lecz dowody przytaczane na jej poparcie tak są liczne, przekonywające, że ma ona pozór niemylności. Otóż azyatycka teorya wypływu i zlania się, czyli emanacyi i absorbcyi, wydaje się zgodną z tym wspaniałym pomysłem. Mniema ona, że cząstka istniejącego już boskiego, powszechnego ducha jej się dostaje, a po skończonem życiu wraca i zlewa się z powszechnem źródłem, z którego pierwotnie wyszła. Autorowie Składu zabraniają takiego pojmowania rzeczy, pod karą wiecznego potępienia.
Podobnież postępują z teoryami ewolucyi i rozwoju, uporczywie głosząc, iż kościół wierzy w pojedyńcze akta tworzenia. Lecz zasada, że każda żyjąca forma pochodzi od jakiejś poprzedniej, zajmuje pod względem naukowym daleko pewniejsze stanowisko od teoryi siły, i zdaje się, iż może być uważana za ustaloną, cokolwiekbądź się stanie z dodatkami, któremi ją świeżo obarczono.
Potępiając reformacyę, kościół urzeczywistnia myśl swoją panowania wiary nad rozumem. W oczach jego reformacya jest bezbożnem odszczepieństwem, wiodącem do otchłani panteizmu, materyalizmu i ateizmu, oraz dążącem do obalenia samych podstaw społeczności ludzkiej. Pragnąłby więc kościół powstrzymać owe „niespokojne umysły“, które za przykładem Lutra, broniły dla każdego człowieka „prawa tłumaczenia biblii po swojemu“. Twierdzi on, że niegodziwym jest błędem dopuszczanie protestantów do jednostajnych przywilejów politycznych z katolikami, że owszem świętym jest obowiązkiem pokonać ich i usunąć; że jest rzeczą szkaradną pozwalać im utrzymywać zakłady naukowe. Grzegorz XVI nazywał wolność sumienia bezrozumnem szaleństwem, a wolność druku zgubnym błędem, którego nie można dosyć nienawidzieć.
Lecz jakimże sposobem wierzyć można w natchnienie i nieomylność owej wyroczni nad Tybrem, gdy się przypomni, że ciągle i ciągle jeden papież zaprzeczał drugiemu; że papieże potępiali sobory, a sobory papieżów; że biblia Sykstusa V zawiera takie mnóstwo jawnych pomyłek (około dwóch tysięcy), że sami wydawcy musieli ją z obiegu wycofać? Jakże mogą synowie kościoła „za złudne błędy“ poczytywać kulistość ziemi, stanowisko jej jako planety w układzie słonecznym, oraz obrót około własnej osi i około słońca? Jakże mogą oni zaprzeczyć istnienia antypodów, albo innych światów oprócz naszego? Jak mogą wierzyć, że świat nie ulegał żadnym zmianom?
Gdy nakazują nauce, aby się wyrzekła swych przekonań, możeby należało, aby ona prosiła kościół, iżby przeszłość sobie przypomniał? Spór co do kształtu ziemi oraz pomieszczenia nieba i piekła, skończył się dlań niepomyślnie. Utrzymywał on, że ziemia jest rozległą płaszczyzną, a niebo rozpostarciem, służącem za podstawę nieba, przez które widywano od czasu do czasu przeciskających się ludzi. Gdy kulistości ziemi dowiedziono, bez żadnej możności zaprzeczenia, faktami astronomicznymi i podróżą okrętu Magellana, wówczas kościół twierdził, że stanowi ona środek wszechświata, a że wszystkie inne ciała są niższemi od niej, jako będącej głównym przedmiotem troskliwości Boga. Wyparty i z tej pozycyi, utrzymywał kościół z początku, że ziemia jest nieruchoma, a że słońce i gwiazdy rzeczywiście koło niej się obracają. Wynalezienie teleskopu dowiodło wszakże, że i tutaj był on w błędzie. Więc znowu dowodził, że ręka Opatrzności reguluje wszystkie ruchy układu słonecznego; ale „Principia“ Newtona przekonały, że ruchy te ulegają niewzruszonym prawom. Otóż wówczas głosił kościół, że ziemia i wszystkie ciała niebieskie stworzone zostały około sześć tysięcy lat temu i że w sześć dni porządek przyrodzenia został ustalony, a rośliny i zwierzęta we wszystkich swych gatunkach ukształtowane. Naciśnięty mnóstwem dowodów przeciwnych, rozszerzył dni na okresy nieoznaczonej długości; okazało się jednak, że i ten środek był niedostateczny. Niepodobna było bronić dalej owych sześciu epok, z których każda mieścić miała inne stworzenia, kiedy odkryto, że gatunki, powstając zwolna w jednej dobie, dochodziły do szczytu w drugiej i stopniowo wymierały w trzeciej: takie przesięganie z jednej epoki do drugiej, wymagałoby nie jednorazowego, lecz wielokrotnego tworzenia. Dowodził kościół, że był potop, który zalał całą ziemię po nad wierzchołki gór najwyższych, i że wody ustąpiły przed wiatrem. Lecz dokładniejsze pojęcia o rozmiarach powietrzni i mórz, oraz o parowaniu, przekonały, jak bezpodstawnemi były te twierdzenia. O prarodzicach rodu ludzkiego opowiadał on, że z ręki Twórcy wyszli doskonałymi tak na ciele, jak na umyśle, a że później nastąpił ich upadek. Teraz się namyśla, co począć z coraz mnożącemi się świadectwami dzikości człowieka przeddziejowego.
Czyż mamy się dziwić, iż liczba takich, co nie wysoko cenią pojęcia klerykalne, szybko wzrasta? Czy można przyjąć kogoś za wiernego przewodnika w sprawach niewidomych, kto wpada w tyle błędów co do przedmiotów widomych? Czyż podobna mieć ufność w rzeczach moralnych i duchowych do tego, kto się tak grubo mylił w fizycznych? Nie można zbyć przecież faktów przeczących traktując je jako „próżne cienie“, „puste wymysły“, „brednie pochodzące z mniemanej nauki“, jako „błędy przykryte złudnymi pozorami prawdy“. Przeciwnie, są to świadectwa poważne, dobitne i niezawodne, występujące przeciwko klerykalnym roszczeniom do nieomylności, a rzucające na nie cień zaślepienia i nieuctwa.
Przekonane o tyle błędów papieztwo ani myśli się tłumaczyć; nie chce ani wiedzieć o tem; nawet, licząc na skuteczność zuchwalstwa, rości sobie prawo do nieomylności. Niepodobna jednak więcej ustępstw papieztwu uczynić nad te, które mu przyzna trybunał rozumu. Nie ma on prawa domagać się nieomylności w sprawach religii, wyrzekając się jej w naukowych. Nieomylność bowiem odnosi się do wszystkich rzeczy i przypuszcza wszechwiedzę. Jeżeli ma wagę w teologii, to się powinna sprawdzać i w nauce. Czyż można pogodzić nieomylność papieztwa z tem mnóstwem błędów, w które, jak wiadomo, ono wpadało?
Zdaje się przeto, że należy odrzucić papiezkie domagania się, używania przymusu do podtrzymania jego widoków; zdaje się, że z całej siły zaprzeczyć wypada twierdzeniu, jakoby „inkwizycya miała być niezbędnie potrzebną wobec tegoczesnego niedowiarstwa“; należy w imię natury ludzkiej głośno zaprotestować przeciw okrucieństwu i grozie tej instytucyi. Bo czyż sumienie nie posiada praw niezaprzeczonych?
Nieprzebyta a ciągle rosnąca przepaść staje pomiędzy katolicyzmem a duchem czasu. Katolicyzm upiera się przy twierdzeniu, że ślepa wiara wyższą jest od rozumu; że tajemnice ważniejszemi są od faktów. Pragnie on być jedynym tłumaczem przyrody i objawienia, najwyższym sędzią wiedzy; stanowczo odrzuca całą nowożytną krytykę pisma świętego i nakazuje przyjmować biblii twierdzenia, poglądy zgodne z pojmowaniem teologów trydenckich; wyznaje otwarcie swą nienawiść ku wolnym rządom i konstytucyom, oraz oświadcza, że w zgubny błąd popadają ci, którzy poczytują pogodzenie się papieża z cywilizacyą nowożytną za rzecz możebną lub pożądaną.
Ale duch czasu zapytuje: czy umysł ludzki ma być niewolnikiem ojców trydenckich, lub też urojeń nieuczonych i niekrytycznych ludzi, którzy pisali w pierwszych wiekach chrześciaństwa? Nie widzi on żadnej zasługi w ślepej wierze; owszem, niedowierza jej. Oczekuje od przyszłości oczyszczenia potocznego pojęcia o wiarogodności faktów w porównaniu z wymysłami. Nie czuje się obowiązanym do wierzenia w bajki i fałsze, wymyślone na użytek kościoła. Nie widzi dowodu prawdziwości tych tradycyi i legend w tem, że są dawnemi, gdyż pod tym względem znacznie one ustępują niechrześciańskim podaniom. Długowieczność swą kościół zawdzięcza zręczności, z jaką umiał stosować politykę swoją do otaczających okoliczności. Jeżeliby dawność miała być dowodem prawdziwości, to przyznaćby należało pierwszeństwo buddyzmowi, jako posiadającemu starsze o kilka wieków rękojmie. Niepodobna obronić rozmyślnego podrabiania dziejów, ani zatajania faktów historycznych, z czego kościół tak często ciągnął korzyści. W takich rzeczach cel nie uświęca środków.
Doszło bowiem już naprawdę do tego, iż zwolennicy tak kościoła rzymskiego, jak wiedzy, przekonali się, że są one wręcz sobie przeciwne; że nie mogą razem istnieć; że jedno musi ustąpić drugiemu, a że ludzkość musi wybierać, bo nie może posiadać obu.
Gdy taka jest, jak się zdaje, przyszłość katolicyzmu, to zgoda reformacyi z nauką nie tylko jest możebną, ale nawet łatwoby nastąpiła, gdyby kościoły protestanckie chciały się stosować do zasady głoszonej przez Lutra, a ustalonej przez tyle lat wojny. Tą zasadą jest prawo tłumaczenia biblii, służące każdemu. Stało się ono podwaliną wolności umysłowej. Lecz jeżeli każdemu wolno tłumaczyć sobie księgi objawione, czyż ma być wzbronionem tłumaczenie ksiąg przyrody? W nieporozumieniach przeszłości winniśmy zawsze mieć na baczeniu słabości ludzkie. Należy, zdaje się, przebaczyć pokoleniom, które żyły zaraz po reformacyi, że nie pojmowały całej doniosłości jej głównej zasady i że nie zawsze ją zastosowywały. Gdy Kalwin skazał Serweta na spalenie, powodował się zasadami nie protestantyzmu, ale katolicyzmu, od którego nie był w stanie otrząsnąć się całkowicie. To samo można powiedzieć o duchowieństwie większych kościołów protestanckich, gdy przezwało ono badaczów przyrodzenia niedowiarkami i bezbożnikami. Do pogodzenia się katolicyzmu z nauką zachodzą ogromne, prawie nieprzebyte przeszkody; dla protestantyzmu ich niema. W pierwszym razie przezwyciężyćby trzeba straszną, nieśmiertelną zawziętość; w drugim odnowić przyjaźń, zachwianą przez nieporozumienie.
Jakiekolwiek mają być przedwstępne wypadki nadchodzącego przełomu umysłowego, który chrześciaństwo wkrótce przebyć musi, tego przynajmniej możemy być pewni, że milczące odstępstwo od religii, znamionujące w tak złowieszczy sposób obecne pokolenie, z czasem znajdzie dla siebie wyraz polityczny. Nie bez znaczenia jest to, że Francya rozbudza ultramontańskie popędy w gminie swoim, urządzając pielgrzymki, cuda i znaki niebieskie. Zmuszona do tego przeznaczeniem, rumieni się jednak to czyniąc. Nie bez znaczenia jest także, że Niemcy postanowiły pozbyć się zmory rządu dwoistego, usuwając żywioł włoski, i dokonać reformacyi, którą trzy wieki temu pozostawiły niedokończoną. Nadchodzi czas, gdy ludzie wybierać będą musieli albo nieruchomą wiarę, albo bez końca postępującą wiedzę; wiarę z jej średniowiecznemi pociechami, z jej niewyczerpanym skarbem dobrodziejstw materyalnych, któremi drogę życia usiewa, podnosząc los człowieka na tym świecie i łącząc ród ludzki. Tryumfy jej stałe są i długowieczne. Blask zaś, któryby otoczył katolicyzm w walce z postępem materyalnym w najlepszym razie podobnyby był do blasku meteorów, stykających się z powierzchnią ziemi, blasku chwilowego i niepożytecznego.
Chociaż zdanie Guizota, że kościół przeciwny był zawsze swobodzie myśli, chyba zanadto jest prawdziwem, to jednak wyznać należy, że w polityce, której się trzyma, wiele jest konieczności politycznej. Przygniata go ciężar dziewiętnastu wieków. Gdy jednak konieczność rządzi jego czynami, to i w życiu dąży on do nieuniknionego celu. Z papieztwem dzieje się tak samo, jak z człowiekiem. Przebyło ono walki dzieciństwa, jaśniało potęgą dojrzałości, i spełniwszy swe dzieło, musi popaść w słabość i zrzędność starości. Młodość jego nie może się powtórzyć. Pozostanie tylko urok wspomnień. Jak Rzym pogański rzucił pożegnalny cień na cesarstwo i zabarwił wszystkie jego myśli, tak Rzym chrześciański ostatniemi promieniami oblewa Europę.
Czy cywilizacya tegoczesna zgodzi się opuścić drogę postępu, która jej tyle mocy i szczęścia udzieliła? Czy zgodzi się zawrócić pochód swój ku nawpół barbarzyńskiej ciemnocie i zabobonności wieków średnich? Czy ulegnie nakazom władzy, która przywłaszczając sobie powagę boską, nie jest w stanie złożyć wiarogodnych dowodów swojego posłannictwa, władzy, która przez długie wieki trzymała Europę w zastoju, stosem i mieczem karząc wszelką myśl o postępie; władzy, opartej na mgle tajemnic, wdzierającej się ponad rozum i zdrowy rozsądek, głośno oświadczającej nienawiść swą ku wolności myśli i rządów; nie tającej się z pragnieniem stłumienia pierwszej i zburzenia drugiej, gdziekolwiekby się to udało; władzy, przezywającej najszkodliwszem i najniedorzeczniejszem mniemanie, że wolność sumienia i religii jest prawem każdego człowieka; władzy, która protestuje przeciw temu prawu, gdy je ustawa dobrze rządzonego kraju wpisuje i zapewnia; która pogardliwie odrzuca zasadę iż wola ludu, wyrażona w mniemaniu powszechnem, lub inną drogą, powinna prawa stanowić; która przeczy, iż każdy ma prawo mieć swoje zdanie w rzeczach religii, lecz twierdzi, że obowiązkiem człowieka jest po prostu wierzyć w to, co mu kościół powiada i wypełniać jego rozkazy; która nie pozwala żadnemu rządowi świeckiemu określić prawa i granic władzy kościelnej; która oświadcza, że nie tylko może, ale będzie uciekać się do siły dla poskromienia nieposłusznych; która się wdziera do świętości życia prywatnego, czyniąc przez konfesyonał żonę, córki i sługi podejrzanego człowieka jego szpiegami i donosicielami; która go sądzi bez oskarżyciela i za pomocą tortur każe świadczyć przeciwko samemu sobie; która zaprzecza prawa rodzicom wychowywania dzieci po za obrębem własnego wyznania i dowodzi, że do niej jednej należy dozór nad życiem domowem, oraz opieka nad małżeństwami i rozwodami; która „bezwstydnymi“ przezywa tych, którzyby się ważyli poddać władzę kościoła władzy świeckiej, albo zachęcali do rozdzielenia kościoła od państwa, która stanowczo odrzuca wszelką tolerancyę i utrzymuje, że wyznanie katolickie powinno być uważane za jedyną religię w każdym kraju, z wyłączeniem wszystkich innych; która wymaga, aby wszystkie prawa, zawadzające jej interesowi, usunięto, a w przeciwnym razie nakazuje zwolennikom swoim ich nie słuchać?
Władza ta, czując że nie może zdziałać żadnego cudu na swój pożytek, nie waha się zakłócać społeczeństwa intrygami swemi przeciwko rządom i stara się dopiąć zamierzonego celu.
Takie dążenia są rokoszem przeciwko cywilizacyi nowożytnej, są wysiłkami na jej zburzenie, choćby kosztem najdotkliwszych ofiar społeczeństwa. Prawdziwie trzeba być chyba niewolnikiem, aby się temu poddawać!
Co się tyczy przyszłej walki, czy można wątpić o jej skutku? Cokolwiek się opiera na wymyśle i fałszu, obalonem będzie. Instytucye, które urządzają oszustwa, szerzą złudzenia, powinny pokazać, jakie prawa mają do istnienia. Wiara musi zdać sprawę sama z siebie rozumowi. Powinna zapanować zupełna wolność myśli. Duchowny winien się nauczyć nie przekraczać zakresu, który sobie wybrał i przestać ciemiężyć filozofa, który, świadomy będąc własnej siły i czystości swych pobudek, nie będzie znosił dalej takiego stosunku. Co przeszło dwadzieścia trzy wieki temu napisał Ezdrasz w cieniu wierzb, nad wodami babilońskiemi, to i dziś da się stosownie powtórzyć: „Prawda trwa wiecznie i zawsze jest silną; żyje i zwycięża wiekuiście“.
- ↑ Przekład polski Tadeusza Korzona, Warszawa, 1873, dwa tomy (Przyp. tłumacza).
- ↑ W dalszym ciągu, na czterech blisko stronicach, autor wylicza wierzenia i obrzędy, które zdaje mu się, że chrześcianie przejęli od Rzymian. (Przyp. tłómacza).
- ↑ Przypisek tłumacza. Charakterystyczną jest rzeczą, jak różni tłómacze wobec tych dwóch słów się zachowują. Francuz przekłada „Prusaka“ oryginału bez zająknienia: Niemiec opuszcza ten epitet, ale natomiast wsuwa do tekstu kilka wierszy, streszczających żywot wielkiego astronoma: Rosyanin zmienia po prostu „Prusaka“ na „Polaka“. Na pytanie moje, czy autor pod wyrazem „Prusak“ rozumie narodowość niemiecko-pruską Kopernika, czy też tylko pochodzenie jego z prowincyi zwanej Prusami, otrzymałem następną odpowiedź: „Co do Kopernika, czy był on Prusakiem, lub nie, Pan jesteś odemnie większą powagą. Ja poszedłem za tem, com znalazł w biografiach. Najlepiejbyś uczynił, zamieszczając odpowiedni przypisek“. Zdaje mi się, że nie potrzebuję przypominać czytelnikowi mojemu, jak powyższego „Prusaka“ każdy z nas rozumie.
- ↑ Przypis tłumacza. W niemieckim przekładzie tego dzieła wydawca w tem miejscu dodał następną notę: „Według tylko co (1875) ogłoszonego tymczasowego obliczenia, opartego na dwóch francuskich obserwacyach ostatniego przejścia Wenery, pan Puiseux oznacza parallaksę słońca na 8.879 sekund, a na tej podstawie Heis oblicza odległość słońca na 19,963,012 mil geogr., średnicę słoneczną na 108½ ziemskiej, czyli 186,192 mil geogr.“.