Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Pałac Montalta.

Nehemiasz Jones marszałek dworu Montalia był gentlemanem i posiadał smak wykształcony. Nabył dla pana swego jeden z najokazalszych i najdogodniejszych pałacy na przedmieściu ś. Honorjusza, oddalony od ulicy na któréj roją się tłumy gwarliwe i uprzykrzone, odosobniony pośród dzielnicy wielkiego miasta, ocieniony stoletniemi drzewami, z okazałym wchodem przez książęce ogrody.
Nehemiasz Jones wybrał to wszystko pomiędzy polami Elizejskiemi i placem Beauveau, jako w ustroniu wyborowem, z którego patrzący napotyka wszędzie drzewa, trawniki, kwiaty, nigdzie zaś przeciwległéj strony ulicy, nieznośnéj zapory, ograniczającéj widnokrąg paryzki; nigdzie ciekawego okna sąsiada; nigdzie tych ludzi oświeconych, którzy spędzają godziny na wpatrywaniu się w szyby szewców lub parasolników.
Był to śliczny pałac wybudowany za Ludwika XV w kształcie foremnych zamków z wieku XVIII, według planów Peroneta lub Gabryela.
Główna budowla tworzyła czworobok z dwoma skrzydłowemi pawilonami symetrycznemi. Nad drugiém piętrem, którego każde okno ozdobione było w szczycie głowami uśmiechającemi nimf lub satyrów, rozciągała się galerja przezroczysta wieńcząca dach i zasłaniająca go całkowicie. W środku frontonu osadzone były dwie kamienne dryady przytrzymujące tarczę herbową, pod frontonem zaś, cztery kolumny porządku doryckiego podpierały szeroki balkon, występujący nad ostatni stopień zaokrąglonych schodów, na których piętrowały się wazony z kwiatami.
Idąc z dziedzińca wysadzonego drzewami do tych schodów, widziéć się dawał obszerny przedsionek, pod perystylem porządku korynckiego, z marmuru fioletowego z kapitelami brązowemi; ztąd oko przenikało całą szerokość pałacu na przestrzał, i zatrzymywało się na zieloności ogrodu, będącego za pałacem.
Po obu stronach przedsionka wyłożonego rzymską mozajką, były drzwi, z prawéj wiodące do salonu, galeryi i biblioteki po sobie następujących, z lewéj zaś, uwieńczone potworną głową jelenią, prowadzące do jadalni, gdzie mogło zasiąść 50 osób.
Wprost stopni przedsionka, główne, schody ozdobione poręczami żelaznemi z nagłówkami złoconemi, wyobrażającemi kwiaty i winne grona. Z przeciwległéj strony poręczy, nad pasmem z marmuru fioletowego podobnego do kolumn, Desportes przystroił ściany okazałemi malowidłami, oświetlonemi przezroczystą kopułą wieńczącą schody.
Taras podwójny z balustradami z białego marmuru, rozpoczynał się za przedsionkiem i spuszczał się do ogrodu. Był to raczéj mały zwierzyniec, rozciągający się od Marigny z jednéj strony, a z drugiej dochodził do pól Elizejskich.
Wszystko znamionowało wiek XVIII. Obok okazałych klombów, były balingriny Pompadour zwane, ogromne lipy ścinane w arkady, posągi przybrane lub ukryte w niszach zieloności, wodotryski niby wiejskie, najady, trytony, Neptun, Amfitryta i t. d. wszystko to otaczały stoletnie bukszpany, którym nadano rozmaite kształty fantastyczne lub architektoniczne.
Za bukszpanami, były cieniste labirynty, w których Kupido i jego siostra igrały, uśmiechały się i grupowały pod gałęziami, stosownie do lubieżnego upodobania z czasu Ludwika XV.
W chwili przybycia swego, Montalt zastał ten raj mytologiczny w pełnym rozwoju zieloności i kwiatów, i bynajmniéj nie żałował swego zimnego pałacu w Portlandplace w Londynie; lecz gdy nadeszły dni dżdżyste wrześniowe, trzeba się było pożegnać z okazałemi liśćmi drzew i z kwiatami.
Nabob był niestałym z wyrachowania. Liście i kwiaty byłyby go wkrótce znudziły, lecz nie lubił ażeby jego kaprys doznał przeszkody przed godzinę przesycenia. Wezwawszy więc do siebie marszałka Jones, powiedział mu:
— Panie Jones, czyby nie można umieścić mój ogród w cieplarni?
— Jeżeli taka jest wola mylorda — odpowiedział Jones bez zadziwienia — dla czego nie.
Zdawało się słysząc tego anglika, że wola mylorda stanowiła regułę dla świata.
— Taka jest moja wola, panie Jones.
Nadmienimy tutaj, że nazwa lorda nadawana Montalowi, była tylko czysto wymyślową. Anglja bowiem nie szafuje godnościami, a każdy milioner jest lordem dla ubogich. Montalt nie dbał o to, i szczycił się pochodzeniem gminném.
Nehemiasz ukłoniwszy się odszedł. W kilka godzin potém, wojsko robotników napełniało ogród, nad którym wzniosło się pokrycie przezroczyste jakby czarodziejską władzą wywołane.
To pociągnęło ogromne koszta. Nehemiasz przyszedł pewnego razu do Montalta i powiedział mu:
— Mylordzie! twój ogród już jest w cieplarni.
Była to perła marszałków ten Nehemiasz Jones. Cały Paryż był w poruszeniu, a pierwsi którzy usłyszeli o tym cudzie, nie chcieli wierzyć; następnie gdy dodawano szczegóły dokładne, prawdopodobne, najmniéj ciekawi zapragnęli go widziéć. Lecz nie tak łatwo można było wstęp uzyskać, i tylko przyjaciele Montalta albo protegowani przez pana Jones, byli wpuszczani do tego Edenu, którego olbrzymią kopułę zaledwie z najwyższych pięter domów przedmieść można było dostrzedz pomiędzy drzewami. Krążyły rozmaite domysły i opisy; każdy miał w kieszeni plan tego ogrodu cudownego, a im trudniejszy był wstęp do niego, tym większą było chlubą powiedziéć: — „widziałem go.” Jedni, zwolennicy zdrowéj literatury, wznawiali klomby Armidy, albo Eden Miltona; inni znów dowodzili znajomości botaniki, opisując tysiączne kwiaty, rośliny i krzewy; inni nakoniec lubiąc ożywiać scenę, przedstawiali pięknego naboba błąkającego się pod czarownemi cieniami, pośród roju piękności.
Co się tyczé skarbów Montalta, te przechodziły wszelkie pojęcie. Ci którzy nie chcieli przesadzać, mówili ze był bogatszym od króla; a byli i tacy, którzy twierdzili że widzieli wozy naładowane sztabami złotemi.
Pomiędzy temi wieściami, było cokolwiek prawdy, lecz więcéj kłamstwa. To było wszakże niezaprzeczoném, że ten sławny ogród był jedynym w Europie.
Co się tyczé pałacu, tego dzieła epoki zmysłowéj, Montalt przyozdobił go stosownie do swego dziwacznego smaku. Tam obok lubieżnych wspomnień XVIII wieku, mieściły się miękkie roskosze obyczajów azjatyckich. Komfort angielski panował nad wszystkiém i podwajał oryginalność téj mieszaniny.
Buszer dawał się poznać po swych skrzydlatych pucołowatych amorkach na ścianach sali gdzie niegdzie skupionych, któréj podłogę Montalt kazał wyłożyć marmurem i gdzie rury dostarczały wody letniéj i woniejącéj do kąpieli. Żywe barwy opon i zasłon kaszmirowych ćmiły cokolwiek płowe suknie margrabin-pasterek malarza Watteau.
Pałac Montalta jednoczył w sobie miękkość XVIII wieku z miękkością wschodnią, nie ubliżając modom sztywnym gentlemanów krwi czystéj; gdyż Montalt pomimo całéj swojéj potęgi, mógł tylko urządzić go wewnątrz według swego upodobania. Pomiędzy ścianami pałacu, wspomnienia jego mogły przybrać kształty i przedstawić z łatwością ożywioną widownię jego życia indyjskiego; mógł wyobrażać sobie, że jest jeszcze w Muskacie, albo jako zwycięzca napada ze swemi cypajami, na Persję lub Kabul. Lecz zewnątrz była to Europa, w któréj niepodobna zmienić obyczaje ogółu, i gdzie zamiast palankinu indyjskiego kołyszącego się niedbale, potrzeba było dzielnych koni do zaprzęgu.
Byłoby zbytecznym nadmieniać, że stajnie naboba nie miały równych sobie w Paryżu. Bogactwo, przepych zbytkowy i okazały, rozciągały niejako powłokę nad sprzecznościami, które mogły szpecić pomieszkanie Montalta. Nieład jest częstokroć powabniejszy nad systematyczną jednostajność.
Było to dziełem Montalta, dziełem skończoném, o którém nie myślał więcéj, i żył tam jakby żył gdziekolwiekądź, obojętny na cuda stworzone z taką namiętnością, i gdzie według zdania pospolitéj moralności, nie bardzo przykładne pędził życie.
Trzy bóstwa krotochwili: gra, wino i piękności, stanowiły jego religję.
Pił jak prawdziwy lord, grał jak opętany, kochał jak Don-Juan. Gdzież jego niestała miłość nie dosięgła? od ubóstwianych grzesznic chełpiących się ze swéj zalotności, aż do skromnych Magdalen, które się nasuwają i ulegają pod zasłoną; od Loli, naszéj pięknéj margrabiny d’Urgel, aż do pięknéj damy, którąby sam Lovelas nie śmiał zaczepić.
Przyznać należy, iż Montalt nie używał środków uwodzenia i nie dopuszczał się nadużyć, bo nie miał do tego czasu ani chęci. Chcąc uwodzić, potrzeba udawać przynajmniéj miłość, a odgrywanie podobnéj roli, znużyłoby Montalta równie jak sama rzeczywistość.
Kobiety byłyby go kochały, gdyż był wspaniałomyślny, szlachetny, dorodny, i być może że był kochanym; lecz to się działo pomimo jego wiedzy i woli. On nic nie kochał, ulegając zmysłom które się przebudzały namiętne i silne, obok ociężałego uśpienia serca.
Taki jest niekiedy stan człowieka, który poświęcił całe swoje jestestwo śmiertelnéj miłości i został zawiedziony. Lecz nabob mówił często, że nigdy nie kochał, a zatém był takim z przyrodzenia.
Trzeba było temu wierzyć, lubo trudno było pogodzić lodowy próżnię serca jego, materjalizm bez podpory, z szlachetną wspaniałomyślnością, która się przebijała nie w słowach jego, lecz w uczynkach.
Ci co go najbliżéj otaczali, nie śmieliby go sądzić, a tym mniéj objawić o nim stanowczego zdania.
— Uważając zasadnie, dusza jego wydawała się potępioną; wszystko objawiało w nim powątpiewanie, zaprzeczenie i bluźnierstwo... Wszystko cokolwiek było dobrém, świętém, wzniecało w nim pogardę lub żarty. Pomimo tego jednakże, oprócz życia systematycznie rozwiązłego, jedyną było przyjemnością dla niego, wyświadczać dobrodziejstwa innym.
Dobre uczynki ukrywał starannie i zazdrośnie, z taką skrytością prawie, z jaką szczycił się swemi usterkami. Nawet przed tym którego zobowiązywał swemi dobrodziejstwy do wdzięczności, tłumaczył się jakby popełnił występek. W skutku wyrachowanéj ironii, człowiek którego używał do podobnych zleceń, pełnił przy nim obowiązki nie dające się przyzwoicie określić.
Był to anglik nazwiskiem Smith, przez którego ręce przechodziły ogromne summy, przeznaczone po większéj części na jałmużny; lubo Montalt udawał, że wszystko obracane bywa na budżet jego roskosznego życia.
Wieczorem wracając z gry, Montalt wchodził do pokoju przybranego w to wszystko, cokolwiek przepych może najcudowniejszego dostarczyć. Kobieta która raz weszła do tego przybytku, nie wróciła już do niego powtórnie. Nie było to wszakże odprawą, gdyż odtąd miała prawo bywać w pałacu na okazałych biesiadach wyprawianych przez naboba, a to było nie małym przywilejem.
Pan Smith zawsze był przysposobionym, i ani razu jeszcze, pokój wspomniony nie był pustym w godzinie, w któréj nabob zwykł wracać z miasta.
Lecz w tém równie jak w innych upodobaniach, okazywał nagłe i nieomylne dziwactwa; bo zdarzało się często, że omijał pokój przy którym stali na straży murzyni, i nie spojrzał nawet wewnątrz. Wtedy, wchodził sam do swych pokoi, a zamknąwszy drzwi na klucz, przechadzał się długo szerokiemi krokami po sypialni. Zdarzało się, że ciekawi służący, słyszeli przez drzwi głuche westchnienia i jęki.
Nazajutrz widziano go leżącego w łóżku, był bladym i znużonym. Nikt wówczas nie śmiał przemówić słowa i zaledwie ośmielono się spojrzeć na niego ukradkiem. W takich dniach nic nie jadł i siedział do wieczora na sofie, gdy témczasem jego dwaj murzyni niemi i niewzruszeni, oczekiwali jego rozkazów.
Ci, którzy by mogli przeniknąć tajemnicę jego życia, zauważaliby że ten głęboki i posępny smutek ogarniał go zawsze, ile razy koleje gry zmuszały go do wyrwania djamentu z pokrywki pudełka sandałowego.
Bez wątpienia, że przegrana sama z siebie nie była przyczyną jego rozpaczy, gdyż nie widziano nigdy gracza spokojniejszego i obojętniejszego.
W tych dniach o których mówimy, nikt nie miał do niego przystępu, nawet Stefan i Roger których lubił towarzystwo.
Przypadkowa przyjaźń zawiązana w dyliżansie, dla wielu osób stanowiłaby od początku zaród zerwania zażyłości. Lecz Montalt uważał to z innego względu; wmawiał w siebie z nadzwyczajną roskoszą, że ta przyjaźń nie miała żadnego wyrozumowanego powodu; młodzieńcy nie byli jego powinowatemi ani sąsiadami, nie chowali się razem, żaden z nich nic nie poświęcił dla niego; zkąd prawdopodobnie wynikało, że powinni go byli lubić.
Co do niego, przywiązał się do młodzieńców bardziéj jak w dniu poznania. Upodobał sobie namiętnie talent Stefana i podziwiał serdecznie najprostsze dowcipy Rogera. Widząc ich razem, zdawałoby się że jest ich ojcem; a że częściéj był tylko ich wesołym towarzyszem, przeto niepodobna było wtedy dostrzedz uczuć ojcowskich.
Montalt wydawał się równie młodym jak oni, będąc dorodnym, rozsądnym, wykwintnym w obejściu, mógł uchodzić za starszego brata, który był obdarzony powagą i zdrowym zdaniem. Z bohaterską cierpliwością zajmował się doprowadzeniem do skutku dzieła rozpoczętego w drodze z Rennes do Paryża. Ile razy młodzieńcy byli z nim razem, prawił im nauki pragnąc, ażeby Stefan i Roger przemienili się w filozofów jemu podobnych nadewszystko zaś, usiłował wpoić w nich głęboką wzgardę dla kobiet, którą przy każdéj sposobności zdawał się okazywać.
Ażeby dojść do tego, nie ograniczał się na samem rozumowaniu, lecz nadto próbował stosownych środków. Kilkakrotnie Stefan i Roger podchwyceni zostali niespodzianie i w sposobie zdolnym do złudzenia; lecz nabob nadaremnie zastawiał na nich sidła ponętne, którym Stefan i Roger opierali się mężnie; mianowicie zaś Stefan, który był silniejszego charakteru.
Zresztą, nie zastanawiając się głęboko, z obojętnością właściwą ich wiekowi, postępowali na drodze tego dogodnego i miękkiego życia, które im przypadek nastręczył. Stefan pracował i otrzymywał królewskie wynagrodzenie za swoje płody. Roger nic nie robił, lecz jako sekretarz mylorda, pobierał pod tyra pozorem wysoką płacę. Pojazdy, konie, domownicy, słowem wszystko było na ich usługi.
Przystojni, dowcipni, dobrze ułożeni, wykwintni i bogaci, zajmowali znakomite stanowisko w świecie. Od początku i jednozgodnie postanowili doprowadzić do skutku postanowienie, które powzięli pewnego wieczora w ogrodzie Penhoelu, to jest: zbierać pieniądze jak skąpcy, ażeby powrócić prędko do Bretanii gdzie ich szczęście oczekiwało.
Stefan wierny swemu postanowieniu, każdą sumkę jaką od naboba dostawał, starannie odkładał, i nieposiadał się z radości widząc swój skarb szybko rosnący, a mający stanowić posag dla Djany, o któréj ciągle myślą! i którą w oddaleniu widział piękniejszą i wznioślejszą.
Roger myślał także o Cyprjanie, lecz wiadomo jak w Paryżu pieniądze się rozchodzę; dla tego też posag Cyprjany bardzo powolnie się zwiększał. Kochał ją wszakże dobry chłopiec, lecz nie jedna czarodziejka którą niegodziwy Montalt nasuwał mu przed oczy, wydawała mu się także zachwycającą.
Gdy Stefan malował w pałacu, Roger przepędzał czas na przechadzce, a gdy powracał i Stefan badał go jak brata, nie zawsze wyspowiadał się ze wszystkiego.
Jedna rzecz wszakże zbliżała, obu młodzieńców i wspólnie trapiła, to jest, brak wiadomości z Bretanii, zupełne i niepojęte milczenie przyjaciół, których tam zostawili. Stefan pisał kilka razy do Djany, a Roger do Cyprjany i pani, jednakże na żaden z listów nie otrzymali odpowiedzi. Pisali również do starego Gérauda, który okazywał im szczerą przyjaźń, lecz i ten także nic im nie donosił.
Tym sposobem upływały tygodnie, a młodzieńcy tworząc tysiączne domysły, łamali sobie głowy nad odgadnieniem tego milczenia, nigdy w swoich przypuszczeniach nie dochodząc do smutnéj rzeczywistości.
Stefan przywiedziony do ostateczności, napisał do jednego ze swoich znajomych, który bawił przy rodzicach w okolicy Redonu, i liczył godziny w oczekiwaniu na odpowiedź, która koniecznie nadejść musiała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.