Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nabob wydawał świetne biesiady, a kucharz jego był jednym z tych wyborowych ludzi, którzy sław£ kuchni francuzkiéj roznoszą po wszystkich stolicach Europy. Obiady jego przenosiły wszystko, cokolwiek najwyszukańsi łakotnisie wyobrazić sobie mogą.
Potrzeba przyznać jednakże, że goście zajmujący miejsca przy stole, stanowili pewną mieszaninę. Mówimy tutaj o pierwszym stole, gdyż było dwa, i drugi przeznaczony dla kobiet odróżniał się zupełnie od pierwszego.
W tym gronie błąkającym i odznaczającym się tytułami, a zapełniającym dom gry, trudno jest zaiste rozróżnić awanturnika od szlachetnie urodzonego. I rzeczywiście awanturnik tak blisko tam ociera się o szlachcica, że jeden od drugiego przybierają barwy tak dalece, że prawdziwy hrabia pieczętujący się starożytnym herbem, wydaje się kartownikiem z powołania, i nawzajem mistrz oszustwa w karty, ukrywający starannie swoje rzemiosło, uchodzi za znakomitego człowieka.
Od dawna moda Francuzka naśladuje anglomanję. Montalt przy swoich milionach, z romantyczną historją, która nie była zmyśloną, przy wspaniałéj i wzniosłéj powierzchowności, gdyby był zapragnął, mógłby zostać lwem salonów arystokratycznych; bo dla niego usuniętoby z uprzejmością zawady etykiety i w skutku swych bujnych dziwactw byłby odzierżył berło mody. Lecz nie życzył sobie tego. Spodobało mu się naprzykład zaprosić do siebie znakomitości z przedmieścia ś. Germans, u których sam nigdy nie postał.
W jego pałacu, zabawa nie kończyła się nigdy dopóki nie posunęła się do szalonych krańców rozpusty, a to było wiadomo każdemu. Bawiło go widząc purytanów przestępujycych próg jego piekła.
Przy stole Berry-Montalta siadywali prawdziwi wielcy panowie, lecz zajmowali także miejsca oprócz naszéj szlachty z hotelu czterech stron świata, rozmaici kawalerowie przemysłowi. Jedni i drudzy zresztą, jednoczyli się i tworzyli arcy-szlachetny całość. Mianowicie zaś członkowie tak zwanego zebrania cudzoziemców, w całéj świetności podówczas istniejącego. Wszystkie kraje miały tam swoich posłanników, a najskromniejszy tytuł był kawalera; było mnóstwo hrabiów, trzech margrabiów i książę.
Przy stole szafowano wykwintny uprzejmością i dowcipnemi rozmowami. Montalt przewodniczył i był sposobnym do prowadzenia żartobliwych ucinków. Mieszanina znikała przy czystém złocie.
Nakoniec grecy z 1820 roku, lubo ta nazwa starożytna nie była jeszcze upowszechniony, wyrównywali grekom i 1852 roku. Jest to wyborowy oddział odznaczający się nieocenionym polorem.
Pomiędzy najwykwintniejszemi odznaczał się kawaler las Matas; zasługiwał on pod każdym względem na zaszczyty jaki mu mylord uczynił, sadzając obok siebie. Dwaj towarzysze nie zwracali tak dalece na siebie uwagi, gdyż w Portugalji i w Niemczech nie ma zwyczaju prowadzić świetnych rozmów przy stole. Pan hrabia Manteira i baron Bibandier zachowywali się w ogólności przyzwoicie i więcéj téż od nich nie wymagano.
Przybywszy do pałacu naboba, nasi szlachta doznali żywéj niespokojności. Widywali dotąd Montalta w zgromadzeniu cudzoziemców, i nie znali zupełnie domowników jego.
Lola była wprawdzie w pałacu, jak wiele innych kobiet, lecz równie jak wszystkie inne raz tylko.
Tego wieczora, wchodząc Bibandier, Błażéj i Robert, spostrzegli dwie twarze dobrze im znane, których się tam nie spodziewali zastać, to jest: Rogera i Stefana.
Dwaj młodzieńcy stali przy Montalcie przyjmując z nim gości.
Zadziwienie naszéj szlachty było tak wielkie, że zdawało się im w pierwszéj chwili że są zdradzeni.
Lecz będąc doskonale przekształconemi, odzyskali wkrótce jak mówią minę, przekonawszy się że ich nie poznano.
Roger i Stefan nigdyby nie pomyśleli o panu Robercie de Blois, Błażeju jego służącym i biednym grabarzu Bibandierze.
Objad odbywał się podług zasad sztuki gastromicznéj. Wina nie tylko że były wyborne, ale nadte podawano je według porządku gastrologicznego.
Potrzeba do tego rzutu oka i nauki, potrzeba umiéć podawać naprzemian gorącą maderę z winem bordeaux, królem win; nalewać szlachetnego szambertyna, porto, miłe podniebieniom angielskim, syrakuzę, cypryjskie lakryma-kristi, te wina romantyczne, które piją na scenie w kubkach ze złoconego papieru; konstancję i johanisberger, dyplomatyczne ambrozje, których się nabywa jak mówią, rozumem lub sławą. Co do szampana, tego słabego i zimnego płynu, który zawraca głowy uczni i kobiet, nie warto nawet wspominać przy tylu słynnych nazwiskach.
Rozmowy przy stole były wesołe. Baron Bibander przemógłszy raz nieśmiałość, kaleczył francuzczyznę podług zasad wykładanych przez jego nauczyciela żołnierza-fryzjera.
Montalt uprzejmy dla wszystkich, był szczególniéj uprzedzającym dla kawalera las Matas, który z nim rozmawiał z szczególną żywością.
Montalt odpowiadał mu, uśmiechał się, pilnując ażeby jego kieliszek nie był nigdy próżny.
Jakże nie pić, gdy sam mylord był podczaszym; p. kawaler lubo mocnéj głowy, przy drugiém daniu, już był cokolwiek podchmielonym. Lecz to nic nie stanowiło, gdyż gości byli już w podobnym stanie.
W sąsiedniéj galeryi, dobrana orkiestra wykonywała modne arje, lub melodje indyjskie dostarczone przez Mirzę, byłą niewolnicę naboba; a przy końcu téjże galeryi otwarte podwoje prowadziły do drugiéj sali podobnie przybranéj jak pierwsza i pośród któréj stał także stół zastawiony. Przy nim zajmowały miejsca prześliczne kobiety, które piły jak mężczyźni.
Mirza którą widzieliśmy melancholijną i milczącą, przewodniczyła przy stole kobiecym. Lecz nabob powiedział jéj żeby była wesołą, żeby śpiewała i uśmiechała się, i widoczném było, że do tego rozkazu zastosowała się zupełnie.
Prawie wszystkie kobiety były w ubiorach azjatyckich; z tych 12 lub 15 przebrane były za bajaderki Mysorskie. Wszystkie były piękne i zachwycające, co czyniło wielki zaszczyt panu Smith, zalotnemu rozdawcy jałmużn.
Pomiędzy najpowabniejszemi, były dwie tancerki Akademii królewskiéj muzyki, które po raz pierwszy zaproszono do pałacu. Pan Smith przyznać należy, szczęśliwy wybór uczynił, gdyż były to dwa małe djabełki uśmiechające się złośliwie i naiwnie, obie młode i ponętne jak nimfy, a jedném słowem pieścidełka.
Te dwie panny wezwane zostały w zamiarze oswojenia Rogera i Stefana. Nabob chciał nakoniec przezwyciężyć dzikość swoich ulubieńców: i w istocie nie można było wynaleźć trafniejszych, pokus nad panny Delfinę i Hortensję, najświeższe nabytki baletu opery, a Stefan i Roger powinni się mieć na baczności.
W ciągu objadu Montalt spoglądał na nich z uśmiechem i lubo słuchał ożywionéj mowy kawalera las Matas, który mu być może wykładał swoją martyngałę, Montalt żartobliwie groził młodzieńcom.
Stefan i Roger rozumieli go dokładnie, i odpowiadali podnosząc szklanki na znak przyjętego wyzwania.
Pomimo, niezaprzeczonych zdolności pana Smith roskoszne uczennice akademii królewskiéj muzyki nie były jednakże temi, których sobie życzył Montalt. Pragnął on nawrócić młodzieńców według swego widzimi się, i w tym względzie fantazja jego doszła do wysokiego stopnia rozwoju. Opór młodzieńców dręczył go do żywego i postanowił przemódz go wszelkiemi sposobami. Dla tego też w wyborze był trudniejszym jak sam dla siebie i nie zaufał ślepo jak zwykle doświadczeniu pana Smith. Udzielił mu szczegółowych objaśnień, wskazał sam dwie młode dziewczyny, lecz nie panny Delfinę i Hortensje.
Chodziło tu o dwie ubogie dziewczyny bez sposobu do życia, które były pozbawione opieki i zdrowéj rady, będące na téj śliskiéj drodze, na któréj żadna nie może zachować równowagi, według twierdzenia romantyków pogańskich i filozofów szkoły transcendentalnéj; słowem o dwie śpiewaczki uliczne, jeżeli je mamy wymienić z powołania. Lecz to były śpiewaczki jakich dotąd nie widziano, dziewczyny piękności tak cudownéj i zachwycającéj, że nabob pomimo że miał serce zwiędłe, doznał wzruszenia w głębi swój duszy, gdy się im tylko przypatrywał.
Polubił nawet te dwie dziewczyny: myślał o nich często od chwili, gdy przypadek zbliżył je do niego, i jeżeli postanowił ażeby były kochankami Stefana i Rogera, to był powodowany myślę, że będzie miał przy sobie dwie pary młode, piękne i szczęśliwe.
Myśl jego nie mogła daléj przenikać, nie chcąc być w sprzeczności z zasadami, któremi się kierował; onby miał pomyślić o małżeństwie? czyliż to nie-było niedorzecznością pod względem stosunków towarzyskich? nadewszystko zaś byłoby to zniweczyć i skrzywić linję jego filozofii.
Lecz jego piękny pomysł nie dał się urzeczywistnić. Dziewczyny które zdawało się że powinny przyjęć z wdzięcznością jego przełożenie, oświadczyły że przekładają nędzę nad to, co nazywały hańbę. Montalt rzeczywiście mniemał, że w kobietach panuje duch sprzeciwieństwa i złéj woli.
Ah! gdyby się były zgodziły, tę rażę młodzieńcy niezawodnieby ulegli. Czyliż podobna oprzeć się powabnéj niewinności? Czyliż można zachować obojętność na widok ich anielskich uśmiechów?
Lecz nie chciały. Wszelkie środki okazały się bezskutecznemi i potrzeba było o nich zapomniéć.
Nabob wyprawiał dzisiejszą ucztę dla przekonania, czy się będzie mógł obejść bez śpiewaczek ulicznych, i zdawało się, że rzeczy pójdą pożądanym torem, bo nasi młodzieńcy siedząc obok rówienników swego wieku, bawili się wesoło. — Zresztą, ten spisek przeciw ich wierności miłosnéj, był dość niewinnym, i gdyby nawet odkryli zasadzkę do któréj ich zwolna popychano, być może iżby nie doznali zbytniego wstrętu.
Tego wieczora byli w najwyborniejszym usposobieniu. Nabob zdaleka śledził postępy ich wesołości, widział ich lica ożywiające się, oczy błyszczące, i ich spojrzenia, wyborna oznaka! zwracały się nieraz z nieudaną niecierpliwością, do drzwi wiodących do drugiego salonu.
Gdy między biesiadującemi skutkiem nadmiaru trunków, zaczął się już wkradać nieład tak w użyciu pokarmów, jak w prowadzeniu rozmów, za danym znakiem przez naboba, wszyscy powstali od stołów, a w tejże chwili dał się słyszeć dźwięk przeciągły i donośny hucznéj orkiestry, i rój kobiet z kieliszkami w ręku napełnił salę. Wszystkie były w półmaseczkach nieukrywających ani świetnéj czerwoności ust, ani świeżości ich lic.
Na ten widok dramatyczny, dał się słyszéć okrzyk uniesienia pomiędzy biesiadnikami. Baron Bibander był cokolwiek zmieszany, ponieważ ta niespodzianka podchwyciła go tak nagle, iż nie mógł spojrzéć w lusterko kieszonkowe, dla przekonania się czy barwidło nie zeszło mu z twarzy.
W chwili gdy goście schodzili po tarasie do ogrodu, którego oświetlenie przenosiło o wiele opisy miejsc zaczarowanych, dwanaście kobiet przebranych za bajaderki opuściły nagle swoich kawalerów i poskoczyły na trawnik przeciwległy pałacowi.
W pierwszym rzędzie obrazu, na aksamitnym trawniku, pomiędzy koszykami kwiatów, te dwanaście kobiet pięknych, w ubiorach jaśniejących drogiemi kamieniami i złotém, wykonywały lubieżne tańce urzeczywistniające roskoszne marzenia.
Ich maski opadły przy pierwszém odgłosie muzyki. Wszystkie były młode i powabne, lecz przyznać należało pierwszeństwo wybranym przez p. Smith, tym dwom lekkim i pieszczonym tanecznicom, które miały się zająć pokonaniem Stefana i Rogera.
Obie były godne uwielbienia i trudno wyrzec która z nich była piękniejszy. Hortensja miała twarz brunetki, żywy i ponętny, uwieńczony włosami barwy hebanowéj, Delfina zaś była blondynką, lecz nie z tych omdlewających blondynek, których spojrzenie zatapia się w próżni bez ognia i żywości. Jéj duże oczy niebieskie były uśmiechające, a złote pukle włosów, igrały figlarnie na białych ramionach.
Stefan spoglądał na Delfinę, Roger pochłaniał wzrokiem Hortensję; nabob zaś się uśmiechał, słuchając zarazem pana kawalera las Matas, który wymownie coś opowiadał.
Orkiestra która początkowo zwolna przegrywała, postępowała do crescendo coraz żywszego, a taniec stosował się do muzyki. Bajaderki skupiały się i oddalały, powiewając zasłonami, tworzącemi żywy łańcuch, którego ogniwa jednoczyły się lub rozrywały.
Przez chwilę jeszcze widziano powabne grono pląsające z szybkością wiru, poczém nagle orkiestra umilkła i tancerki zniknęły jak widma.
Delfina opierała swoją blond główkę o pierś Stefana, Hortensja zaś z uśmiechem ujęła za rękę Rogera. Nabob pomuskiwał palcem wąsiki i spoglądał przez chwilę na dwie pary. Następnie odwrócił się do kawalera las Matas, który od niejakiego czasu przemawiał nie będąc od nikogo słuchanym.
— I cóż Mylordzie! jakże ci się wydaje myśl moja?
Twarz Roberta była zaognioną, oczy jego iskrzyły się nadzwyczajnie, a powieki ociężałe drgały ustawicznie, co oznaczało nieomylne opilstwo.
Nabob mu ciągle nalewał.
Równie jak każdy prawie pijak coraz bardziéj utwierdzał się w swéj stałéj myśli i usiłował przekonać Montalta z uporczywém zapałem.
Ten spojrzał na niego z uśmiechem.
— Zdaje mi się, że pan jesteś bardzo biegłym... lecz co do mnie, nie lubię tych interesów, w których potrzeba na los liczyć.
— Można innych spróbować!... — zawołał Robert z żywością — mam nie jedną stronę naciągniętą... i jeżeli zechcesz Mylordzie...
— Co? — odezwał się Montalt obojętnie.
— Pan jesteś bogatym... lecz masz skłonności królewskie... jakiż majątek wystarczyć może dla zadość czynienia temu niepojętemu przepychowi?
Wskazywał na ogród, zdając się obliczać na prędce ogromne summy, które wyrzucone zostały na te czarujące okazałości.
— Rzeczywistém jest, że tracę mój kapitał panie kawalerze.
— Wiedziałem o tém... ah! Mylordzie! gdybyś mnie chciał zrozumieć...
— Ależ ja pana dokładnie zrozumiałem.
— W istocie? — rzekł Robert spuszczając oczy... i cóż?
— I cóż? — powtórzył Montalt — wiem że ze zdolnym człowiekiem możnaby coś przedsięwziąźć. Lecz panie kawalerze, poznaliśmy się dopiéro od kilku tygodni.... i nie wiem dotąd....
— To prawda!... — przerwał Robert — nie widziałeś mnie nigdy przy czynności.
— Pojmujesz pan, że w podobnych interessach — odezwał się Montalt z uprzejmiejszym uśmiechem — nie zwraca się wyłącznie uwagi na prowadzenie moralne...
— Rozumiem... lecz na zręczność w postępowaniu.
— Wyraziłeś pan mysi moją.
Robert zbliżywszy się do Montalta, ośmielił się oprzéć poufale na jego ramieniu.
— Cóżbyś pan powiedział — mówił zniżając głos — o biednym młodzieńcu, który przybył do pewnego zamku, bez żadnego polecenia, bez grosza... do zamku w którym nie znał nikogo... i który w przeciągu lat trzech dokazał tego jedynie przez swój przemysł, że po prostu wypędził właściciela zamku i zajął jego miejsce?...
— To zbyt zuchwale — odpowiedział Montalt.
— Rozumiem że go wypędził prawnie — odpowiedział Robert — gdyż ten człowiek o którym mówię, pozyskał prawo własności w skutku akt urzędowych.
— To jeszcze lepsze.
Robert ścisnął mu ramię.
— Czy będziesz pan miał dość czasu do wysłuchania pewnéj powieści? — rzekł.
— Czy długiéj?
— Dość... lecz jak ją pan usłyszysz, to najdokładniéj ocenisz moje zdolności, kochany lordzie.
— Bo już gra się rozpoczyna — rzekł Montalt z rzeczywistym lub udaném wahaniem — i chciałbym...
— To drobnostka dla pana — zawołał kawaler zatrzymując go prawie przemocą — ten który pozyskał 20,000 fr. dochodu z niczego, może zebrać miljony miljonów przy połowie twojego majątku... masz pan dość czasu do stawienia 200 lub 300 franków na kartę... lecz teraz musisz mnie wysłuchać.
Montalt spojrzał żałośnie na zielony stolik, około którego zgromadzili się gracze.
— Chodźmy więc — rzekł — jeżeli sobie tego życzysz koniecznie.
Robert uprowadził go do gęstwiny.
Gdy przechodzili przez ogród, na trawnikach jedni tańczyli walca, inni rozmawiali leżąc na poduszkach rozrzuconych wszędzie; inni znów przechodzili przez wysokie bramy wycięte w gęstwinie bukszpanów i zapuszczali się w głąb ogrodu, a czarni cypajowie roznosili chłodniki.
Roger walcował z Delfiną, a Stefan z Hortensją.
Błażéj stał przy stoliku gry, Bibandier zalecał się jakiejś damie udając don-Juana.
Robert i Montalt usiedli obok siebie.
— Trzy lata temu — rzekł Robert — było nas dwóch... nie mam potrzeby ukrywać nazwiska mojego towarzysza... był to hrabia Manteira...
— Ah, ah! — odezwał się nabob — czy ten pucołowaty hrabia jest także olbrzymem zręczności?
— Bynajmniéj... lecz ma swoje zalety... przekonasz się pan... byliśmy obaj zmuszeni opuścić Paryż dla interessów... familijnych... zboczyliśmy cokolwiek z drogi i udaliśmy się do Bretanii z pewną damą, która jest panu znaną...
— Czy nie margrabina? — zapytał Montalt.
— Z panią margrabiną d’Urgel, która była podówczas o trzy lata młodszą i piękną jak anioł.
Jakby dla potwierdzenia tego, Lola przeszła w téj chwili z pewnym panem około altanki, w któréj siedzieli Montalt i Robert.
— Tak... tak... — mówił nabob patrząc na nią — margrabina musiała być bardzo piękną.
— Przybywszy do pewnego miasta w Bretanii, którego nazwisko mniéj potrzebne — mówił dalej Robert — mieliśmy razem 7 franków 50 centymów...
— Wina! — zawołał nabob na Cypaja.
Od kilku chwil widziéć się dawały kobiety, które nie były na wieczerzy. Było to zwyczajem na ucztach naboba i nikt się temu nie dziwił. Nazywano to wystąpieniem wielkich dam.
Pałac Montalta miał okropną sławę. Mówiono o nim bardzo źle, lecz narażano się na wszystko, aby tylko mieć wolny wstęp do tego skażonego przybytku, który potrzeba było koniecznie widziéć, ażeby uwierzyć cudom fantazji i zbytku.
Lecz jeżeli ten nowy zaciąg piękności nieznanych w tym dziwnym świecie, nie wzbudzał zadziwienia, to znów z drugiéj strony wydarzył się wypadek dość osobliwy, którego nie potrafiliby wytłumaczyć nawet domownicy pałacu.
Dwanaście tancerek które widzieliśmy przy otwarciu balu, były równie jak cypajowie przeznaczone do występowania na widownię uczty, a licząc i Mirzę, było ich razem trzynaście pan Smith dostarczył im ubiorów bajaderek, których nie mogło być więcéj, gdyż żaden krawiec paryzki nie byłby wstanie naśladować tego stroju. Ubiory te odznaczające się ścisłą dokładnością, robione były w pałacu pod przewodnictwem Mirzy.
A jednakże gdyby kto pomyślał o przeliczeniu bajaderek, byłby w téj chwili na rachował piętnaście; wszystkie jednakowo ubrane, różniące się jedynie barwami szarf kaszmirowych.
Było więc dwie nadto; dwie kobiety, które bezwątpienia nie miały prawa znajdować się na balu i które wcisnęły się korzystając z przebrania.
Lecz jakim sposobem postarały się o to przebranie? Jeden domysł był przypuszczalny lubo nieprawdopodobny: Mirza być może kazała zrobić parę ubiorów zapasowych.
Obok jéj pokoi był skład rozmaitych przebrań kobiecych; może się tam dostały te dwie kobiety i ukradły tuniki haftowane złotem, pasy i djademy z pereł.
Jakkolwiekbądź, zdawało się łatwo rozpoznać przywłaszczycielki; były to bardzo młode dziewczyny, a ich pomieszanie i obawa, mogły zwrócić uwagę. Stały przy schodkach przedsionka, trzymając się za ręce i spoglądały w około z podziwieniem. To trwało kilka minut, poczém przemówiwszy do siebie rozłączyły się niespodzianie.
Zdawało się, że obrały jakieś postanowienie. Nagle pozbyły się trwogi która ich wydać mogła, i pierwsza która miała szarfę czerwoną z frędzlami złotemi, udała się wprost do stolika gry, przy którym pan Błażéj dokazywał cudów; druga zaś w zielonéj szarfie, poszła do szlachetnego barona Bibander, rozciągającego się na poduszkach pod kwiatami w postawie satrapy oczekującego niewolnicy.
Obie cóś szepnęły do uszu naszych panów, a skutek okazał się dość widoczny.
Pan hrabia Manteira upuścił z rąk karty i zbladł jak ściana.
Baron podniósł się nieco, i zesztywniał jak kołek.
Spoglądał z otwartemi usty i z nieopisaném zadziwieniem na bajaderkę w zielonéj szarfie, która usiadła obok niego.
Druga w czerwonéj szarfie, usiadła obok pana Manteiry przy stoliku gry.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.