Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Cztery bajaderki.

Słowa które wymówiły dwie nieznajome do uszu barona i hrabiego, były jednakże bardzo proste.
Czerwona szarfa szepnęła do hrabiego:
— Dobry wieczór panie Błażeju...
Powitania te były bardzo łagodnie wyrzeczone, i nie cechowały pogróżki.
Hrabia Manteira usiłował rozpoznać pod maską nieznajoméj, rysy kształtne ogorzałéj twarzy Loli, bo nie przypuszczał aby inna kobieta na téj uczcie, mogła go znać z imienia.
Bajaderka lubo tego wzrostu co i Lola, miała kibić zgrabniejszy, ramiona węższe i piersi nie tak wydatne; a przy tém Lola była brunetkę, gdy tymczasem z pod djademu z pereł, wysuwały się gęste pukle prześlicznych włosów szatyn.
Hrabia usiłował pohamować swoje pomieszanie i zebrał karty drżącą ręką.
— Nie zważaj na mnie panie Błażeju — rzekła nieznajoma bez przesady — graj daléj... mam czas... poczekam...
Hrabia nie mógł wybierać i musiał jjé usłuchać. Jednakże zwrócił na siebie uwagę, gdyż jego pomieszanie było widoczne. Młoda kobieta wydawała się bardzo piękny, a to było pomyślny wróżby dla hrabiego.
Grali w ékarte: hrabia miał naznaczone cztery punkta, jego przeciwnik zaś żadnego.
— Miej się pan na ostrożności... — rzekł ostatni — kto szczęśliwy w miłości, to w grze przeciwnie.
Błażéj zaledwie słuchał i zamiast uważać na grę, pragnął zajrzéć pod maskę.
Przeciwnik naznaczył króla, a przypatrujący zaczęli się śmiać.
Nieznajoma nachyliła się znowu do ucha Manteiry:
— Dawniéj grałeś lepiéj Błażeju... oszukiwałeś ludzi w kuchni, gdy twój pan oszukiwał w salonie... nie wystrzegaj się mnie... proszę ciebie... możesz filować...
— Patrzcie jak ręka drży Manteirze, gdy bajaderka szepcze mu do ucha — ktoś się odezwał.
— I mnieby drżała, gdybym był w jego miejscu.
— Założyłbym się, że musi być bardzo piękny.
Błażejowi wystąpił pot na czoło.
W tymże czasie, nie należy mniemać ażeby Bibandier spoczywał na różach. Bajaderka w zielonéj szarfie miała równie uszczypliwy języczek jak jéj towarzyszka.
Lecz pomieszanie byłego ułana, było odmiennego rodzaju jak Błażeja; był bardziéj zatrwożony jak zdziwiony i zdawało się, że odgadł z kim miał do czynienia.
— Do biesa panie Bibandier! — mówiła bajaderka — zdaje się żeśmy tam pozostawili nasz kaftan parciany...
— Nie rozumiem pani...
— Jakto nie... najlepszy tego dowód, że nie kaleczysz francuszczyzny.
— Pani... — rzekł Bibandier.
Poczém dodał odwracając się do niéj:
— To musi być zazdrość...
— Oh to prawda, że umieram z zazdrości... — przybywam z daleka do ciebie... ah! lepiéj ciebie lubiłam w twym dziurawym kaftanie... wtedy byłeś wiernym... ah! panie baronie... wiadomo ci jak się kobiety mścić umieją... mam wielką chęć powiedziéć wszystkim że jesteś grabarzem z Glenaku...
Były ułan wiercił się na miękkich poduszkach, jakby były nabite szpilkami.
— Nie znam pani...
Bajaderka oparła swoją piękną główkę na łokciu i przypatrywała się przez otwory maski.
Baron był jak na torturach.
— Musieliśmy odziedziczyć spadek... bo 50 sztuk sześcio-liwrowych nie byłyby dostateczne do wystąpienia na wielkim świecie...
— Hrabio! — zawołali stojący przy stoliku — nieszczęśliwy w grze, szczęśliwy w miłości... przegrałeś śliczną partję... osiadłeś na czterech punktach!
Błażéj powstał. Był bardzo blady i przymuszał się do uśmiechu.
— Mam z panem wiele do mówienia p. Błażeju — rzekła bajaderka uprowadzając go od stolika gry — a najprzód, gdzie jest amerykanin jak go nazywacie?...
— Kto pani jesteś? kto... — pomruknął hrabia z rozpaczą.
— Śpiochu... jesteś zbyt ciekawym... gdzież jest twój dawny pan?
— Tutaj.
— Wybornie... Zdaje mi się żem widziała panią Lolę... czy się nie omyliłam?
— To ona ciebie namówiła do odgrywania téj niebezpiecznéj roli? — zapytał żywo hrabia.
— Czy się nie omyliłam?
— Nie.
— Mówisz prawdę przynajmniéj... i masz słuszność, gdyż nie myślałam ciebie oszczędzać.
— Ale któż jesteś na Boga?
— Ponieważ bawiłeś długo w Bretanii, wiedziéć powinieneś, że dziewice zmarłe przed zamężciem, powracają czasami na ziemię...
Błażej zadrżał. Zdawało mu się, że oczy bajaderki iskrzyły się przez otwory maski aksamitnéj, jak dwa żarzące węgle.
— I wiesz dobrze — mówiła z głębokim uczuciem — że Bóg niekiedy zsyła na ziemię ofiary dla wykrycia morderców...
Błażej zamilkł. Przypatrywał się z trwogą kobiecie, która się uczepiła jego ręki.
— Jak uważam przypominasz sobie... — mówiła daléj — co się działo w nocy św. Ludwika...
— To niepodobna!... — pomruknął Błażéj, któremu się zdawało, że jest we śnie pogrążony — niepodobna.. — Bajaderka ścisnęła mu ramię.
— Nie kłam! — odezwała się rozkazującym tonem. — Czy Blanka Penhoel jest pomiędzy temi zamaskowanemi kobietami?
— Nie — odpowiedział Błażéj.
— Biada ci, jeżeli mnie zwodzisz!..
— Nie zwodzę ciebie.
— A... — przemówiła z wahaniem — ci dwaj młodzieńcy którzy bawili z tobą razem w Penhoelu...
— Jacy młodzieńcy?
— Malarz... i przybrany syn państwa?...
— Stefan Moreau i Roger de Launoy.
Dziewica spuściła oczy; Błażej korzystał z tego i spojrzał na nią badawczo.
— Cóż się z niemi stało? — poszepnęła.
— Oni są tutaj — odpowiedział Błażéj.
Tą razą zadrżała młoda kobieta. é Tak rozmawiając odprowadziła Błażeja do gęstwiny ciemnéj i samotnéj.
— Dziękuję ci — — rzekła — dowiedziałam się od ciebie wszystkiego czego potrzebowałam... teraz jeszcze kilka słów... powtórz je twoim wspólnikom p. Błażeju, bo mogą stanowić wasz wyrok... Wyprawiliście przed Tron Wszechmogącego dwie dziewice, które były zbyt słabe ażeby was pokonały na ziemi... Teraz, one mają władzę... strzeżcie się... jeżeli wyrządzicie krzywdę Blance Penhoel, która jest w waszym ręku, możecie być pewni że nie ujdziecie zasłużonéj kary... gdyż nad waszemi głowami wisi uzbrojona ręka... ręka waszych ofiar... których powtórnie nie pozbawicie życia.
Błażéj drżał wprawdzie, lecz pomimo tego oburzał się przeciw tjé fantas-magorii niepodobnéj do pojęcia. Niedowiarstwo jego ożywione było wrzawą i światłem uczty. Nie było to właściwe miejsce dla nadprzyrodzonego zjawiska.
Być może, że gdyby podobne widmo ukazało mu się w Bretanii, pod czarnemi ścianami wieży nad błotami Glenaku, byłby padł martwy; gdyż w tych miejscach posępnych i uświęconych trwogą ludu, wszystko przemawia do duszy językiem tajemniczym i nadprzyrodzonym.
Ta młoda kobieta która znała tajemnicę tej nocy okropnéj, lubo miała wzrost i głos jednéj z ofiar, lecz w ogrodzie naboba, przy odblasku rzęsistego oświetlenia, pośród radośnéj wrzawy, o 100 mil od otchłani w któréj biedne dziewice śmierć znalazły, było niepodobieństwem poddać się kilko-chwilowéj obawie, przesądnéj i niepowściągniętéj. Skoro więc Błażéj odzyskał odwagę, uczuł powracające męztwo.
— Nie wiem kto pani jesteś — rzekł — i nie taję, żeś mnie nabawiła przestrachu... lecz wierz mi, iż lepiéj nie wspominać o sprawach tamtego świata... Wiesz dosyć, i to jest rzecz główna ażeby nas trzymać na wodzy, lecz to będzie zależéć od okoliczności sprzyjających, lub niepomyślnych dla ciebie. Co się tycze tego, ażeby nas straszyć widmami, to może się raz udać, lecz powtórnie ci się nie powiedzie...
Mówiąc do bajaderki, odwrócił się chcąc ją zatrwożyć wzrokiem groźnym dla poparcia swéj przemowy, lecz o dziwy!... zatrzymał się wydawszy okrzyk zgrozy i przerażenia, gdyż młoda kobieta stała przed nim jak posąg z odkrytą twarzą.
Błażéj cofnął się z trwogę zakrywszy oczy rękami, a gdy po chwili odważył się spojrzéć przed siebie, w miejscu widma ujrzał postać Bibandiera bladego, z błędnym i osłupiałym wzrokiem.
— Czyś ją widział? — zapytał go przytłumionym głosem.
— Cóż chcesz mój przyjacielu — odpowiedział były ułan drżący — diabeł się wmieszał... nie poradzimy nic przeciw niemu!
— Czyś ją widział?
— Czy ją widziałem... — trzeba uprzedzić amerykanina.
— Gdzież się udała?
— Djabeł ją wie. I były ułan dodał po cichu podnosząc oczy do nieba.
— Miejże dobre serce... a będziesz wynagrodzony...
Bal w téj chwili przedstawiał widownię powabniejszy i pełny lubieżnego wytchnienia. Tańce ustały, a na trawnikach siedzieli mężczyźni zdaniami, podnosząc do ust wybladłych od znużenia rznięte kryształy. Był to obraz podobny do wizerunków przedstawiających biesiady starożytne.
Ciepłe powietrze ogrodu, upajało prawie w równym stopniu jak wina roznoszone obficie. Gdzież znikły wspomnienia o pobycie W Penhoelu? Czyż była inna kobieta w świecie dla Rogera nad Delfinę? niestety! Stefan nawet tracił zmysły wpatrując się w piękne czarne oczy Hortensji.
Obie czarodziejki współubiegały się w zalotności. Potrzeba było widziéć te ponętne ułudzenia które naśladowały tak dokładnie, że najprawdziwsza miłość zgasłaby przy nich.
Roger był pokonanym; Stefan wacha! się i opierał słabo, bo miał powód do tego.
W połowie balu, służący wręczył mu list oznaczony cechą pocztową Redon, list przed tém tak pożądany, a który obecnie Stefan schował nawet nie odpieczętowawszy; w liście tym donoszono mu bezwątpienia o Djanie... lecz niestety! biedne dziewice Bretanii...
Montalt był potężniejszym; bo nakoniec udało mu się zniweczyć przyszłość dwojga nieznanych dzieci... Siedział on w téj chwili obok Roberta, który mu w dalszym ciągu opowiadał swoją historję.
Gdy nabob słuchał, jego piękne oblicze zdawało się być obojętném, a jednakże wypadki opisywane przez Roberta, musiały go zajmować cokolwiek, gdyż czas nie wydawał mu się długim, i nie myślał opuścić miejsca, lubo historja ta znacznie się przedłużała.
Robert wysławiał się z łatwością i w téj chwili jego podniecona wyobraźnia, zdobiła tło rzeczywistości tysięcznymi ciekawymi szczegółami. W opisach swoich zachował zalotność romansopisarza, który czytelnika utrzymuje w cięgłem i zajmujęcém oczekiwaniu rozwiązania.
Robert i Montalt przybyli prawie jednocześnie do Paryża, a przypadek zbliżył ich wkrótce do siebie. Spotkali się w domu gry zwaném Cércle des Etrangers (Zebranie cudzoziemców).
Robert ukazał się tam w towarzystwie swych dwóch spólników, uzbrojony przeciw przypadkom losu.
Montalt przychodził tam także dla przepędzenia czasu i zabicia nudów, które go dręczyły na łonie roskosznego życia.
Gdy nabob grał grubo jak to mówię, zachowywał krew zimną gdy przegrywał, jak też gdy zgarniał stosy złota; wszystko-wiédze zakładu wkrótce poznali jego położenie w świecie, a Robert zwęszył w nim ofiarę pierwszego rzędu.
Wiemy, iż w potrzebie Robert umiał się okazać człowiekiem z wyższém wykształceniem; pierwsze kroki które uczynił do mylorda, były przyzwoite i roztropne, jednające mu niejako szacunek Moniaka, od którego po dwu tygodniach znajomości, mógł sadzić że jest bardzo dobrze uważany, gdyż ten obchodził się z nim jak najuprzejmiéj i zdawało się że go wielce poważa.
Z tém wszystkiém były pewne oznaki, które bardzo baczny dostrzegacz mógł w locie pochwycić, a któreby naprowadzić mogły na uwagę, że Robert nie potrafił dostatecznie umocnić tak pochlebnego dla siebie usposobienia nowego przyjaciela.
Montalt trzymał go zawsze w przyzwoitém oddaleniu; z czego wnosić było można, że bez trudów i jednym rzutem oka, przeniknął wszelkie zdolności kawalera las Matas, i że to badanie powolne i bez wysilenia, stanowiło dla niego miłe zajęcie.
Kawaler układał się, pracował i męczył zawiązując artystycznie wątek intrygi, Montalt zaś bawił się patrząc na niego.
Lecz dostrzegacze mylą się często wytrzeszczając zbytecznie oczy; być może iż Montalt nie myślał o tém, bo umysł jego był leniwy, a serce znużone. Badanie tego rodzaju, któreby wyrównywało darowi przewidywania, mogło tylko znużyć do reszty jego bezwładną ociężałość.
Pan kawaler lubo człowiek rozsądny, nie powziął nigdy najlżejszego podejrzenia w tym względzie. Postępował ciągle zamierzoną drogą i codziennie dostrzegał, że się zbliża do kresu.
Siedzieli teraz oba w altance przed butelką jobanisbergeru. Montalt nalewał, a Robert popijał dla utrzymania ożywiającéj podniety.
Opowiedział mu już nie wymieniając żadnego nazwiska, szczegóły przybycia swego do Penhoelu.
— Taki był mój wstęp mylordzie... jak ci się to zdaje?
— Bardzo piękne panie kawalerze; ci mniemani bandyci, okropna burza, powódź wśród nocy, nakoniec domowe pożycie téj patryarchalnéj rodziny... pan jesteś bardzo dowcipnym opowiadaczem.
— Jestem historykiem mylordzie... wszystko coś słyszał, jest najściślejszą rzeczywistością. Blanka, dwie siostry ubrane po wiejska, stary stryjaszek, oberżysta, czarownik... wszystko to są osoby prawdziwe.
Nabob poprawił się na poduszkach.
— Mów pan daléj — odezwał się.
— Tego wieczora — rzekł Robert — odgadłem wszystko... Pojąłem że w tym domu można zrobić interess... Pan domu prosty, slaby, cokolwiek rubaszny... żona mająca swoje tajemnice... przytém sąsiad, nieprzyjaciel wrodzony, człowiek możny... ten był moim naturalnym sprzymierzeńcem.
Montalt zmrużył oczy i skierował spojrzenie na zapłonioną twarz Roberta.
Ponieważ nabob był uosobieniem zaniedbania, i nie starał się bezwątpienia o układanie fizyonomii, nie można było przeto przeniknąć jego tajemnéj myśli. W téj chwili np. w któréj wszystko objawiało w nim spokojność obojętny i prawie znudzenie, spojrzenie które się wyśliznęło z jego przymkniętych powiek, odkrywało nowe stanowisko rzeczy, z którego można było wnosić: że pomimo pomiarkowania opowiadającego, który ukrywał nazwiska, Montalt przenikał zasłonę.
Lecz cóż mógł przeniknąć? Robert mówił o panu, pani, stryju, oberżyście — a podobne osoby są wszędzie.
Gdy my zresztą usiłujemy nadać znaczenie temu, co być może nic nie oznaczało, oko Montalta utraciło swą żywość i odwróciło się z rostargnieniem na widownię balu gdzie dostrzegało to, co wskazywał Robert, który nie miał powodu uskarżać się na zbyteczną ciekawość, gdyż teraz zaledwie go słuchano.
Robert daléj opowiadał swoje czyny, szczycąc się z zastawienia sideł w pierwszych dniach pobytu w zamku Penhoela. Wymieniał z zamiłowaniem postępy moralnéj trucizny, którą po kropli poił nieszczęśliwego Remigeusza. Lola, gra, pijaństwo, nakoniec zazdrość, która dopomogła działaniu trucizn.
W miarę jak historja postępowała naprzód, to cośmy usiłowali określić, stawało się dotykalniejszém. Montalt okazywał się dwojako usposobionym: raz bowiem serce jego i umysł drzemały, drugi raz uwaga jego śledziła bacznie każde zdanie Roberta.
W miejscu najdramatyczniejszém opowiadania, to jest wtedy, gdy pani występowała na scenę ścigana przez tragiczny fatalność, która dążyła nad rodziną od lat trzech, nabob podniósł się, otworzył oczy, lecz nie spojrzał na. Roberta.
Coś bardziéj zajmującego zwracało uwagę Mylorda który się uśmiechał.
Hortensja wsparta na ramieniu Stefana, Delfina z zarzuconemi rękami na szyi Rogera, zatrzymały się przed altanką.
Za temi dwoma parami które obecnie były w doskonałém porozumieniu, dwie kobiety suwały od drzewa do drzewa, dwie kobiety zazdrosne bezwątpienia, śledziły ciekawie nowo-zakochanych.
Obie pary przeszły zapuszczając się w gęstwinę, dwie kobiety także tam przeszły.
Montalt przypatrując się téj scenie, nie zauważył, że kawaler las Matas przestał opowiadać i był roztargniony.
Gdy nabob opierał się łokciami na stole, dwie postacie ukazały się Robertowi: to jest dwaj jego towarzysze, biedzi i pomieszani, którzy od kilku chwil usiłowali zwrócić jego uwagę. Błażéj chrząkał z cicha, Bibandier zaś za pomocą swych rąk długich, dawał znaki telegraficzne.
Spostrzegłszy że Robert ich widzi, wezwali go poruszeniami cofając się do cieniu. Lecz Robert nie myśli! opuścić swego stanowiska. Zdawało mu się że idzie o przegranę w karty, i wzruszył tylko ramionami. Nadaremnie Błażéj i Bibandier powtarzali znaki, bo Robert odwrócił się i opowiadał daléj.
Ponieważ Stefan i Roger zniknęli za drzewami, nabob znów go słuchał.
Wielka to była szkoda, że wzrok jego nie mógł przeniknąć gęstwiny szpaleru, za którym się znajdowali ci młodzieńcy i gdzie zawiązana obecnie intryga, była bardzo zajmującą.
W oka mgnieniu, w chwili gdy liście zakryły im natrętne światło, Stefan i Roger spostrzegli, że zamiast jednéj, towarzyszyło im po dwie bajaderki; z których jedna mająca pąsową szarfę z frędzlami złotemi, ujęła pod rękę Stefana, gdy témczasem druga w zielonej szarfie, opierała małą rączkę na ramieniu Rogera.
Panny Hortensja i Delfina uważały to za żarcik i zaczepiły swoje współ-zalotniczki w sposobie używanym na balu maskowym, lecz te im nie odpowiedziały.
Stefan i Roger nie mieli doświadczenia w odgrywaniu roli Don-Juana którą im narzucono, a tém samém byli w wielkim kłopocie.
— Ja tylko ciebie kocham jedynie — rzekł Roger do Delfiny — nie znam téj kobiety.
Stefan mówił do Hortensyi:
— Przysięgam ci, że nic nie pojmuję... nie znam téj kobiety.
Hortensja i Delfina odpowiedziały, jakby natchnione najprostszym rozumowaniem:
— A więc ich odprawcie!
Stefan i Roger właśnie sobie tego życzyli. Obaj chcieli oswobodzić swoje ręce, lecz wiadomo nam z przykładu dwóch naszych szlachty, że bajaderki te nie łatwo puszczały zdobycz. Uczepiły się silnie rąk malarza i sekretarza Mylorda.
— Jak uważam — rzekła Hortensja — pan Stefan jest wielkim bałamutem.
— Ah! Rogerze, Rogerze! — mówiła westchnąwszy Delfina, bardziéj spoufalona — nadaremnie usiłowałam być wesołą, to mi jest bardzo boleśnie...
Młodzieńcy najniewinniejsi z mężczyzn, tłómaczyli się jak mogli, przysięgając że nie mieli kochanek. Przysięga ta prawie jednocześnie wyrzeczona przez Rogera i Stefana, rozwiązała języki nieznajomych.
— A Cyprjana?... — szepnęła w zielonéj szarfie do ucha sekretarza.
— A Djana?... — zapytała w czerwonéj szarfie malarza.
Ciemność panująca pod drzewami pokryła nagłą bladość młodzieńców; pomimo tego Hortensja i Delfina poznały ważność tych słów, gdyż Stefan i Roger zadrżeli nagle.
— Cóż się to dzieje? — zapytały. — Czy nie możecie ich się pozbyć?...
Stefan i Roger milczeli, stojąc jak zkamieniali, nie odpowiadając na tkliwe uściśnienie pięknych rączek swych tancerek.
— Dopiero dwa miesiące! — odezwała się w czerwonéj szarfie głosem cichym i powolnym — a czyż można zapomnieć w ciągu dwóch miesięcy?...
— Zwodziłeś więc biedną dziewczynę — szeptała w zielonéj szarfie głosem tak smutnym, że Roger doznał ściśnięcia serca — gdyś jéj mówił w chodniku kasztanowym nad bagnami: „Ciebie tylko kochać będę... i kochać zawsze.”
Młodzieńcy byli głęboko wzruszeni, pomimo że byli przekonani, iż to był żarcik naboba, który wiedząc wszystkie szczegóły dawnych ich miłostek, oprócz nazwiska Penhoela które przed nim zataili, lubił się czasem naigrawać z ich wspomnień; przeto i tą razą nie było trudném dla niego zaintrygować ich przez pierwsze lepsze kobiety. Lecz ta igraszka była okrutną, bo wyrzuty które usłyszeli, właśnie w téj chwili gdy zapominali już prawie o przeszłości, odezwały się w ich sercach bardzo dolegliwie.
Stefan milczał będąc głęboko wzruszony. W charakterze Rogera było cokolwiek frantostwa.
— Fi, moja kochana! — zawołał usiłując okazać się trzpiotem — to są dzieje tak dawne jak potop!
Uczuł że zadrżały ręce kobiety, która się opierała na jego ramieniu.
— Oh! oh!... nauczyłaś się doskonale roli... no, no... dość tego... nie mamy czasu rozrzewniać się.
Łkanie uniosło pierś bajaderki w zielonéj szarfie; Roger to usłyszał, i zdawało mu się że bryła lodu przygniotła jego serce.
— Stefanie — szepnęła w p asowéj szarfie — Bóg cię pobłogosławi żeś nie mówił podobnie jak twój przyjaciel... wiele nieszczęść dotknęło Penhoelów, i zapewne o nich nie wiecie... oddal te kobiety... a dowiesz się o losie tych, których dawniéj kochałeś...
— Oddal te kobiety! — powtórzyła Hortensja — co ty sobie myślisz mościa panno?
Stefan który stał z opuszczony głowy, ocknął się z zadumania.
— Pani naigrawasz się z ważnych rzeczy! — rzeł do nieznajomej oddalając ją zwolna od siebie — lecz nie mam jéj za złe, gdyż nie wiesz zapewne, ile mi sprawiasz przykrości.
— Słuchajno — odezwała się Hortensja — to się znaczy po francuzku: mam zaszczyt... do widzenia... należy się usunąć i pójść zobaczyć czy nas tam nie ma...
— Co się panny dotycze — odezwał się Stefan ukłoniwszy się z obojętny grzecznością tancerce — racz przebaczyć że cię opuszczam... odtąd miałabyś ze mnie smutnego towarzysza... gdyż przypomniano mi z szyderstwem to, o czém człowiek honoru nie powinien nigdy zapomniéć.
Oddalił się, pozostawiwszy zdziwioną i pomięszaną Hortensję.
— A ty? — rzekła po cichu w zielonéj szarfie która stała przy Rogerze.
Ten wahał się przez chwilę, poczém opuścił ramię Delfiny.
— Oh! — wykrzyknęła patetycznie tancerka — czy i ja mam być opuszczoną?...
Roger westchnąwszy głęboko, udał się za Stefanem, tancerki zaś spojrzały po sobie wzrokiem tragiczno-komicznym.
— Szkoda ich, bo są przystojni... — westchnęła Hortensja.
— Warto ich odmalować — od rzekła Delfina.
— Ale jakie to niewiniątka... oh! niewiniątka!...
— Jak gołąbki w dymniku — dodała żartobliwie Delfina — poczém poprawiwszy ubiór głowy, odezwała się:
— To mnie nudzi... byłam pewna swego...
— I ja także...
— Oh! ty nie zupełnie... lecz mniejsza o nich... muszę dostać 500 fr... przecież nie było tego w umowie, żebyśmy się o nich biły z dzikiemi kobietami.
— Mnie to tyle kosztowało! — rzekła Hortensja. — Przez całe życie tyle nie wzdychałam... lecz gdzież są te płaczliwe stworzenia?... nie poznałam ich nawet.
— Ani ja... tu jest tak ciemno.
Spojrzały na około.
— Zniknęły! — zawołała Delfina.
— Ulotniły się... założyłabym się, że to jest figiel starego Szmitha, ażebyśmy nic nie dostały.
— Lećmy wydrzéć oczy staremu! — i objąwszy się w pół, powróciły na bal walcując wesoło.
Stefan i Roger zatrzymali się o kilka kroków. Stefan był pogrążony w smętném zadumaniu, Roger zaś nucił przez zęby i łamał gałązki.
Malarz przerwał milczenie:
— Wspomniały o nieszczęściu... — przemówił...
— Czy jeszcze myślisz o tych głupstwach? pomruknął Roger nie usiłując pokryć złego humoru.
— Nie wiem... lecz mam jakieś przeczucie.
— Pfu! — splunął sekretarz.
Stefan daléj mówił:
— Maska twarz zmienia... i ten świetny ubiór jakże jest niepodobny do ich skromnych sukienek, które nosiły w Penhoelu.
Roger skrzywił się pogardliwie i łamiąc gałązki nucił:

O Ryszardzie! królu mój
Świat opuszcza cię...

— Gdyby było podobieństwo uwierzyć.... — poszepnął malarz.

— Wybornie! — zawołał Roger — otóż ciebie cóś napada... lecz wierz mi, że obie siedzę sobie spokojnie w pałacu, i ręczę że Cyprjana nie myśli o mnie, równie jak Djana o tobie.
— Nieszczęście!... — powtórzył Stefan — i rzeczywiście nieszczęście zagrażało, gdyśmy wyjeżdżali z Bretanii.
— Bah! — rzekł Roger, który się mścił niedowiarstwem za wysilenie cnotliwe, które uczynił opuściwszy piękną rączkę Delfiny — ręczę ci że nikogo nie zjadło.
Stefan mówił nie słuchając go:
— Gdyby ten głos który nas przebudził pośród naszego odurzenia, był echem ich głosu?...
— Co znowu... o sto mil... toby było echo bardzo donośne.
— Biedne... jeżeli myślą żeśmy o nich zapomnieli.
Stefan i Roger byli w najciemniejszym zakątku ogrodu, a jednakże oddzieleni byli jedynie przez szpaler georgiń od balu, który się obecnie ożywiał po kilko-chwilowém wytchnieniu.
Roger ujął pod rękę Stefana chcąc go uprowadzić, a obejrzawszy się raz jeszcze za siebie, ujrzał obie nieznajome stojące w miejscu, które przed chwilą obydwa zajmowali.
— One teraz nie wierzą niczemu! — odezwała się w czerwonej szarfie, odpowiadając na ostatnie wyrazy malarza — czyliż nie wiecie co zaszło w pałacu Penhoela?
Roger cedził przez zęby:
— Ja tylko to wiem, że nie odpowiadano na moje listy... i jeżeli mamy mówić o zapomnieniu, to przynajmniéj ja nie mam sobie nic pod tym względem do wyrzucenia. Ale mylord zapłaci mi za tę maskaradę.
— Nie odpowiadasz!... — powtórzyła w czerwonéj szarfie, któréj głos zdawał się obudzać w sercu Stefana dziwne wzruszenie.
— Czyliż w istocie nie dowiedzieliście się o okropnych wypadkach, które, zaszły w pałacu?... a więc ja wam powném:.. wszyscy ci których znaliście... pan, pani którą tak kochałeś panie Rogerze de Launoy... biedny stryj Jan...
— I cóż?... — zapytał z niecierpliwością Stefan.
— Zostali wypędzeni... umierają z nędzy... oni, którzy byli tak miłosiernemi...
Roger pomimo postanowienia swego że niczemu nie będzie wierzył, nie mógł powściągnąć okrzyku zadziwienia.
Stefan nie rozumował dłużéj. Czy to była scena przysposobiona przez naboba lub nie, wspomnienia jego gwałtownie wywołane, owładnęły jego sercem tak, że wszystkiemu uwierzył.
— Wszystko co mamy, do nich należy!.. gdzież oni?... — i mimowolnie pochwycił zimną rękę nieznajomej.
Druga bajaderka dotąd milcząca, odwróciwszy się do Rogera, przemówiła oschłym tonem:
— Nie potrzebujemy waszéj pomocy... ci, którzy nie opuścili pani i jéj męża w godzinie nieszczęścia, będą o nich pamiętali i nadal.
— Nie dość na tém... Blanka którą nazywaliście aniołem... uwiezioną została przez nikczemników...
— Jesteśmy gotowi wyszukać ją! — rzekł Stefan.
— Inni się tém zajmą — odpowiedziała w zielonéj szarfie — nie potrzebujemy was...
Nieznajome umilkły, stojąc niewzruszone w cieniu altany i trzymając się za ręce.
Roger zbliżywszy się, rzekł do nich:
— Przez wzgląd, że moglibyśmy się dowiedziéć kto jesteście, a jednakże nie uczyniliśmy tego... proszę was, powiedźcie nam co o Djanie i Cyprjanie.
— Djana nie żyje! — odpowiedziała z cicha w czerwonéj szarfie.
Bajaderka zaś w zielonéj szarfie dodała:
— Cyprjana także nie żyje...
Młodzieńcy byli jak gromem rażeni. W pierwszéj chwili rozpaczy, znikła wszelka myśl o podstępie, a Roger drżąc z oburzenia, odezwał się:
— Wszystko to jest bezecném kłamstwem... Stefanie! chodź... zostawmy te kobiety...
Chciał uprowadzić malarza, lecz ten się oparł.
— Ktokolwiek jesteście — odezwał się drżącym od wzruszenia głosem — zlitujcie się nad nami, na miłość Boga!.. jeżeliście się do nas zbliżyły z namowy Berrego-Montalta, dla szydzenia z miłości, która jest jedyną naszą nadzieją i życiem, wybaczemy wam... lecz zaklinam was, oh! powiedźcie nam, że to wszystko jest tylko komedją...
— Djana nie żyje!... — — powtórzyła w czerwonéj szarfie.
— Cyprjana nie żyje!.. — rzekła druga.
Lecz ich głosy były zmienione i drżące.
Roger zakrył twarz rękami i łzy sączyły się z pod palcy jego.
— O! Cyprjano... Cyprjano! — szeptał wśród łkania.
Stefan stał jak posąg.
— Nie żyją — mówiła w czerwonéj szarfie — zostały zamordowane...
Stefan cofnął się o krok, a z jego piersi wydobył się jęk głuchy.
— Zamordowane przez człowieka, który tutaj tańczy... — dokończyła dziewica.
— Jego nazwisko? — zapytali Stefan i Roger.
Poczém Roger dodał, odzyskując nadzieję pomimowolnie:
— Lecz to niepodobna! mój Boże... przecież bylibyśmy się dowiedzieli!
— One was kochały, biedne dziewczęta... — przemówiła zwolna w czerwonej szarfie — jeżeli jak mówicie pisaliście do nich listy i one wam nie odpowiadały, więc musiały umrzéć...
— List!... — zawołał Stefan, któremu ten wyraz przywiódł cóś na myśl — mam list... i dowiemy się...
Sięgnąwszy żywo do kieszeni, wyjął pismo z cech§ pocztowy z Redon. Ręce mu drżały tak dalece, że nie mógł odpieczętować listu. Gdy nakoniec oderwał pieczątkę, czy to że jego wzrok był olśniony, czy téż że było zbyt ciemno, nie mógł rozpoznać pisma.
Poskoczyli oba do światła. List był od przyjaciela Stefana i potwierdzał wszystko, co usłyszeli od bajaderek.
Pontales był panem dóbr Penhoela. — Cała rodzina pozbawiona wszelkich środków utrzymania, błąkała się niewiadomo gdzie; dwie córki stryja Jana, biedne dziewice nocy, pisał artysta czyniąc aluzję do legendy bretońskiéj, pogrzebane zostały na smętarzu w Glenaku.
Roger płakał jak dziecko; Stefan zaś z suchemi oczami i tropię bladością, powrócił między kląby; lecz pod ocienioną altanką, w miejscu gdzie stały dziewice, nie było już nikogo.
Po daremném szukaniu i wołaniu, gdy obaj młodzieńcy rzucili się na trawę znużeni i z rospaczą w duszy, głos melancholijny i dźwięczny, jak echo oddalone pośród wesołych akordów muzyki, doszedł ich uszu:
— Dziewice nocy!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.