Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Pan Hivain. (Hiven).

Dwaj mężczyźni którzy się zatrzymali przy końcu muru gotyckiego pod wieżą, powracali z pokoju Remigeusza Penhoela.
Byli to: p. Protazy Hivain przezwiskiem Makreofal prawnik, i margrabia Pontales.
Gdy tańczono w ogrodzie, bawiono się w karty w pokoju Penhoela.
Było to przed wieczorem, na godzinę przed zapaleniem sobótek na folwarku. Byli tam Robert de Blois, Lola, obaj Pontalesowie i p. Hivain.
Grali w karty w sypialnym pokoju Penhoela, jakby się chciano ukryć przed gośćmi.
Obecnie wielki przepych panował w tym pokoju. Umeblowanie zupełnie nowe i podług najświeższéj mody. Trzy lala temu, gdybyśmy weszli do tego skromnego pokoju, ujrzelibyśmy wizerunki Kommandora, Ludwika i Marty.
Teraz wisiał tylko jeden portret w przepysznych ramach, był to wizerunek Loli.
Za łóżkiem były drzwi odznaczone raczéj jak ukryte przepysznemi draperjami aksamitnemi; były to drzwi do pokoju Loli.
Oczywiście Penhoel nie starał się ukrywać i nie troszczył się czy jego postępowanie uważane było jako gorszące, lub też mniemał iż na takowe nikt nie zwraca uwagi.
Był panem domu. Jego poniżenie osłonione było władzą głowy rodziny, która niegdyś zdobiła cnoty jego przodków.
Grał z p. Robertem de Blois, przy którym siedzieli Margrabia Pontales i syn jego. Z prawéj strony Penhoel’a, powabna Lola w kostiumie balowym, rozciągała się w berżerce, z lewéj zaś p. Protazy Hivain w okularach stalowych, śledził grę chciwém okiem.
Pontales i syn jego nie udzielali żadnych rad, prawnik przeciwnie hojnie niemi szafował.
Lola nie zmieniając swéj zaniedbanéj postawy, napełniała swoją piękną rączką pokrytą pierścieniami, szklankę stojącą na stole przy Penhoelu który pił ciągle.
Ostatnie trzy lata nadzwyczajnie go zmieniły; bo lubo miał zaledwie lat 38, był już prawie starcem; jego gęste blond włosy osiwiały zupełnie, czoło pokryło się zmarszczkami, a grzbiet się zgarbił. W wygasłam spojrzeniu nie widać było woli ani rozsądku, zagłuszonego codzienném pijaństwem.
Zaledwie można było rozpoznać w tém wybladłem i nabrzmiałam obliczu na którém gdzie niegdzie widziéć się dawały jątrzące wyrzuty, męzkie rysy Remigeusza Penhoela.
Ten krótki przeciąg czasu, wywarł szkodliwy wpływ i na stan jego moralny.
Przyznać należy, że Penhoel nie odznaczał się nigdy wyższością umysłu; lecz przed tém, przynajmniéj obdarzony był męzką odwagę która była dziedziczn ąw ich rodzinie.
Teraz nic nie pozostało. Ten człowiek młody i silny, któregośmy widzieli skaczącego do spróchniałego promu Benedykta, narażającego się na gwałtowność burzy, zmienił się niejako w trupa.
Wódka, miłość i gra, te trzy rzeczy, z których jedna jest dostateczny do podniecenia natury człowieka, zaledwie zdołały w połączeniu, galwanizować jego posępny gnuśność.
Trzymał karty w drżących i jakby obrzmiałych palcach. W miarę jak gra się ciągnęła, krople potu spływały po zmarszczkach jego czoła i czerwone plamy na bladéj twarzy bardziéj się rozogniały.
Naprzeciw niego, Robert uśmiechający się i spokojny, rozmawiał z Pontalesami, interesowanemi zapewne w tjé grze.
Młody hrabia Alan Pontales, był dość przystojnym mężczyzny, który widocznie spoglądał z pewném znaczeniem na Lolę.
Ojciec jego, margrabia, był to niski staruszek siwo-włosy, z żywém okiem, z uśmiechem dowcipnym i dobrotliwym. Sądząc człowieka z powierzchowności można go było uważać za naprzyjemniejszego z margrabiów.
Ludzie, którzy zwykli przyglądać się zbliska i utrzymywać że dokładniej widzą jak pospolici postrzcgacze, byliby może odkryli pod jego ujmującym uśmiechem jakąś oschłość i żartobliwość. Lecz to było drobnostką; Zresztą lekka odcień sceptycyzmu Wolterowskiego, zgadza się wybornie jak wiadomo, z wesołą dobrotliwością tych starych szlachciców.
Odznaczającą cechą fizjonomji margrabiego, była dobroć połączona z dowcipem. Musiał to być człowiek nadzwyczaj nie zręczny, i jego dobrotliwość nie dozwalała zręczności działać szkodliwie.
Jego nieprzyjaciele, a miał ich mało otwartych, z powodu 60,000 liwrów dochodu, utrzymywali że był jeszcze przebieglejszym jak się wydawał, a jego dobrotliwość była nie szczerą, pokryta maską obłudy.
Byli to zapewne zawistni. W każdym razie, w tym kraju patryarchalnym, gdzie szacunek powszechny jest w stosunku prostym z sumą wniesioną do kassy poborcy okręgowego, obmowa nie mogła śmiało dosięgnąć pana margrabiego Pontales.
Towarzystwo uważało go za króla. Posiadał wysoki szacunek kawalera zastępcy de Kerbichel i małżonki jego; trzéj wice-hrabiowie zalecający się do pani wdowy klary Lejbinibic, uwielbiali go; trzy gracje Baboin-des-Rouseaux-de-l’Etang, chętnieby poświęciły resztę swéj młodości na opiewanie jego chwały przy towarzyszeniu gitary.
Co nadewszystko korzystnie za nim przemawiało przed ludźmi nieuprzodzonemi, to skwapliwość, z jaką starał się zakończyć dawną nienawiść, panującą pomiędzy zamkiem i pałacem.
Pontales rzeczywiście dał się nakłonić do zgody z miłą chęcią; pośrednictwo p. Roberta de Blois, ograniczyło się na prostych odwiedzinach; p. Margrabia, lubo starszy wiekiem, bogatszy i wyższego znaczenia, niezwłocznie uczynił pierwsze kroki.
Od chwili pojednania wiadomo było wszystkim że Penhoel nie raz korzystał z jego uczynności. Zacny Margrabia okazywał niewyczerpaną dobrą wolę. Przytoczymy przykład przekonywający dostatecznie o jego szczeréj życzliwości: zrzekł się bowiem tytułu wójta gminy Glenaku, dla zadość uczynienia dumie Penhoela, który zapragnął tej godności.
Od godziny gra się ciągnęła, stawki były znaczne, płacone gotówką; Penhoel ciągłe przegrywał.
Mając z jednéj strony Makreofala który uchodził za prawnika podejrzanéj rzetelności, z drugiéj kobietę uważaną powszechnie za awanturnicę, jego ciągłe niepowodzenie nie mogło być przypadkowém.
Lola siedziała w miejscu stosownym do dawania znaków, a długa twarz Protazego Hivaina mogła wiele wyrażać.
Lecz młody Robert de Blois, dalekim był od chwytania się tych środków początkowych.
Był szlachcicem... Jeżeli oszukiwał w karty, to się działo z ujmującą uprzejmością i zręcznością wyższego rzędu.
Penhoel nie mógł posądzać jego rąk szlachetnych, które tassowały karty z zaniedbaniem.
Przytém, młody de Blois nie okazywał nigdy chęci do gry. Nigdy nie proponował partji i codziennie Penhoel musiał go prosić uprzejmie ażeby p. Robert raczył wygrywać od niego luidory.
To cięgle szczęście nudziło go zamiast sprawiać mu przyjemność, tak dalece był bezinteresownym. Ile razy zmuszony był napełnić kieszenie pieniędzmi Penhoela, nie mógł powściągnąć oznak niezaodowolenia.
Penhoel upierał się z zajadłością szulera ogranego. Od lat trzech przegrał znaczne summy.
Chciał się odegrać. Na tym stoliku kolejno znikały: folwarki, młyny, lasy, składające spuściznę po ojcu; pragnął więc to wszystko odzyskać.
Codziennie nadzieja jego rozbijała się o wyrocznią nieubłaganego losu; lecz cóż jest w stanie osłabić uporczywą nadzieję gracza?
Penhoel zasiadał nazajutrz w tém samém miejscu gdzie w dniu wczorajszym jego ręka chciwa i drżąca, badała wyrocznię zawsze nieubłaganą. Przez kilka godzin tak siedział mając ogień w piersiach i pot na czole; ciągle przegrywał, dopóki Robert, czuły i dobry młodzieniec, wzruszony politowaniem nie odmówił mu grać dłużéj!
Robert wygrał partję i Penhoel szukał wgłębi kieszeni przed chwilą napełnionéj, kilku luidorów które mu pozostały.
— Dałbym 20 luidorów żebyś pan wygrał — rzekł p. Robert — szczęście podobne mojemu jest niepojętym i w końcu nudzi.
Penhoel podał swoją szklankę, którą Lola napełniła.
— Mówią, że nie można być zarówno szczęśliwym w grze i w miłości — szepnął młody Pontales.
Margrabia mrugnął na niego z znaczącém napomnieniem.
— Lubo trzymam za p. de Blois — odezwał się z uprzejmością dobrotliwą którą się odznaczał — to jedynie dla tego, ażeby się szczęście odmieniło memu przyjacielowi... odsuń krzesło wice-hrabio, mówią że to los zmienia.
Penhoel popchnął krzesło po podłodze, powodując się przesadną niedorzecznością, właściwą graczowi tracącemu przytomność.
Brwi jego zmarszczyły się gwałtownie, oddech tłumił się w piersiach; nie przemówił słowa.
Stary margrabia nie dość że udzielił zbawiennéj rady przyjacielowi, lecz nadto przestawił lichtarze na stole i odwrócił stół cokolwiek.
Dzięki tym manewrom klassycznym — niepodobieństwem było, przyznać należy, ażeby się szczęście nie odmieniło.
Penhoel znów przegrał.
Stary margrabia złożył ręce ze zniechęceniem.
— To jest szaleństwem opierać się, gdy djabeł się wmięsza! — pomruknął.
Penhoel tym czasem szperał po kieszeniach w których już nic nie było.
— Trzydzieści ludwików na słowo!... — odezwał się dźwięcznym i poważnym głosem.
Były to pierwsze wyrazy które przemówił od godziny.
Oba Pontalesowie i p. de Blois, zamienili przelotne spojrzenia.
— Słuchaj Penhoelu — odpowiedział Robert — wiesz dobrze, że niechciałbym ci w niczmé odmówić... grałbym z tobą o miljony na słowo... lecz obecnie byłoby to samo co okradać ciebie... choćbyśmy grali do jutra, będziesz przegrywał.
— Idzie o trzydzieści luidorów! — powtórzył Penhoel, ściskając machinalnie kieliszek z wódką.
Robert tassował karty z widocznym wstrętem.
W chwili gdy Penhoel zbierał, służący ukazał się w progu:
— Oczekują na JWPana jako wójta — rzekł — dla zapalenia sobótek.
— Niech czekają! — odezwał się Penhoel.
Lecz Robert i Pontalessowie już powstali z miejsc swoich.
Penhoel uważając że przeciwnik chce mu się wymknąć, zarumienił się i jego sine usta zadrgały z gniewu.
Jego plączący się język wyjąkał niezrozumiałe wymówki.
Robert i Pontales ujęli go pod boki, gdy tymczasem Lola zniknęła z młodym Alanem.
Hiven wkładał okulary do futerału.
— Daléj! dalej Penhoelu! — mówił margrabią ojcowskim głosem — cała parafia krzyczałaby na ciebie... odłóż pół godziny dla dopełnienia obowiązku... a potem damy ci rewanż.
— Ponieważ chcesz tego koniecznie!... — dodał Robert który go wyprowadzał za drzwi.
Nim wyszedł skinął na Hivena ażeby pozostał.
Wieśniacy oczekiwali na dziedzińcu folwarcznym. Sobótka zapaloną była za pomocą pochodni niebieskiej z liljami.
Gdy płomień wznosił się ogarniając drzewo, Penhoel porzuciwszy pochodnię, błąkał się pomiędzy tłumem szukając nadaremnie swoich partnerów. Wieśniacy oddawali mu ukłony, lecz on nie zwracał na nich uwagi.
Gdy poczciwy ojciec Géraud zbliżył się do niego dla złożenia mu winnego uszanowania, on zapylał go z roztargnieniem:
— Czy nie widziałeś pana Roberta de Blois.
Poczém odwrócił się nie czekając odpowiedzi oberżysty, który wzruszywszy głową pomruknął:
— Ten człowiek go oczarował... i to ja pokazałem mu drogę do pałacu.
Zamiast Roberta i Pontalesa, którzy zdawali się przed nim ukrywać, Penboel widział cięgle za sobą Protazego Hivena, który wprawdzie szedł w przyzwoitém oddaleniu, lecz nie spuszczał z oczu Remigeusza, oczekując sposobności zbliżenia się do niego.
— Gdzież oni... gdzież? — zapytał go nakoniec zniecierpliwiony Penboel.
Makreofal przyskoczył do niego.
— Zdaje się, że pan wice-hrabia zastanie tych panów w swoim pokoju — rzekł.
— Masz słuszność... chodźmy.
Prawnik podał mu rękę na któréj się oparł. Przechodząc około salonu trawnikowego zatrzymał się, głos chrapliwy zagrał w jego gardle. Orkiestra grała taniec węgierski, a Lola tańczyła go, trzymając głowę na ramieniu Alana Pontales.
— Ona by wołała być z panem jak na balu — pomruknął Makreofal — wszędzie gdzie pana nie ma, biedna pani nudzi się tylko.
— Czy w istocie tak jest? — zapylał Pcnhoel.
— Spojrzyj pan raczej.
To było zbyt zuchwałe kłamstwo, gdyż Lola wydawała się upojona radością. Lecz Remigeusz uśmiechnął się tylko i zwrócił swoje kroki do pałacu.
W sypialnym pokoju nie zastał Pontalesa ani p. Roberta.
— Oni nadejdę — rzekł Makreofal sadowiąc Remigeusza w fotelu z uniżonością lokaja. — Gdyby mi było wolno powiedziéć prawdę, dodałbym „że nadejdą dość wcześnie”... wielki Boże! ci ludzie wygrali od pana ogromne summy.
— Podaj mi kieliszek p. Hivain — rzekł Penhoel zamiast odpowiedzi — szczęście musi się przecież kiedyś odmienić.
— Gdybym był wróżkę lub czarownikiem — wykrzyknę! Makreofal, którego brzydka twarz wykrzywiła się, okazując niby przychylność — dawnobym szczęście zmienił... widzisz pan, ja nie umiera dobierać pięknych słówek, lecz z pomiędzy wszystkich panów okolicznych najlepiéj lubię ciebie i jak Bóg Bogiem, dałbym się za pana porąbać w kawałki.
— Czy dziś nie przyjdą! — pomruknął Penhoel.
Prawnik usiadł na krześle tuż przy nim.
— Nim przyjdą — rzekł — moglibyśmy pomówić cokolwiek o interesach.
Trwoga i wstręt nieprzezwyciężony ukazały się na twarzy Penhoela.
— Nie... nie — odpowiedział — nie dziś przynajmniéj.
— Bo widzisz pan... że źle z nami.
— Co czynić?... pomruknął Remigeusz znużony. — Czy chcesz mi przypominać to, co się już stało? Wiem dobrze że nadejdzie dzień w którym nie pozostanie mi inny środek jak sobie w łeb wypalić.
— Nadejdzie dzień — powtórzył prawnik głosem, który zdawał się wyrażać: „ten dzień jest bliższym jak sądzisz.”
Poczém dodał ze słodyczą:
— Co się stało, to się stało Penhoelu, i nie wspomnę ci o sfałszowanych podpisach... nie obawiaj się, nikt nas nie podsłuchuje... chciałem tylko zapytać ciebie, wiele ci pozostaje gotówki ze sprzedaży lasu Kwinten?
Głowa Penhoela opuściła się na piersi:
— Oh! karta! karta!... — pomrukiwał ściskając palcami poręcz fotelu — przegrałem ostatniego luidora!...
— A jednakże chcesz grać.
— Chcę wygrać.
— A jak przegrasz?
— Chcę wygrać! mówię ci — zawołał Penhoel. — Czy Blanka jest urodzoną na żebraczkę... chcę odegrać moje lasy, jeziora, folwarki... a przytém wygrać dobra, które Pontales wydarł memu ojcu.
— Dałbym moją prawą rękę ażeby to nastąpiło lecz jeżeli już nie masz gotówki...
— Potrzeba sprzedać.... Lola téż chce sprowadzić nowe sprawunki.
— Sprzedać! — powtórzył prawnik — chcąc sprzedać, potrzeba miéć...
Remigeusz zatrząsł się, spojrzawszy prawnikowi w oczy.
— Jakto? — zawołał — czy nic nie mam?
— Przeciwnie odpowiedział Makreofał — pan wicehrabia ma jeszcze pałac z folwarkiem, nic obciążony żadnym długiem hypotecznym.
— A oprócz tego?
— Nic... — dodał po cichu Makreofal.
Penhoel przez chwilę milczał w odrętwieniu. Zdawało się, że był rażony od pioruna. Poczém zakrył twarz obu rękami.
— Pałac z przyległościami — mówił prawnik — jest piękną posiadłością, znajdziemy łatwo nabywcę... i jestem pewny, że pan margrabia Pontales...
— Nigdy! — przerwał Remigeusz — tutaj umarł mój ojciec... nigdy!...
— Nie będę doradzał JWPanu ażeby sprzedał pałac — odezwał się prawnik przybierając głos pokorniejszy i bardziéj przekonywający — lecz mając zaszczyt prowadzić interessa pana wice-hrabiego, pozwolę sobie uczynić uwagę, że pałac jest tylko ciężarem dla niego... przy tak okazałem pomięszkaniu potrzeba dochodu.
— A ja go nie mam?...
— Nie wielki, mówiąc szczerze... z drugiéj strony... jakeś pan poprzednio nadmienił... szczęście się może zmienić... i mając gotówkę...
Penhoel opuścił ręce na kolana. Głęboka boleść która go dręczyła, przebudziła go z otrętwiałości. Katusze dosięgły żywej strony zatwardziałego serca.
Wspomnienie trzech lat upłynionych, przesunęło się jak widmo przed jego oczyma.
— Byłem szczęśliwy!... — mówił do siebie — byłem bogaty... nazwisko ojca mego było bez skazy... Oh! miałżeby Haligan prawdę powiedziéć!.... czy ten człowiek w istocie przybył tu po to, ażeby mnie pozbawił zbawienia duszy i odebrał życie doczesne?...
— Ważnem jest — odezwał się prawnik — że wszelkie sprzedaże, które dotąd uskuteczniłeś, są warunkowe, to jest z prawem odkupu... w przypadku, gdybyś pan wdał się w nowy interess z margrabią... albo z kim innym... można uzyskać podobneż warunki.
— Czy jest termin oznaczony do odkupu? — zapytał Penhoel.
— Tenże sam... kończy się z dniem 1 października roku bieżącego.
— Teraz jest koniec sierpnia — rzekł Penhoel.
— W przeciągu dwóch miesięcy i dni jedenastu można dokazać wiele rzeczy p. wice-hrabio... w przypadku, gdyby podobało się panu sprzedać pałac, mógłbym dziś jeszcze wybadać Pontalesa.
Penhoel wstrzymał się z odpowiedzią. Nakoniec przemówił z podniesioną głową i głosem stanowczym. Zdawało się że iskierka dawnej energii w nim się ocknęła.
— Zabraniam ci wspominać o tém więcéj! — rzekł. — Nie wiem jaki los Bóg mi przeznacza, lecz dom w którym się moja jedyna córka urodziła, nie będzie sprzedany z méj przyczyny.
— Dobrze pan mówisz — zawołał Makreofal z rozrzewnieniem. — Pan jestéś prawdziwym szlachcicem i spodziewam się że wszystko pójdzie dobrze.
— Pozostaw mnie samego — odezwał się Penhoel.
Makreofal powstał, lecz nim opuścił pokój, przemówił jeszcze:
— Gdybyś pan wiedział jak mi jest bolesnym, ile razy jest mowa o sprzedaży dóbr twoich... nie mam nic przeciwko Pontalesowi... ani przeciw nikomu... lecz przedewszystkiém jestem sługę i przyjacielem Penhoela... i gdybym miał skarby... wiedziałbym jak ich użyć.
Oddawszy pokłon pełen uszanowania, pożegnał pana, który się pogrążył W otrętwiałém odurzeniu.
Na dole przy progu drzwi ogrodowych spotkał Roberta, który bez wątpienia czekał na niego i ten z żywością pochwycił go za rękę.
— 1 cóż przezacny mężu — zapytał Robert — cóżeśmy zrobili?
Hiven pokręcił głową.
— He, he, przecież gdy się sprzedaje ostatnią koszulę, można cokolwiek pomruczéć.
— Zgadza się?
— Nie.
— Do djabła... — pomruknął Robert — znów opóźnienie. — Czyś szczerze pracował?
Makreofal odezwał się z rozrzewnieniem.
— Panie de Blois, czyż można przewidzieć skutki naszego postępowania... znam ciebie dopiero od lat trzech, lecz kocham cię jak własnego syna...
— Jestem bardzo wdzięcznym — odpowiedział Robert.
Prawnik przerwał mu.
— Pragnąłbym ażebyś się o mnie przekonał — rzekł — Jak Bóg Bogiem, dałbym się porąbać w kawałki za ciebie... Nie mam nic przeciw Penhoelowi i Pontalesowi... lecznic ma się co wahać... twój interess przedewszystkiém... to jest moją zasadą.
— W swoim czasie i miejscu panie Hiven — rzekł Robert — przekonasz się, że nie miałeś do czynienia z niewdzięcznikiem... a naprzód, jutro zasięgnę twój doświadczonéj rady względem niektórych okoliczności, któreby mnie mogły poróżnić w przyszłości z Penhoelem.
— Jestem na pańskie rozkazy kochany panie Robercie.
— Lecz wracając się do poprzedniego interessu, czy nie przypuszczasz nic podobnego?
— Ja temu zapobiedz nie mogę — odpowiedział Makreofal.
— A więc potrzeba użyć stanowczych środków....
— Takie jest i moje zdanie... i jeżeli mi wolno udzielić rady...
— Proszę owszem panie Hiven.
Od kilku chwil, Robert rozmawiając namyślał się. Obecnie uśmiechnął się do swej myśli.
— Rada który pozwolę sobie udzielić — mówił prawnik — byłaby taka: piękna pani Lola ma nad Penhoelem nieograniczoną władzę...
— Panie Hiven — przerwał Robert — jesteś bardzo dowcipnym postrzegaczem.... Kochana Lola służyła nam prawie tak wiernie jak gra — i wódka... lecz dzisiaj mam dzielniejszy środek...
— Dzielniejszy środek? — powtórzył Makreofal z niedowierzaniem.
— Tutaj jest niewłaściwe miejsce do mówienia o interessach; chciej pan poszukać pana margrabiego i czekajcie na mnie w jakiem miejscu, gdziebyśmy mogli pomówić bez przeszkód.
— Jeżeli pan chcesz, to będziemy pod wieżę zwaną młodszego.
— Niech i tak będzie... stawię się tam niebawem... za pół-godziny najdalej, przekonacie się o skuteczności mego środka.
Robert miał postać tryumfującego.
Rozłączyli się.
Prawnik udał się do ogrodu dla wyszukania margrabiego, a Robert de Blois poskoczył na schody pałacowe.
Zamiast wejść do pokoju pana Penhoela, którego drzwi były pierwsze na kurytarzu, ominął je i dążył do pomieszkania pani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.