Edyta o łabędziej szyji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Edyta o łabędziej szyji |
Pochodzenie | Zwierzenia Arsena Lupina |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Pogodnych |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „PRASA“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Kazimierz Rychłowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Słuchaj, Lupin, co ty sądzisz właściwie o inspektorze Ganimard?
— To zupełnie porządny człowiek. Bardzo go cenię.
— Cenisz go bardzo? Czemuż w takim razie nie pomijasz żadnej sposobności, aby go ośmieszyć?
— Ot — mam już taką brzydką na wyczkę i sam się tego wstydzę. Ale to już trudno — tak to zawsze bywa. — Policja, to przecież zacni i dzielni ludzie, co pilnują porządku, co bronią nas przed apaszami, co giną nieraz dla spokoju i dobra nas wszystkich, porządnych ludzi... A w nagrodę za to wykpiwamy ich gdzie się da, — traktujemy ich pogardliwie. To głupie na prawdę!
— Ho, ho, Lupin, mówisz dziś jak najprawdziwszy burżuj!
— A czyż nim nie jestem? Prawda, co do cudzej własności mam może trochę za śmiałe i za oryginalne poglądy; — ale przysięgam ci, że poglądy te zmieniają się radykalnie z chwilą, gdy moja osobista własność wchodzi w grę. Co jest moje, — od tego wara wszystkim! Wtedy uznaję władzę, która powołaną jest do obrony własności indywidualnej spokojnego burżuja. I z tych względów inspektora Ganimarda cenię bardzo wysoko i czuję do niego sympatję.
— Ale nic zachwycasz się nim zbytnio?
— Owszem! Ganimard — jak i wszyscy jego koledzy, — odznacza się ogromną odwagą, — a pozatem ma bardzo cenne inne zalety: bystry sąd, zdolność szybkiego orjentowania się w każdej sytuacji — i szybkiej decyzji. Widziałem go już nieraz przy robocie. To duży talent! Przypominasz sobie ową aferę, nazywaną historją o Edycie z łabędzią szytą?
— Oh — tyle, co czytałem w dziennikach.
— To znaczy, że nie znasz jej zupełnie. Była to sprawa, przezemnie opracowana w najdrobniejszych szczegółach, z całą możliwą starannością, niesłychanie zawikłana i trudna do odcyfrowania. Prawdziwa paitja szachów, obmyślana po mistrzowsku, z matematyczną niemal ścisłością. A jednak — dzięki Ganimardowi policja wykryła całą prawdę, — rączę ci, że wcale nic banalną! I obecnie w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego mają już rozwiązanie tej tajemnicy.
— Mógłbyś mi ją wyjaśnić?
— I owszem... przy sposobności... gdy będę miał trochę czasu... Ale dziś wieczór występuje Brumelli w Operze... no, a niechby mię ona nie zobaczyła na mem zwykłem miejscu!...
Nie widuję się z Lupinem zbyt często. A kiedy się zejdziemy, nie lubi mi się zwierzać, — chyba że jest specjalnie do tego usposobiony. Toteż z wielkim trudem udało mi się nareszcie wydobyć od niego wszystkie szczegóły i z takich urywkowych zwierzeń odtworzyć nareszcie wierny i kompletny obraz tej osobliwej historii.
∗ ∗
∗ |
Jak się to zaczęło, pamiętają jeszcze wszyscy. Ograniczę się więc na krótkiem streszczeniu znanych powszechnie faktów:
Oto przed trzema mniejwięcęj laty w pociągu pospiesznym idącym z Brest skonstatowano, przy nadejściu tegoż do stacji Rennes, że drzwi od jednego wagonu towarowego były wyłamane. Wagon ów wynajęty był przez bogatego Brazylijczyka, pułkownika Sparmiento, który jechał tymże samym pociągiem wraz ze swą żoną.
W uszkodzonym wagonie znajdowały się cenne dywany, opakowane starannie w skrzyniach. Otóż jedna z tych skrzyń została rozbitą, a znajdujący się wewnątrz jej dywan, skradziony.
Pułkownik Sparmiento wniósł skargę przeciw Dyrekcji Kolei, żądając bardzo wysokiego odszkodowania. Skutkiem bowiem skradzenia jednego dywanu cała kolekcja straciła znacznie na wartości.
Policja zajęła się energicznie tą sprawą, Dyrekcja Kolei wyznaczyła dużą nagrodę za wykrycie sprawcy. We dwa tygodnie później prosty przypadek pozwolił na odkrycie sprawcy. Mianowicie ze źle zalepionego listu, który został urządowo otwarty przez dyrekcję poczt, dowiedziano się, że kradzież tego dywanu popełnioną została z inicjatywy Arsena Lupina, — i że nazajutrz miała być wyekspedjowaną jakaś tajemnicza przesyłka do Ameryki Północnej. Tegoż samego dnia jeszcze udało się policji odnaleść skradziony dywan; zdeponowany on był jako pakunek w przechowalni na dworcu świętego Łazarza.
Lupinowi nie udało się tedy tym razem. Zirytowany był tem niepowodzeniem do tego stopnia, że pozwolił sobie na przesłanie pod adresem pułkownika Sparmiento krótkiego listu o następującej znamiennej treści:
„Byłem na tyle delikatnym, że zabrałem tylko jeden. Za drugim razem zabiorę cały tuzin. Mądrej głowie dość na słowie. A. L.“
Pułkownik Sparmiento zajmował od paru miesięcy mały pałacyk, leżący w głębi ogrodu, na rogu ulicy Dufrenoy i Bażantarni. Był to rosły, tęgo zbudowany mężczyzna, o czarnych włosach i śniadej cerze, ubierający się z wyszukaną elegancją. F oślubił młodą Angielkę, kobietę niezwykłej wprost urody, ale słabowitą. Cała ta historja z kradzieżą dywanu odbiła się dotkliwie na jej zdrowiu, — toteż prosiła usilnie męża, by sprzedał natychmiast całą kolekcję za jakąbądź cenę. Ale pułkownik był człowiekiem energicznym i upartym; — nie myślał zupełnie o tem, by spełnić życzenia swej żony, które, słusznie zresztą, uważał tylko za kaprys kobiecy. Nie sprzedał ani jednego dywanu, ale podwoił ostrożności i postarał się o najzupełniejsze zabezpieczenia przed ewentualnością włamania lub kradzieży.
Przedewszystkiem kazał zamurować wszystkie okna pałacyku, wychodzące na ulicę Dufrenoy; w ten sposób ograniczone zostało niebezpieczeństwo włamania tylko do jednej, frontowej ściany pałacu, wychodzącej na ogród. Następnie porozumiał się ze specjalną firmą, która w pałacu jego założyła cały arsenał rozmaitych środków alarmujących. W olbrzymiej galerji, gdzie rozwieszone były owe cenne dywany, pozakładano przy każdem oknie misternie skonstruowane i ukryte sprytnie aparaty automatyczne, — w miejscach samemu tylko pułkownikowi znanych. Aparaty te, za najlżejszem dotknięciem zapalały wszystkie iampy elektryczne w całym pałacu i wprawiały w ruch cały skomplikowany system alarmujących dzwonków.
Towarzystwo Ubezpieczeń, do którego pułkownik się zwrócił, zgodziło się na przyjęcie asekuracji pod warunkiem, że pułkownik zaangażuje do pilnowania dywanów trzech ludzi, przez niego opłacanych, a przez Towarzystwo wskazanych, którzy to ludzie mieli stale nocować na parterze w pałacu. Do tego celu wybrano trzech emerytowanych inspektorów policji, ludzi pewnych i doświadczonych, na których samo nazwisko Lupina działało niby czerwona płachta na byka.
Co do służby, pułkownik był zupełnie spokojny. Byli to wszystko ludzie zaufani, od lat już w służbie u niego pozostający.
Kiedy te wszystkie zarządzenia zostały już wykonane, a pałacyk zamienił się w rodzaj niezdobytej fortecy, — pułkownik Sparmiento urządził u siebie pierwsze wielkie przyjęcie, — rodzaj wernisażu, — na które zaprosił członków arystokratycznych klubów, do których należał, grono pań, dziennikarzy, krytyków i miłośników sztuki.
Już po przejściu ogrodu miało się wrażenie, że wchodzi się do jakiegoś więzienia. U stóp klatki schodowej pełnili straż trzej inspektorowie, kontrolując surowo karty zaproszeń i przyglądając się podejrzliwie każdemu przybyszowi. Zdawałoby się, że lada chwila zaczną rewidować kieszenie gości lub brać odciski ich palców.
Na pierwszem piętrze witał gości pułkownik uśmiechnięty, uprzejmy, informując ze satysfakcją zebrane towarzystwo, w jaki pomysłowy sposób zabezpieczył bezcenne dywany przed kradzieżą.
Dotrzymywała mu towarzystwa jego żona, kobieta młoda jeszcze, jasna blondynka, wiotka, pełna niewysłowionego wdzięku, — na której twarzyczce malowała się łagodna melancholja, tak charakterystyczna dla osób, zagrożonych jakąś nieuleczalną chorobą.
Kiedy wszyscy goście już się zeszli, służba zamknęła bramę wjazdową i wszystkie wejścia do pałacu. Pułkownik poprowadził swych gości do mieszczącej się w środku pałacu wysokiej galerji, do której prowadziły podwójne, opancerzone drzwi. Wszystkie okna w tej galerji zaopatrzone były w mocne okiennice i żelazne kraty. W owej to galerji właśnie rozwieszone było dwanaście dywanów.
Dywany te, nieoszacowanej wprost wartości, przedstawiały historję podboju Anglji. Sporządzone były w XVI wieku przez słynnego artystę z Arras, Jehana Gosset, na zamówienie jednego z rycerzy, który brał udział w wyprawach Wilhelma Zdobywcy. W pięć wieków później odkryto je przypadkowo w pewnym starym zamku w Bretonji. Pułkownik Sparmiento dowiedziawszy aię o tem odkryciu, ubił natychmiast interes. Odkupił wszystkie razem za pięćdziesiąt tysięcy franków; — a warte one były najmniej dziesięć razy tyle!
Najpiękniejszym i najoryginalniejszym z całej kolekcji był właśnie ów dywan, skradziony a potem odebrany Lupinowi. Przedstawiał on Edytę o łabędziej szyii — szukającą wśród trupów na polu bitwy pod Hastings zwłok swego ukochanego Harolda, ostatniego króla saksońskiego.
Zebrani goście nie umieli znaleść słów zachwytu na widok tego dywanu. Naiwność rysunku, delikatność wybladłych kolorów, wspaniałe ugrupowanie postaci, głęboki tragizm tej sceny, — wszystko to wywierało niezapomniane wrażenie. Edyta o łabędziej szyji, nieszczęśliwa królowa, uginała się pod brzemieniem losu, jak li!ja złamana. Smukłe ciało obleczone miała w białą suknię. Delikatne, wąskie rączki załamała z giestem zgrozy i niemego błagania. A na twarzy jej, widzialnej z profilu, malował się bolesny, żałosny półuśmiech.
— Ten uśmiech bolesny, — zauważył jeden z obecnych krytyków, z którego zdaniem bardzo się liczono, — bolesny, a tak niesłychanie ujmujący, — przypomina mi poprostu uśmiech pańskiej małżonki, panie pułkowniku.
A widząc, że uwaga jego spotyka się z uznaniem, dodał:
— I w innych szczegółach zauważyłem pewne podobieństwo... ot, to łagodne pochylenie karku, te wąskie dłonie... i wreszcie cała sylwetka postaci...
— Ma pan zupełną rację, — przyznał pułkownik. — I przyznam się państwu, że właśnie z uwagi na to podobieństwo zdecydowałem się na kupno tych dywanów. Ale jest jeszcze jeden, naprawdę ciekawy zbieg okoliczności: oto żona moja nazywa się właśnie Edyta!... Edyta o łabędziej szyji, jak ją od tego czasu nazywam.
I ze swobodnym uśmiechem dodał:
— Ale mam nadzieję, że analogja dalej się już nie posunie i że moja ukochana Edyta nie będzie nigdy — śladem swej nieszczęsnej imienniczki, — szukać zwłok swego ukochanego. Zdrów jestem, dzięki Bogu, — i nie mara zgoła ochoty umierać... Chyba... gdyby te dywany miaty zniknąć... Wtedy, zaiste, za nic nie ręczę!...
Śmiał się, mówiąc ostatnie słowa, — ale nikt mu nie wtórował. Zebrani milczeli, dziwnie jakoś zażenowani, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Wreszcie ktoś próbował zażartować:
— Pan przecież nie nazywasz się Harold, pułkowniku?
— Nie, — odparł swobodnie, — i w niczem zgoła nie jestem podobny do nieszczęsnego saksońskiego króla.
Jak zgodnie opowiadali potem wszyscy goście, obecni na ten przyjęciu, — w chwili gdy pułkownik wymawiał te słowa zadźwięczał nagle krótko, urwanie, dzwonek w pobliżu jednego z okien. (Jedni twierdzili, że pod oknem z prawej strony, inni że pod środkowem). Pani Sparmiento krzyknęła trwolnie chwytając męża swego za ramię.
— A to co? Co to znaczy? — krzyknął pułkownik zdumiony. Obecni stali nieruchomo, spoglądając na okna. Pułkownik powtórzył:
— Co to ma znaczyć? Nie pojmuję!... Nikt, prócz, mnie jednego, nie wie o istnieniu tego dzwonka!...
A w tej samej chwili (jak podają zgodnie wszyscy świadkowie), w całym pałacu, od góry do dołu, we wszystkich pokojach i salonach, światła momentalnie pogasły i rozległo się ogłuszające dzwonienie alarmujących dzwonków w całym domu.
Powstał dziki popłoch; kobiety krzyczały i mdlały, mężczyźni rzucili się ku zamkniętym drzwiom, bijąc się i potrącając wzajemnie. Ludzie padali na ziemię; — deptano po nich. Rzekłbyś — panika, jak w czasie pożaru lub wybuchu bomby.
Trwało to wszystko kilkanaście sekund. Wreszcie nad hałasem zadominował potężny głos pułkownika.
— Spokój!... Proszę stać!... Odpowiadam za wszystko... Kontakt elektryczny jest tu... w tym kącie... Zaraz...
Rzeczywiście, torując sobie drogę wśród gości doszedł do kąta galerji — i nagle zajaśniało znowu światło elektryczne, a dzwonki umilkły.
Zebrane towarzystwo przedstawiało dziwaczny widok. Kilka kobiet zemdlało, mężczyźni, o twarzach bladych, z pomiętemi krawatkami, wyglądali opłakanie. Pani Sparmiento osunęła się na kolana, blada jak trup...
— Dywany wiszą na swojem miejscu! — zauważył któryś z gości.
Wydawało się to wszystkim dziwnem, jak gdyby zniknięcie dywanów uważali za zupełnie naturalny rezultat i jedyne możliwe wytłómaczenie całej tej niepojętej historji.
Ale nic nie zginęło — wszystko stało na swem miejscu, cenne obrazy wisiały na ścianach dalej. — I choć w całym pałacu równocześnie światła pogasły i dzwonki zaczęły dzwonić, trzej inspektorowie stojący na straży nie widzieli absolutnie nikogo, kto by wszedł lub choć próbował dostać się do wnętrza pałacu...
— Zresztą, — objaśniał zebranych pułkownik — tylko te okna w galerji zaopatrzone są w aparaty alarmujące. A tych aparatów, których mechanizm mnie, tylko jest znany, — ja nie nakręcałem.
Śmieli się wszyscy głośno z tego fałszywego alarmu, — ale śmiano się nieszczerze, — z przymusem. I każdy starał się czemprędzej wynieść z tego domu, w którym mimo wszystko odczuwało się jakąś przytłaczającą atmosferę niepewności i lęku.
Pozostało tylko dwóch dziennikarzy, do których przyłączył się pułkownik, po odprowadzeniu swej żony i powierzeniu jej opiece pokojówki. We trzech, z pomocą detektywów, przeprowadzili skrupulatne śledztwo, — nie odkryli jednak absolutnie nic ciekawego. Potem pułkownik potraktował gości szampanem, tak że dopiero o późnej godzinie w nocy — o trzy kwadranse na trzecią, — dziennikarze odeszli, pułkownik poszedł spać, a trzej detektywi ulokowali się w zarezerwowanym dla nich pokoju na parterze.
Detektywi ci zmieniali się kolejno na służbie, — która polegała na obchodzeniu całego domu, ogrodu i galerji.
Dopiero nad ranem, koło piątej położyli się spać, pomęczeni. Czuwanie było zbyteczne, bo przecież o tej porze było już zupełnie widno. Zresztą w razie czego dzwonki alarmujące natychmiast by ich obudziły!
A jednak, kiedy jeden z detektywów o godzinie 7:20 rano otworzył drzwi do galerji i odchylił okiennice, — stwierdził z przerażeniem, że wszystkie dwanaście dywanów zniknęło!
∗ ∗
∗ |
Zarzucano potem temu detektywowi i jego obu kolegom, że zamiast natychmiast zawiadomić o tem co zaszło pułkownika i zatelefonować po policję, — zaczęli na własną rękę śledztwo. Ale czyż to opóźnienie, zresztą łatwe do usprawiedliwienia, mogło w czemkolwiek utrudnić dalszą akcję policji?
Dość na tem, że dopiero o godzinie wpół do dziewiątej zawiadomiono o wypadku pułkownika. Pułkownik, kompletnie ubrany, zabierał się właśnie do wyjścia. Zawiadomienie o kradzieży nie zrobiło na nim zbyt silnego wrażenia; przynajmniej nie dał tego poznać po sobie. Ale ten wysiłek woli kosztował go widocznie zbyt dużo, gdyż nagle opadł ciężko na krzesło, ogarnięty prawdziwą rozpaczą. Aż przykro było patrzeć na tego energicznego, tęgiego mężczyznę, który złamał się nagle pod ciosem losu.
Ale opanował się wkrótce, — przeszedł do galerji, powiódł wzrokiem po ogołoconych ścianach, — potem usiadł i skreślił na prędce parę słów. Włożył list do koperty, zapieczętował ją i podał jednemu z detektywów, mówiąc:
— Weź pan ten list... zanieś do Komisarjatu policji... ja muszę wyjść... mam ważne terminowe spotkanie...
Widząc zaś, że detektyw przygląda mu się bacznie, dodał we formie objaśnienia:
— Komunikuję w tym liście komisarzowi moje uwagi... moje podejrzenia.. Trzeba, żeby to przeczytał... Ja ze swej strony zabieram się natychmiast do roboty...
Wypadł spiesznie z pokoju; obserwujący go trzej detektywi zauważyli, że był dziwnie podniecony.
Kiedy po paru minutsch zjawił się w pałacyku wezwany telefonicznie komisarz policji, wręczono mu ów list. List był następującej treści:
„Niechaj ukochana ma małżonka przebaczy mi tę przykrość, jaką jej wyrządzę. Aż do ostatniej chwili jej imię będzie na mych ustach.“
Zatem — pułkownik Sparmiento w chwilowem zamroczeniu umysłu, po owej pamiętnej nocy, w której napięcie nerwów doszło do szczytu, — postanowił popełnić samobójstwo. Czyli rzeczywiście zdobędzie się na ten straszny akt rozpaczy, — czy też oprzytomnieje w ostatniej chwili?
Zawiadomiono o wszystkiem jego żonę.
I podczas, gdy policja przeprowadzała śledztwo, starając się równocześnie odnaleść ślad zaginionego pułkownika, — Edyta czekała, drżąca od zgrozy i lęku.
Pod wieczór nadeszły pierwsze wiadomości: telefonowano ze stacji we Viile-d’Avray na policję. Oto po przejściu pociągu, opodal tunelu znaleziono strasznie zmasakrowane zwłoki jakiegoś mężczyzny, o twarzy zupełnie zmiażdżonej. Przy denacie nie znaleziono żadnych papierów; ale ogólny opis ofiary zgadzał się zupełnie z osobą pułkownika.
O siódmej wieczorem pani Sparmiento przyjechała automobilem na stację Ville-d’Avray. Wprowadzono ją do zamkniętej poczekalni, odchylono płótno, zakrywające zmasakrowane zwłoki. Pani Sparmiento rozpozrała odrazu w zabitym — swego męża.
W tych okolicznościach opinja publiczna potępiała surowo Lupina. Jeden ze znanych reporterów pisał o nim w tym mniejwięcej duchu, zgodnym zresztą z ogólną opinją:
„Zaprawdę, — jeszcze parę podobnych wypadków, a Lupin straci zupełnie sympatję, której dotychczas mu wcale nie szczędziliśmy. Można się z nim od biedy zgodzić, o ile urządza psoty i figle bankierom-lichwiarzom, różnym niemieckim baronom lub niebieskim ptakom o podejrzanej konduicie. Ale zabijać mu nie wolno! Co innego kradzież lub włamanie, — a co innego morderstwo. A w tym wypadku, choć sam nie zabił, krew ofiary spada na niego, splamiła jego tarczę...“
Oburzenie ogólne było szczere i tem silniejsze, im bardziej żałowano nieszczęśliwej Edyty. Ludzie, którzy brali udział w oatatniem przyjęciu u pułkownika, opowiadali wzruszające szczegóły, doszukując się anałogji między nieszczęśliwą młodą pułkownikową a legendarną Edytą o łabędziej szyji.
Z drugiej strony znów podziwiano ogólnie prawdziwe mistrzostwo, z jakiem kradzież została popełniona. Wedle zdania policji sprawa przedstawiała się w ten sposób: wszyscy trzej detektywi stwierdzili zgodnie, że w chwili, gdy weszli rano do galerji, jedno z trzech okien było na oścież otwarte. Nie ulegało zatem niemal wątpliwości, że właśnie przez to okno Lupin wraz ze swymi wspólnikami dostał się do środka.
Tak, — ale w takim razie — jakże mogli dostać się niepostrzeżenie do ogrodu, przejść go i wrócić z powrotem? Jakim sposobem zdołali niepostrzeżenie przystawić drabinkę do oweo okna i zabrać ją, nie zostawiając żadnych śladów? Jakim sposobem wreszcie zdołali otworzyć okno i okiennice, nie wprawiając równocześnie w ruch całego alarmującego mechanizmu dzwonków i świateł?
Opinja publiczna podejrzywała owych trzech tajnych detektywów. Sędzia śledczy przesłuchiwał ich kilkakrotnie, badał skrupulatnie całą ich przeszłość i życie prywatne, — i ostatecznie oświadczył jak najbardziej kategorycznie, że ludzie ci stoją ponad wszelkiemi podejrzeniami.
Co do skradzionych dywanów, — nie było najmniejszych widoków, by można je odnaleść.
W tym czasie właśnie powrócił do Paryża naczelny inspektor Ganimard z Indyj, dokąd jeździł w pogoni za Lupinem, w związku ze słynną aferą z djademem i zniknięciem Sonji Krisznow. i tym razem jednak wystrychnięty na dudka przez swego odwiecznego wroga, podejrzywał Lupina, że rozmyślnie naprowadził go na mylny trop, aż gdzieś w głębi Indyj, by pozbyć się go z Paryża na czas planowanej kradzieży dywanów.
Toteż Ganimard, natychmiast po przybyciu do Paryża wziął dwutygodniowy urlop i zgłosił się do pani Sparmiento, zobowiązując się pomścić śmierć jej męża.
Edyta znajdowała się w takim stanie przygnębienia i rozpaczy, że nawet myśl o zemście nie przyniosła jej ulgi. Zaraz po pogrzebie męża oddaliła wszystkich trzech detektywów i całą służbę, której widok zbytnio jej przeszłość przypominał. Przyjęła tylko jednego służącego i jedną starą kucharkę. Siedziała zamknięta w swoim pokoju, obojętna na wszystko, pozwalając Ganimardowi robić, co uważa za stosowne.
Inspektor zainstalował się na parterze i zabrał się bezwłocznie do roboty. Podjął na nowo drobiazgowe dochodzenia, zbadał rozkład całego budynku, wypróbował po kilkadziesiąt razy ukryty mechanizm każdego z dzwonków z osobna.
Po czternastu dniach poprosił o przedłużenie urlopu. Szef Biura Bezpieczeństwa Publicznego, którym był wówczas p. Dudouis, zajrzał któregoś dnia do Ganimarda i zastał go siedzącego na szczycie drabiny w owej stawnej galerji.
Ganimard wyznał swemu szefowi, że dotychczas nie doszedł do żadnego rezultatu.
We dwa dni później p. Dudouis wstąpił znów do pokoju zajmowanego przez Ganimarda. inspektor był jakiś zamyślony, jakby zakłopotany; siedział nad całą paczką gazet rozłożonych na stole. Na natarczywe dopytywanie Ganimard odparł w końcu:
— Nic jeszcze nie wiem, panie szefie, — zupełnie nic... Ale pewna myśl uczepiła się mej głowy... Tylko, że to takie niesłychane... A przytem — toby zgoła nie wyjaśniało sprawy... przeciwnie, raczej by ją jeszcze bardziej pogmatwało...
— Więc?...
— Więc, panie szefie, proszę jeszcze o cierpliwość, proszę mi zostawić swobodę działania... Ale, gdybym któregokolwiek dnia zatelefonował, — proszę skoczyć natychmiast do auta, nie tracąc ani jednej minuty... Bo będzie to znaczyć, że złapałem ptaszka...
Minęły dalsze dwa dni.
Pewnego poranka p. Dudouis dostał krótki telegram:
„Jadę do Lille. — Ganimard“.
— Czego on, do licha, może szukać aż w Lille? — pytał się w duchu p. Dudouis.
I znowu minęły dwa dni, bez żadnych wiadomości.
Ale p. Dudouis nie tracił nadziei. Znał zbyt dobrze Ganimarda, by przypuszczać, że stary inspektor zapalał się do czego bez ważnych powodów.
I rzeczywiście, drugiego dnia, wieczorem, wezwano go do telefonu.
— Czy to pan, panie szefie?
— Czy to pan, Ganimard?
Chcieli się obydwaj, z ostrożności, upewnić, kto jest przy telefonie. Ganimard mówił szybko:
— Panie szefie, proszę o dziesięciu ludzi natychmiast. I jeśli pan może, proszę i samemu przybyć, koniecznie!
— Gdzie pan jesteś?
— W pałacyku, na parterze. Ale czekać będę za bramą wjazdową.
— Już jadę. Naturalnie autem.
— Dobrze panie szefie. Proszę zatrzymać auto w odległości stu kroków. Na znak, dany gwizdkiem otworzę bramę.
Wszystko odbyło się ściśle wedle wskazówek Ganimarda. Koło północy, gdy w całym pałacyku światła pogasły, wymknął się na ulicę i tam czekał na przybycie szefa. Nastąpiła krótka narada; ajenci przybyli zastosowali się do wskazówek Ganimarda, który następnie wraz z p. Dudouis przeszedł pocichutku przez ogród i wprowadził go do swego pokoju. Tam zamknęli się na klucz.
— Cóż się stało, Ganimard? Co to wszystko ma znaczyć? — dopytywał się p. Dudouis. — Masz minę prawdziwego spiskowca!
Ale Ganimard nie miał wcale ochoty do żartów. Minę miał poważną i dziwnie skupioną, w głosie czuć było niezwykłe podniecenie.
— Jest coś nowego, Ganimard?
— Tak... i tym razem... Naprawdę, sam niechcę wierzyć... A jednak, nie mylę się... Odkryłem całą prawdę... trudno w to uwierzyć, — a przecież tak być musi... Niema, nie może być innego wytłómaczenia!...
Obtarł z czoła grube krople potu, a widząc, że p. Dudouis patrzy na niego pytająco, wypił duszkiem szklankę wody, odsapnął i zaczął mówić:
— Lupin nieraz już zadrwił sobie ze mnie...
— Słuchaj pan, Ganimard, — przerwał mu p. Dudois, — odrazu do rzeczy! Powiedz krótko, co się stało?
— Nie, panie szefie, trzeba żebyś pan poznał poszczególne fazy całej sprawy, tak jak ja je przechodziłem. Daruje pan, — ale uważam to za konieczne.
I podjął na nowo:
— Otóż, jak mówiłem, Lupin nieraz już zadrwił sobie ze mnie... i dotychczas zawsze on wychodził zwycięsko z tych zapasów... Ale przynajmniej dzięki temu nabrałem dużo doświadczenia i poznałem jego taktykę. Otóż w tej aferze z dywanami postawiłem sobie odrazu dwa zasadnicze pytania:
1) Lupin, który doskonale oblicza zawsze konsekwencje swych kroków, mógł przewidzieć, że pułkownik Sparmiento, zrozpaczony stratą dywanów, popełnić może samobójstwo. A mimo to Lupin, który nie znosi przelewu krwi, ukradł owe dywany.
— Widocznie złakomił się na jakie pół miljona franków, bo tyle te dywany były warte, — wtrącił p. Dudouis.
— Nie, panie szefie! Powtarzam stanowczo, że Lupin nie zabiłby nikogo, ani nie chciałby być przyczyną czyjej śmierci, za nic w świecie, za żadne miljony! To był punkt pierwszy.
2) Co znaczył ten alarm, te dzwonki i zgaszenie świateł w czasie owego przyjęcia? Zrobione to było widocznie w tym celu, by wywołać strach, by wytworzyć w ciągu kilku minut atmosferę lęku i zaniepokojenia... a ostatecznie po to, by skierować podejrzenia w inną stronę... możliwie jak najdalej od samej prawdy... Rozumie mnie pan, panie szefie?
— Nic a nic.
— Bo rzeczywiście... to nie jest zupełnie jasne... i ja sam nawet, kiedy pierwszy raz w ten sposób kwestję postawiłem, nie mogłem się odrazu połapać... A jednak czułem, że jestem na właściwej drodze... Tak jest, nic ulega kwestji, że Lupin chciał podejrzenia skierować w inną stronę, — odwrócić je od siebie... proszę mnie dobrze zrozumieć. Szło mu o to, aby sam rzeczywisty sprawca kradzieży pozostał nieznany.
— Masz pan na myśli zatem jakiegoś wspólnika? — odparł p. Dudouis, — wspólnika który wkręcił się między zaproszonych gości, — który wprawił w ruch mechanizm dzwonków alarmujących, — a który potem, gdy wszyscy odeszli, ukrył się gdzieś w pałacu?
— Właśnie! Tylko zbyt pospiesznie wyciąga pan wnioski, panie szefie. Jest zupełnie pewnem, że dywanów nie ukradł nikt obcy, który dostał się niepostrzeżenie do okna, — lecz ktoś, który już był ukryty w pałacu. Z drugiej strony wystarczyło zbadać dokładnie listę zaproszonych gości i zebrać o każdym z nich dokładny wywiad. W ten sposób możnaby...
— No i jaki rezultat?
— W tem właśnie sęk! Tajni detektywi mieli w ręku i kontrolowali najskrupulatniej listę zarówno przy wchodzeniu jak i przy wychodzeniu każdego z zaproszonych gości. Otóż weszło sześćdziesiąt trzy osoby zaproszone i — dokładnie tyleż i wyszło. Zatem...
— Zatem ktoś ze służby?
— Wykluczone.
— Któryś z detektywów?
— Stanowczo nie.
— Ale ostatecznie — mówił p. Dudouis zniecierpliwiony, — jeżeli kradzież popełniono nie z zewnątrz...
— To pewnik, — nad którym niema co dyskutować. Doszedłem do tego wyniku po długich, skrupulatnych dochodzeniach. A byłem o tem tak święcie przekonany, że ostatecznie doszedłem w mych rozumowaniach do takiego zdumiewającego aksiomatu:
„I teoretycznie i praktycznie biorąc, kradzież nie mogła być popełnioną inaczej, jak z pomocą wspólnika, znajdującego się w samym pałacu. A owego wspólnika niema!“
— To absurd zatem.
— Absurd, przyznaję. Ale w chwili, gdy sformułowałem ów absurd, coś mi zaczęło nagle świtać w głowie.
— Jakto?
— Niepewne, — dalekie światełko, które jednak miało mi wskazać ostatecznie drogę do celu, — do odkrycia prawdy. Rozumie mnie pan teraz, panie szefie?
P. Dudouis milczał. Znać było, że usiłuje pochwycić wątek tego zagadnienia, że i w jego umyśle zaczyna się coś zwolna rozjaśniać:
— Skoro, według pana, nie wchodzi tu w rachubę ani służba, ani detektywi, ani żaden z zaproszonych gości... nie pozostaje nikt więcej...
— Owszem, panie szefie, jest ktoś jeszcze!...
P. Dudouis zadrżał. Z widocznem wzruszeniem szepnął:
— Ależ nie... to wręcz niemożliwe!
— A dlaczego?
— Zastanów się pani Czyżby?... nie, nie, to wykluczone!
— Śmiało! Proszę powiedzieć, kogo pan ma na myśli panie szefie!
— Niemożliwe! Jakto? Czyżby... Sparmiento był spóinikiem Lupina?
— Właśnie, — potwierdzi! Ganimard z tryumfującym uśmiechem — Oto ów spólnik Lupina. W ten sposób wszystko się odrazu da wytłómaczyć. Nad ranem, kiedy trzej detektywi leżeli pogrążeni we śnie (może i ów szampan, którym ich traktował, nie był tak zupełnie nieszkodliwy!...) Sparmiento pozdejmował dywany ze ścian. Potem zabrał dywany do swego pokoju, położonego na drugiem piętrze. Okna tego pokoju wychodzą na drugą ulicę; tą drogą mógł je łatwo podać swemu wspólnikowi, tembardziej, że tamta ulica nie jest zupełnie strzeżona.
Pan Dudouis zastanawiał się przez chwilę, wreszcie oświadczył:
— To wykluczone!
— Dlaczego?
— Dlatego, — bo gdyby pułkownik był wspólnikiem Lupina, — nie miałby żadnego absolutnie powodu do samobójstwa, skoro kradzież się udała.
— A któż panu powiedział, że Sparmiento popełnił samobójstwo?
— Jakto? Przecież znaleziono jego zwłoki!
— Już raz zaznaczyłem, panie szefie, że tam, gdzie Lupin sam pracuje, — o śmierci nie może być mowy.
— Tem niemniej był tu wypadek śmierci rzeczywisty. Zresztą, co tu dużo gadać: sama pułkownikowa agnoskowała trupa swego męża.
— Na to czekałem właśnie, panie szefie! I mnie ten argument zaimponował z początku. Oto nagle zamiast jednego, miałem odrazu z trzema osobami do czynienia: 1) Arsen Lupin, 2) jego spólnik pułkownik Sparmiento, i 3) zwłoki samobójcy. To już naprawdę za dużo dobrego!
Ganimard wydobył paczkę dzienników, rozwiązał ją, wyciągnął jeden dziennik i podał go p. Dudouis.
— Przypomina pan sobie, panie szefie, że kiedyś zastał pan mnie zagłębionego w lekturze dzienników. Szukałem, czy w tym mniej więcej czasie nie zaszedł jaki wypadek mający związek z tą kradzieżą, a mogący potwierdzić moją hipotezę. Otóż, proszę uprzejmie przeczytać tę oto notatkę:
- „Nasz korespondent z Lille donosi nam o zagadkowym wypadku. Mianowicie z miejskiej trupiarni zniknęły w niewytłumaczony sposób zwłoki jakiegoś nieznanego zupełnie człowieka, który dnia poprzedniego rzucił się w zamiarze samobójczym pod koła jadącego tramwaju. Zniknięcie to wywołało najrozmaitsze komentarze“.
Pan Dudouis zastanowił się poważnie:
— Zatem — pańskiem zdaniem? — zagadnął inspektora.
— Byłem osobiście w Lille, a moje dochodzenia nie pozostawiają żadnej wątpliwości. Zwłoki zniknęły tej samej nocy, kiedy pułkownik Sparmiento urządzał to głośne przyjęcie. Zapakowano trupa do automobilu i przewieziono prosto do Ville-d’Avray, gdzie automobil czekał parę godzin, w pobliżu toru kolejowego.
— Czyli opodal tunelu?
— Tak jest.
— Czyli, że to właśnie te same zwłoki myśmy nazajutrz rano znaleźli, tylko odziane w ubranie pułkownika Sparmiento?
— Właśnie!
— Ależ w takim razie, — pocóż te wszystkie historje? Pocóż ta kradzież najpierw jednego dywanu, który się potem odnalazł? Pocóż kradzież ponowna wszystkich? Poco to całe uroczyste przyjęcie — i ta historja z dzwonkami?... Nie, nie, Ganimard, coś to wszystko razem nie „klapuje“!
— Nie „klapuje“, panie szefie, — bo i pan, tak samo jak i ja pierwotnie, zatrzymał się w połowie drogi, — podczas, gdy w tym wypadku należy koniecznie posunąć się dalej, aż do granic niemal nieprawdopodobieństwa. Przecież wchodzi tu w grę Lupin, — a po nim można się wszystkiego spodziewać! Wiemy doskonałe, do jakich szalonych pomysłów on jest zdolny. Choć ściśle biorąc, — pomyał ten nie jest w gruncie rzeczy szalony; — i owszem, wszystko to razem jest skonstruowane niesłychanie logicznie, z dziecięcą niemal prostotą!... Na co mu wspólników? Poco? czy, żeby go zdradzili? Naco mu wspólników, powtarzam, — skoro najprostszem i najłatwiejszem było zrobić wszystko samemu, bez niczyjej pomocy!
— Co pan mówi?... Co pan mówi?... Co pan mówi? — skandował p. Dudouis z coraz rosnącem zdumieniem.
— A co, nie chce się w to wierzyć, prawda? — mówił Ganimard z zadowoloną miną. — Ja sam z początku zgłupiałem, gdy mi ta myśl strzeliła nagle do głowy... Ale ja znam już dobrze tego ptaszka! Wiem, do czego on jest zdolny.
— To niemożliwe... niemożliwe.. — powtarzał p. Dudouis półgłosem.
— Owszem, zupełnie możliwe i logiczne i jasne — jak tajemnica świętej Trójcy! Poprostu potrójne wcielenie się jednej i tej samej osoby. Każde dziecko rozwiąże ten problem przez proste odejmowanie. Odrzućmy tamtego samobójcę, — zostaną Sparmiento i Lupin. Wyeliminujmy pułkownika...
— Zostanie sam Lupin, — szepnął p. Dudouis.
— Tak jest — sam Lupin, krótko i węzłowato — Lupin, obdarty ze swego brazylijskiego pokostu. Lupin zmartwychwstały. Lupin, który przedzierżgnął się przed pół rokiem w pułkownika Sparmiento. W czasie podróży po Bretanji dowiaduje się o odkryciu bezcennych dywanów, zakupuje je, potem urządza kradzież jednego dywanu, by w ten sposób ściągnąć na siebie uwagę, a odwrócić ją od osoby pułkownika Sparmiento. Z wielkim hałasem organizuje rodzaj pojedynku między Sparmiento a Lupinem, urządza wspanaałe przyjęcie, historję z tajemniczym alarmem celem nastaraszenia swych gości... A kiedy wszystko już obmyślane i gotowe, — ginie śmiercią samobójczą jako powszechnie szanowany pułkownik, żałowany i opłakiwany przez wszystkich, — pozostawiając nieutuloną w żalu wdowę...
Ganimard urwał, a patrząc swemu szefowi prosto w oczy, dokończył wolno, dobitnie:
— ...Nieutuloną wdowę, która zgarnie zysk z całej tej afery...
— Pani Sparmiento! Czyżbyś pan naprawdę sądził?...
— Przecież do licha, — odrzekł Ganimard, — nikt nie będzie konstruował takiej misternej i ryzykowne) historji, — o ile nie miałaby ona przynieść w rezultacie pokaźnych zysków!
— Zdaje mi się, że zysk ów polega na tem, iż Lupin będzie mógł spieniężyć w Ameryce owe dywany?
— Racja. Tylko, że owe dywany mógłby pułkownik Sparmiento sprzedać równie dobrze i tutaj. Kto wie, może nawet i korzystniej. O coś innego tu idzie.
— O cóż to?
— Zapomina pan o tem, panie szefie, że pułkownik Sparmiento padł ofiarą kradzieży On nie żyje, prawda, — ale została wdowa — i ona podejmie...
— Podejmie — co?
— Jakto co? To, co jej się należy: pełną kwotę, na jaką dywany te były zaasekurowane!
P. Dudouis teraz dopiero przejrzał wszystko jasno.
— Prawda... prawda... pułkownik zaasekurował przecież dywany...
— I to wcale wysoko: na ośmset tysięcy franków!
— Ośmset tysięcy franków?!
— Tak jest. Aż w pięciu różnych Towarzystwach.
— I pani Sparmiento podjęła te pieniądze?
— Wczoraj podjęła 150 tysięcy, — dziś, w czasie mojej nieobecności, dwieście tysięcy. Resztę mają jej wypłacić do końca tygodnia.
— To okropne! Trzeba było...
— Co, panie szefie? Przedewszystkiem urządzała się w ten sposób, że pieniądze przynoszono jej w czasie mojej nieobecności. Przypadkowo, wracając, spotkałem się z moim starym znajomym, dyrektorem Towarzystwa Ubezpieczeń, — zacząłem z nim pogawędkę i w ten sposób dowiedziałem się o wszystkiem.
P. Dudouis w zamyśleniu potrząsnął głową:
— Mimo wszystko jednak, — cóż to za genialny człowiek!
— Prawda, panie szefie: to kanalja, ale spryciarz, jakich mało! Aby mu się cały plan mógł udać, — należało się urządzić w ten sposób, iżby przez parę miesięcy nikt nie mógł absolutnie podejrzywać szanownego pułkownika Sparmiento. Należało wszystkie po dejrzenia, ogólne oburzenie skoncentrować na jednej jedynej osobie Lupina. I należało tak się urządzić, że w ostatecznym wyniku pozostała na placu tylko biedna, niepocieszona wdowa, nieszczęsna Edyta o łabędziej szyji, uosobnienie wdzięku i czarownej legendy, — istota tak czarująca i miła, że ci panowie z asekuracji czuli się niemal szczęśliwi, mogąc złożyć w jej delikatne rączki grubą sumę na obtarcie łez biednej wdowy! Oto, — co zdołał zrobić Lupin!
Obaj mężczyźni stali obok siebie, wpatrując się wzajemnie.
— Co to jest za kobieta? — spytał p. Dudouis.
— To Sonia Krisznow!
— Ta Moskiewka, którą zeszłego roku aresztowałem, a której Lupin ułatwił ucieczkę? Pewny pan jesteś tego?
— Najzupełniej. Początkowo nie zwracałem na nią uwagi, nie orjentując się jeszcze w sytuacji. Ale potem, — gdy przejrzałem jej rolę w tej całej historji, — odrazu mi się wszystko przypomniało... Tak, to Sonia, udająca Angielkę... Sonia, która z miłości dla Lupina nie wahałaby się iść na śmierć pewną!
— Śliczny połów! Udało ci się, Ganimard, niema co mówić!
— Mam jeszcze coś lepszego!
— No, cóż takiego?
— Starą piastunkę Lupina.
— Wiktorję?
— Właśnie. Jest tutaj od czasu, gdy pani Sparmiento gra rolą wdowy: to owa stara kucharka.
— Ho, ho, — gratuluję ci, Ganimard!
— Mam jeszcze coś lepszego, panie szefie!
P. Dudouis drgnął niespokojnie; uchwycił inspektora za ramią:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Panie szefie, czyżbym ośmielił się trudzić pana o tak późnej godzinie, gdyby tylko o tych dwoje szło? Sonia i wiktorja? Mogtyby jeszcze poczekać trochę!
— Zatem? — spytał p. Dudouis norwowo.
— Zatem — odgadłeś pan. I on tu jest!
— Ukryty?
— Nie, poprostu przebrany — za służącego.
P. Dudouis milczał — zdumiony bezczelną odwagą Lupina.
A Ganimard mówił ze śmiechem tryumfu:
— W ten sposób Święta Trójca powiększyła się o jedną jeszcze osobę. Edyta o łabędziej szyji mogłaby strzelić jakie głupstwo; obecność samego mistrza była konieczną. I miał odwagę wrócić, — i od trzech tygodni jest świadkiem moich dochodzeń, obserwuje najspokojniej postępy mej pracy.
— Poznałeś go pan?
— Lupina nikt nie pozna, tak artystycznie umie się charakteryzować i zmieniać swój wygląd. Zresztą — skądby mi to nawet przyszło do głowy?!... Ale dziś wieczór przypadkowo, kiedy stałem na czatach w ciemnym kurytarzu, posłyszałem, jak Wiktorja mówiła do starego służącego, nazywając go „mój maleńki“. Odrazu otworzyły mi się oczy, — przypomniałem sobie, że było to stałe, ulubione wyrażenie piastunki w stosunku do Lupina.
Świadomość, że w pobliżu jest ten ich nieuchwytny wróg, sprawiła na p. Dudouis ogromne wrażenie.
— Mamy go wreszcie — szeptał głucho, — Mamy go! Tym razem już się nam nie wymknie!
— Stanowczo nie! Ani on, ani tamte dwie...
— Gdzie oni są?
— Sonia i Wiktorja na drugiem, Lupin na trzeciem. piętrze.
— Ależ — zauważył zaniepokojony p. Dudouis, — zdaje mi się, że właśnie przez okna tych pokoji wyniesiono owe ukradzione dywany?
— Tak jest.
— W takim razie i Lupin może łatwo się wymknąć. Przecież te okna wychodzą na ulicę Dufrenoy!
— Racja, — ale i na to znalazłem radę. Natychmiast po pańskiem przybyciu odkomenderowałem czterech ludzi na ulicę Dufrenoy. Ustawili się popod oknami. Mają ostry nakaz: gdyby ktokolwiek ukazał się w oknie i miał zamiar spuścić się na ulicę, — mają strzelać. Pierwszy raz ślepym, drugi raz ostrym nabojem.
— Widzę, że wszystko pan przewidziałeś. Zatem wczesnym rankiem...
— Czekać do rana? Traktować tych łotrów przez rękawiczki? Nigdy! A jeżeli tymczasem zwącha pismo nosem i wymknie się? Po nim można się wszystkiego spodziewać! Nie, nie! Mamy ich, — bierzmy się natychmiast do roboty, bez żadnych ceregieli!
Drżąc ze zdenerwowania i oburzenia opuścił pokój, przeszedł ogród i wrócił, prowadząc ze sobą sześciu ajentów.
— Wszystko gotowe, panie szefie. Kazałem tamtym ludziom na ulicy Dufrenoy, by mieli rewolwery w pogotowiu. Idźmy!
P. Dudouis nie upierał się dłużej. Mieszkańcy pałacyku z pewnością i tak już zauwazyli to ustawiczne kręcenie śię tam i nazad; — nie było co dłużej zwlekać.
— Chodźmy zatem!
Uzbrojeni w nabite brauningi ruszyli spiesznie po schodach, nie zachowując nawet zbytniej ostrożności.
Chcieli jak najprędzej zaskoczyć Lupina, zanim zdąży zorganizować obronę.
Stanęli przed drzwiami pokoju zajmowanego przez panią Sparmiento.
— Otworzyć! — huknął Ganimard piorunującym głosem.
Jeden z ajentów wywalił drzwi energicznem uderzeniem.
Pokój był pusty j również i w pokoju Wikiorji nie było nikogo.
— Poszły na górę, do Lupina, — krzyczał Ganimard. — Baczność! Idziemy na trzecie piętro!
Wszyscy ośmiu popędzili po schodach. Ale o dziwo: drzwi do pokoju zajmowanego przez Lupina, były otwarte. Na całem trzeciem piętrze nie było ani żywej duszy!
— A, do kroćset!... — zaklął Ganimard, — gdzież się oni podziali?
Słysząc wołanie swego szefa, Ganimard zbiegł pospiesznie na drugie piętro. P. Dudois stał tam, pokazując mu jedno okno, iekko tylko przymknięte.
— Widzi pan, — zwrócił się do Ganimarda, — tędy uciekli, tą samą drogą, którą wyniesiono dywany... a mówiłem panu!...
— Ależ pod oknami stoją nasi ludzie! Byliby przecież strzelali do nich!
— Widocznie uciekli, zanim jeszcze ulica była obstawiona.
— Przecież wszyscy troje byli w swoich pokojach jeszcze w owej chwili, gdy telefonowałem do pana, panie szefie!
— Więc uciekli zapewne wtedy, gdy pan wyszedłeś na moje spotkanie przez ogród.
— Ale dlaczego? Jak się to stało? Nie pojmuję! Nie mieli przecież żadnego absolutnie powodu, by uciekać akurat dziś, a nie jutro, czy za tydzień, po zainkasowaniu reszty ubezpieczonej sumy!
A jednak, — mieli powód! Jaki to był powód, Ganimard zrozumiał z chwilą, gdy spostrzegł leżący na stole list zapieczętowany, do niego adresowany, — kiedy list ten otworzył i zaznajomił się z jego treścią.
List ułożony był we formie świadectwa, jakie wystawia się zazwyczaj uczciwym i porządnym służącym, a brzmiał jak następuje:
- „Niżej podpisany. Arsen Lupin, gentleman — włamywacz, były pułkownik, były złodziej, były nieboszczyk, poświadczam niniejszem, że imci pan Ganimard, przez czas swego pobytu w iym pałacu, sprawował się wzorowo, bez najlżejszego zarzutu. Pracowity. sumienny, zdany zupełnie na własne siły, zdołał pokrzyżować po części moje plany i uratować 450 tysięcy franków dla Towarzystw Ubezpieczeń. Gratuluję mu szczerze tego sukcesu. Nie biorę mu też wcale za złe, iż nie przewidział tego, że telefon na parterze połączony jest z aparatem, umieszczonym w pokoju Soni Krisznow, — że zatem, telefonując do szefa Bezpieczeństwa Publicznego, równocześnie dał mi do zrozumienia, iż czas najwyższy mi się ulotnić. Jest to błąd, który mu chętnie przebaczam, a który nie zmniejsza w niczem wartości jego usług, ani nie przyćmi jego sławy!
- Zechce zatem p. Ganimard przyjąć odemnie wyrazy najwyższego uznania i szczerej sympatji.
- „Niżej podpisany. Arsen Lupin, gentleman — włamywacz, były pułkownik, były złodziej, były nieboszczyk, poświadczam niniejszem, że imci pan Ganimard, przez czas swego pobytu w iym pałacu, sprawował się wzorowo, bez najlżejszego zarzutu. Pracowity. sumienny, zdany zupełnie na własne siły, zdołał pokrzyżować po części moje plany i uratować 450 tysięcy franków dla Towarzystw Ubezpieczeń. Gratuluję mu szczerze tego sukcesu. Nie biorę mu też wcale za złe, iż nie przewidział tego, że telefon na parterze połączony jest z aparatem, umieszczonym w pokoju Soni Krisznow, — że zatem, telefonując do szefa Bezpieczeństwa Publicznego, równocześnie dał mi do zrozumienia, iż czas najwyższy mi się ulotnić. Jest to błąd, który mu chętnie przebaczam, a który nie zmniejsza w niczem wartości jego usług, ani nie przyćmi jego sławy!