Zwierzenia Arsena Lupina/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zwierzenia Arsena Lupina
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „PRASA“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Tytuł orygin. Les Confidences d'Arsène Lupin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


MAURYCY LEBLANC
ZWIERZENIA
ARSENA LUPINA
PRZEŁOŻYŁ
KAZIMIERZ RYCHŁOWSKI





LWÓW — 1927.
WYDAWNICTWO DZIEŁ POGODNYCH.
SKŁAD GŁÓWNY: SPÓŁKA NAKŁADOWA „ODRODZENIE“.



TŁOCZONO CZCIONKAMI DRUKARNI „PRASA“ LWÓW, SOKOŁA 4.







Kilka słów o t. zw. Literaturze senzacyjnej.





Zmieniły się zupełnie gusta czytelników. Poszła w kąt poezja, powieści nawet zalegają setkami półki księgarskie. Jeden tylko typ ma stale rosnące koła czytelników: powieść senzacyjno-kryminalna.
Może to wpływ kina — może i wojny, która tak gwałtownie szarpnęła nerwami ludzi... Trudno powiedzieć. Faktem jest jednak, że ten rodzaj powieści właśnie cieszy się niesłabnącem uznaniem, a nakłady najcelniejszych utworów tego działu dochodzą w Paryżu do 400.000 egzemplarzy.
Trzeba jednak i tu umieć odróżnić plewę od dobrego ziarna. Trzeba wiedzieć, które utwory z literatur obcych zasługują na przyswojenie. W tym dziale wyróżnia się chlubnie Spółka nakładowa „ODRODZENIE“ we Lwowie, która wypuściła na rynek księgarski całą serję powieści pod zbiorową etykietą „BIBLJOTEKI DZIEŁ SENZACYJNYCH I KRYMINALNYCH“. Spotykamy tam najlepsze nazwiska i najbardziej wartościowe utwory ostatniej doby.
Prym wiodą pisarze francuscy, umiejący pomysłową a senzacyjną fabułę oblec we formę lekką, pełną nieraz humoru.
Więc najpoczytniejszy dziś na obu półkulach MAURYCY DEKOBRA daje nam w „PAMIĘTNIKACH WŁAMYWACZA“ z bajecznym humorem opowiedziane dzieje życia prawdziwego dziecka Paryża, od wczesnego dzieciństwa aż do chwili, gdy po tysiącach przygód bohater zmienia się z włamywacza w statecznego rentjera.
Jeszcze ciekawszy, a na wskroś oryginalny temat porusza MAURYCY RENARD w swych „DZIWACH DOKTORA LERNA“. Powieść tą czyta się jednym tchem, a niesamowity doktór Lerne, co pokusił się zmieniać wedle swej woli odwieczne prawa natury, pozostaje na długo w pamięci czytelnika.
Poczestne miejsce w tym zbiorze zajmuje ulubiony pisarz francuski GASTON LEROUX, którego aż cztery powieści ukazały się w tej Bibljoteczce. Bohaterem trzech powieści: „CZARNY ZAMEK“, „DZIWNE PRZYGODY MIŁOSNE ROULETABILLA“ i „ROULETABILLE W ZAKŁADACH KRUPPA“ jest genialny reporter paryski, który wespół ze swym nieodstępnym kompanem, poczciwym Candeurem dokazuje poprostu cudów odwagi. Pierwsze dwie powieści mają za tło ostatnią wojnę bułgarsko-turecką, w ostatniej akcja toczy się podczas wielkiej wojny światowej. Rzeczy naprawdę senzacyjne, a jednak czyta się je nietylko z napięciem, ale i z prawdziwą satysfakcją, gdyż opracowane są bardzo starannie dając apoteozą odwagi, ogromnej inteligencji i miłości ojczyzny.
„PRZEKLĘTY FOTEL“ tegoż autora, to tragikomiczna historia ...analfabety, który dziwnym zbiegiem okoliczności dostaje się na fotel „Nieśmiertelnych“ w Paryskiej Akademii. Na tem groteskowem niemal tle tem dobitniej rysuje się tragedia życiowa wielkiego uczonego Loustalota i jego nieszczęśliwego syna.
...Któż z nas nie słyszał i nie czytał o nieśmiertelnym prawie Arsenie Lupinie, gentlemenie-włamywaczu? Spotykamy go w dwóch tomikach: „GDY ZEGAR WYDZWONIŁ ÓSMĄ“ i „ZWIERZENIA ARSENA LUPINA“. Z dziwną sympatią czyta się senzacyjne przygody i przeżycia tego eleganckiego włamywacza, kierującego się jednak pewna swoistą etyką i szukającego niejednokrotnie nie materialnych korzyści dla siebie, lecz moralnego zadowolenia ze szczęścia drugich. „ODŁAMEK POCISKU“ tegoż autora, to splot najsenzacyjniejszych wydarzeń z czasów wielkiej wojny. Wstrząsające epizody walk na froncie, zdemaskowanie znakomitej służby szpiegowskiej Niemców, oto nić przewodnia ponurego dramatu, w którym nawet ex-cesarz Wilhelm odgrywa niepoślednią rolę.
Z literatury angielskiej narazie figuruje tylko nazwisko E. W. HORNUNGA. Jego „RAFFLES, WŁAMYWACZ DLA DOBREJ SPRAWY“ może godnie stanąć w jednym szeregu z francuskim Lupinem, zarówno pod względem senzacyjności tematu, jak i mistrzowskiego opracowania.
Nie dziw zatem, że każdy tomik tej popularnej dziś „BIBLJOTEKI“ cieszy się wciąż rosnącem wzięciem. Przyczynia się do tego niemało również i doskonała strona typograficzna: staranny druk, dobry panier, estetyczne barwne okładki. A cena naprawdę niska: z każdego tomu możnaby bez trudu stworzyć dwa czy trzy tomiki owych wydawnictw, rzekomo „groszowych“, a w rzeczywistości dużo droższych, jeżeli weźmiemy pod uwagę objętość każdego tomiku.



I.
SYGNAŁY SŁONECZNE.

— Lupin, opowiedz mi coś o sobie!
— I cóż ci mogę opowiedzieć? Historję mego życia znają już wszyscy, — odparł Lupin, który drzemał, leżąc na otomanie w moim gabinecie.
— Nieprawda, nikt jej nie zna! — zaprotestowałem. — Ludzie dowiadują się czasem z listów twoich, publikowanych w dziennikach, że byłeś wmieszany w taką a taką aferę, że jakaś tajemnicza historja dzięki twej interwencji została wyświetloną. Ale jaką ty w tem wszystkiem grałeś rolę, jakie było tło całej sprawy i jej rozwiązanie, tego nikt nie wie.
— Oh, wszystko to głupstwa, nie przedstawiające żadnego zainteresowania.
— Żadnego zainteresowania, powiadasz? A ten twój prezent 40 tysięcy franków żonie Mikołaja Dugrival? A odkrycie tej zawiłej tajemnicy owych trzech obrazów?...
— Rzeczywiście oryginalna tajemnica, — odrzekł Lupin. — Mógłbyś zatytułować tę historję: Znak cienia.
— A twoje intrygi miłosne i zdobycze na tem polu?... A tajemnica tych wszystkich dobrych uczynków? Wszystkie te historje, o których mi nieraz dyskretnie wspominałeś, dając im interesujące tytuły: “Obrączka ślubna“, „Śmierć czyha...“ itp. Tyle ciekawych, a nieznanych zupełnie rzeczy!... No, dalej, śmiało!
Było to w tym czasie, gdy Lupin, już głośny i znany, ograniczał się jeszcze do drobniejszych, „kawałów“ i skromnych stosunkowo zysków, popełniając tak poprostu z dnia na dzień dobre i złe uczynki, po części z dyletantyzmu, po części zaś już z nawyczki, znajdując w tem pewnego rodzaju przyjemność i zadowolenie.
Widząc, że milczy uparcie, próbowałem jeszcze raz go namówić:
— No, Lupin, proszę cię bardzo!
Ku memu zdumieniu odezwał się niespodzianie:
— Mój drogi, weź ołówek i kawałek papieru.
Posłuchałem go ochotnie, przekonany, że zacznie mi dyktować swe wspomnienia, które umiał tak barwnie i żywo opowiadać, a które, niestety, tyle tracą na wartości, gdy je następnie spisuję, obciążając je balastem obszernych, nudnych objaśnień i uzupełnień.
— Gotowy jesteś? — spytał.
— Tak.
— Pisz zatem: 27 — 1 — 23 — 6 — 16.
— Co? Jakto?
— Pisz, powtarzam.
Siedział na otomanie z oczyma zwróconemi ku otwartemu oknu, skręcając papierosa.
Dyktował mi dalej:
— 17 — 11.
I znów po chwili:
— 27 — 3 — 26 — 23 — 17 — 11 — 18.
Czyżby dostał bzika? Przyjrzałem mu się uważnie i zauważyłem, że spojrzenie jego, dotychczas zupełnie obojętne, zmieniło się nagle. Oczy ożywiły mu się — zdawały obserwować uważnie gdzieś w oddali, coś niesłychanie interesującego.
Dyktował mi dalej, z krótkiemi przerwami po każdej cyfrze:
— 21 — 26 — 27 — 26 — 13 — 18 — 25 — 1 — 4.
Przez okno widać było tylko szmat jasnego nieba i fasadę starego domu po przeciwległej stronie ulicy. Okiennice były tam pozamykane, jak zwykle; wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak co dnia, od całych lat...
— 24 — 17 — 11 — 121 — 4.
I nagle zrozumiałem... a przynajmniej zdawało mi się, że rozumiem. Bo i jakże to przypuszczać, aby Lupin, człowiek tak rozsądny, chciał tracić czas na podobne dzieciństwa? A jednak — tak, — nie było wątpliwości: to co Lupin liczył, były to przelotne, przerywane refleksy słonecznego światła, odbijające się na fasadzie owego starego domu, na wysokości drugiego piętra!
— 1 — 23 — 23 —... — dyktował mi Lupin.
Światełko zgasło, po chwileczce znów raz zabłysło — i znów zniknęło.
Instynktownie obserwowałem je i rzekłem głośno:
— 1 —...
— Aha, zrozumiałeś i ty nareszcie? — uśmiechnął się drwiąco Lupin. Podszedł ku oknu i wychylił się, jakby chciał zdać sobie dokładnie sprawę, z którego punktu owe refleksy świetlne wychodziły. Potem wrócił na otomanę i kładąc się na niej wygodnie odezwał się:
— No, teraz na ciebie kolej. Licz dalej.
Usłuchałem bez wahania, czując, że Lupin musi to robić nie bez powodu. Zresztą wyznam szczerze, że zainteresowały mnie te pojawiające się w regularnych odstępach czasu i znów znikające refleksy słoneczne, niby tajemnicze sygnały jakiejś latarni morskiej.
Musiały one wychodzić z któregoś domu po tej samej stronie ulicy, gdzie ja mieszkałem, gdyż słońce wówczas padało ukośnie do okien mego mieszkania. Wyglądało to tak, jakby ktoś z pomocą małego lusterka rzucał umyślnie odbicie słońca na ścianę starego domu naprzeciwko.
— Jakiś dzieciak bawi się lusterkiem, — zauważyłem po chwili, nieco poirytowany, że na takie głupstwa czas tracę.
— Nic nie szkodzi... Notuj dalej!
Notowałem więc... liczyłem te przelotne odbłyski słońca, zjawiające się z prawdziwie matematyczną regularnością.
— No i co dalej? — spytał Lupin po paru minutach zupełnej ciszy.
— Zdaje mi się, że to już koniec... Już od kilki; minut nie widać nic więcej.
Czekaliśmy jeszcze chwilę, ale napróżno. Próbowałem zażartować:
— Coś mi się zdaje, że straciliśmy czas napróżno. Te kilkanaście cyfr na papierze, — to chyba nie zbyt obfita zdobycz!
Lupin nie ruszając się z otomany, odezwał się:
— Mój drogi, bądź tak dobry i spróbuj te wszystkie cyfry zastąpić odpowiedniemi literami alfabetu, licząc po porządku: A — 1, B — 2, C — 3 i td.
— Przecież to głupie!
— Zupełnie głupie, przyznaję. Ale człowiek robi tyle rozmaitych głupich rzeczy w życiu... Jedna mniej, jedna więcej...
Zabrałem się więc do tej głupiej roboty i począłem wynotowywać odpowiednie litery: Z-A-T-E-M...
Przerwałem, szczerze zdziwiony:
— Uważasz: powstało całe słowo!
— Idźmy zatem dalej, — odparł spokojnie.
Wziąłem się więc dalej do roboty — i kolejno odcyfrowywałem całe słowa, jedno po drugiem. Ku memu zdziwieniu utworzyło się w ten sposób całe zdanie.
— Gotowe już? — zagadnął mnie Lupin po chwili.
— Gotowe... Choć jest tam parę błędów.
— Nie zwracaj na to uwagi, to drobnostka... Może mi przeczytasz?
Odczytałem mu tedy całe to niedokończone zdanie, które tu powtarzam dokładnie w tej formie, w jakiej je odtworzyłem:
Zatem ni trzeba zbytnio ryzykować, unikać attaku, bezpłodej walka, bo...
Roześmiałem się głośno:
— A co? Prawdziwie senzacyjne rewelacje, nieprawdaż? Przyznasz chyba sam, kochany, że te światłe i głębokie wskazówki i rady niewiele nas mogą pouczyć!
Lupin milczał; zerwał się z otomany i ujął w ręce ową kartkę papieru.
Pamiętam, że w tej chwili przypadkowo rzuciłem okiem na zegar, — była godzina 5.18.
Lupin stał trzymając papier w ręku, — na twarzy jego malowało się tysiące sprzecznych uczuć. Ale po dwóch głębokich bruzdach na czole poznałem niechybnie, że pracuje całym wysiłkiem myśli i inteligencji. Upłynęła długa chwila w kompletnej ciszy. Wreszcie Lupin położył na stole ów papier...
— Dzieciństwo! — szepnął lekceważąco.
Wybiło właśnie wpół do szóstej.
— Jakto? znalazłeś już rozwiązanie? — krzyknąłem zdziwiony. — W ciągu dwunastu minut?
Przeszedł się parę razy po pokoju, — zapalił papierosa.
— Mój kochany, — zwrócił się do mnie, — bądź tak dobry połączyć się telefonicznie z baronem Repsteinem i uprzedzić go, że zjawię się u niego dziś o dziesiątej wieczór.
— Barona Repsteina? — powtórzyłem niedowierzająco. — Męża owej słynnej baronowej?
— Tak jest.
— I to na serjo mówisz?
— Zupełnie na serjo.
Nie wiedziałem, co myśleć o tem. Mimo wszystko jednak wyszukałem w spisie abonentów potrzebny numer telefonu i ująłem słuchawkę. Ale Lupin chwycił mnie za ramię:
— Nie, daj lepiej spokój!... Lepiej go nie uprzedzać... Jest tu coś ciekawszego i dziwnego... co mnie intryguje... Czemu to zdanie jest niedokończone?... Czemu niedokończone do licha?...
Stał z oczyma utkwionemi w ową kartką papieru. Nagle chwycił kapelusz i laskę:
— Chodźmy! Zdaje mi się, że potrzebna tu jest natychmiastowa interwencja i rozwiązanie... a mam przekonanie, że się nie mylę.
— Czyżbyś wiedział już coś ważnego?
— Dotychczas nic zgoła.
Kiedy schodziliśmy już po schodach, ujął mnie pod ramię i zaczął mówić:
— Wiem to tylko, co wszystkim jest wiadome. Baron Repstein, wybitny sportowiec, człowiek bogaty, — właściciel słynnej klaczy wyścigowej „Etna“, która tego roku wzięła pierwszą nagrodę na wyścigach w Epsom i Longchamp... Małżonek słynnej pani baronowej o złotych włosach, znanej w całym Paryżu ze swych toalet i swych ekstrawagancyj, — która uciekła przed dwoma tygodniami, zabierając z kasy swego małżonka ładną sumkę trzech miljonów franków i cały magazyn djamentów, pereł i bi<uterji, które księżniczka de Berny powierzyła baronowej i o których kupno z księżniczką traktowała. Od dwóch tygodni policja całej Europy tropi panią baronową, która po drodze rozrzuca garściami klejnoty i pieniądze. Co chwila — już, już, mają ją aresztować. Dopiero przedwczoraj znowu, w Belgji, nasz nieoceniony inspektor Ganimard wytropił w jednym z wielkich hoteli pewną obcą damę, przeciw której zebrał niesłychanie obciążające dowody. Ale cóż, po bliższem zbadaniu całej sprawy pokazało się, że nie była to baronowa, tylko niejaka Nelly Darbel, znana kokota. A baronowa przepadła, jak kamień w wodę! Baron Repstein wyznaczył nagrodę sto tysięcy franków za odnalezienie jego żony; pieniądze zdeponował u notarjusza. Aby zaś wynagrodzić księżniczce de Berny poniesioną szkodę, baron sprzedaje całą swą stajnię wyścigową, swój pałacyk przy bulwarze Haus-mana i swoją posiadłość w Roguencourt.
— I o ile słyszałem i czytałem w dziennikach, jutro już księżniczka de Berny ma otrzymać pełne odszkodowanie w gotówce za utracone klejnoty. Ale, prawdę mówiąc, nie rozumiem, jaki może być związek między całą tą historją, a owem zagadkowem zdaniem...
Lupin nie raczył odpowiedzieć.
Wyszliśmy tymczasem na ulicę; uszliśmy już jakie 150 do 200 metrów, kiedy Lupin zeszedł z chodnika na środek ulicy i począł uważnie obserwować pewien stary, duży dom czynszowy, w którym musiało mieszkać dużo lokatorów.
— Wedle mego obliczenia, — zauważył, — owe sygnały świetlne wysyłane były z tego właśnie domu... Zapewne z owego okna tam, co jeszcze jest otwarte.
— Na trzeciem piętrze?
— Właśnie.
Weszliśmy do bramy; w sieni Lupin zagadnął odrazu żonę portjera:
— Proszę pani, czy który z lokatorów tego domu nie stoi w jakich stosunkach z baronem Repsteinem?
— Ależ owszem, proszę pana, — odparła skwapliwie kobiecina. — Mieszka tu przecież pan Lavernoux, sekretarz i intendent pana barona. Ja go właśnie obsługuję.
— A można się z nim widzieć?
— Widzieć się z nim? On, biedaczysko, bardzo chory.
— Chory?
— A jakże... już od dwóch tygodni... od owej historji z panią baronową. Na drugi dzień dostał gorączki i położył się do łóżka.
— Ale przecież wstaje?
— Tego to ja już nie wiem, proszę pana.
— Jakto, — pani nie wie?
— A nie, — doktór nie pozwala wchodzić do jego pokoju. Zabrał mi nawet klucz.
— Kto zabrał?
— Doktor. On sam przychodzi do niego parę razy dziennie, opiekuje się nim. O, może kwadrans temu dopiero, jak wyszedł... taki stary zgarbiony staruszek w okularach, ze siwą brodą... A gdzie pan idzie, proszę pana?
— Idę do niego, proszę mnie poprowadzić, — odparł Lupin już na schodach. — Prawda, to na trzeciem piętrze, z lewej strony?
— Ale proszę pana, — lamentowała dozorcowa, — przecież tam nie wolno wchodzić. I nawet nie mam klucza, bo pan doktor...
Znaleźliśmy się wkrótce na trzeciem piętrze, razem z dozorcową. Lupin wydobył z kieszeni pewien mały instrument i mimo protestów dozorcowej wsunął go do zamku. Drzwi się otworzyły odrazu, — weszliśmy do środka. Znaleźliśmy się w ciemnym przedpokoju, w głębi przez uchylone trochę drzwi przeciskała się smuga światła. Lupin podszedł gwałtownie do owych drzwi, otworzył je szeroko i już na progu wykrzyknął:
— Ach, zapóźno! Do pioruna!
Dozorcowa upadła na klęczki, bliska omdlenia.
Wszedłem i ja do pokoju i spostrzegłem leżącego tam na dywanie jakiegoś mężczyznę, prawie zupełnie rozebranego, ze skurczonemi nogami. Twarz miał bladą, chudą, kościstą, w oczach malowała się zgroza, usta wykrzywione były jakimś strasznym skurczem.
— Nie żyje już, — oświadczył Lupin, po obejrzeniu leżącego.
— Przecież nie widać żadnej rany, ani śladów krwi, — zauważyłem.
— Owszem, są, — odpowiedział Lupin, odchylając mu na piersiach koszulę i wskazując kilka kropel krwi. — Ktoś musiał go jedną ręką ścisnąć gwałtownie za gardło, a drugą ukłuć w samo serce. Mówię „ukłuć“, bo naprawdę ranka jest ledwo widoczna, — jakby od ukłucia długą ostrą igłą.
Rozejrzał się uważnie po podłodze w pokoju; nie znalazł jednak nic ciekawego, tylko małe kieszonkowe lusterko, z pomocą którego Lavernoux puszczał niedawno owe sygnały świetlne.
Dozorcową zaczęła lamentować i wołać ratunku. Lupin rzucił się ku niej gwałtownie:
— Cicho! Ani słówka!... Będzie czas później na to!... Słuchaj mnie pani i odpowiadaj na pytania, — to obecnie najważniejsze. Pan Lavernoux miał jakiegoś dobrego przyjaciela na tej samej ulicy, prawda? — mieszkał z tej samej strony ulicy, tak?
— Tak.
— Spotykali się wieczorami w kawiarni, pożyczali sobie wzajemnie dzienników i ilustracyj?
— Tak.
— Jak się nazywa ten przyjaciel?
— Dulatre.
— Gdzie mieszka.
— Przy tej ulicy, nr. 92.
— Jeszcze jedno: czy ten stary siwy doktor w okularach, o którym mi pani mówiła, przychodził tu od dawna?
— Nie, — nie znałam go przedtem zupełnie. Pierwszy raz przyszedł tego wieczora, kiedy pan Lavernoux zachorował.
Lupin nie pytał o nic więcej, zbiegł po schodach na ulicę, — skręciliśmy na prawo, tak że przechodziliśmy znów koło mego mieszkania. Zatrzymał się o cztery domy dalej, przed nr. 92. Był to niski domek, którego parter zajęty był przez duży skład wina. Właściciel tegoż stał właśnie przed wejściem, paląc fajeczkę. Lupin zaczepił go, pytając, czy p. Dulatre jest w domu.
— Nie, proszę pana, — odparł kupiec, — wyjechał, jakie pół godziny temu... Wydawał się jakiś zdenerwowany... pojechał automobilem, co mu się rzadko zdarza.
— A nie wie pan przypadkiem...
— Dokąd pojechał? Mój Boże, niema w tem żadnej tajemnicy. Tak głośno rzucił adres szoferowi! „Do Prefektury Policji!“ powiedział...
Lupin już miał zamiar skinąć na przejeżdżający taksameter, ale zamyślił się.
— To nic, — szepnął, i tak go już nie dogonię! Spytał jeszcze kupca, czy po odjeździe pana Dulatre nikt tu nie przychodził.
— Owszem, — jakiś stary jegomość z siwą brodą, w okularach. Dzwonił do mieszkania p. Dulatre i odszedł z niczem.
— Bardzo panu dziękuję za informację, — odrzekł Lupin na odchodnem. Szedł pomału, zamyślony, nie odzywając się do mnie ani słowem. Widocznem było, że całe zagadnienie było mu trudne do odcyfrowania że niezbyt pewnie orjentował się jeszcze w sytuacji.
Sam mi to zresztą wyznał po chwili:
— Tego rodzaju sprawy wymagają raczej dużo więcej intuicji, niż rozwagi. Ale to sprawa djabelnie ciężka, — warto się nią naprawdę zająć.
Doszliśmy do bulwarów; Lupin wszedł do spotkanej na drodze czytelni i przeglądał bardzo uważnie i skrupulatnie dzienniki z ostatnich dwóch tygodni. Od czasu do czasu monologował półgłosem:
— Tak... Tak... jest to wprawdzie tylko hypoteza, ale hipoteza dająca wyjaśnienie na wszystko... A skoro znajduję w niej wyjaśnienie na każde pytanie, — zatem hypoteza moja nie musi być daleką od prawdy.
Tymczasem nadszedł wieczór; zjedliśmy kolację w małej restauracji i zauważyłem, że Lupin stopniowo ożywiał się coraz bardziej, nabierał humoru i fantazji. Kiedy wyszliśmy na bulwary, kierując się w stronę pałacyku barona Repsteina, — miałem już przed sobą Lupina, zdecydowanego na wszystko, gotowego do czynu i walki.
Zwolniliśmy kroku, nie dochodząc do ulicy de Courcelles. Pałacyk barona, ładny trzypiętrowy budynek, o fasadzie przystrojonej w karjatydy i zgrabne kolumny, leżał z lewej strony, między ulicą de Courcelles a przedmieściem Saint Honoré.
— Stój! — krzyknął nagle Lupin.
— Co takiego?
— Jeszcze jeden dowód więcej — na potwierdzenie mej hypotezy!
— Jaki dowód? Nic nie widzą.
— Ale ja widzę... To wystarczy...
Podniósł do góry kołnierz marynarki, zagiął ku dołowi rondo kapelusza i mówił:
— Psiakrew — ciężka to będzie walka! Idź do domu, spać, mój kochany... Jutro opowiem ci całą moją wyprawę... o ile wyjdę z niej z życiem.
— Co ty mówisz?
— Tak, tak, ko cha siu, — ryzykuję bardzo dużo. Przedewszystkiem, że mnie zaaresztują, — ale to bagatela. Następnie własną głowę, co już coś więcej znaczy. Ale...
Chwycił mnie gwałtownie za ramię:
— ... Ale... ryzykuję coś innego jeszcze: oto mogę zarobić dwa miljony! A niech tylko pierwsze dwa miljony mam w garści, — zobaczycie, co ja zrobić z niemi potrafię! No dobranoc, kochasiu! A gdybyś mnie już więcej nie zobaczył...
Deklamował z udanym patosem:

Zasadź mi brzozę na mym grobie
Lubię jej liści szept rozwianych...

Odszedłem spiesznie. W trzy minuty później, — opowiadam to wszystko tak, jak mi to Lupin naza-jutrz sam opowiedział, — w trzy minuty później Lupin dzwonił do bramy pałacyku barona Repsteina.
— Czy pan baron jest w domu?
— Jest, — odparł lokaj, obserwując podejrzliwie niezwykłego przybysza, — ale pan baron o tej godzinie nie przyjmuje nikogo.
— Czy pan baron wie już o zamordowaniu jego intendenta, pana Lavernoux?
— Pewnie!
— Zatem proszę powiedzieć panu baronowi, że przychodzę właśnie w tej sprawie, — i że niema chwili czasu do stracenia.
— Antoni, proszę wprowadzić tego pana, — odezwał się głos z góry.
Lokaj wprowadził Lupina na pierwsze piętro. W uchylonych drzwiach stał tam jakiś pan, którego Lupin poznał odrazu, — widział bowiem już kilkakrotnie fotografję barona Repsteina w ilustracjach, — barona Repsteina, małżonka głośnej pani baronowej i właściciela słynnej klaczy wyścigowej „Etna“.
Był to barczysty, wysoki mężczyzna, o miłym i sympatycznym wyrazie twarzy. Ubrany był w elegancki bronzowy garnitur; w krawatce miał wpiętą śliczną perłę, zdaniem Lupina, bardzo cenną.
Wprowadził Lupina do swego gabinetu, — obszernego pokoju o trzech oknach, umeblowanego elegancko. Stało tam biurko amerykańskie, szafy bibljo-teczne i duża kasa ogniotrwała. Skoro się tam znaleźli, zwrócił się gorączkowo do Lupina:
— Ma pan jakie informacje?
— Tak, panie baronie.
— Odnośnie do zamordowania tego biedaka Lavernoux?
— Tak... i odnośnie do pani baronowej.
— Niepodobna? Mów-że pan prędko, błagam pana...
Podsunął mu krzesło. Lupin usiadł i zaczął mówić:
— Panie baronie, sprawa jest nader poważna. Będę się streszczał.
— Do rzeczy, panie, do rzeczy!
— Zatem powiem krótko, bez żadnych wstępów, 0 co idzie. Lavernoux, który od dwóch tygodni trzymany był przez swego lekarza w pewnego rodzaju areszcie, Lavernoux — że się tak wyrażę — telegrafował z pomocą sygnałów pewne rewelacje, które sobie częściowo zdołałem wynotować, a które naprowadziły mnie na trop tej całej sprawy. W trakcie telegrafowania właśnie został znienacka zaskoczony 1 zamordowany.
— Przez kogo? Dla Boga, przez kogo?
— Przez swego lekarza.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Ale jeden z przyjaciół zamordowanego, niejaki pan Dulatre, ten właśnie, z którym Lavernoux porozumiewał się zapomocą sygnałów, — musi to wiedzieć. Musi też znać dokładnie i w całości owe rewelacje, bo nie czekając co dalej będzie, wskoczył do automobilu i pojechał prosto do Prefektury Policji.
— Dlaczego? Poco? I co z tego ostatecznie wynikło?
— Co wynikło? Oto, że pański pałacyk, panie baronie, jest pilnie strzeżony przez policję; dwunastu ajentów spaceruje pod oknami. A skoro słońce wejdzie, wkroczą do pańskiego pałacyku w imię prawa i zaaresztują zbrodniarza.
— Zatem morderca pana Lavernoux ukrywa się w moim domu? Czyżby który z mej służby?... Choć nie, — mówiłeś pan o jakimś lekarzu...
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę pańską, panie baronie, że pan Dulatre jadąc na policję nie wiedział jeszcze zupełnie o zamordowaniu jego przyjaciela, pana Lavernoux. Jechał tam w innej sprawie...
— W jakiejże to sprawie?
— W sprawie zniknięcia pani baronowej. Dzięki rewelacjom pana Lavernoux znalazł wyjaśnienie tej sprawy.
— Co pan mówi? Zatem odnaleziono baronowę? Gdzież ona jest? A co się stało z pieniędzmi, które mi zabrała?
Baron Repstein był widocznie silnie podniecony. Zerwał się z krzesła i podszedł do Lupina:
— No, mówże pan, — chcę wiedzieć wszystko! Nie mogę dłużej czekać!
Lupin odparł powoli, wahająco:
— Widzi pan... panie baronie... trudno mi to będzie wyjaśnić, — bo nasze punkty widzenia są djametralnie sprzeczne...
— Nic nie rozumiem!
— A jednak trzeba byś pan zrozumiał, panie baronie! — Mówi się, (powtarzam to, co wyczytałem w dziennikach), że pani baronowa wtajemniczona była we wszystkie pańskie interesy, że mogła swobodnie otworzyć nietylko tą oto kasę, — ale również i pańską skrytkę w Crédit Lyonnais, gdzie pan umieszczałeś wszystkie kosztowności.
— Tak jest.
— Otóż przed dwoma tygodniami, pewnego wieczora, gdy pan byłeś w klubie, baronowa, po zrealizowaniu pokryjomu wszystkich pańskich papierów wartościowych, miała wyjść z tego pałacyku, unosząc ze sobą w torebce podróżnej pańskie pieniądze i wszystkie kosztowności księżniczki de Berny.
— Tak jest.
— I od tego czasu zniknęła?
— Tak jest.
— Otóż — jest bardzo prosty, a ważny powód tego zniknięcia.
— Jakiż to?
— Ten, — że baronowa Repstein została zamordowaną.
— Zamordowana?... baronowa?... Czyś pan oszalał?
— Tak jest, — zamordowana, powtarzam! I to prawdopodobnie tegoż właśnie wieczora.
— Oszalałeś pan chyba?! Jakże baronowa mogła zostać zamordowana, skoro policja jest na jej tropie, depcze jej niemal po piętach?
— Policja idzie za fałszywym tropem... innej zupełnie kobiety.
— Jakiejż to?
— Wspólniczki mordercy.
— A któż jest tym mordercą?
— Ten sam człowiek, który wiedząc o tem, że Lavernoux odkrył całą tajemnicę tej zbrodni, trzymając go przez dwa tygodnie pod zamknięciem, teroryzował go, groźbami zmuszał do milczenia. Ten-sam, który nie wahał się zamordować go bez litości z chwilą odkrycia, że Lavernoux próbuje porozumie* wać się ze swym przyjacielem!
— W takim razie — to ów lekarz?
— Tak.
— Jak on się nazywa? Kto to jest, ten szatański zbrodniarz, tajemniczy, nieuchwytny, — którego nikt nawet nie podejrzywa?
— Nie domyśla się pan?
— Nie.
— A chciałby pan to wiedzieć?
— Czy chciałbym? I pan się pyta jeszcze? Mówże pan nareszcie!... Kto to, gdzie się ukrywa? Wie pan, gdzie on jest?
— Wiem.
— Tu, w tym pałacu?
— Właśnie!
— I jego to policja poszukuje?
— Tak jest.
— Któż to zatem?
— Pan!
— Ja?...
Nie upłynęło jeszcze dziesięć minut od chwili wejścia Lupina do pałacu, a już pojedynek się rozpoczął. Oskarżenie było rzucone baronowi w twarz, jasno, brutalnie, niedwuznacznie.
Lupin mówił dalej:
— Tak jest, — pan sam, przyprawiwszy sobie fałszywą brodę i nałożywszy dla niepoznaki okulary, udając poważnego staruszka. Pan sam, baronie Repstein. Bo gdyby przyjąć, że to nie pan sam ułożył cały ten piekielny plan, — sprawa przedstawiałaby się poprostu jako nierozwiązalna zagadka. Natomiast jeżeli wyjdziemy z tego założenia, że pan jesteś tym zbrodniarzem, że pan zamordowałeś swą żonę by się jej pozbyć i puszczać majątek z inną kobietą, że pan zabiłeś pana Lavernoux, aby pozbyć się jedynego groźnego świadka, — wtedy odrazu wszystko się wyjaśnia.
Baron, który stał pochylony ku Lupinowi, słuchając uważnie każdego jego słowa, — wyprostował się i patrzał na Lupina jak na warjata. Gdy Lupin skończył mówić, baron cofnął się o parę kroków, otworzył usta, jakby chciał coś odrzec, — ale rozmyślił się... podszedł do kominka i nacisnął dzwonek.
Lupin ani drgnął, — stał spokojnie, lekko uśmiechnięty. Kiedy lokaj stanął we drzwiach, — baron zwrócił się do niego:
— Możesz iść spać, Antoni. Ja sam wyprowadzę pana.
— Czy mam pogasić światła?
— Tak, — tylko w przedpokoju zostaw.
Po wyjściu lokaja baron podszedł szybko do biurka, wyjął stamtąd rewolwer, wsadził go sobie do kieszeni i wrócił do Lupina, mówiąc zupełnie spokojnie:
— Niech pan się nie gniewa, że zmuszony jestem przedsięwziąć pewne środki ostrożności, — na wypadek, gdybym miał do czynienia z warjatem... Ale nie, pan nie jesteś warjatem. Ale nie pojmuję zupełnie celu pańskiej wizyty... A przytem rzuciłeś mi pan w twarz tak potworne oskarżenie, że pragnąłbym naprawdę usłyszeć powody, które pana do tego skłoniły.
Mówił to głosem wzruszonym, — w oczach łzy mu zalśniły. Lupin zadrżał. Czyżby się omylił? Czyżby owa hipoteza, do której doszedł drogą intuicji, hipoteza oparta na kruchej podstawie kilku drobnych faktów, miała się okazać błędną? Jeden drobny szczegół przyciągnął jego uwagę: poprzez wycięcie w kamizelce barona spostrzegł koniec owej szpilki, wpiętej w krawatce i skonstatował, że szpilka ta była niezwykłej długości. Co więcej, szpilka ta była trójkątna, tworząc rodzaj maleńkiego, delikatnego sztyleciku, strasznej broni w rękach fachowca.
I Lupin nie wątpił już, że właśnie od ukłucia tej szpilki, ozdobionej wspaniałą perłą, zginął biedny Lavernoux.
— Szczwany z pana lis, panie baronie, — szepnął.
Baron stał niewzruszony, spokojny, jakby niczego nie rozumiał i czekał na wyjaśnienie, które mu się należało. I mimo wszystko, ta sztywna obojętność barona zmieszała nieco Lupina.
— Szczwany lis, — powtórzył, — bo przecież to zupełnie jasne, że baronowa spieniężając wszystkie pańskie papiery wartościowe i pożyczając klejnóty od księżniczki pod pretekstem kupna, — działała w myśl pańskich wskazówek. I również jasnem jest, że ową damą, co wyszła wtedy z pałacyku z torebką podróżną w ręku, — to nie była pańska żona, lecz jakąś inna kobieta, zapewne pańska wspólniczka. Ona to właśnie tłucze się teraz po całej Europie, uciekając przed pościgiem poczciwego Ganimarda. Wspaniała kombinacja, niema co mówić! Przecież tamta kobieta nic zgoła nie ryzykuje, policja szuka baronowej, a nie jej, nieprawdaż? A jakże mogłaby szukać kogoś innego, skoro pan sam wyznaczyłeś nagrodę 100 tysięcy franków za odnalezienie baronowej?! Złożenie tych stu tysięcy w depozycie u notarjusza, — to było naprawdę paradne. Zamydliłeś pan tem oczy policji i wszystkimi Skoro taki jegomość deponuje u notarjusza sto tysięcy, — to chyba można mu wierzyć!? Zatem szuka się baronowej, a pana zostawia się w spokoju, — ma pan dość czasu do uporządkowania swych interesów, do wysprzedania mebli, urządzenia, stajni wyścigowej, — by potem móc spokojnie uciec! To naprawdę paradne!
Baron nie reagował na to wszystko. Podszedł pomału do Lupina i zagadnął go flegmatycznie:
— Kto pan jesteś właściwie?
Lupin parsknął śmiechem:
— A cóż panu na tem może zależeć? Przyjmijmy, że jestem wysłannikiem Losu — i że zjawiam się niespodzianie, by pana zgubić!
Zerwał się z krzesła, a chwytając barona za ra* mię mówił dalej gorączkowo szybko:
— Albo, — by cię ocalić, baronie. Słuchaj I Owe trzy miljony, wszystkie kosztowności księżniczki, cała gotówka jaką dostałeś dziś za sprzedaż mebli, nieruchomości i stajni wyścigowej, wszystko to jest tu — w twojej kieszeni, albo w tej tu kasie. Przygotowany jesteś już do ucieczki. Widzisz, tam w kącie, za tą zasłoną, widzą róg twojej skórzanej walizy. Papiery wszystkie uporządkowane. Dziś w nocy zamierzasz ulotnić się pocichutko, aby w przebraniu, pod innem nazwiskiem połączyć się z ową Nelly Darbel, twoją kochanką, dla której popełniłeś te wszystkie zbrodnie. Aż tu nagle wszystko się zepsuło; policja cię pilnuje, — pod oknami stoi dwunastu ajentów, wysłanych tu przez Prefekturą — na skutek rewela-cyj Dulatre’a! Ja jeden mogę cię jeszcze uratować. Zatelefonuję — a koło trzeciej rano przybędzie tu ze dwudziestu moich ludzi, — ubezwładnią policjantów — i będziesz się mógł pocichutko wymknąć z matni. W zamian za to jeden drobiazg tylko: podzielimy się zgodnie pieniądzmi i klejnotami. No zgoda?
Pochylił się nad baronem, starając się całą siłą woli wymusić na nim zgodę. Baron szepnął pomału:
— Zaczynam rozumieć... to pospolity szantaż...
— Nazywaj to jak ci się żywnie podoba, — ale nie masz innego wyjścia. I nie myśl sobie, że ja się cofnę może w ostatniej chwili, że się może zlęknę policji, aresztowania, więzienia. Nie, nie, mój kochasiu! Ja sobie zawsze dam radę! Idzie tu tylko o ciebie... Pieniądze albo życie, jaśnie panie! Albo podzielimy się ładnie... albo szafot! No, zgoda?
Gwałtowne szarpnięcie. Baron oswobodził sobie ręce, wydobył rewolwer i wystrzelił.
Ale Lupin przewidział ten atak, zwłaszcza, że na pogodnem dotychczas i spokojnem obliczu barona malować się zaczęła od chwili długo tłumiona wściekłość, złość, strach i nienawiść.
Padły dwa strzały. Lupin najpierw uskoczył w bok, potem rzucił się na ziemię i chwycił gwałtownie barona za nogi, tak że ledwie nie upadł. Wyrwał się — chwycili się obaj za bary i zaczęło się śmiertelne, dzikie zmaganie.
Nagle Lupin poczuł piekący ból w piersiach.
— Ach, ty łotrze, — zasyczał gniewnie. — Znowu tą szpilką, tak samo jak tamtego!
Ostatecznym wysiłkiem wyprostował się — uchwycił barona mocno pod gardło i począł dusić. Zwycięstwo przechyliło się na jego stronę.
— Ach ty idjoto! Gdybyś się nie był sam zdradził, kto wie, byłbym może się cofnął. Masz taką poczciwą twarz rozsądnego człowieka. Ale co za bajeczne mięśnie!... Myślałem, że już po mnie, naprawdę... No, nie udało ci się... Tak, dawaj teraz kochanku tę szpilkę — i uśmiechnij się ładnie, grzecznie... Nie tak, nie wykrzywiaj się... może za mocno trochę ściskam?... Może pan dobrodziej się dusi?.. No, więc trzeba się grzecznie sprawiać!... Tak, — teraz rączki zwiążemy ładnie sznurkiem... pozwalasz, nieprawdaż?... Mój Boże, jak my się doskonale obaj zgadzamy!... Wzruszające doprawdy!... Wiesz, w gruncie rzeczy mam do ciebie dużo sympatji... Tak, — a teraz baczność, kochanku!... I nie bierz mi tego za złe — bardzo cię przepraszam...
Podniósł się i z całej siły uderzył pięścią w brzuch leżącego barona, który jęknął głucho, tracąc przytomność.
— Widzisz bracie, jak to nieładnie nie słuchać dobrej rady, — monologował Lupin. — Chciałem się z tobą zgodnie podzielić.. Teraz nie dam ci nic zgoła... o ile sam coś znajdą... Bo w tem sęk: gdzie ten łajdak ukrył swoje skarby? W kasie ogniotrwałej może? Ciężka to będzie robota!... Na szczęście mam całą noc przed sobą...
Przeszukał kieszenie w ubraniu barona, zabrał mu znalezione klucze, skontrolował ukrytą w kącie walizę, w której jednak pieniędzy nie było, — i skierował się do kasy ogniotrwałej.
Ale nagle stanął jak wryty: posłyszał jakieś niezwykłe szmery. Czyżby kto ze służby? Nie, to wykluczone: pokoje służby były na III piętrze, a ów szmer dochodził z dołu. Zrozumiał wkrótce: widocznie ajenci policyjni, posłyszawszy owe dwa strzały dobijają się do bramy wchodowej, nie chcą czekać aż do świtu.
„Psiakrew, — monologował, — a tom się ładnie ubrał! Mili goście, niema co mówić, — i to właśnie w tym momencie, kiedy człowiek ma zbierać owoce swej ciężkiej pracy! No, no, Lupin, tylko spokojnie, nie denerwuj się! O cóż idzie właściwie? Otworzyć w ciągu minuty kasę ogniotrwałą? Trzeba zatem odkryć sekret... na jakie słowo jest zamek nastawiony? Zobaczmy z ilu liter się składa? Z czterech?
Zamknął na klucz drzwi do przedpokoju, nasłuchując bacznie. Potem wrócił do kasy.
— Cztery litery... cztery litery tylko... któżby mi tu mógł udzielić jakiejś wskazówki?... Kto?... Ależ chyba Lavernoux, do licha... poczciwy Lavernoux, co dawał sygnały świetlne i przypłacił to życiem... Oczywiście!... Jakiż ja głupi... Czegóż tu się tak denerwować? No, Lupin, musisz się natychmiast uspokoić, opanować zdenerwowanie... Inaczej źle z tobą będzie!
Odczekał jakie dziesięć minut, poczem przykląkł przy kasie, manewrując uważnie koło czterech metalowych guzików. Następnie wyciągnął pęk kluczy, wybrał jeden, drugi, próbując wetknąć je do zamku, — ale bezskutecznie.
„Do trzech razy sztuka, — mruknął, próbując trzeciego klucza. — Zwycięstwo! Sezamie, otwóż się!
Drzwi ustąpiły; Lupin pociągnął pomału ku sobie ciężkie, żelazne skrzydło kasy.
„Miljony już moje! — Zakrzyknął z tryumfem.
Ale w tym samym momencie odskoczył gwałtownie w tył, wzdrygając się ze wstrętu i zgrozy. Ręce drżały mu nerwowo, nogi się pod nim uginały. Przez kilkadziesiąt sekund, nie bacząc na rosnący hałas na dole i rozgłośne dzwonienie dzwonków elektrycznych w całym pałacu, — stał jak zahypnotyzowany tym straszliwym widokiem: w głębi kasy ogniotrwałej leżały zwłoki młodej kobiety, napół rozebranej. Leżała zgjęta w pół, wciśnięta do środka niby gruby pakunek... jasne włosy spływały falą... krwią zwalane...
— Baronowa, — wyjąkał, — baronowa!... Ach, ty potworze!
Ocknął się ze zdumienia, zwrócił się ku leżącemu baronowi, splunął mu w twarz i począł kopać nogami:
— Masz, masz, jeszcze ty łotrze, ty łajdaku! Czekaj, szafot cię nie minie!
Z górnych pięter dochodził gwar zmieszanych głosów, — na schodach rozległy się spieszne kroki. Czas było myśleć o ucieczce.
Uda mu się, — był tego pewnym. Już w czasie rozmowy z baronem doszedł do wniosku, że musi tu być jakieś sekretne wyjście. Świadczyło o tem najwymowniej zachowanie się barona, który nie stracił zupełnie głowy i zdecydował się nawet na walkę z Lupinem. Widocznie był pewnym, że uda mu się potem uciec niepostrzeżenie.
Lupin przeszedł do sąsiedniego pokoju, którego okno wychodziło na ogród. W chwili, gdy ajenci policyjni weszli do pałacu, Lupin wyszedł na okno i po rynnie spuścił się na ziemię. Obchodził ostrożnie cały budynek; wkrótce dostrzegł gęste krzewy, rosnące pod murem, wszedł między te krzewy i odkrył tam odrazu małą furtkę, którą otworzył bez trudu. Znalazł się na podwórzu, przebiegł je szybko, jeszcze kilkanaście kroków i już znalazł się na ulicy. Oczywiście policja, jak to Lupin przewidywał, — nie wiedziała nic o tem tajemnem przejściu.
— No i co ty mówisz na to? — spytał mnie Lupin, po opowiedzeniu mi wszystkich szczegółów tej tragicznej nocy. — Ten baron Repstein, cóż to za łotr rafinowany! Jakto jednak pozory mylą! Wyglądał naprawdę na uczciwego człowieka!
— No... a owe miljony? A te klejnoty księżniczki? — zagadnąłem.
— Były schowane w kasie. Pamiętam dobrze, — leżała tam duża paczka.
— A zatem?
— Leżą tam dalej.
— Nie podobna?!
— Zaręczam ci, że tak. Mógłbym ci nablagować, że zląkłem się policji, albo w ostatniej chwili opadły mnie jakieś skrupuły... Powiem ci jednak szczerą prawdą... choć to bardziej prozaiczne... śmierdziało mi zanadto!
— Co takiego?
— Tak, mój drogi... z tej kasy cuchnęło tak obrzydliwie, że nie mogłem wytrzymać... czułem, że mi się słabo robi, że lada chwila zemdleję... Pomyśl, jakie to jednak głupie! Cała i jedyna moja zdobycz z tej wyprawy, to ta oto szpilka do krawatki... Perła warta na ślepo trzydzieści tysięcy! Ale przyznam ci się, że zły jestem porządnie... Nie udało się!...
— Jeszcze jedno pytanie: jakim sposobem odgadłeś owo słowo, otwierające zamek od kasy?
— To takie proste przecież! Można się było odrazu domyśleć!
— Mianowicie?...
— Słowo to ukryte było w owych telegraficznych sygnałach, podawanych przez biedaka Lavernoux.
— Nie rozumiem...
— No, — owe błędy pisarskie...
— Błądy pisarskie, powiadasz?
— Oczywiście, — przecież to było umyślnie robione. Nie przypuszczasz chyba, aby sekretarz, intendant barona, nie znał na tyle ortografji, by pisać ni zamiast nie, attaku przez dwa t, bezpłodej walka zamiast bezpłodnej walki. Odrazu mi to wpadło w oczy. Zestawiłem te cztery litery razem i doszedłem w ten sposób do słowa ETNA, — nazwy owej sławnej klaczy.
— I to jedno słowo ci wystarczyło?
— Naturalnie. Najpierw naprowadziło mnie ono na trop afery Repsteina, o której rozpisywały się szeroko dzienniki. Potem przyszło mi na myśl, że właśnie to słowo otwiera też i kasę, zważywszy, że Lavernoux znał straszną zawartość tej kasy i chciał zadenuncjować barona. Tą drogą doszedłem też do wniosku, że Lavernoux musiał mieć przyjaciela gdzieś w pobiiżu, z którym schodził się zapewne w kawiarni... że obydwaj lubieli rozwiązywać łamigłówki i kryptogramy, jakie zamieszczają rozmaite wydawnictwa ilustrowane... że wreszcie bawili się obydwaj w ową korespondencję za pomocą sygnałów świetlnych.
— Jakież to wszystko wydaje się teraz logiczne i proste.

— Niesłychanie proste. A cała ta przygoda, to jeden dowód więcej, że do odkrycia zbrodni nie zawsze wystarczy samo ustalenie faktów, śledztwo, rozumowanie i wyciąganie choćby najlogiczniejszych wniosków. Tu trzeba czegoś więcej; intuicji i dużej inteligencji!... A pochlebiam sobie, że ani jednego, ani drugiego mi nie brakuje!

II.
ŚLUBNA OBRĄCZKA.

Iwona d’Origny uścisnęła na odchodnem swego synka, nakazując mu, aby zachowywał się grzecznie:
— Wiesz dobrze, że babcia nie bardzo lubi małe dzieci. Skoro cię już raz zaprosiła do siebie, trzeba jej pokazać, że jesteś chłopczykiem grzecznym i dobrze wychowanym.
A zwracając się do guwernantki, dodała:
— Proszę koniecznie wrócić z nim po obiedzie!... Czy pan jest jeszcze w domu?
— Tak, proszę pani, pan hrabia jest w swoim gabinecie.
Po wyjściu obojga Iwona d’Origny podeszła spiesznie do okna; chciała zobaczyć jeszcze swego synka na ulicy. Rzeczywiście ukazał się po chwili, podniósł ku niej główkę i przesłał jej rączką całusa, jak to co dnia stale robił. Guwernantka ujęła go potem za rękę — ruchem dziwnie energicznym, jak to Iwona mogła zauważyć. Wychyliła się jeszcze bardziej z okna i kiedy dziecko dochodziło do rogu ulicy, spostrzegła, że ze stojącego opodal automobilu wyskoczył jakiś mężczyzna i podszedł spiesznie do jej synka, Człowiek ten, — w którym poznała Bernarda, zaufanego lokaja jej męża, — ujął chłopca za ramię, wpakował go do automobilu, do którego wsiadła również i guwernantka, i kazał szoferowi ruszyć.
Wszystko to nie trwało dłużej, jak dziesięć sekund.
Iwona zaintrygowana tą sceną, pobiegła spiesznie do swego pokoju, narzuciła na ramiona płaszczyk i skierowała się ku drzwiom.
Drzwi były zamknięte na klucz; klucza w zamku nie było.
Wróciła spiesznie do buduaru; i tutaj drzwi były zamknięte.
Momentalnie stanął jej przed oczyma obraz jej męża, owa twarz, nie rozjaśniona nigdy najlżejszym uśmiechem, owo spojrzenie surowe, wrogie, w którem od szeregu lat czytała tajoną nienawiść.
— To on... to on zrobił... szepnęła, — zabrał mi dziecko!... To okropne!
Zaczęła z całej siły walić pięściami we drzwi, kopać w nie nogami, potem podbiegła do kominka, nacisnęła mocno dzwonek.
Rozległo się donośne, nieustanne dzwonienie. Nie odrywała ręki od dzwonka: zleci się służba, może i ludzie na ulicy spostrzegą się, że dzieje się tu coś niezwykłego...
Zazgrzytał klucz w zamku, — drzwi otworzyły się gwałtownie. Na progu stanął hrabia d’Origny, a na twarzy jego malował się tak straszny wyraz, że Iwona, cofnęła się, zdjęta trwogą. Drżała, nie zdolna wydobyć głosu ze ściśniętego gardła, nogi się pod nią ugięły, — osunęła się na ziemię... „Śmierć!“ przemknęło jej przez mózg.
Hrabia podszedł ku niej i chwycił ją mocno pod gardło.
„Milcz,... nie wołaj nikogo“, — mówił zdławionym głosem, — „radzę ci to w twoim własnym interesie“.
Widząc, że nie stawia zupełnie opora, zwolnił uścisk i wydobył z kieszeni przygotowane już zawczasu długie paski płótna. W ciągu paru minut związał jej mocno ramiona i ręce i skrępowaną ułożył na kanapie.
Tymczasem w buduarze ściemniło się. Hrabia zapalił światło elektryczne i podszedł do małego biureczka, w któremi Iwona zazwyczaj chowała swoją korespondencją. Nie mogąc otworzyć szuflady, wyłamał zamek zapomocą kawałka żelaza, wyciągnął z wnętrza wszystkie papiery i spakował je do pudełka.
— Szkoda czasu, prawda? — zauważył zjadliwie. — Z pewnością same rachunki i listy bez żadnego znaczenia... Żadnego dowodu obciążającego... Mniejsza o to!... Dość na tem, że odebrałem ci mego syna i nie oddam go, przysięgam Bogu!
Zabierał się już do odejścia, kiedy we drzwiach buduaru stanął lokaj Bernard. Rozmawiali półgłosem, Iwona jednak dosłyszała, jak Bernard mówił:
— Dostałem wiadomość od złotnika. Jest do naszej dyspozycji.
Na co hrabia odparł:
— Odłóżmy to do jutra w południe. Matka moja telefonowała mi, że wcześniej przyjść nie może.
Potem posłyszała Iwona zgrzyt klucza w zamku i odgłos kroków ginących gdzieś na parterze, gdzie znajdował się gabinet hrabiego.
Leżała długi czas bez ruchu, oszołomiona zupełnie tem co zaszło. Przypominała sobie oburzające postępowanie jej męża w ostatnich czasach, te ustawiczne upokorzenia, na jakie ją narażał, jego pogróżki, jego zapowiedzi rozwodu... Zwolna uświadomiła sobie, że padła ofiarą formalnego sprzysiężenia, że hrabia rozmyślnie zwolnił całą służbę na całą dobę, że guwernantka na rozkaz hrabiego, a w porozumieniu z Bernardem wyszła razem z jej synkiem, — i że tego ukochanego synka nie zobaczy już nigdy więcej!
— Moje dziecko, — moje dziecko! — jęczała rozpaczliwie. Gwałtownym wysiłkiem szarpnęła się cała — i ze zdumieniem skonstatowała, że ręką prawą nie dość mocno skrępowaną, może do pewnego stopnia władać.
Ożywiona nadzieją poczęła wolno, cierpliwie, systematycznie, pracować nad oswobodzeniem się.
Praca to była uciążliwa. Minęło dużo czasu, zanim udało jej się najpierw obluźnić dostatecznie węzeł, — i wreszcie porozwiązywać wszystkie inne krępujące ją więzy.
Ale myśl o dziecku dodawała jej odwagi i mocy. I kiedy zegar wydzwonił ósmą, — była już zupełnie wolną!
Rzuciła się natychmiast ku oknu, otworzyła je z zamiarem wołania o pomoc. Ujrzała policjanta spacerującego opodal. Wychyliła się przez okno. W świeżem wieczornem powietrzu odzyskała całą przytomność umysłu: Mój Boże, mój Boże! Co tu poc/ąć? Jak się stąd wydobyć? Jakim sposobem odszukać syna? Za lada hałasem hrabia może tu wpaść... I kto wie, czy w przystępie szału?...
Wzdrygnęła się, przeniknięta zimnym dreszczem. Myśl o śmierci zmieszała się w jej biednej głowie z myślą o dziecku...
— Ratunku!... Ratunku!... jęknęła głucho.
Urwała, powtarzając półgłosem „Ratunku!“ jakgdyby to słowo obudziło w jej duszy pewne reminiscencje — i jak gdyby ów ratunek nie wydawał się jej rzeczą niemożliwą. Przez kilka minut siedziała pogrążona w głębokiej zadumie, popłakując cicho. A potem, niemal mechanicznie sięgnęła ręką do małej bibljoteczki, umieszczonej na półeczce nad jej biurkiem. Wydobywała kolejno jedną książkę po drugiej, przerzucając spiesznie kartki. Wreszcie z piątej książki wydobyła bilet wizytowy, na którym wydrukowane były te dwa słowa: Horacy Velmont, a poniżej dopisany ołówkiem adres: Paryż, Klub na Królewskiej.
I przypomniały jej się owe zagadkowe słowa, powiedziane jej przez tego człowieka przed paru laty, w czasie przyjęcia w tym samym domu:

„Gdyby pani znalazła się kiedykolwiek w niebezpieczeństwie, gdyby potrzebowała mej pomocy, — proszę bez wahania wrzucić do skrzynki ten oto bilet, który wkładam do tej książki. Przyjdę niezawodnie, — bez względu na porę i na wszelkie możliwe trudności!“

A z jakąż mówił to pewnością siebie, z jakiem przekonaniem o swej potędze i odwadze nieograniczonej!
Gnana jakimś wewnętrznym nieodpartym nakazem, nie chcąc myśleć nawet o konsekwencjach tego kroku, Iwona wzięła pneumatyczną ofrankowaną kopertę, włożyła do niej ów bilet wizytowy, zapieczętowała, wypisała na kopercie adres: Horacy Velmont, Klub na Królewskiej, — i podeszła do uchylonego okna. Policjant spacerował dalej po ulicy. Wyrzuciła kopertę przez okno, na los szczęścia. Może ktoś z przechodniów podejmie ten papier i wrzuci do skrzynki!...
Ale natychmiast niemal przyszła refleksja. Szaleństwem przecież było przypuszczać, że list ten dojdzie celu, — a większem jeszcze szaleństwem łudzić się, by ów człowiek, którego wzywa, mógł przybyć na ratunek, — bez względu na porę i na wszelkie możliwe trudności!
Po owym gwałtownym wysiłku energji nastąpiła równie gwałtowna reakcja. Iwona opadła na fotel, zupełnie bezsilna i wyczerpana.
Czas płynął wolno — mijały kwadranse i godziny smutnego zimowego wieczora wśród zupełnej ciszy, przerywanej tylko turkotem powozów. Pogrążona w jakimś bolesnym półśnie, Iwona liczyła machinalnie dźwięki zegara, wydzwaniającego godziny. Uszu jej dochodziły też szmery z różnych stron domu. Ze szmerów tych orjentowała się, że mąż jej już zjadł kolację, że potem zeszedł na dół, do swego gabinetu. Ale wszystko to wydawało jej się dziwnie obcem i dalekiem. Leżała w zupełnem odrętwieniu; nie przyszło jej nawet na myśl położyć się z powrotem na kanapie, — na wypadek gdyby mąż jej tu wrócił...
Wybiła północ... potem wpół... wreszcie pierwsza... Iwona nie myślała już o niczem, czekając z rezygnacją bezsilną na to, co przyjdzie, co przyjść musi. Marzyła o swem dziecku... oto wszystko się już skończyło, — nic już nie grozi ani jemu, ani jej... są razem, złączeni serdecznym uściskiem... Co to? chcą ich rozłączyć... majaczy jej się, że płacze... że dusi się...
Zerwała się nagle. Klucz zazgrzytał w zamka — to hrabia a pewnością! Obejrzała się instynktownie za jakąkolwiek bronią. Drzwi otworzyły się gwałtownie...
— To pan... to pan... wyszeptała zdumiona, jakby oczom własnym wierzyć niechciała.
Podszedł ku niej młody, smukły, elegancki mężczyzna, w wieczorowem ubraniu, z płaszczem i szapoklakiem pod pachą. Poznała go odrazu, — był to Horacy Velmont.
— To pan... powtarzała.
Ukłonił się jej nisko:
— Bardzo panią przepraszam, — ale list pani doręczono mi tak późno!...
— Czyż to możliwe... pan tutaj... jakim cudem?...
— Czyż nie przyrzekłem pani, że stawią się na każde wezwanie? — odparł z lekkiem zdziwieniem.
— Tak, to prawda ale...
— Żalem — jestem do usług, — uśmiechnął się swobodnie.
Rozejrzał się badawczo po całym pokoju, rzucił okiem na długie paski płótna, które Iwona porozwiązywała.
— Zatem to takich środków używa się wobec pani? — zauważył potrząsając smutno głową. — To hrabia d’Origny, nieprawdaż? Skonstatowałem też, że pani była zamknięta... W takim razie ów list?... Aha, już wiem, — przez okno!... Ale co za nieostrożność: zostawiła je pani uchylone!
Zamknął okno energicznie. Iwona przestraszyła się:
— A jeśli kto usłyszy?
— Niema nikogo w całym domu. Sam się przekonałem.
— A on?...
— Mąż pani wyszedł przed dziesięciu minutami.
— Dokąd?
— Do swej matki, hrabiny d’Origny.
— Skąd pan wie o tem?
— W bardzo prosty sposób. Zatelefonowano po niego, — ja na rogu ulicy, ukryty, czekałem, czy wyjdzie. Jak przewidywałem, wyszedł natychmiast, razem ze swym lokajem. Wtedy wszedłem do środka, z pomocą specjalnego klucza.
Opowiadał to swobodnie, tonem światowca, który w salonie opowiada jakąś pospolitą anegdotkę. Ale Iwona zaniepokoiła się:
— Zatem, to nie prawda?... Jego matka nie jest chora?... W takim razie wróci tu niedługo...
— Naturalnie, spostrzeże się, że sobie z niego zażartowano. Za jakie pół godziny, trzy kwadranse...
— Zatem uciekajmy. Nie chcą go już spotkać tutaj. Biegną natychmiast do mego syna.
— Chwilką jeszcze...
— Chwilką? Czyż nie wiesz pan o tem, że mi dziecko porwano? Że może wyrządzili mu jaką krzywdą?...
Szarpała się, wyrywała gorączkowo. Ale Horacy Velmont posadził ją łagodnie przemocą na fotelu i pochylony nad nią zaczął mówić głosem spokojnym, pełnym szacunku:
— Proszą panią wysłuchać mnie spokojnie. Nie traćmy czasu, bo każda minuta jest droga. Przedewszystkiem przypomną pani jedno: spotkaliśmy się przed sześciu laty, — wszystkiego cztery razy... I za czwartym razem, tu, w tym samym domu, pani, dotknięta zbyt... jakby to powiedzieć? — zbyt serdecznym tonem mej mowy, dała mi do poznania, że dalsze moje wizyty są pani niepożądane. Od tego czasu nie widziałem pani więcej. A jednak, mimo wszystko, musi pani mieć do mnie wielkie zaufanie, skoro zachowałaś starannie mój bilet wizytowy, schowany do tej książki, i skoro teraz, po sześciu latach, właśnie do mnie zwróciłaś się po ratunek. Tego zaufania wymagam od pani i nadal; musi mnie pani na ślepo słuchać. Tak, jak przyszedłem na pierwsze wezwanie, pokonując wszystkie trudności, — tak samo podejmuję się panią wyratować z każdej, najtrudniejszej nawet, sytuacji.
Młoda kobieta uspakajała się pomału, słuchając tych słów, mówionych z niezamąconym spokojem i pewnością siebie. W obecności tego człowieka odzyskiwała spokój i równowagę umysłu.
— Proszę się nie lękać niczego, — mówił dalej. — Hrabina d’Origny mieszka w pobliżu lasku Vincennes. Gdyby nawet mąż pani znalazł odrazu auto, — nie wróci tu wcześniej jak koło czwartej. Obecnie jest wpół do trzeciej. Przysięgam pani, że punktualnie o trzeciej wyjdziemy stąd i ułatwię pani odnalezienie dziecka. Ale nie ruszę się stąd, póki nie będę wiedział wszystkiego.
— Cóż mam zatem robić? — spytała.
— Odpowiadać na moje pytania, i to zupełnie wyraźnie. Mamy niespełna pół godziny czasu. To wystarczy w sam raz.
— Proszę więc pytać.
— Czy zdaniem pani, hrabia ma jakie plany... zbrodnicze?
— Nie.
— Idzie więc tylko o synka pani?
— Tak.
— Porwał go, bo chciałby się z panią rozwieść i zaślubić inną kobietę, dawną przyjaciółkę pani, którą wyprosiłaś z tego domu?... Proszę pani, trzeba mi odpowiadać szczerze, bez ogródek. To są fakty notorycznie znane. Nie czas dziś na jakieś skrupuły, na przesadną delikatność, gdy idzie o pani synka. Zatem — mąż pani chce się ożenić z tamtą?
— Tak.
— Tamta jest zupełnie biedna. A mąż pani jest kompletnie zrujnowany, żyje z pensji wyznaczonej mu przez jego matkę, starą hrabinę, oraz z procentów od dużego majątku, zapisanego przez stryja pani na rzecz jej małego synka. Na ten to właśnie majątek mąż pani ma wielki apetyt. Liczy też na to, że z chwilą, gdy dziecko będzie jemu oddane pod opiekę, — znajdzie sposób na to, by majątek ten zagarnąć. A na to jest tylko jeden sposób: rozwód. Czy mam rację?
— Najzupełniej.
— Dotychczas pani nie chciała zgodzić się na rozwód?
— Ani ja, ani hrabina d’Origny, jego matka, — która z punktu widzenia religji potępia rozwód. Hrabina d’Órigny zgodziłaby się w jednym tylko wypadku...
— Mianowicie?
— O ile znalazłyby się niezbite dowody, że prowadzenie się moje... nie jest bez zarzutu.
Velmont wzruszył ramionami:
— W takim razie hrabia nie może nic zupełnie przedsięwziąć ani przeciw pani, ani przeciw jej dziecku. Na drodze do urzeczywistnienia jego planów stoi nieprzezwyciężona przeszkoda: bezwzględna uczciwość pani. A jednak... mimo wszystko... teraz nagle podejmuje walkę.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Że, jeśli człowiek tego pokroju, co hrabia, podejmuje podobną walkę, której wynik musi być bardzo wątpliwy, — to widocznie ma w ręku, a przynajmniej przekonany jest, że ma w ręku jakąś broń.
— Jakąż to broń?
— Nie wiem. Ale tak być musi. Inaczej nie rozpocząłby walki od porwania dziecka!
— To przecież okropne... Mój Boże, — skądże ja mogę się domyśleć, co on mógł wymyśleć sobie!...
— Niech pani się zastanowi... przypomni sobie dobrze! Widzę to biurko otwarte... czy między papierami nie było tam przypadkiem jakiego listu, który mógłby zużytkować na pani niekorzyść?
— Nie!
— A z jego słów, z jego pogróżek nie mogła pani niczego się domyśleć?
— Nic zgoła...
— Hm, hm... tu przecież coś być musi... mówił Velmont zamyślony. Po chwili zaczął mówić dalej:
— Czy hrabia ma może jakiego serdecznego przyjaciela, przed którym się zwierza?
— Nie.
— Wczoraj nie przychodził tu nikt obcy?
— Nie.
— A kiedy panią skrępował i zamknął, — nie było przy tem nikogo?
— W tym momencie — nie.
— A potem?
— Potem przyszedł jego zaufany lokaj... szeptali coś pod drzwiami.. słyszałam jak mówili o jakimś złotniku...
— I nic więcej?
— I jeszcze o czemś, co ma nastąpić dziś w południe... bo hrabina d’Origny nie może przyjść wcześniej.
— Czy z rozmowy tej mogła pani wywnioskować, jakie mąż pani ma dalsze plany?
— Nie, — nie domyślam się niczego.
— Gdzie pani ma swoje klejnoty?
— Mąż mój wszystkie posprzedawał.
— Nie zostało z nich nic, — nawet ani jednego pierścionka?
— Nie, — odparła, wyciągając ku niemu obie ręce. — Nic, prócz tej jednej obrączki.
— To obrączka ślubna?
— Tak... to obrączka..
Urwała, czerwieniąc się silnie. Velmont dosłyszał, jak mówiła półgłosem:
— Czyżby się dowiedział?... Nie, to niepodobna... Nie wie zupełnie... Velmont jął natychmiast wypytywać hrabinę, — milczała długi czas, nieruchoma z twarzą, na której lęk się malował. Wreszcie zaczęła mówić cichym głosem:
— To nie ślubna obrączka. Kiedyś — już dawno, dawno temu, obrączka ślubna spadła mi z kominka, gdzie ją położyłam. Szukałam jej wszędzie, ale zginęła, przepadła, jak kamień w wodę. Nie mówiąc o tem mężowi ani słowa, kazałam sobie sporządzić drugą taką samą obrączką, — tą właśnie, którą mam na palcu.
— Na obrączce ślubnej była wyryta data ślubu?
— Tak... dwudziesty trzeci październik.
— A na tej drugiej?
— Niema żadnej daty... — odpowiedziała niepewnie, z lekkiem wahaniem.
— Błagam panią, niech pani niczego nie ukrywa przedemną, — zawołał Velmont. — Widzi pani sama, jaką daleką drogą przybyliśmy, już w ciągu tych paru minut, dzięki prostemu rozumowaniu i zimnej krwi. Zatem dojdźmy do samego końca! Mów mi wszystko, błagam panią o to!
— Sądzi pan, że to konieczne?
— Jestem pewny, że najdrobniejszy nawet szczegół ma swoje znaczenie i że niezadługo dojdziemy już do celu. Ale trzeba się spieszyć — chwila jest poważna!
— Nie mam nic do ukrywania, — odparła, podnosząc dumnie głową. — Było to w najnędzniejszym i najniebezpieczniejszym okresie mego życia. W domu znosiłam ciągłe upokorzenia; w towarzystwach czyhały na mnie rozliczne pokusy i zasadzki, jak to zawsze bywa z młodemi kobietami, których mężowie zaniedbują. Wtedy przypomniałam sobie.. Kiedy byłam jeszcze panną, pokochał mnie pewien mężczyzna, miłością cichą, tajoną... Umarł już dawno... zostało mi po nim tylko czyste wspomnienie... Imię tego właśnie mężczyzny kazałam wyryć na obrączce, którą odtąd noszą niby jakiś talizman. O miłości mowy być nie może... bo przecież jestem żoną innego... Ale gdzieś na dnie serca pozostało przesłodkie wspomnienie... w którem czerpałam otuchę...
Mówiła to spokojnie, pomału, bez najmniejszego zakłopotania; Velmont był zupełnie przekonany, że powiedziała szczerą prawdą. Widząc, że Velmont milczy, spytała go zaniepokojona:
— Czy przypuszcza pan, że mój mąż?...
Ujął ją za rękę i przyglądając się obrączce odparł:
— W tem tkwi klucz do całej tej zagadki. Mąż pani jakimś sposobem dowiedział się widocznie o tej zamianie obrączki. W południe, gdy przyjdzie tu jego matka, zażąda od pani zdjącia tej obrączki... W ten sposób uzyska ten upragniony dowód, dzięki któremu ani pani, ani matka jego, nie będziecie mogły dłużej sprzeciwiać się rozwodowi.
— Mój Boże! zatem wszystko stracone!
— Przeciwnie, proszą pani! Wszystko uratowane. Proszą mi dać tą obrączką... przed południem dostarczą pani inną, z wyrytą wewnątrz datą 23. października... W ten sposób...
Urwał nagle, Iwona milczała, śmiertelnie blada.
— Co pani się stało? Proszą panią!...
Wybuchnęła rozpaczliwym płaczom:
— Co się stało? Oto — jestem zgubiona I Oto — nie mogą tej obrączki zdjąć z palca... Za wąska... rozumie pan to? Nie zwracałam na to nigdy uwagi, nie myślałam nawet o tem... A teraz... Podobne oskarżenie!... Patrz pan... wrosła mi zupełnie w ciało... ani ruszyć nie mogą...
Próbowała z całych sił ściągnąć fatalną obrączką, — ale nadaremnie: palec nabrzmiał jej tylko, zesiniał, obrączka nie dała się zesunąć!
— Ach, — wykrzyknęła, opanowana nagle jakąś straszną myślą, — teraz sobie przypominam wszystko... wydawało mi się to wtedy jakiemś sennem widzeniem tylko... Tak, tak, pamiętam dobrze, którejś nocy miałam uczucie, że ktoś wszedł do mej sypialni i uchwycił mnie za ręką... To on był, napewno on!... Uśpił mnie jakimś sposobem, jestem pewna,... i przyszedł w nocy przypatrzeć się tej obrączce... A teraz każe mi ją zdjąć wobec jego matki... Rozumiem już wszystko... Sprowadzi owego złotnika i ten mi przepiłuje obrączkę na palcu... Zgubiona jestem... Sam pan widzi!...
Ukryła twarz w dłoniach, szlochając pocichu.
Zapanowało milczenie, — po chwili zegar zaczął wybijać godziną: raz, — dwa, — trzy. Iwana zerwała się:
— Trzecia bije!... On przyjdzie lada chwila!... Uciekajmy!
— Pani musi tu zostać!
— Gdzie moje dziecko? Muszą je widzieć, ratować!
— A wie pani chociaż, gdzie go szukać?
— Chodźmy stąd, — natychmiast!
— Pani nie ruszy się z tąd nigdzie, — bo to byłoby szaleństwem! Uchwycił ją mocno za rące i mimo oporu podprowadził ją z powrotem do kanapy. Nie bacząc na jej płacz i okrzyki protestu, ułożył ją na kanapie i leżącemi opodal paskami płótna skrępował jej z powrotem rące i nogi.
— Tak, — toby było czystem szaleństwem, — perswadował jej łagodnie. — Kto panią mógł oswobodzić z wiązów, kto otworzył drzwi od buduaru? Jakiś wspólnik, oczywiście. Przecież to by była dopiero woda na młyn dla pani mąża! A pani coby z tego przyszło? Uciekać stąd, — to znaczy zgodzić się na rozwód!... Musi pani tutaj zostać!...
— Tak się boją, — tak boją, — żaliła się z płaczem. — Ta obrączka pali mnie poprostu! Zdejmij ją pan, zabierz!... Niech zginie, przepadnie na zawsze!
— A jeżeli obrączka nagle zniknie z palca pani, czyjaż to będzie sprawka? Znowu wspólnika pani, oczywiście. Nie, nie, proszę pani, — musi pani podjąć tą walką — i to odważnie... ja odpowiadam za wszystko!... Choćbym miał zatrzymać starą hrabiną przemocą i w ten sposób opóźnić całą rozprawą... Choćbym miał sam przyjść tu przed południem... w każdym razie, przy się gam pani: z palca pani zdejmą prawdziwą ślubną obrączką... i odzyska pani swoje dziecko... Iwana ustąpiła, przekonana zupełnie jego argumentami, — pozwalając się związać.
Kiedy skończył, rozejrzał się jeszcze uważnie po całym pokoju, chcąc się upewnić, czy nie zostawił przypadkiem jakiegoś śladu swej bytności. Na odchodnem skłonił się nisko, z szacunkiem, mówiąc:
— Proszę myśleć o swem dziecku... i nie lękać się niczego, cokolwiek by nastąpiło... ja czuwam nad panią!...
Słyszała, jak pocichu otworzył i zamknął za sobą drzwi, jak w kilka minut potem zatrzasnęła się brama wchodowa.
O wpół do czwartej jakiś automobil zatrzymał się przed domem. Rozległ się znów zgrzyt otwieranej bramy i po chwili do buduaru Iwony wpadł hrabia d’Origny, zły, podniecony. Podszedł spiesznie do leżącej, przekonał się, czy jest nadal skrępowana, poczem ujął ją gwałtownie za rękę, przyglądając się uważnie obrączce. Iwona zemdlała...
Nie mogła sobie zdać sprawy, jak długo była nieprzytomną. Gdy się wreszcie obudziła, buduar oświetlony był jasnem światłem dziennem. Za pierwszem poruszeniem stwierdziła ze zdziwieniem, że krępujące ją więzy były poprzecinane. Obróciła głowę; opodal siedział jej mąż, obserwując ją uważnie.
— Gdzie moje dziecko? — wyszeptała żałośnie. — Oddaj mi dziecko!
— Dziecko jest w bezpiecznem zupełnie miejscu odparł. — Na razie nie o dziecko, lecz o ciebie idzie. Ostatni to już raz, niewątpliwie, spoglądamy sobie w oczy... a rozmowa, jaka teraz nastąpi, będzie nader poważna. Uprzedzam cię, że rozmawiać będziemy w obecności mej matki. Chyba nie masz nic przeciw temu?
— Zupełnie nic, — odparła, starając się ukryć zmieszanie.
— Zatem mogę ją poprosić?
— Dobrze. Na razie zostaw mnie samą. Będę gotowa, kiedy matka twoja przyjdzie.
— Matka jest już tutaj.
— Jest już tutaj? — powtórzyła zaniepokojona. — I chcesz, żebyśmy się rozmówili zaraz, teraz już?
— Tak.
— Czemu?... Czemu nie wieczorem... albo jutro?
— Teraz, natychmiast! — odparł kategorycznym tonem. — W ciągu nocy zaszedł dziwny i niezrozumiały dla mnie wypadek: zawezwano mnie telefonicznie do mej matki, widocznie komuś zależała na usunięciu mnie z domu. I dlatego postanowiłem przyspieszyć termin tej naszej decydującej rozmowy... Chcesz może przedtem co zjeść?
— Nie... nic nie chcę...
— Zatem idę po matkę.
Otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Iwona rzuciła okiem na zegar: była godzina 10:35.
Wzdrygnęła się, przeniknięta zimnym dreszczem.
Dziesiąta trzydzieści pięć! Horacy Velmont jej nie uratuje, — i nikt ani nic na świecie jej nie zdoła uratować, — bo owa fatalna obrączka nie zniknie z jej palca.
Hrabia wrócił po chwili wraz ze swoją matką. Hrabina d’Origny była to sucha, koścista staruszka, która Iwony nigdy zbytnio nie lubiała. I teraz weszła, nie uważając za wskazane przywitać się ze swą synową, — co wskazywało dobitnie, że przeszła już zupełnie na stronę swego syna.
— Sądzę, — odezwała się oschłym głosem — że szkoda tracić czas na długie dyskusje. Krótko mówiąc, syn mój przypuszcza...
— Ja nie przypuszczam, mamo, ja twierdzę stanowczo! — przerwał jej hrabia. — Twierdzę, i gotów jestem przysiąc na to, że przed trzema miesiącami, w czasie wakacji, tapicer, który układał dywany w tym pokoju, znalazł w szparze posadzki obrączkę ślubną mej żony. Tę obrączkę mam tutaj oto. Wewnątrz wyryta jest data ślubu: 23 października.
— Zatem obrączka, którą twoja żona nosi...
— Jest inną zupełnie, drugą... W myśl moich wskazówek lokaj mój, Bernard, po długich poszukiwaniach odnalazł w końcu na przedmieściu Paryża owego złotnika, który obrączkę tę sporządził. Złotnik ten przypomina sobie doskonale i gotów to każdej chwili poświadczyć, że na obrączce klientka jego kazała wyryć nie datę, lecz jakieś imię. jakie to było imię, — już sobie dziś nie przypomina, — ale może jego ówczesny pomocnik będzie jeszcze pamiętał. Odniosłem się do niego listem; wczoraj odpisał mi, że jest każdej chwili do mej dyspozycji. Dziś o dziewiątej rano posłałem po niego Bernarda. Wrócił razem z owym pomocnikiem, czekają obydwaj w moim gabinecie.
Zwrócił się do Iwony:
— Mogę cię poprosić o oddanie mi dobrowolnie tej obrączki?
— Wiesz przecie, że nie mogę jej ściągnąć z palca. Sam się o tem przekonałeś owej nocy, gdy próbowałeś mi w czasie snu zdjąć ją.
— W takim razie każę tu zawołać owego człowieka... Nie masz nic przeciw temu? On ma potrzebne narzędzia.
— Dobrze, — odparła słabym głosem.
Była już zupełnie zrezygnowana. Oczyma duszy widziała już co ją niechybnie czeka: skandal, rozwód, przyznanie dziecka ojcu...
Stara hrabina d’Origny zauważyła sucho:
— Bardzo byłaś lekkomyślną, Iwono!
Iwona chciała odpowiedzieć, wyznać wszystko, szczerą prawdę, prosić jej o pomoc. Ale rozmyśliła się natychmiast. Czyż to co pomoże? Czy hrabina uwierzy w jej niewinność?
Zresztą w tej samej chwili do buduaru wszedł hrabia w towarzystwie lokaja i jakiegoś mężczyzny, niosącego pod pachą małe zawiniątko.
— Wiecie już, o co idzie? — zapytał go hrabia.
— Wiem, panie hrabio, — odparł. — jakiś pierścionek trzeba przepiłować... To głupstwo... zrobi się na poczekaniu...
— A potem powiecie mi, czy ten napis, umieszczony wewnątrz pierścionka, wyście sami wyryli.
Iwona spojrzała na zegar. Dochodziła jedenasta.
Zdawało jej się, że gdzieś, na dole, ktoś rozmawia głośno... Może to Velmont, — może w ostatniej chwili przychodzi ratunek?... Ale nie, — głosy umilkły, — widocznie byli to przekupnie uliczni, przechodzący pod oknami.
Więc wszystko przepadło! Horacy Ve!mont nie zdołał jej uratować. Nie można liczyć na obietnice niczyje... jeżeli chce odzyskać swoje dziecko, musi polegać tylko na własnych siłach.
Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, bo ów robotnik brudną ręką dotknął jej białych palców.
Przepraszał ją, zaambarasowany. Hrabia odezwał się ostro:
— No, musisz się raz zdecydować!
Wyciągnęła tedy swą drżącą, białą rękę; robotnik ujął ją, obrócił dłonią do góry, opierając lekko o stół.
Operacja nie trwała długo. Maleńkie obcążki — kilka pociągnięć piłką... jedno silnie szarpnięcie i obrączka była przecięta. Teraz trzeba było tylko odchylić nieco oba jej przepiłowane końce, aby dała się ściągnąć z palca. Robotnik zrobił to zgrabnie i szybko.
— Nareszcie! — wolał trjumfująco hrabia. — Nareszcie przekonamy się... mamy dowód... i wszyscy poświadczymy...
Ujął obrączkę i spojrzał na wyryty wewnątrz napis.
Z ust wyrwał mu się okrzyk zdumienia i wściekłości.
Wewnątrz obrączki wyryta była data: 23. października... data ich ślubu!

∗             ∗

Siedzieliśmy na terasie kasyna w Monte Carlo, Lupin, skończywszy opowiadanie, zapalił papierosa, bawiąc się puszczaniem kółek z dymu.
— No i co dalej? — zagadnąłem go.
— Co dalej?... Nic.
— Żartujesz... Jakże się skończyło?
 — To już koniec. Cóż chcesz więcej jeszcze? Iwona uratowała się. Hrabia, nie mając przeciw niej żadnego dowodu, musiał wreszcie zrezygnować z planów rozwodu i oddać jej syna. Ot — i wszystko. Potem uciekł od swej żony. Iwona żyje sama, szczęśliwa, spokojna, razem ze swym synem, obecnie szesnastoletnim chłopcem.
— Wszystko to bardzo pięknie... aie w jaki sposób właściwie ją wyratowałeś?
Lupin wybuchnął śmiechem:
— Mój kochany, — odparł, — może ty i umiesz zręcznie Opisywać moje przygody, — ale widzę, że zawsze muszę ci koniecznie położyć kropkę nad i. Ręczę ci, że Iwona nie potrzebowała tak szczegółowych objaśnień.
— To trudno, — odrzekłem, — musisz położyć te kropki nad i. Ja nie jestem taki domyślny.
Wyciągnął z kieszeni monetę pięcio-frankową, położył ją na dłoni, a zamykając dłoń spytał:
— Co trzymam w ręce?
— Pięć franków, — odpowiedziałem.
Otworzył dłoń — była pusta.
— Widzisz, jakie to proste. Przepiłowuje się je-dną obrączkę, na której wyryte było imię, — a wręcza się inną, z wyrytą na niej datą 23 go października. Podobne hokus pokus dla mnie nie przedstawia najmniejszej trudności. Nie na próżno przecież pracowałem pół roku razem z Pickmanem.
— W takim razie...
— No, śmiało, mówi!
— Ów pomocnik złotnika?...
— To był Horacy Velmont, — vulgo Arsen Lupin we własnej osobie. O trzeciej rano, odchodząc od hrabiny, skorzystałem z chwili czasu, jaki mi jeszcze zostawał do dyspozycji przed powrotem jej męża, — i zajrzałem do gabinetu hrabiego. Na biurku leżał list przysłany przez owego jubilera-złotnika... był tam jego dokładny adres. Wystarczyło kilkadziesiąt franków — porozumiałem się ze złotnikiem i zająłem miejsce owego pomocnika. Idąc do hrabiego miałem już zawczasu przygotowaną obrączkę, pięknie przepiłowaną, z wyrytą wewnątrz datą. Hrabia dał się wziąć na kawał.
— Ślicznie, — zauważyłem z uznaniem.
I z lekkim odcieniem ironji dodałem:
— A nie przyszło ci na myśl, że i ciebie wzięto na kawał?
— Kto? Jakim sposobem?
— Hrabina. Owo imię, wyryte na obrączce, jako talizman... Ów tajemniczy młodzian, co kochał i cierpiał w milczeniu... Coś mi się to wydaje zbyt fantastyczne... I mam grube wątpliwości, że może owa miłość nie była tak idealnie czystą... i tylko platoniczną...
Lupin spojrzał na mnie z pod oka.
— Mylisz się, — odrzekł krótko.
— Skądże ty to możesz wiedzieć?
— Hrabina skłamała trochę, nie zaprzeczam, — mówiąc mi, że kochała go jeszcze za panieńskich czasów, że on umarł... Ale mam niezbite dowody, że była to miłość zupełnie idealna, — której tamten nawet się nie domyślał.
— Jakież to dowody?
— Wypisane wewnątrz owej obrączki, którą wówczas własnoręcznie przepiłowałem na palcu hrabiny, — i którą stale noszę przy sobie. Masz, przeczytaj, co tam wyryte.
Podał mi maleńką obrączkę. Przeczytałem: „Horacy Velmont“.
Zapadło milczenie; na twarzy mego przyjaciela malowało się jakieś wzruszenie, niezwykłe, melancholijne zamyślenie.
Wreszcie odezwałem się:
— Czemuż zdecydowałeś się dziś na opowiedzenie mi tej historji, o której robiłeś już parokrotnie dyskretne wzmianki?
— Czemu?
Wskazał mi dyskretnie ręką na elegancką, ładną jeszcze kobietę, przechodzącą w pobliżu w towarzystwie młodego chłopca.
Spostrzegła Lupina i skinęła mu przyjaźnie głową.
— To ona, — szepnął, — razem ze synem.
— Poznała cię zatem?
— Ona mnie zawsze pozna, pod każdem przebraniem.
— Ale przecież — po owem włamaniu do zamku w Thibermesnil policja ustaliła identyczność Lupina z Horacym Velmont?
— Prawda.
— Zatem ona musi wiedzieć, kim ty jesteś?
— Naturalnie.
— I mimo to kłania ci się? — wyrwało mi się mimowoli.
Ujął mnie mocno za ramię:
— Czy sądzisz, że ja w jej oczach jestem Lupinem, włamywaczem, bandytą, łotrem? Choćbym był najgorszym zbrodniarzem nawet, — mordercą, — zawsze by mi się taksamo kłaniała!
— Dlaczego? Czy dlatego, że cię kiedyś kochała?
— Także coś! Właśnie dlatego dziś tem bardziej by mną pogardzała!
— Zatem — dlaczego?

— Dlatego, że to ja oddałem jej dziecko!

III.
ZNAK CIENIA.

— Dostałem twój telegram — i oto jestem. Co się stało?
Temi słowy powitał mnie jakiś jegomość o sumiastych siwych wąsach, ubrany w brązową marynarkę i miękki kapelusz o szerokiem rondzie.
Gdyby nie to, że czekałem na przyjazd Lupina i byłem nań każdej chwili przygotowany, nic byłbym go niewątpliwie poznał. Wyglądał na poważnego wysłużonego wojskowego.
— Co się stało? — odparłem. — Właściwie nic ważnego. Ot tylko dziwny zbieg okoliczności. A wie* dząc, że masz pociąg do wszelkich tajemnic...
— A zatem?
— Widzę, że ci się bardzo spieszy.
— Ogromnie, — jeżeli ta sprawa o której chcesz mówić, nie warta trudu. Zatem — mów odrazu, prosto z mostu!
— Prosto z mostu, zgoda! Otóż przedewszystkiem rzuć z łaski swojej okiem na ten mały obrazek. Kupiłem go zeszłego tygodnia w antykwami, na drugim brzegu Sekwany... Kupiłem go ze względu na ładne oryginalne ramy w stylu Empire, — bo samo malowidło jest szkaradne.
— Szkaradne, — przyznał Lupin, przyjrzawszy się obrazkowi, — choć sam temat jest milutki... ten zaciszny zakątek jakiegoś starego podwórza, ta rotunda z kolumnami greckiemi, ten zegar słoneczny... ta stara studnia i ławeczka kamienna... wszystko to jest ładne i oryginalne.
— Przytem obraz jest autentyczny, — dodałem. Patrz, tu z lewej strony, u dołu, wymalowana jest nawet czerwoną farbą data 15 — 4-2, — co niewątpliwie znaczy 15 kwiecień 1802.
— Rzeczywiście... tak... Ale wspominałeś mi o jakimś zbiegu okoliczności, a dotychczas nie widzę...
Wydobyłem z kąta pokoju długą lunetę, ustawiłem ją na żelaznym trójnogu — i skierowałem przez otwarte okno mego pokoju w stronę otwartego również okna małego pokoiku, leżącego po drugiej stronie ulicy, nawprost mego mieszkania. I poprosiłem Lupina, by spojrzał przez lunetę.
Nachylił się do szkła. Poranne słońce oświetlało pokoik, w którym stały skromne mahoniowe mebelki, duże łóżko oraz dziecinne łóżeczko, zasłonięte kretonową firaneczką.
— Ach! — wykrzyknął Lupin, — ten sam obrazek!
— Zupełnie ten sam, — potwierdziłem. — Widzisz, w rogu ta sama data, wymalowana czerwoną farbą: 15 — 4 — 2.
— Aha, widzę.. A kto tam mieszka?
— Pewna dama... a raczej pewna szwaczka, zarabiająca szyciem zaledwie na skromne utrzymanie swoje i dziecka.
— Jak się nazywa?
— Luiza d’Ernemont... Wedle mych informacyj jest ona prawnuczką generalnego dzierżawcy domenów, który zginął na gilotynie za czasów Rewolucji.
— Razem z Andrzejem Chenier, — uzupełnił Lupin. — Rodzina Ernemontów, wedle współczesnych pamiętników, miała być bardzo bogatą.
Po chwili podniósł głowę i zwrócił się do mnie:
— Tak... to ciekawe... Ale czemu dopiero dziś właśnie mi o tem opowiadasz?
— Bo dziś mamy 15 kwietnia.
— I cóż z tego?
— Otóż wczoraj dowiedziałem się (dzięki gadatliwości stróżki), że dzień 15 kwietnia zajmuje ważne miejsce w życiu Luizy d’Ernemont.
— Nie może być?
— Z reguły siedzi przy robocie caluteńki dzień, sprząta starań nie oba pokoiki, przygotowuje sama obiad dla córeczki, regularnie na jedną i tę samą godziną, gdy dziecko wraca ze szkoły... A dnia 15 kwietnia wychodzi z domu razem z córeczką koło dziesiątej rano, a wraca dopiero późnym wieczorem. Powtarza się to regularnie co roku, bez względu na pogodą. Przyznasz chyba sam, że jest to osobliwy zbieg okoliczności: owa data, wypisana na jednym i na drugim obrazku, a odgrywająca jakąś ważną rolą w uregulowane m, skromnem życiu tej prawnuczki generalnego dzierżawcy d’Ernemonta!
— Masz rację... to rzeczywiście ciekawe, — potwierdził Lupin. — A niewiadomo ci, dokąd ona wychodzi?
— Nikt nie wie. To kobieta małomówna, nie mająca ochoty do jakichkolwiek zwierzeń.
— Czy twoje informacje są pewne?
— Najzupełniej! A najlepszy dowód masz teraz: patrzaj!
W oknie, które obserwowaliśmy przed chwilą, ukazała się dziewczynka w wieku 7 — 8 lat. Nieco dalej, w głębi, dojrzeliśmy niestarą jeszcze przystojną kobietę, o miłym, melancholijnym wyrazie twarzy, Obie były ubrane do wyjścia, skromnie wprawdzie, lecz starannie i czyściutko.
— Widzisz, — szepnąłem, — już gotowe do wyjścia.
Rzeczywiście, po chwili, matka ujęła dziewczynkę za rękę i obie zniknęły w głębi pokoju.
Lupin chwycił za kapelusz:
— Idziemy?
Usłuchałem bez wahania popychany żywą ciekawością.
Wyszedłszy na ulicę spostrzegliśmy naszą znajomą, wychodzącą ze sklepiku piekarza. Kupiła tam dwa bochenki chleba, które ulokowała w małym koszyczku, potrochu wyładowanym już, zapewne prowiantami.
Skierowały się obie w stronę zewnętrznych bulwarów; na placu Gwiazdy skręciły w aleję Klebera a stamtąd w stronnę Passy.
Lupin szedł w milczeniu; skontatowałem z radością, że sprawa ta obudziła jego zainteresowanie, — a z uwag — rzucanych po drodze wywnioskowałem, że wydaje mu się ona równie zagadkową i ciemną, jak i mnie.
Tymczasem Luiza d’Ernemont skręciła na lewo, w ulicę Raynouard, starą, zaciszną uliczkę, przy której mieszkał ongi Franklin i Balzac. Uliczka ta ze swemi staremi domkami i licznemi ogródkami przypomina zapadłą prowincję. Kilka wąskich, krętych uliczek wiedzie stąd w stronę płynącej opodal Sekwany.
W jedną z takich to uliczek zapuściła się właśnie Luiza d’Ernemont. Minęła najpierw duży dom, którego fasada wychodziła na ulicę Raynouard, następnie zaś szła wzdłuż grubego, omszałego muru, niezwykłej wysokości, najeżonego na szczycie czerepami szkła.
Mniejwięcej w połowie długości tego muru umieszczona była niska brama. Luiza d’Ernemont przystanęła, wydobyła klucz, który wydawał nam się niezwyczajnie duży, otworzyła bramę i razem z córeczką weszła do środka.
— W każdym razie, zauważył Lupin — nie mają widocznie niczego do ukrywania... Przez całą drogę nie obejrzała się ani razu...
Nie skończył jeszcze mówić, gdy za nami rozległy się ciężkie kroki. Ujrzeliśmy dwoje żebraków, mężczyznę i kobietę, brudnych, obdartych, okrytych łachmanami. Minęli nas, nie zwracając zupełnie na nas uwagi. Mężczyzna wyciągnął ze swej sakwy żebraczej duży klucz, — wetknął go do zamku — i brama zamknęła się za nimi.
W tej chwili niemal uszu naszych dobiegł turkot automobilu; zatrzymał się na rogu uliczki. Ukryci w zagłębieniu muru, o kilkadziesiąt kroków dalej, ujrzeliśmy wysiadającą z automobilu młodą kobietę, wystrojoną z przesadną elegancją. Trzymała pod pachą maleńkiego pieska. Obwieszona była klejnotami, włosy miała zanadto jasne, usta zanadto czerwone, oczy zanadto czarne... Powtórzyła się ta sama maninipulacja przed znaną nam bramą... Piękna dama z pieskiem zniknęła za bramą.
— Zaczyna mnie to bawić, — zauważył Lupin. — Co ci wszyscy ludzie mogą mieć ze sobą wspólnego?
Następnie przesunęło się przed naszemi oczyma jeszcze kilka osób: dwie starsze, już, dość nędznie odziane, kościste niewiasty, prawdopodobnie siostry; potem jakiś lokaj, potem kapral, potem jakiś gruby jegomość, ubrany w biedną i poplamioną marynarkę; wreszcie cała rodzina robotnicza złożona z sześciu osób, wszyscy bladzi, chorowici, źle odżywieni. A każdy z przybyszów przynosił ze sobą prowianty w koszyczku.
— To jakiś piknik, — zauważyłem.
— Intryguje mnie to coraz bardziej, — odpowiedział Lupin. — Nie zaznam spokoju, póki nie dowiem się, co się tam dzieje za tym murem!
Przejść przez mur było niepodobieństwem. Przytem stwierdziliśmy, że z jednej i drugiej strony przylegały do niego wysokie ściany sąsiednich domów, ściany zupełnie gładkie, bez okien.
Właśnie naradzaliśmy się nad tem, co dalej począć, kiedy znienacka brama się otworzyła; wypadł z niej mały chłopiec, jedno z dzieci owego robotnika.
Chłopak popędził w stronę ulicy Raynouard; po paru minutach wrócił, niosąc pod pachą butelki z wodą. Położył je na ziemi pod bramą, i sięgnął do kieszeni po klucz.
Lupin zostawił mnie samego; szedł pomału wzdłuż muru, krokiem spacerującego bez celu przechodnia. Kiedy chłopiec po wejściu do środka zamykał bramę, Lupin przyskoczył szybko i wetknął ostrze swego scyzoryka w szparę zamku. Drzwi niedomknęły się szczelnie, — wystarczyło silniejsze pchnięcie, a brama się uchyliła.
— Dostaliśmy się, — szepnął Lupin.
Ostrożnie wsunął głowę do środka, — poczem, ku memu ogromnemu zdziwieniu, wszedł swobodnie. Idąc za jego przykładem skonstatowałem, że w odległości jakich dziesięciu metrów od muru rosła gęsta grupa drzew laurowych, tworząc rodzaj kurtyny, poza którą mogliśmy się swobodnie poruszać, nie widziani przez nikogo.
Lupin ulokował się wpośród drzew. Poszedłem za jego przykładem, — a stojąc spokojnie w ukryciu odchyliliśmy ostrożnie gałęzie, zasłaniające nam widok. To, cośmy ujrzeli przed sobą, było tak nieoczekiwane, iż nie mogłem stłumić okrzyku zdumienia. Lupin mruczał tylko przez zęby:
— Do pioruna! To już naprawdę bajeczne!
Oto przed nami, na przestrzeni ograniczonej ścianami dwóch sąsiadujących domów, mieliśmy jak najwierniejszy widok owego podwórza, odmalowanego na starym obrazku, zakupionym przezemnie w antykwami.
Dokładnie ten sam widok! W głębi, pod ścianą, taż sama grecka rotunda, wsparta na lekkich kolumnach. Mniejwięcej w środku taż sama kamienna ławka, od której prowadziły cztery schodki do niewielkiego basenu. Z lewej strony stara studnia, przykryta żelaznym, ładnie rzeźbionym daszkiem, — wreszcie w pobliżu nas duży zegar słoneczny z marmurową płytą!
Ten sam widok! A co nas obu jeszcze silniej intrygowało, to owa data 15. kwietnia, umieszczona na obrazie; dziwna, tajemnicza data, którą właśnie kilkanaście osób różnego wieku i stanu wybrało sobie, by zejść się tutaj, w tym zapadłym zakątku starego Paryża.
W chwili, gdy dostaliśmy się do środka, wszyscy ci ludzie, rozlokowani na ławce i na stopniach, zajęci byli jedzeniem. Opodal mej sąsiadki z córeczką dzieliła się rodzina robotnicza swym skromnym posiłkiem z parą żebraków. Jegomość w splamionej marynarce, lokaj, kapral i dwie chude siostry spożywali razem zgodnie przyniesione wiktuały: szynkę, ser i kilka pudelek sardynek.
Była godzina wpół do drugiej. Po skończonem jedzeniu mężczyźni zapalili fajeczki i papierosy, całe towarzystwo przeszło w stronę rotundy. Widocznem było dla nas, że wszyscy znali się wzajemnie.
Staliśmy zbyt daleko, by słyszeć, o czem rozmawiali, — zauważyliśmy jednak, że rozmowa była nader ożywioną. Zwłaszcza owa dama z pieskiem perorowała głośno, żywo giestykulując, — słuchana uważnie przez wszystkich.
Nagle usłyszeliśmy krzyk; całe towarzystwo rzuciło się gwałtownie w stronę studni, z oznakami gniewu i oburzenia.
Nad studnią stało trzech chłopców, kręcąc energicznie korbą. A ze studni wynurzał się pomału mały chłopak, syn owego robotnika, przyczepiony w pasie do żelaznego haka, umieszczonego na końcu żelaznego łańcucha, nawijanego na walec korbowy.
Rzucili się ku niemu wszyscy, jak oszaleli. W ciągu kilkunastu sekund zdarli z chłopca całe ubranie, zostawiając go w jednej tylko koszuli. Lokaj uciekał, unosząc ze sobą ubranko, — kapral dogonił go, wy darł mu spodenki chłopca, o które rozpoczęła się formalna bijatyka.
— Powarjowali chyba! zauważyłem zdumiony tą niezrozumiałą sceną.
— Ale gdzieżtam! Zdaje ci się! — uspokajał mnie Lupin łagodnie.
— Co to wszystko ma znaczyć? Rozumiesz coś z tego?
Pomało jednak uspokoiło się wszystko, dzięki perswasjom Luizy d’Ernemont, która odrazu wystąpiła w roli pośredniczki. Wszyscy wrócili na swoje miejsca, — ale jacyś powarzeni, milczący, zrezygnowani, jakby wyczerpani tem wszystkiem.
Czas płynął leniwo. Zniecierpliwiony i głodny wymknąłem się pocichu, — pobiegłem na ulicę Raynouard, gdzie nakupiłem nieco wiktuałów. Spożyliśmy je w milczeniu, nie spuszczając z oczu aktorów tej niezrozumiałej sceny, rozgrywającej się przed nami. Widać było, że z każdą minutą stawali się coraz smutniejsi, siedzieli milczący, zgarbieni, pogrążeni w myślach.
— Czyż oni myślą tu nocować? — szepnąłem.
Ale koło godziny piątej popołudniu jegomość w wyplamionej marynarce wydobył swój zegarek. Wszyscy poszli za jego przykładem. Zdawali się wyczekiwać z lękiem na coś ważnego, co miało lada chwila nastąpić. Ale upłynęło jakieś piętnaście minut na tem, daremnem widocznie, oczekiwaniu, — bo ostatecznie ów jegomość w wyplamionej marynarce machnął ręką z rezygnacją, schował zegarek, wstał i włożył kapelusz.
Podnieśli się wszyscy i zaczęły się lamenty. Zona robotnika i dwie chude siostry rzuciły się na kolana, kreśląc znaki krzyża. Dama z pieskiem szlochała, żegnając się czule z żebrakiem; Luiza d’Ernemont tuliła do siebie swą córeczkę, smutnym, zrezygnowanym giestem.
— Chodźmy, — szepnął Lupin.
— Sądzisz zatem, że już po wszystkiem?
— Tak — i trzeba nam czemprędzej się stąd ulotnić.

∗             ∗

Wysunęliśmy się niespostrzeżenia. Na rogu ulicy Raynouard Lupin skręcił na lewo i wstąpił do bramy narożnego domu, którego boczna ściana wychodziła właśnie na owo podwórze, Mnie kazał czekać przed bramą.
Rozmawiał przez chwilę z dozorcą, poczem wrócił do mnie. Skinął na przejeżdżający automobil:
— Ulica Turyńska nr. 34, — rzucił adres szoferowi.
W domu pod nr. 34 mieściło się na parterze biuro notarjusza. Wprowadzono nas do gabinetu notarjusza, gdzie zjawił się wkrótce pan Valandrier, człowiek w podeszłym już wieku, uprzejmie uśmiechnięty.
Lupin przedstawił mu się jako emerytowany kapitan Janniot. Oświadczył, że ma zamiar wybudować sobie willę wedle swego własnego gustu. A że słyszał, że obok ulicy Raynouard jest właśnie wolny teren do nabycia...
— Ale gdzieżtam! — przerwał mu notarjusz.
— Przecież mówiono mi wyraźnie...
— Wykluczone, proszę panal Niema mowy o temi!
Notarjusz wstał z krzesła i podszedł do stojącej pod ścianą szafy. Wydobył z niej niewielki obrazek. Zgłupiałem! Był to zupełnie taki sam obrazek, jaki widziałem w mieszkaniu Luizy d’Ernemont i jaki miałem u siebie w domu!
— Ma pan na myśli ten teren, przedstawiony na tym oto obrazku? — zwrócił się notarjusz do Lupina.
— Właśnie!
— Jest to pozostałość z ogromnego ogrodu należącego ongi do pana d’Ernemont, generalnego dzierżawcy domenów, — straconego w czasie Teroru. Wszystko, co można było sprzedać, już jego spadkobiercy po trochu rozsprzedali. Natomiast ta resztka nie może być ani dzieloną, ani sprzedaną, chyba że...
Notarjusz roześmiał się wesoło.
— Chyba że?... — powtórzył Lupin.
— Ach panie, to cała historja, nawiasem mówiąc, wcale zabawna. W wolnych chwilach lubię przeglądać nawet odnośne akta.
— Czy nie byłoby w tem niedyskrecji?... — zaczął Lupin.
— Ależ nie, — i owszem, — odparł p. Valandrier uprzejmie. I nie dając się prosić zaczął opowiadanie:
„Z chwilą wybuchu rewolucji pan Ludwik Agryppa d’Ernemont pod pretekstem wyjazdu do swej żony, przebywającej wraz z ich córką Pauliną w Genewie, — zamknął kompletnie swój pałacyk na przedmieściu St. Germain, odprawić całą służbę i przeniósł się wraz zę swym synem Karolem do małego domku w Passy. Żył tam w zupełnem odosobnieniu, nieznany nikomu, — z jedną tylko starą, zupełnie oddaną mu służącą. Przebywał już tam trzy lata i już łudził się, że nikt nie odkryje jego kryjówki, kiedy nagle pewnego popołudnia służąca wpadła przerażona do jego pokoju, gdzie odpoczywał po obiedzie. Oto dojrzała na rogu ulicy silny patrol, zmierzajacy w stronę ich domku. Zerwał się szybko Ludwik d'Ernemont i w chwili, gdy patrol dobijał się już do bramy zniknął we drzwiach wiodących do ogrodu. Na odchodnem szepnął jeszcze tylko swemu synowi:
— Staraj się ich koniecznie zatrzymać tu... przez pięć minut!
Może miał zamiar uciekać? Może jednak przekonał się, że wszystkie wyjścia są pilnie strzeżone? Dość na tem, że wrócił do domu po jakich 7 — 8 minutach, odpowiadał spokojnie na zadawane mu pytania i bez oporu pozwolił się aresztować. Zaaresztowano również i jego syna Karola, ośmnastoletniego chłopca.
— Kiedy się to działo? — wtrącił Lupin.
— Działo się to... dwudziestego szóstego żerminala, roku II rewolucji... to jest...
Notarjusz przerwał, rzucając okiem na wiszący opodal kalendarz ścienny:
— Ależ to właśnie 15 kwietnia! Dzisiejsza data! Akurat rocznica aresztowania pana d’Ernemont!
— Ciekawy zbieg wypadków! — zauważył Lupin. — No i oczywiście owo aresztowanie musiało mieć poważne skutki?
— Nawet bardzo poważne, — przytwierdził notarjusz. W trzy miesiące później generalny dzierżawca domenów wstępował na szafot! Syn jego został w więzieniu; majątek uległ konfiskacie.
— Majątek zapewne olbrzymi? — spytał Lupin.
— Tu właśnie cała sprawa się komplikuje! Majątek ów, rzeczywiście olbrzymi, zniknął gdzieś bez śladu. Stwierdzono niezbicie, że ów pałacyk na przedmieściu St. Germain został jeszcze przed wybuchem rewolucji sprzedany pewnemu Anglikowi, równie jak i wszystkie papiery wartościowe i klejnoty. Zarządzono skrupulatne śledztwo, — ale niczego nie wykryto. Majątek przepadł jak kamień w wodę.
— W każdym razie został ów domek w Passy, — wtrącił Lupin.
— Domek ów zakupił za psie pieniądze obywatel Broquet, delegat Komuny, ten sam właśnie, który zaaresztował d’Ernemonta. Obywatel Broquet zamknął się w nim, zabarykadował, umocnił mury, — a kiedy młody Karol d’Ernemont, wreszcie wypuszczony z więzienia, zgłosił się do niego, Broąuet powitał go strzałami. Karol d’Ernemont próbował się procesować, Gdy i to nie pomogło, starał się wejść z Broquetem w układy. Ale obywatel Broąuet nie chciał słyszeć o niczem: zakupił domek legalnie i nie myśli z niego ustąpić. I byłby tam napewno siedział aż do samej śmierci, gdyby Karolowi nie udało się uzyskać poparcia Bonapartego. Wreszcie 12 grudnia 1803 r. obywatel Broquet musiał wynieść się z domu... Ale na biedny umysł Karola d Ernemont, skołatanego tyloma przejściami, radość ta była za wielka! Kiedy więc wreszcie stanął na progu odzyskanego domu, — jął skakać, tańczyć i śpiewać. Zwarjował biedak z radości!
— Biedaczysko! I cóż się z nim stało?
— Zaopiekowała się nim owa stara zaufana służąca, — bo w międzyczasie umarły już i matka jego i siostra, która wyszła za mąż w Genewie. Pod opieką tej służącej przeżył spokojnie kilka lat. Dopiero w roku 1812 zdarzył się osobliwy wypadek. Oto stara służąca, leżąc na łożu śmierci, kazała przywołać dwóch świadków, w obecności których opowiedziała sensacyjne szczegóły o owym majątku swego pana. Zeznała, że w początkach Rewolucji Ludwik d’Ernemont przetransportował pokryjomu do owego domku w Passy pełne wory złota i kosztowności. Wory te zniknęły na kilka dni przed jego aresztowaniem. Wedle zwierzeń poczynionych ongi przez Ludwika d’Ernemont jego synowi, skarby te miały zostać ukryte gdzieś w ogrodzie, między studnią, rotundą, a zegarem słonecznym. Na dowód tego pokazała trzy identyczne obrazki na płótnie, wymalowane przez Ludwika d’Ernemont w więzieniu. Obrazki te doręczył jej z poleceniem, by po jednym egzemplarzu oddała jego żonie, córce i synowi. Oczywiście ani Karol, ani służąca nikomu o tem ani słówkiem nie wspominali, czekając chwili, gdy będą mogli wrócić do ojcowskiego domku. Potem przyszedł proces, dom odzyskali, ale Karol zwarjował... Służąca szukała owych ukrytych skarbów, — jednak bez skutku!...
— I owe skarby leżą tam dotychczas? — zagadnął Lupin.
— A leżą,... — potwierdził notarjusz, — o ile... O ile obywatel Broquet nie przewąchał pisma nosem i sam ich nie sprzątnął, choć nie wydaje się to prawdopodobnem, bo obywatel Broquet umarł w nędzy.
— No i cóż dalej?
— A no, — szukano skwapliwie. Przyjechały z Genewy dzieci zmarłej Pauliny. Stwierdzono przytem, że Karol pokryjomu się ożenił i miał dzieci. Wszyscy ci spadkobiercy zabrali się energicznie do dzieła.
— A Karol d’Ernemont?
— Karol zdziczał, stał się odludkiem. Nie wychodził ze swego pokoju.
— Nigdy?
— Owszem — i to właśnie jest najciekawsze z tego wszystkiego. Oto raz do roku Karol d’Ernemont, jakby gnany nieodpartym przymusem, wychodził ze swego pokoju do ogrodu, zawsze jedną i tą samą drogą — i przesiadywał całemi godzinami albo u stóp tej oto rotundy, albo koło ocembrowania studni. O godzinie 5.27 popołudniu wstawał i wracał do domu. Aż do samej śmierci (która przyszła w roku 1820) nigdy nie opuścił tej dziwacznej dorocznej pielgrzymki. A pielgrzymkę tę odbywał właśnie co roku w dzień 15 kwietnia, w rocznicę ich aresztowania.
Nastało milczenie, po chwili dopiero zapytał Lupin:
— No, a po śmierci Karola d’Ernemont?
— Po jego śmierci, — odparł notarjusz, — spadkobiercy Karola i Pauliny d’Ernemont nie zaniedbywali nigdy owej dorocznej wędrówki w dniu 15. kwietnia. W pierwszych latach zabrano się gorączkowo do poszukiwań za ukrytym skarbem; przekopano cały ogród — ale nadaremnie. Potem dali sobie już spokój; ot czasem jeszcze, machinalnie niemal zaglądają pod kamienie, do studni.. I na tem koniec. Schodzą się wszyscy, siadają u stóp rotundy, zupełnie jak tamten biedny warjat, — i czekają... I w tem leży cała tragedja ich życia. Od stu lat niemal jedno pokolenie po drugiem żyje tem wyczekiwaniem. Stracili już energję, stracili ufność i inicjatywę. Czekają tylko... Czekają na ów dzień 15 kwietnia... a kiedy ten dzień nadejdzie, czekają na jakiś cud. Zwolna popadali w coraz większą nędzę. Moi poprzednicy, a potem i ja sam, wysprzedawaliśmy kolejno najpierw dom, potem po kawałku ogrodu... aż został ten jeden jedyny jeszcze zakątek. Ale tego nie sprzedadzą za żadną cenę, choćby mieli zginąć z głodu! Na tym punkcie wszyscy są zgodni: zarówno Luiza d’Ernemont, spadkobierczyni Pauliny d’Ernemont, jak i ów lokaj, cyrkówka i żebracy, potomkowie Karola.
Znowu nastało milczenie, które wreszcie przerwał Lupin:
— A co pan sądzi o tem wszystkiem, panie rejencie?
— Co ja sądzę? Ze tam ntc zupełnie niema. Któż może polegać na informacjach zdziecinniałej, starej służącej, — albo na historyjkach, opowiadanych przez biednego war jata? Zresztą, przyznaj pan sam, gdyby ów generalny dzierżawca faktycznie był ukrył cały majątek, — to przecież w ciągu stu lat ktośby to musiał odnaleść! Przecież to nie świstek papieru, ani jakaś drobnostka, którąby można łatwo ukryć!
— No, ale owe trzy obrazki?
— Tak, to prawda. Ale i to chyba nie jest wystarczającym dowodem?
Lupin pochylił się nad obrazkiem, który notarjusz wydobył z szafy. Przyglądał mu się długo, — aż wreszcie rzekł:
— Wspominał pan o trzech obrazkach, wszak, prawda?
— Tak jest, Ten oto złożyli spadkobiercy Karola d’Ernemont w ręce mego poprzednika na tym urzędzie. Drugi jest w rękach Luizy d’Ernemont. Co się stało z trzecim, — niewiadomo.
Lupin zerknął na mnie i mówił dalej:
— I na wszystkich trzech jest ta sama data?
— Tak jest, wymalowana własnoręcznie przez: Karola d’Ernemont na krótko przed jego śmiercią: 15 — 4 — 2. Znaczy to 15 kwietnia roku II., według nowego kalendarza Rewolucji francuskiej, bo jak wspominałem, aresztowanie nastąpiło 15 kwietnia 1794 r.
— Ach, tak... — odezwał się Lupin. — Cyfra 2 oznacza zatem...
— Jeszcze jedno pytanie, — począł po chwili. — Czy nigdy nie zgłaszał się kto z chęcią rozwiązania tej tajemnicy?
P. Valandrier podniósł ramiona do góry:
— Co też pan mówił — zawołał. — Toż to była prawdziwa plaga dla nas. Jeden z mych poprzedników, pan Turbon, w ciągu lat 1820 do 1843 musiał ośmnaście razy asystować osobiście w Passy, przy odszukiwaniu onych skarbów, których odkrycia podejmowali się różni oszuści, szarlatani, jasnowidzący, nawet kabalarki! Ostatecznie przyjęliśmy następującą zasadę: ktokolwiek z ludzi obcych ma ochotę podjąć się poszukiwań za owym skarbem, musi poprzednio złożyć w mem biurze pewną sumę...
— Jakąż to sumę?
— Pięć tysięcy franków. O ile uda mu się skarb znaleść, trzecia część tegoż staje się jego własnością. Jeśli mu się nie powiedzie, kaucja przepada na korzyść spadkobierców. W ten sposób jestem zabezpieczony.
— Proszę, oto pięć tysięcy franków!
— Coo? Co pan mówi? — zerwał się notarjusz zdziwiony.
— Mówię, że składam w pańskie ręce wymagany depozyt pięć tysięcy franków, — odparł Lupin z niezmąconym spokojem, układając banknoty na stole. Będzie pan łaskaw dać mi pokwitowanie i zawiadomić wszystkich spadkobierców d’Ernemonta, aby na przyszły rok dnia 15 kwietnia zjawili się niezawodnie w Passy.
Notarjusz zbaraniał poprostu. A i ja sam, choć przywykłem już do nieobliczalnych „kawałów“ mego przyjaciela, — nie mogłem wyjść z podziwu.
— I to na serjo? — zagadnął p. Valandrier.
— Najzupełniej serjo!
— Zwracam panu jednak uwagę, że mojem zdaniem, wszystko to są historję fantastyczne, nie oparte na żadnych realnych dowodach.
— Ja mam co do tego inne zdanie, — oświadczył krótko Lupin.
Notarjusz spojrzał na niego z pewnem podejrzliwem politowaniem, jak się patrzy na człowieka niespełna rozumu. Ale wkońcu zdecydował się, — ujął pióro i na urzędowym papierze spisał formalną umowę, którą potwierdził odbiór złożonej kaucji, gwarantując równocześnie emerytowanemu kapitanowi Janniot jedną trzecią część z odkrytych przez tegoż skarbów.
— O ilebyś się pan rozmyślił, — dodał na końcu, — proszę mnie zawiadomić o tem na tydzień naprzód. Interesowanych nie zawiadomię wcześniej, jak w ostatniej chwili. — nie chcąc narażać ich na tortury długiego wyczekiwania.
— Może ich pan zawiadomić zaraz jutro, — odpowiedział Lupin. — W ten sposób przyjdzie im lżej przeżyć ten cały rok.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, zagadnąłem Lupina:
— Czyżbyś już się czego domyślał?
— Ani troszeczkę, — odparł swobodnie. — I to mnie właśnie najwięcej bawi!
— Ależ pomyśl: toż już od stu lat szukają, a nic nie znaleźli!
— Nie idzie tu tyle o samo szukanie, jak o zastanowienie się. A na spokojne zastanowienie się mam 365 dni czasu. To nawet za dużo — i boję się, czy przypadkiem nie zapomnę o tej całej, nawiasem mówiąc, bardzo ciekawej, historji. Toteż bardzo cię proszę, mój drogi, przypominaj mi o tem od czasu do czasu!
W ciągu następnych miesięcy rzeczywiście wspomniałem mu kilkakrotnie o tej sprawie, do której jednak, jak mi się zdawało, nie przywiązywał zbytniego znaczenia.
Potem nie widziałem go przez dłuższy czas, wyjechał do Antwerpji. Pisywałem jednak do niego, pod adresem, jaki mi zostawił na wyjezdnem. Mogłem mu też udzielić pewnych informacyj, jakie udało mi się zebrać o Luizie d’Ernemont. Młoda ta kobieta pokochała przed paru laty gorąco pewnego młodego, bardzo bogatego człowieka, który odpłacał jej równie gorącą miłością, który jednak wreszcie ją porzucił, zmuszony do tego kroku przez swą rodzinę. Dowiedziałem, się też, że Luiza d’Ernemont prowadzi się wzorowo, pracując ciężko na chleb powszedni dla siebie i dziecka.
Lupin nie odpowiadał zupełnie na moje listy. Czy je wogóle dostawał? Czy nie zapomniał o umówionym terminie, — lub czy mu co może w ostatniej chwili nie stanie na drodze?
Nadszedł dzień 15 kwietnia; zjadłem już obiad, a Lupina nie było! O kwadrans na pierwszą wyszedłem z domu i pojechałem na umówione miejsce.
Już zdaleka dojrzałem czworo dzieciaków robotnika; stali przed bramą, a skoro mnie spostrzegli, dali znać natychmiast notarjuszowi, który wyszedł na moje spotkanie.
— No, a kapitan Janniot? — spytał.
— Niema go tutaj?
— Niema, — a wszyscy wyglądają go już niecierpliwie.
Rzeczywiście na twarzach zebranych malowało się podniecenie i zniecierpliwienie.
— Łudzą się nadzieją, — szepnął mi notarjusz. — Trochę w tem mojej winy, bo pański przyjaciel wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie... choć prawdę mówiąc ja osobiście bardzo wątpię, czy co z tego będzie!... Mimo wszystko — ciekawy typ ten kapitan Janniot!...
Zaczął mnie wypytywać, musiałem mu zatem udzielić informacyj, nieco fantastycznych, których zebrani słuchali z zainteresowaniem.
— A jeżeli on nie przyjdzie? — odezwała się Luiza d’Ernemont.
— Ha, — w każdym razie będziemy mieć przynajmniej pięć tysięcy do podziału, — odparł żebrak.
Bądź co bądź uwaga rzucona przez Luizę zmroziła humory obecnych. Twarze się zasępiły w trwożnem wyczekiwaniu.
O wpół do drugiej dwie chude siostry usiadły, zmęczone już tem wyczekiwaniem. Jegomość w wyplamionej marynarce zaczął się irytować.
— Panie Valandrier, pan jesteś wszystkiemu winien!... Nąleżało go tu sprowadzić, choćby przemocą!... Zakpił sobie z nas widocznie...
Spojrzał na mnie zjadliwie... a lokaj bąknął parę wcale niepochlebnych epitetów pod moim adresem.
Ale w bramie zjawił się jeden z chłopców zadyszany:
— Ktoś jedzie... na motocyklu!... — krzyknął z uciechą.
Posłyszeliśmy huk motoru; ktoś pędził z góry na złamanie karku. Zahamował gwałtownie przed bramą i zeskoczył z siodła.
Popod okrywającą go grubą warstwą kurzu można było dojrzeć kostjum, zupełnie nieodpowiedni dla turysty: granatowa marynarka, spodnie elegancko zaprasowane, lakierki i mięki filcowy kapelusz.
— Ależ to nie jest kapitan Janniot, — zakrzyknął notarjusz.
— Owszem, kapitan Janniot we własnej osobie, — odparł Lupin, witając się z nami. — Zgoliłem tylko wąsy... Oto, panie rejencie, ów dokument przez pana sporządzony.
Uchwycił jednego ze stojących obok chłopców za ramię i rzekł mu:
— Leć zaraz na najbliższą stację i sprowadź mi lu automobil. Niech zaczeka na rogu ulicy Raynouard. No, dalej, galopem, — o kwadrans na trzecią mam — umówione ważne spotkanie!
Rozległy się głośne protesty. Kapitan Janniot wydobył zegarek:
— O cóż idzie? Toż dopiero za 12 minut druga! Mamy aż zanadto czasu!...Boże, jaki ja zmęczony okropnie! A jeść mi się chce!!!
Kapral podał mu skwapliwie bochenek chleba, do którego Lupin zabrał się z miejsca energicznie. Jedząc mówił szybko:
— Nie miejcie do mnie pretensyj. Pociąg pospieszny, którym jechałem, wykoleił się kolo Dijon. Kilkanaście ofiar — musiałem ratować rannych. Na szczęście w wozie towarowym odnalazłem ten oto motocykl i jadal... Panie rejencie, będzie pan łaskaw zwrócić go właścicielowi, dobrze? Na kierownicy jest jeszcze przyczepiona karteczka z adresem... A, jesteś już z powrotem, chłopcze? Jest auto? Na rogu ulicy Raynouard? Doskonale!
Spojrzał na zegarek:
— Oho, nie mamy już czasu do stracenia! Obserwowałem go z żywem zainteresowaniem.
A ci wszyscy spadkobiercy, ci dopiero musieli odczuwać szaloną emocję! Z pewnością oni nie mieli tyle zaufania do osoby rzekomego kapitana, ile ja do Lupina. Ale na ich bladych twarzach malowało się gorączkowe naprężenie.
Lupin skręcił pomału na lewo, w stroną zegara słonecznego. Marmurowa tarcza jego spoczywała na piedestale w postaci mężczyzny o potężnym torsie, dźwigającego tę tarczę na swych barkach. Sama tarcza tak była już zniszczona, że zaledwie z trudem można było dojrzeć wyryte na niej godziny. Ponad tarczą unosiła się figurka Amorka trzymającego w ręku strzałę. Strzała ta spełniała rolę wskazówki.
Lupin przypatrywał się przez chwilę uważnie zegarowi.
— Proszę o jaki scyzoryk, — odezwał się.
Gdzieś w oddali wybiła właśnie druga godzina. W tym momencie cień rzucony przez strzałę na tarczę oblaną światłem słonecznym, padał wyraźnie na długą skazę pochodzącą z pęknięcia marmuru, a ciągnącą się niemal przez całą długość tarczy.
Lupin ujął podany mu scyzoryk, otworzył go i począł samym końcem ostrza ostrożnie zdrapywać mech i ziemię, pokrywającą z wierzchu dość grubą warstwą ową szczelinę w tarczy.
W głębokości kilku centimetrów ostrze natrafiło na jakiś opór. Lupin wyjął scyzoryk, a w wyżłobioną szparę wsunął delikatnie dwa palce. Wydobył ze szpary jakiś mały przedmiot, obtarł go starannie ze ziemi, oczyścił i podał notarjuszowi.
— Proszę, panie rejencie! Zawsze to już coś warte!
Był to ogromny brylant, wielkości orzecha włoskiego, przepysznie oszlifowany.
Lupin zabrał się na nowo do roboty. Po chwili znowu przestał dłubać scyzorykiem — i znowu wydobył drugi brylant, równie wspaniały, jak poprzedni.
A za tym poszedł trzeci, czwarty, piąty...
W ten sposób, posuwając się wzdłuż owego pęknięcia wydobył w ciągu paru minut ogółem ośmnaście brylantów, wszystkie jednej niemal wielkości.
Wszyscy stali w milczeniu, jak porażeni, niezdolni wydobyć głosu. Wreszcie gruby jegomość w zniszczonej marynarce mruknął przez zęby:
— Psiakrew! psiakrew!...
A kapral wzdychał tylko cichutko:
— Ach, panie kapitanie!... panie kapitanie!...
Dwie stare siostry zemdlały, — dama z pieskiem uklękła z rękami złożonemi do modlitwy, Luiza d’Ernemont płakała po cichutku...
Kiedy minęło pierwsze wzruszenie i wszyscy się uspokoili, — przypomniano sobie nareszcie o kapitanie Janniot, — chciano mu dziękować! Ale już go nie było, — wymknął się cichaczem.

∗             ∗

Dopiero w parę lat później nadarzyła mi się sposobność pomówienia z Lupinem o tej całej historji.
— Przypomniała ci się ta historja z brylantami? — odparł na moje pytanie. — Mój Boże, — i pomyśleć tylko, że kilka generacyj łamało sobie napróżno głowy nad rozwiązaniem tego zagadnienia! A brylanty leżały prawie na wierzchu, pod cieniutką warstwą ziemi i prochu!
— Ale jakim sposobem to odgadłeś?
— Ja wcale nie próbowałem odgadywać. Tu potrzebne było tylko zastanowienie się i logiczne rozumowanie. Od samego początku zauważyłem, że w tem wszystkiem jakaś ściśle określona data musi odgrywać najważniejszą rolę. Ową datę wpisał Karol d’Ernemont na wszystkich trzech obrazach, wtedy, gdy jeszcze miał pełnię władz umysłowych. Potem w jego zamroczonym umyśle tlił się jeszcze jakiś płomyk inteligencji, który regularnie co roku kazał mu o jednej i tej samej godzinie wychodzić do ogrodu — i wracać również regularnie zawsze o jednej porze: o godzinie 5.27. Jakaż to tajemnicza władza wypędzała go z domu, regulowała szwankujący mechanizm jego mózgu? Niewątpliwie świadomość czasu, wyobrażonego na owych trzech obrazkach pod postacią zegara słonecznego. I z tego wywnioskowałem odrazu, w którą stroną mam skierować poszukiwania.
— Ale jak odgadłeś, o której dokładnie godzinie należy szukać?
— W sposób zupełnie prosty, — dzięki owym obrazom. Człowiek żyjący w epoce rewolucji, i to człowiek tego pokroju co Karol d’Ernemont, byłby na obrazie umieścił albo właściwą datę: 15 kwietnia 1794, albo datę według nowego kalendarza rewolucyjnego: 26 germinal r. II. Dziwię się mocno, że nikomu to nie przyszło na myśl!
— Zatem wedle ciebie owa 2 na obrazach miała oznaczać drugą godzinę?
— Naturalnie. Przypuszczam, że sprawa miała się w ten sposób: Pan generalny dzierżawca ulokował zapewne początkowo cały swój majątek w złocie i srebrze. Potem, przez zbytek ostrożności, za te pieniądze zakupił owe ośmnaście wspaniałych brylantów. Słysząc, że patrol idzie po niego, ucieka do ogrodu. Ale gdzie tu schować brylanty? Przypadkowo oczy jego padają na zegar słoneczny, który właśnie wskazywał godzinę drugą. Cień od strzałki padał wprost na owo pęknięcie. Kieruje się więc tym znakiem cienia, zagrzebuje wszystkie brylanty w zapełniającym szczelinę prochu — i wraca spokojnie do domu, oddając się sam w ręce żołnierzy.
— Ależ owa strzałka rzuca cień na tę szczelinę w tarczy każdego dnia o godzinie drugiej, a nie specjalnie tylko 15. kwietnia!
— Mój drogi, nie zapominaj, że idzie tu o warjata, w którego umyśle utkwiła jedna tylko data: 15 kwietnia, dzień jego aresztowania!
— Tak, to możliwe... Ale skoro raz znalazłeś klucz do tej zagadki, mogłeś przecież już dawno dostać się sam do ogrodu i wykraść wszystkie brylanty!
— Z pewnością! I byłbym to niewątpliwie zrobił, gdybym miął z innymi ludźmi do czynienia. Ale tych biedaków zanadto mi żal było. Zresztą znasz mnie dobrze: nie mogę za nic odmówić sobie podobnej przyjemności, by zaimponować komuś, wystąpić w roli bezinteresownego dobroczyńcy.
— No, nie tak zupełnie bezinteresownego, co prawda. Zawsze dostałeś sześć wspaniałych brylantów. Musieli ci je dać z niekłamaną radością?
Lupin spojrzał na mnie przeciągle — i nagle wybuchnął śmiechem:
— Ach, to ty nie wiesz o niczem?... To paradne! Z niekłamaną radością, powiadasz?... A jakżel Już nazajutrz miałem w nich śmiertelnych wrogów. Owe dwie chude siostry i ten gruby jegomość zorganizowali formalny spisek... Umowa? Nie ma żadnego znaczenia, — bo przecież kapitan janniot wogóle nie egzystuje!.....Kapitan Janniot?... Skądże się wziął ów awanturnik?... Niech tylko spróbuje nas zaczepić!...
— Jakto? Nawet i Luiza d’Ernemont?...
— Nie, — ona jedna protestowała przeciw tej infamji. Ale cóż mogła na to poradzić? Zresztą wkrótce po tem niespodzianem wzbogaceniu się wyszła za mąż. Nie słyszałem o niej odtąd.
— No i na czem się skończyło?
— Ano, cóż było robić? Na drodze prawnej nie doszedłbym do niczego. Trzeba było wejść w układy, — ledwo wytargowałem w końcu dla siebie jeden jedyny brylant i to najmniejszy. No widzisz, warto to poświęcać się dla bliźnich!?
I Lupin dodał przez zęby:

— Wdzięczność ludzka, — bajeczki! Na szczęście ludzie uczciwi znajdują zadowolenie w swem sumieniu i w świadomości, że spełnili swój obowiązek!

IV.
PIEKIELNA PUŁAPKA.

Skończył się bieg, tłumy publiczności płynęły zbitą falą w stronę wyjścia z trybun. Mikołaj Dugriva! żywym ruchem przycisnął rękę do wewnętrznej kieszeni swej marynarki.
— Co ci się stało? — spytała go żona zaniepokojona.
— Nic... tylko widzisz... boję się o te pieniądze...
— Bo też nie pojmuję cię doprawdy, — szepnęła. — Jak można taką dużą sumę nosić przy sobie! Przecież to cały nasz majątek — i to ciężko zapracowany!
— Ee, — a któż się może domyślać, że mam je wszystkie — tutaj w portfelu? Nikt nie wie o tem.
— A jakże, zdaje ci się, — mruknęła gniewnie. — A ten chłopak do posługi, cośmy go odprawili przed tygodniem, myślisz, że nie wiedział o tem? Doskonale wiedział! Prawda Gabrielu!
— Tak, ciociu, — odparł stojący opodal młody chłopiec.
Małżonkowie Dugrival i ich synowiec Gabriel byli to stalt, powszechnie znani bywalcy na wszelakich wyścigach. Dugrival — tęgi mężczyzna o czerwonej twarzy: żona jego, niewiasta dobrej tuszy, o ordynarnych rysach twarzy, ubrana stale w jedwabną zielonkawą suknię, porządnie już wyświeconą; synowiec wreszcie, — młody chłopiec blady i szczupły, z czarnemi oczyma i jasnemi włosami, wijącemi się w pukle.
Z reguły małżonkowie Dugrival w czasie całych wyścigów nie ruszali się ze swych miejsc na trybunie. Rzeczą Gabriela było stawiać na poszczególne konie, kręcić się tam i nazad między trybunami, totalizatorem i bookmakerami, odbierać i odnosić pieniądze.
Tego dnia szczęście im sprzyjało: już trzykrotnie młody Gabriel przynosił swemu wujowi znaczniejszą wygraną gotówkę.
Kończył się piąty bieg; Mikołaj Dugrival zapalił cygaro. W tej chwili podszedł ku niemu jakiś jegomość ze szpakowatą bródką, ubrany w bronzowe obcisłe ubranie i pochylając się nieco zagadnął go półgłosem:
— Przepraszam pana, — czy to nie panu przypadkiem ukradziono?
Co mówiąc pokazał trzymany w ręku złoty zegarek z łańcuszkiem.
Dugrival aż podskoczył:
— Ależ tak... tak... to mojel... O, patrz pan, wyryty nawet mój monogram: M. D... Mikołaj Dugrival.
I równocześnie sięgnął instynktownie ręką do wewnętrznej kieszeni swej marynarki. Portfel był na swojem miejscu.
— No, całe szczęście jeszcze — odetchnął z ulgą.
— Ale jakimże sposobem?... Nie pojmuję!... Złapali choć złodzieja?
— Już złapany, — jest na strażnicy. Proszę się pofatygować razem ze mną, — zaraz na miejscu wszystko się załatwi!
— A z kim mam przyjemność?...
— Jestem Delangle, inspektor policji. Raportowałem już o wypadku panu komisarzowi Marquenne.
Mikołaj Dugrival wstał spiesznie; razem z inspektorem zeszli z trybuny, kierując się w stronę komisarjatu. Gdy byli od niego oddaleni na jakie pięćdziesiąt kroków, do inspektora podszedł jakiś człowiek, mówiąc mu gorączkowo:
— Ten złodziej wyśpiewał wszystko, — jesteśmy na tropie całej bandy. Pan komisarz Marquenne prosi, żebyś pan czekał na niego koło totalizatora i miał oko specjalnie na czwarte miejsca.
W pobliżu totalizatora ścisk był ogromny. Inspektor Delangle mruknął niechętnie:
— Po jakiego licha mam tam iść?... To sensu niema!... Kogo tam mieć na oku?... Ten komisarz ma zawsze takie pomysły!...
Odsunął energicznie ręką grupą stojących opodal mężczyzn:
— Trzeba się dobrze rozpychać łokciami — i uważać na portfel! W podobnych okolicznościach i pana dziś okradziono, panie Dugrival.
— Ale jakim sposobem? Nie pojmują!
— Ach panie, trzeba znać tych łajdaków! Na pozór niby nic... jeden panu nastąpi na nogą, drugi szturknie laską, — a trzeci już tymczasem zwędzi portfel!... Raz, dwa, trzy, — i już po wszystkiem! Ja sam doświadczyłem tego na sobie!...
Przerwał i zaczął krzyczeć zirytowany:
— No, do djabła, uduszą nas tu chyba! Co za tłok! Nie do wytrzymania!... Ach, pan komisarz Marquenne, — tam, kiwa na nas... Chwileczkę, proszę pana... a przedewszystkiem proszę nie ruszać się z miejsca!
Rozpychał się energicznie łokciami, torując sobie drogę.
Mikołaj Dugrival stracił go wkrótce z oczu — i usunął się nieco na bok, by nie narażać się na ustawiczne potrącanie.
Upłynęło parę minut; miał się rozpocząć szósty bieg. Mikołaj Dugrival spostrzegł swą żonę i synowca, idących pomału. Szukali go. Objaśnił ich, że inspektor Delangle konferuje z komisarzem policji.
— A nie ukradziono ci pieniędzy? — zagadnęła go żona.
— Także coś, — odparł, — już ja razem z inspektorem uważałem na to, by nie dostać się w za wielki tłok.
Dotknął ręką kieszeni, — krzyknął, — sięgnął ręką gorączkowo do środka — i zaczął bełkotać niezrozumiałe słowa.
— Co się stało, na Boga? — zaniepokoiła się pani Dugrivał.
— Ukradł mi... portfel... pięćdziesiąt tysięcy., wyjąkał.
— Niemożliwe!... niepodobna!
— Tak... tak... to ten inspektor — opryszek — złodziej!...
— Na pomoc! Ratunku! — zaczęła wołać rozpaczliwie. — Okradziono nas! Pięćdziesiąt tysięcy! jesteśmy zrujnowani! Ratunku!
Zbiegli się ludzie, znalazło się natychmiast kilku ajentów policyjnych, — zaprowadzono oboje małżonków do komisarjatu. Dugrivai szedł jak nieprzytomny, ogłupiały. Zona jego zato krzyczała na cały głos, opowiadając szeroko całe zajście, przeklinając owego pseudo-inspektora:
— Szukajcie go! Łapajcie, aresztujcie! — Ze szpakowatą bródką, — w bronzowej marynarce... A to łotr skończony!... Pomyśleć tylko: pięćdziesiąt tysięcy franków!... Mikołaju, — a ty co robisz, dla Boga?!...
Skoczyła ku niemu jak tygrysica. Ale zapóźno niestety! Huknął strzał. Dugrival padł martwy na ziemię!
Wypadek ten narobił dużo hałasu; gazety rozpisywały się o nim szeroko, wytykając znowu niedołęstwo i głupotę paryskiej policji. Przecież to wprost nie do pomyślenia, by złodziej kieszonkowy ośmielił się w biały dzień, wobec tysięcy ludzi, odgrywać rolę inspektora policji i w podobnie bezczelny sposób obrabować porządnego obywatela!
Wdowa po samobójcy rozwodziła szeroko swe żale wobec chciwych sensacji reporterów, którzy urządzali z nią wywiady. Jednemu z reporterów udało się złapać ją na kliszę fotograficzną w tym momencie, gdy stojąc nad zwłokami męża, z ręką uroczyście wzniesioną ku niebu przysięgała, że śmierć tę pomści. Obok niej stał Gabriel, z twarzą wykrzywioną nienawiścią. I on także zaprzysiągł krwawą zemstą sprawcy tego nieszczęścia.
Dzienniki opisywały szczegółowo ich skromne mieszkanko, jakie zajmowali w Batignolles. Że zaś skutkiem owej kradzieży pozostali bez środków do życia, jeden z dzienników sportowych ogłosił specjalną subskrypcją na rzecz nieszczęśliwej pani Dugrival.
A ów tajemniczy inspektor Delangle zniknął bez śladu. Aresztowano wprawdzie jakichś dwóch podejrzanych osobników, — ale musiano ich uwolnić dla braku dowodów. Policja szukała gorączkowo na wszystkie strony, — wszystko nadaremnie. Wreszcie skierowano podejrzenia na Arsena Lupina, — następstwem czego była owa głośna depesza słynnego włamywacza, wysłana z Nowego Jorku w sześć dni po owym tragicznym wypadku. Depesza brzmiała jak następuje:

„Odpieram z oburztniem kalumnię rzucaną na „mnie przez niedołężną policję. Nieszczęśliwym „ofiarom przesyłam wyrazy współczucia. Równocześnie polecam memu bankierowi aby im wypłacił pięćdziesiąt tysięcy franków — Lupin“.

I rzeczywiście — nazajutrz po opublikowaniu tej depeszy, do drzwi mieszkania Dugrivalów zadzwonił jakiś nieznajomy jegomość i wręczył pani Dugrival zapieczętowaną kopertę. W kopercie było pięćdziesiąt banknotów tysiąc-frankowych.
Posypały się w dziennikach różne komentarze i uwagi na ten temat. Ale wkrótce zaszedł nowy wypadek, który na wszystkich wywarł wstrząsające wrażenie. Oto w dwa dni później, około godziny czwartej nad ranem z mieszkania Dugrivalów rozległy się przeraźliwe krzyki i wołania o pomoc. Zbiegli się sąsiedzi, — wyłamano drzwi. Przy świetle przyniesionej przez któregoś z lokatorów świeczki ujrzano leżącego na ziemi Gabriela, ze skrępowanemi rękoma i nogami. W sąsiednim pokoju leżała pani Dugrival pokrwawiona, z szeroką raną na piersi.
— Pieniądze... okradziono mnie... zabrali wszystko, — wyszeptała z trudem — i zemdlała.
Co się właściwie stało?
Gabriel opowiedział (a ciotka jego, po przyjściu do przytomności, potwierdziła w zupełności jego zeznania), że w nocy napadło go w łóżku dwóch ludzi, z których jeden zakneblował mu usta, a drugi spętał ręce i nogi. Twarzy ich nie widział, bo było zupełnie ciemno, — ale słyszał dobrze hałas walki, jaką z nimi stoczyła jego ciotka. A walka to była zacięta, jak twierdziła pani Dugrival. Bandyci znali widać doskonale rozkład mieszkania i wiedzieli, gdzie pieniądze były ukryte. Skierowali się prosto do skrytki i mimo jej rozpaczliwego oporu i krzyków zabrali całą gotówkę. Kiedy odchodzili, ugryzła jednego z nich w rękę, — i wtedy ugodził ją nożem w piersi. Potem uciekli.
— Którędy? — pytano jej natarczywie.
— Wyszli przez drzwi mego pokoju, — odpowiedziała, — a potem prawdopodobnie do sieni.
— To niemożliwel Przecież dozorca musiałby ich zobaczyć!
Bo cała tajemnica leżała właśnie w tem zagadnieniu: jakim sposobem bandyci dostali się do domu i jakim sposobem udało im się uciec? Było tylko jedno jedyne wyjście! Czyżby może który z lokatorów? Przeprowadzone w tym kierunku najskrupulatniejsze śledztwo dało wynik zupełnie negatywny.
A więc?
Inspektor policyjny Ganimard, któremu tę sprawę oddano, nie wiedział poprostu, co począć.
— Przypomina mi to Lupina, — mówił, — ale nie, to nie jego chyba sprawka... Nie, nie, — coś w tem wszystkiem czuję podejrzanego... Zresztą — w jakim celu Lupin przesyłałby im 50 tysięcy franków, aby je w parę dni później odbierać? I jeszcze jedno: jaki jest właściwie związek między tą kradzieżą, a tą poprzednią, na wyścigach? Wszystko to jest wręcz niezrozumiałe i mam wrażenie (co mi się bardzo rzadko zdarza), że szkoda czas tracić na dochodzenia.
Sędzia śledczy zabrał się do sprawy niesłychanie energicznie. Najsprytniejsi dziennikarze przeprowadzali śledztwo na własną rękę. Przyjechał nawet z Londynu jeden z głośnych detektywów. Ale wszystkie te wysiłki nie dały żadnego zgoła wyniku: upłynęło sześć tygodni od owego wypadku, a tajemnica pozostała zupełnie nierozjaśnioną. Wreszcie i sam sędzia śledczy doszedł do przekonania, że — jak to odrazu trafnie zauważył Ganimard, — szkoda tracić czas na dalsze dochodzenia.
Tymczasem w mieszkaniu Dugrivalów życie płynęło zwykłym trybem. Pod troskliwą opieką swego synowca pani Dugrival odzyskała wkrótce zdrowie. Siadywała w wygodnym fotelu, koło okna, — a Gabriel zajmował się sam całem gospodarstwem, załatwiał sprawunki, sam nawet gotował, obywając się bez pomocy dozorcowej.
Żyli w zupełnem odosobnieniu, nie przyjmując absolutnie nikogo; dojadły im już zanadto te nieustanne wywiady z reporterami, te wizyty policji i organów śledczych. Pani Dugrival była tak zdenerwowana temi przejściami, że nawet dozorcowej zabroniła wstępu do swego mieszkania, nie mogąc znosić jej gadatliwości. Dozorcową nie dała za wygraną; ilekroć spotykała na schodach czy w sieni młodego Gabriela, zawsze go zaczepiała, zawsze miała mu coś do powiedzenia.
— Panie Gabrielu, miejcie się państwo na baczności. Szpiegują was! Wczoraj wieczór znowu mój stary widział, jak jakiś pasażer przez lornetkę przyglądał się oknom pańskiego mieszkania!
— Niema strachu, — odparł swobodnie Gabriel, — to musiał być ajent policyjny. Policja pilnuje nas teraz dobrze, chwała Bogu!
Otóż któregoś dnia, koło czwartej popołudniu niedaleko ich domu wybuchła gwałtowna kłótnia między dwoma sklepikarzami. Dozorcowa popędziła tam czemprędzej, by się przysłuchać. I zaledwie wyszła za bramę, do domu wślizgnął się zgrabnie, niespostrzeżenie, jakiś młody człowiek, średniego wzrostu, ubrany nader elegancko. Czemprędzej popędził po schodach aż na trzecie piętro.
Zadzwonił do drzwi, — raz, — drugi, — trzeci.
Dopiero za trzecim dzwonkiem drzwi się uchyliły.
— Czy mogę się widzieć z panią Dugrival? — zagadnął grzecznie ów młody człowiek, zdejmując kapelusz.
— Pani Dugrival jest niezdrowa, — nie przyjmuje nikogo, — odparł Gabriel, stojący w przedpokoju.
— Muszę się koniecznie z nią rozmówić.
— Jestem jej synowcem, — może mi pan powie, o co idzie?
Dobrze. Bądź pan zatem łaskaw powiedzieć pani Dugrival, że udało mi się przypadkowo zdobyć cenne informacje w sprawie owej kradzieży, której padła ofiarą. Chciałbym jednak koniecznie obejrzeć całe mieszkanie i zbadać pewne ważne szczegóły. W podobnych sprawach mam wielkie doświadczenie i jestem przekonany, że mógłbym w tym wypadku bardzo dużo pomóc.
Gabriel przypatrywał mu się przez chwilę z namysłem, — wreszcie odrzekł:
— W takim razie... sądzę, że ciotka moja chętnie się zgodzi... Proszę pana do środka.
Uchylił drzwi do jadalnego pokoju i uprzejmym giestem zaprosił przybysza do wnętrza. Ale zaledwie ten ostatni stanął nogą na progu, Gabriel podniósł ramię i gwałtownym, niespodziewanym ruchem zadał mu potężny cios sztyletem, powyżej prawej łopatki.
— Brawo! doskonale! — odezwała się pani Dugrival, wybuchając szatańskim śmiechem. — Udało ci się Gabrielu, niema co mówić! Ale słuchaj, chyba go nie zabiłeś, tego łotra?
— Sądzę, że nie. Ostrze jest bardzo cienkie, — a umyślnie nie wbiłem go zbyt głęboko.
Nieznajomy wyciągnął ręce przed siebie, chwiał się na nogach, blady śmiertelnie.
— Ach, głupcze, — mówiła zjadliwie, — nareszcie wpadłeś w pułapkę!... Czekaliśmy tu już od dawna na ciebie. A co, — jakoś ci się nóżki uginają? Nie podoba ci się to?... Trzeba się pogodzić z losem!... Tak, ślicznie... najpierw na jedno kolano... teraz na drugie!... Jak to znać, że jesteś dobrze wychowanyI... A co, — już leżysz na ziemi? Mój Boże, gdyby to nieboszczyk Dugrival mógł cię teraz zobaczyćl No, a teraz, Gabrielu, do roboty!
Podeszła do stojącej pod ścianą szafy, otworzyła ją na roścież. Odsunęła wiszące wewnątrz suknie, poza któremi ukazały się ukryte drugie drzwi, wiodące do jakiegoś pokoju w sąsiednim domu.
— Pomóż mi go przenieść, Gabrielu. Będziesz go pilnować jak oczka w głowie, prawda? Nie odstąpiłabym go nikomu, — nawet na wagę złota!

∗             ∗

Wreszcie któregoś dnia ranny odzyskał przytomność. Otworzył ostrożnie oczy i rozejrzał się po pokoju.
Leżał na łóżku w dość dużym pokoju, skromnie umeblowanym. Okna całe zasłonięte były zupełnie grubemi storami, przepuszczającemu skąpo światło.
W panującym półmroku ujrzał siedzącego opodal na krześle Gabriela Dugrival, który obserwował go uważnie.
— A, to ty chłopcze, — mruknął. — Gratuluję ci mały. Masz pewne, a delikatne uderzenie.
Zamknął oczy i pogrążył się ponownie w sen.
Ilekroć budził się i tego dnia i następnych, — zawsze widział koło siebie tę bladą twarz, o wąskich, zaciśniętych ustach, o czarnych oczach, patrzących z nieubłaganą zaciętością.
— Wiesz co mały, — mówił do niego, — aż strach patrzeć na ciebie. Jeżeli masz zamiar mnie zabić, nie żenuj się, proszę, — ale zrób przyjemną miną! Myśl o śmierci wydawała mi się dotąd zawsze niesłychanie zabawną. A przy tobie — aż mię ciarki przechodzą! Dobranoc, — wolę spać, niż patrzeć na ciebie!
Gabriel jednak, posłuszny rozkazom ciotki, zajmował się rannym niesłychanie troskliwie. Pacjent już nie gorączkował, odżywiał się mlekiem i bulionem, nabierał pomału sił i humoru.
— Kiedyż pierwszy raz wyjadę na spacer? — żartował sobie. — Powóz już zamówiony? Odpowiadaj-że przecież, odezwij się, uśmiechnij! Przypominasz mi wierzbę płaczącą! No dalej, uśmiechnij się!
Któregoś dnia, gdy się obudził, poczuł, że coś mu dziwnie dokucza i zawadza. Przekonał się też niebawem, co to znaczy. Oto w czasie snu skrępowano mu ręce, nogi i piersi. Przywiązany był do łóżka cienkiemi stalowemi sznurkami, i to tak mocno, że za najlżejszym ruchem wpijały mu się one w ciało.
— Aha, — zwrócił się do Gabriela, — widzę, że to już na serjo tym razem. Będziemy kurczątko zarzynać, co? Żali to ty mnie będziesz operować, archaniele Gabrielu? W takim razie proszę cię bardzo o staranne oczyszczenie noża. Przedewszystkiem antyseptyka!
Urwał, słysząc skrzypienie otwieranych drzwi. Na progu, na wprost niego, stała pani Dugrival.
Zbliżała się do niego pomału, wzięła krzesło i usiadła obok łóżka, kładąc nabity rewolwer na stoliku w pobliżu.
— Br... — próbował jeszcze żartować więzień — jakie to straszne... ostatni akt tragedji... wykonanie wyroku na skazańcu!... I to płeć piękna wykonuje egzekucję!... Co za honor!... Pani Dugrival, mam na* dzieję, że pani nie oszpeci mi twarzy?...
— Milcz, Lupin!
— Ach, to pani zna moje nazwisko?... Co za nos!
— Milcz, Lupin!
W tonie jej głosu brzmiała jakaś uroczysta nuta. Lupin umilkł, obserwując uważnie oboje swych strażników. Zarówno na czerwonej, nabiegłej krwią twarzy wdowy, jak i na delikatnej, bladej twarzy jej siostrzeńca, malowała się nieubłagana zaciętość.
Wdowa pochyliła się nad leżącym:
— Możesz mi odpowiedzieć na kilka pytań?
— A czemużby nie?
— Zatem słuchaj uważnie: Skąd dowiedziałeś się, że Dugrival nosił cały swój majątek w portfelu w kieszeni?
— Oh — długie języki służby...
— Od tego małego chłopaka, co nam usługiwał?
— Właśnie.
— I to ty ukradłeś memu mężowi zegarek, — by go potem mu oddać i w ten sposób zjednać sobie jego zaufanie?
— Tak.
Żachnęła się z oburzeniem:
— Ach, ty głupcze, skończony idjoto! Okradłeś mego męża, doprowadziłeś go do samobójstwa, — a potem zamiast uciekać na koniec świata, — zostajesz z całą bezczelnością w Paryżu! Wiedziałeś przecież o tem, że na głowę zabitego zaprzysięgłam, że odnajdę sprawcę jego śmierci!
— To mnie właśnie najbardziej dziwi, — odparł Lupin. — Jakim sposobem podejrzenia skierowały się na mnie?
— Jakim sposobem? Toż sam się zdradziłeś.
— Nie rozumiem.
— Prosta rzecz... Owe pięćdziesiąt tysięcy franków...
— No i cóż w tem nadzwyczajnego? Poprostu prezent...
— A jakże, prezent, — każesz mi je nibyto telegraficznie wypłacić z Ameryki, aby odwrócić podejrzenia. Prezent, powiadasz? Widocznie więc sumienie cię ruszyło, — żal ci się zrobiło tego biedaka, którego wpędziłeś do grobu. Więc oddajesz ukradzione pieniądze wdowie, — naturalnie robisz to publicznie, z hałasem, jak to lubisz, ty kabotynie! Doskonale! Ale widzisz, kochanku, nie należało mi przysyłać tych samych biletów, które ukradłeś Dugriva-Jowi! A tak, tak, ty kwadratowy ośle! Wszystkie te same! Mieliśmy przecież spisane wszystkie numery i serje. A ty byłeś na tyle głupi, że mi je odesłałeś z powrotem — rozumiesz teraz?
Lupin roześmiał się:
— To rzeczywiście paradne. Choć nic moja w tem wina, — ja wydałem inne polecenie. Ale stało się, — trudno; trzeba ponieść konsekwencje.
— No widzisz sam teraz: sam się zdradziłeś — i podpisałeś wyrok na siebie. Teraz trzeba było tylko cię znaleść. A właściwie nie: takiego ananasa jak Lupin nie wystarczy znaleść; trzeba go było tutaj sprowadzić. Mój synowiec, który cię nienawidzi równie silnie jak ja, wpadł na genialny pomysł. Słyszał on i czytał dużo o tobie, — wie, że masz pociąg do wszelkich tajemnic, intryg, do wyświetlania najbardziej zawikłanych tajemnic. Wymyślił zatem całą ową komedję z powtórnem okradzeniem nas, z owymi dwoma tajemniczymi włamywaczami. Zaręczam ci, kochanku, że ta rana, którą zadałam sobie własnemi rękami, nie bolała mnie zupełnie. A z jaką niecierpliwością wyglądaliśmy oboje twego przybycia, — z jaką satysfakcją obserwowaliśmy przez okno tych twoich wspólników, co kręcili się pod naszym domem, wysłani przez ciebie na zwiady! A byłam najzupełniej pewną, że przyjdziesz, że musisz przyjść. Jalito? oddałeś biednej wdowie 50 tysięcy — a teraz ktoś inny miałby je ukraść? Musiałeś przyjść, wiedziony ciekawością i ambicją odkrycia sprawcy! I widzisz, przyszedłeś!
Zaśmiała się ze złośliwą satysfakcją:
— A co, dobrze obmyślane?... Lupin, sam wielki, nieuchwytny, niezwyciężony Lupin... mistrz nad mistrze... złapany w pułapkę przez kobietę i tego chłopaka!... Jest... jest... Lupin we własnej osobie... związanemi nóżkami i rączkami... taki potulny, spokojniutki jak baranek!...
Drżała cała z szatańskiej uciechy. Spacerowała po pokoju niby dzikie zwierzą, nie spuszczając wzroku ze swej ofiary. W każdem słowie, w każdym ruchu przebijała się nieubłagana, okrutna nienawiść i mściwość.
— No, dość już gadania! — odezwała się nagle.
A podszedłszy do leżącego Lupina zaczęła mówić głosem krótkim, urywanym, rozkazującym:
— Słuchaj Lupin, przez ie dwadzieścia dni tu leżysz, dowiedziałam się wszystkiego. Przejrzałam wszystkie papiery, jakie masz w kieszeniach. Znam wszystkie twoje sprawki, wszystkie twe fałszywe nazwiska, znam całą organizację twojej bandy, wszystkie twe kryjówki i mieszkania w Paryżu i okolicy. Byłam nawet w twem mieszkaniu, w tem właśnie gdzie ukrywasz wszystkie twoje papiery i zapiski. Znalazłam, co mi było potrzebne. Patrzaj: oto cztery czeki z czterech książeczek czekowych na cztery banki, w których masz otwarte rachunki bieżące, każdy na inne nazwisko. Wystawiłam każdy na dziesięć tysięcy franków. Na większą sumę mogłoby to być ryzykownem. Dalej, — podpisuj!
— Patrzajcie, — zauważył Lupin z ironją, — toż to poprostu szantaż, zacna pani Dugrival!...
— I to cię zaskoczyło?
— Pewnie! Trafiłem na godnego przeciwnika. Zatem owa piekielna pułapka, w którą wpadłem, nastawioną została nietylko przez niepocieszoną, chciwą zemsty wdowę, — ale równocześnie przez sprytną i pomysłową niewiastę, pragnącą zwiększyć swoje kapitały?
— A tak. Właśnie.
— Gratuluję, droga pani! A może przypadkiem imci pan Dugrival?...
— Jakbyś zgadł! Zresztą niema co robić z tego tajemnicy, — owszem, to mi ulży tylko. Tak jest, Dugrival pracował w tym samym fachu, co i ty... No, nie na wielką skalę... byliśmy mniej wymagający... podczasu do czasu trochę złota... portmonetka albo portfel... Gabriel, przez nas przyuczony urządzał to zgrabnie.. na wyścigach... W ten sposób uciułaliśmy trochę grosza...
— To ślicznie!...
— A widzisz, cieszę się, że ci się to podoba. A jeśli o tem mówię, — to poto, byś aię przekonał, że nie masz do czynienia z nowicjuszką i na ratunek znikąd liczyć nie możesz. Ten pokój łączy się z moją sypialnią — i ma odrębne, nieznane nikomu wyjście. Był to gabinet Dugrivala: tu przyjmował swoich przyjaciół, — tu miał magazyn swych rozmaitych ubrań, przyrządów... nawet osobny telefon, jak widzisz. Nie masz co spodziewać się ratunku. Twoi przyjaciele i wspólnicy tu cię szukać nie będą, — skierowałam ich na inny trop. Wszystko przepadło! No, orjentujesz się już w swojej sytuacji?
— Tak.
— Zatem podpisz te czeki.
— A jeżeli podpiszę, — odzyskam wolność?
— Najpierw muszę podjąć pieniądze.
— A potem?
— Potem będziesz wolny. Przysięgam na zbawienie mej duszy.
— Niebardzo w to wierzę.
— Przecież niemasz innego wyboru!
— Tak, to prawda. Dawaj.
Rozwiązała mu prawą rękę, a podając pióro, mówiła:
— Pamiętaj, że na każdym czeku jest inne nazwisko, wypisane innym charakterem pisma.
— Wiem o tem dobrze.
Podpisał wszystkie czeki.
— Gabrielu, — zwróciła się do swego synowca, — teraz dziesiąta. Jeżeli do dwunastej nie wrócę, — będzie to znaczyć, że ten łotr urządził mi jakiś kawał. Wtedy możesz mu palnąć w łeb. Zostawiam ci rewolwer mego męża, — jest w nim jeszcze pięć kul... To zupełnie wystarczy.
Wyszła, podśpiewując wesoło.
Zapadło głuche milczenie.
— Nie dałbym złamanego szeląga za moją skórą, — szepnął Lupin. Zamknął oczy; po długiej chwili zagadnął obcesowo Gabriela:
— Ile chcesz?
Gabriel udawał, że nie słyszy.
— No słyszysz, ile chcesz? — powtórzył z irytacją. — Odpowiadajże! Jesteśmy obaj z jednego fachu: ja kradnę, ty kradniesz, my kradniemy... Znajdziemy wkońcu jakieś wyjście... zgodzimy się, prawda?... Przyjmę cię do mojej bandy, dam ci doskonałe warunki... No, ile chcesz? Dziesięć.. dwadzieścia tysięcy?... nie żenuj się, gadaj śmiało! Pieniędzy mam w bród!
Gabriel siedział nieruchomy; ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy.
— No, odezwij-że się, do djabła! Cóż to, tak strasznie kochałeś owego Dugrivala, co?... No, pomożesz mi się uwolnić?... Słuchaj!...
Urwał, bo w oczach Gabriela dojrzał błysk nieubłaganej, okrutnej nienawiści. Tego niczem nie przekona!
— Psiakrew, — zgrzytnął zębami, — czy mam tu zdychać jak pies? Ach, żebym tylko zdołał...
Naprężył się cały, próbując zerwać więzy... Ale natychmiast opadł na łóżko, wyczerpany, jęcząc cicho.
— Niema co, — mruknął po chwili. — Przepadło! Mów de profundis, Lupinie!
Gabriel podszedł po cichu do łóżka, pochylił się. Lupin leżał cicho, z zamkniętemi oczyma, oddychał równo, spokojnie, jakby spał...
Ale Lupin odezwał się do niego:
— Nie myśl, że spię, chłopaczku. W takiej chwili człowiek spać nie może... Trzeba się skupić, zastanowić... prawda?... I myślę o tem, co mnie czeka... Widzisz — co do tego mam swoją teorję... wierzę w wędrówkę dusz, metempsychozę... Ale o tem za długo byłoby gadania... Słuchaj mały... może na pożegnanie podamy sobie ręce?... Nie?... Zatem — do widzenia, Gabrielu — bądź zdrów i trzymaj się ciepło.
Zamknął oczy. I aż do powrotu p. Dugrival nie odezwał się już ani słowem.

∗             ∗

Wdowa wpadła do pokoju koło południa silnie podniecona.
— Mam już pieniądze, — zwróciła się do Gabriela. — Zabieraj się. Auto czeka na dole. Zaraz tam przyjdę.
— Ale...
— Z nim dam sobie sama radę. Nie jesteś mi potrzebny. Chyba, że masz ochotę przypatrzeć się, jak będzie zdychał... Daj mi rewolwer.
Biorąc broń z ręki synowca rzekła:
— Spaliłeś wszystkie papiery?
— Tak.
— Zatem — do dzieła. A potem zmykamy. Sąsiedzi mogą posłyszeć strzały, wpaść tutaj. Musimy zniknąć zawczasu.
Podeszła do łóżka:
— No Lupin, gotowy jesteś?
— Pałam z niecierpliwości.
— Nie masz żadnych zleceń?
— Nie...
— Zatem...
— Jeszcze słówko!
— Mów!
— Jeżeli spotkam się z Dugrivalem na tamtym świecie, co mam mu od ciebie powiedzieć?
Wzruszyła ze złością ramionami i przyłożyła lufę rewolweru do skroni Lupina.
— Doskonale... — rzekł Lupin, — tylko śmiało, niech ci się rączka nie trzęsie... Nie zaboli cię to ani trochę, przysięgam... No, gotowe? Zatem na komendę! Zaczynam: raz... dwa... trzy!...
 Pociągnęła za cyngiel, — rozległ się głośny huk.
— I to już śmierć? — odezwał się Lupin. — A to zabawne doprawdy! Myślałem, że jest większa różnica między życiem a śmiercią!
Huknął drugi strzał... Gabriel wyrwał rewolwer z rąk ciotki i obejrzał go uważnie:
— A to co? — krzyknął — wszystkie kule powyjmowane... zostały same tylko patrony...
— Niepodobna? — wyszeptała p. Dugrival, silnie zmieszana. — Któżby to mógł zrobić?... Sędzia śledczy?... Policja?
Urwała, nadsłuchując niespokojnie:
— Słyszysz?.. jakieś szmery...
Nadsłuchiwali trwożnie. Wdowa poszła aż do przedpokoju, skąd wróciła po chwili, zirytowana, wściekła.
— Niema nikogo... Mamy jeszcze czas... Sąsiadów niema w domu... Zawcześnie się cieszyłeś, kochanku!... Gabriel, dawaj nóż!
— Jest w moim pokoju.
— To go przynieś.
Gabriel wyszedł spiesznie. Wdowa aż się trzęsła z wściekłości.
— Czekaj Lupin, nie minie cię to!... Przysięgłam... co wieczór i co rano powtarzam przysięgę, — na kolanach... wobec Boga, który mię słucha... Tak jest, — mam prawo pomścić nieboszczyka!.., A co, kochanku, jakoś ci już mina zrzedła? I coś cię strach oblatuje? Boże drogi, — on boi się, naprawdę boi się! Czytam to w jego oczach! Gabrielu, chodź-że tu prędko — przypatrz mu się, jak mu się wargi trzęsą.., Nóż, dawaj nóż, prędko, — niech mu teraz wbiję w samo serce!
— Nie mogę go nigdzie znaleźć, — odparł Gabriel, wpadając do pokoju. — Nóż był w moim pokoju... zniknął gdzieś... nie pojmuję, co to wszystko znaczy...
— Nic nie szkodzi, — krzyczała wdowa, napół oszalała, — obejdzie się... I tak dam sobie radę... własnemi rękami...
Chwyciła Lupina pod gardło i poczęła go dusić swemi dziesięcioma palcami, zakrzywionemi jak szpony. Lupin zaczął charczeć głucho i stracił przytomność.
Nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła... jedna szyba w oknie rozprysła się w drobne kawałki.
— Co... co to?... wyjąkała wdowa przerażona, podnosząc się.
Gabriel, blady jak ściana, odparł niepewnym głosem:
— Nie wiem... nie pojmuję...
— Jak to możliwe?... jakim sposobem, — bąkała przerażona, nic śmiejąc się ruszyć, w trwożnem oczekiwaniu, co dalej będzie. Jedno ją najsilniej przerażało: oto na podłodze leżały kawały rozbitego szkła, — a niepodobna było dojść, kto i jakim sposobem szybę rozbił. Ani kamienia żadnego, — ani nic zupełnie!
Rozglądała się — szukała pod łóżkiem, pod komodą:
— Niema nic? — szepnęła.
— Niema, — przytwierdził Gabriel, który również szukał po całym pokoju.
Usiadła ciężko.
— Dobij go... — zwróciła się do Gabriela, — ja się boję... ręce mi drżą...
— I ja się boję...
— Przecież musimy dobić go... przysięgłam przecież...
Ostatecznym wysiłkiem wstała, podeszła do Lupina i ujęła go za szyję sztywnemi palcami. Ale Lupin, który ocknął się i bacznie obserwował jej twarz, miał już pewność, że wdowa nie będzie miała dość siły, by go zabić. Dla niej był on już nietykalnym. Jakaś tajemnicza moc chroniła go przed śmiercią, — ocaliła go już trzykrotnie w niewytłumaczony sposób i uratuje go napewno i teraz.
Wdowa odezwała się półgłosem:
— Ty pewnie kpisz sobie teraz w duchu ze mnie?
— Broń Boże, — odparł Lupin.
— Myślisz, że twoi wspólnicy cię wyratują? Ze tu wpadną? To wykluczone, kochanku!
— Wiem o tem... To nie oni mnie bronią... nikt mnie wogóle nie broni...
— Tylko?...
— Tylko jest w tem coś tajemniczego, niezbadanego, cudownego... Wiesz o tem sama — i trzęsiesz się jak listek ze strachu.
— Ach ty, łotrze! Czekaj, niedługo przestaniesz się śmiać.
— Bardzo by mnie to dziwiło.
— No, no, zobaczysz!
Zastanowiła się przez chwilę. Wreszcie zagadnęła Gabriela:
— A ty, cobyś zrobił na mojem miejscu?
— Najlepiej związać mu mocno ręce — i zostawić samego, — odparł. Pomysł szatański! Byłoby to skazaniem Lupina na najstraszniejszą śmierć, — śmierć głodową!
— Nie chcę, — odrzekła wdowa. — Jeszczeby może znalazł jaką deskę ratunku. Mam coś lepszego!
Uchwyciła słuchawkę telefoniczną:
— Halo!.. proszę o numer 82-248.
Po chwilce zaczęła mówić do telefonu:
— Halo? Czy Prefektura Policji? Czy jest pan inspektor Ganimard?... Niema?... za kwadrans?... szkoda!... W każdym razie, kiedy tylko przyjdzie, proszę mu to oświadczyć od pani Dugrival... Tak jest... wdowa po Mikołaju Dugrival... Proszę mu powiedzieć, aby przyszedł natychmiast do mego mieszkania... Niech otworzy drzwi od szafy... z tyłu poza szafą znajdzie ukryte wejście do drugiego mieszkania... Tam, w jednym pokoju.. leży skrępowany pewien człowiek... To jest ów złodziej, przez którego mój mąż się zastrzelił... Nie wierzy mi pan? Proszę tylko powtórzyć to wszystko panu inspektorowi... Pan Ganimard mi już uwierzy... Aha, zapomniałam powiedzieć, jak się ów złodziej nazywa... To Arsen Lupin!...
Zawiesiła słuchawkę i zwróciła się do Lupina.
— No, już zrobione — i ten rodzaj zemsty wcale mi się podobał Toż to będzie uciecha, gdy będę czytać sprawozdania z twego procesu! No, Gabrielu, idziemy?
— Dobrze, ciociu.
— Żegnaj, Lupin! Nie zobaczymy się już więcej, — bo wyjeżdżam za granicę. Ale obiecuję ci przysłać cukierków. Kiedy cię zamkną do więzienia.
— Lepiej czekolady. Będziemy ją razem zajadali.
— Żegnaj.
— Do widzenia!
Wdowa i synowiec opuścili mieszkanie.
Lupin pozostał sam. Próbował poruszyć się, przerwać więzy. Ale odrazu przekonał się, że o tem ani marzyć nie może, wyczerpany długiem leżeniem i gorączką.
Na pomoc swych przyjaciół również liczyć nie mógł. Prawda, trzykrotnie już uniknął śmierci, — ale to tylko dzięki jakiemuś cudownemu przypadkowi. Nie było w tem wszystkiem ręki jego przyjaciół, którzy na pewno nie byliby się ograniczyli na podobnych, teatralnych trochę efektach, lecz byliby go już dawno naprawdę wyswobodzili.
Nie było co się dłużej łudzić: Ganimard przyjdzie, znajdzie go tu! To było nieuniknione, najzupełniej pewne!
I to właśnie irytowało najwięcej Lupina. Toż-to dopiero Ganimard, jego śmiertelny wróg, będzie sobie na nim używał! Toż to będzie śmiechu i kpin! Lupin, który nieraz chętnie i z wielką satysfakcją wystawiał policję na drwiny, ośmieszał ją, — czuł teraz całą śmieszność swojej sytuacji, poprostu groteskowej! Oto dał się złapać w pułapkę, — on, szczwany lis, — i teraz czeka cierpliwie, bezbronny, aż przyjdą po niego!...
— Szatańska naprawdę zemsta, — monologował. — Wolałbym, żeby mnie była odrazu dobiła!
Nastawił chciwie uszy. W sąsiednim pokoju ktoś chodził. Czyżby Ganimard? Nie, — nie zdążyłby jeszcze w żadnym razie przybyć. A zresztą Ganimard napewno nie otwierałby drzwi tak cichutko, delikatnie, ostrożnie. Lupin przypomniał sobie te niedawne, dziwne wypadki, dzięki którym ocalał. Czyżby rzeczywiście był jakiś tajemniczy opiekun, który się nim zajął, chronił przed zemstą wdowy, a obecnie postanowił go ocalić? Ale któżby to mógł być?
Ów tajemniczy przybysz pochylił się koło łóżka, na którem Lupin leżał i zaczął jakąś manipulację. — Lupin nie mógł dojrzeć postaci przybysza; — poczuł jednak po chwili, że krępujące go więzy pomału zaczynają się rozluźniać. Mógł już ruszać się, swobodnie wyciągnąć ręce i nogi.
— Trzeba się ubierać, — odezwał się jakiś głos koło niego.
Dźwignął się z trudem z łóżka, osłabiony ogromnie.
— Kto tu jest? — spytał, rozglądając się ciekawie.
Zdziwił się niesłychanie, — bo oto ujrzał koło łóżka jakąś kobietę ubraną w czarną suknię z twarzą zakrytą do połowy szalem. Z tego, co mógł dojrzeć, wywnioskował, że musiała to być kobieta młoda i zgrabna.
— Kto pani jesteś? — spytał.
— Trzeba się spieszyć, — uciekać natychmiast, — odrzekła.
— Nie mogę, — jęknął Lupin, próbując nadaremnie się podnieść. — Nie mam siły.
— Proszę to wypić!
Nalała mleka do filiżanki i podała mu, — przyczem szal osunął się jej z głowy, odsłaniając całą twarz.
— To ty?... — wyjąkał zdumiony. — To ty... to pani, tu?... Zatem to pani była owym...
Patrzał z niewysłowionem zdumieniem na młodą kobietę, której oblicze przypominało do złudzenia Gabriela. Ta sama blada, delikatna twarz, te same blond włosy, te same usta, te same oczy, zimne, patrzące twardo... To nie mogła być siostra Gabriela, — nie, — to był Gabriel sam, we własnej osobie! Lupin zorjentował się szybko: to nie był Gabriel przebrany za kobietę: — ta kobieta, co tu przed nim stoi, widocznie za namową lub na rozkaz Dugrivalów chodziła stale ubrana po męsku, co zresztą było znacznie wygodniejsze w jej trudnym zawodzie.
— To pani... — powtarzał. — I któżby to mógł przypuścić?
Wlała do filiżanki kilkanaście kropel jakiegoś płynu.
— Wypij pan to lekarstwo, — rzekła krótko.
Zawahał się, — a może to trucizna?
— Przecież to ja pana ocaliłam! — zauważyła.
— Tak, — to prawda... I pani wyjęła kule z naboji?
— Ja.
— I pani schowała przed ciotką nóż?
— Ja. Mam go tu w kieszeni.
— I pani rozbiła szybę w oknie, — kiedy ciotka pani mnie dusiła?
— Ja; zapomocą przycisku, który porwałam z tego oto stołu i wyrzuciłam przez okno na ulicę.
— Ale dlaczego to wszystko? Dlaczego? — dopytywał się, nie mogąc niczego zrozumieć.
— Proszę to wypić.
— Chciałaś mię pani zatem uratować? Ale w takim razię — dlaczegóż ugodziłaś mnie wtedy sztyletem?
— Proszę to wypić.
Wypił odrazu, bez namysłu.
— A teraz proszę się ubierać... prędko! — komenderowała, podchodząc ku oknu.
Usłuchał jej, ale zmęczony wysiłkiem, opadł ciężko na krzesło.
Podeszła szybko ku niemu:
— Musimy natychmiast uciekać! Najwyższy czas! Musi pan zebrać wszystkie siły!
Pomogła mu się podnieść; oparty na jej ramieniu doszedł do drzwi, zeszli po schodach na dół. Szedł oszołomiony, niby we śnie, — w jakimś dziwacznym śnie, gdzie dzieją się rzeczy wręcz nieprawdopodobne.
Ale nagle coś mu się przypomniało. Nie mógł się powstrzymać od śmiechu:
— Biedny Ganimard, — nie ma do mnie szczęścia! A dałbym chętnie dwa grosze, żeby być świadkiem aresztowania mnie!
Przed bramą czekał automobil. Pomogła mu wejść do środka i rzuciła krótko szoferowi:
— Jazda!
Jechali szybko; — świeże powietrze i ruch oszołomiły zupełnie Lupina. Odzyskał pełną świadomość dopiero z chwilą, gdy znalazł się w swojem mieszkaniu, pod opieką zaufanego służącego, któremu młoda kobieta dawała półgłosem wskazówki.
— Idź sobie, — rzekł do służącego.
Że zaś i ona chciała odejść, ujął ją delikatnie za brzeg sukienki:
— Nie... proszę zostać... proszę mi to wyjaśnić... Ciotka nie wie o tem, że pani wróciła do mnie? Prawda?... Ale dlaczego pani mnie ocaliła? Dlaczego? Czyżby przez litość?
Milczała, z głową odrzuconą w tył, — zagadkowa, niedostępna. Tylko rysy twarzy jej jakoś złagodniały; w jej dużych, ślicznych czarnych oczach malowała się jakaś żałosna zaduma... Lupin zaczynał rozumieć, — zaczynał się domyślać, co się w jej duszy dzieje. Ujął ją za rękę. Ale odepchnęła go gwałtownie, niemal ze wstrętem.
— Zostaw mnie pan! — krzyknęła. — Czyż nie wiesz, że pana nienawidzę?!
Spojrzeli sobie w oczy; Lupin zmieszany, — ona drżąca cała... Spłonęła nagle rumieńcem, — spuściła oczy. Lupin odezwał się łagodnie:
— Skoro mnie pani nienawidzi, trzeba było mnie tam zostawić poprostu!... Czemuż pani tak nie zrobiła?
— Czemu?... Czemu... Sama nie wiem...
Ukryła szybko twarz w dłoniach... przez palce kilka łez spłynęło cicho...
Wzruszony szczerze chciał przemówić do niej czule, pocieszyć ją, dać jej życzliwe rady, wyrwać z tego życia, jakie dotąd prowadziła...
Ale zrozumiał, że brzmiało by to śmiesznie w jego ustach... Milczał, a gdy podeszła ku drzwiom, nie próbował jej już zatrzymywać.
Przystanęła przy drzwiach, uśmiechnęła się do niego — i spuściwszy nisko głowę — wyszła.
Zadzwonił gwałtownie na służącego:
— Idź natychmiast za tą kobietą... Chociaż nie., zostań... Tak będzie jednak lepiej...
Siedział długi czas pogrążony w myślach, — przypominając sobie we wszystkich szczegółach tę dziwną, tragiczną, a wzruszającą przygodę, której omal nie przypłacił życiem.
A potem wziął lusterko i przeglądał się w niem z pewnem zadowoleniem. Choroba i ostatnie przejścia nie zostawiły na twarzy zbyt wyraźnych śladów.

— Co to znaczy jednak, — szepnął, być ładnym chłopcem!

V.
JEDWABNA SZARFA.

Inspektor Ganimard, wyszedłszy jak co dnia — o zwykłej godzinie z domu, zauważył ciekawe zachowanie się jakiegoś jegomościa, kroczącego w tym samym co on kierunku, wzdłuż ulicy Pergolese.
Oto jegomość ów, ubrany dość nędznie, w słomkowym kapeluszu, — (a było to w listopadzie) — zatrzymywał się co kilkadziesiąt kroków i schylał się ku ziemi, — czy to pod pozorem zasznurowania bucika, czy żeby podnieść upuszczoną laskę, czy dla innych jakich powodów. A za każdem takiem pochyleniem wyciągał ukradkiem z kieszeni kawałek skórki z pomarańczy i kładł ją na samym brzegu chodnika.
Ot — dzieciństwo, niewinna zabawka, na którą nikt by nie zwrócił napewno uwagi. Ale Ganimard był bystrym obserwatorem, który nie zadowalnia się suchem stwierdzeniem jakiegoś faktu, lecz chce koniecznie poznać i jego powody. Postanowił sobie tedy iść w ślady owego zagadkowego jegomościa.
Wkrótce też, gdy skręcili na prawo, zauważył Ganimard, że jegomość ów wymienia jakieś tajemnicze znaki z małym, może dwunastoletnim urwiszem, idącym po przeciwległej stronie ulicy.
Uszli może ze dwadzieścia kroków; jegomość ów schylił się znowu, podwijając od dołu pantalony; zjawiła się znów skórka z pomarańczy na brzegu chodnika. A równocześnie ów mały urwisz przystanął i na ścianie domu, koło którego stał właśnie, wyrysował kredą kółko z krzyżykiem w pośrodku.
Poszli dalej; po chwili znowu przystanek. Jegomość tajemniczy schyla się, podnosi z ziemi szpilkę i kładzie kawałek skórki z pomarańczy, — a urwisz rysuje znów na kamienicy kółko z krzyżykiem.
— Psiakrew, — mruknął inspektor, — to zaczyna być ciekawe. Co u licha kombinują ci dwaj goście?
A owi dwaj „goście“ szli spokojnie dalej, przez aleję Friedlandzką przeszli na przedmieście St. Honorjusza. Co pewien czas, rzekłbyś z matematyczną niemal regularnością, powtarzała się ta sama manipulacja ze skórkami pomarańczowemi i kółkiem z krzyżykiem. Ale było widocznem, że ów jegomość wybierał uważnie miejsca, w których należało mu porzucić kawałek pomarańczowej skórki, a obserwujący go urwisz czekał na ten niemy sygnał, by na odpowiednim domu wymalować krzyżyk w kółku.
Działali więc obaj w ścisłem porozumieniu, a inspektor Ganimard obserwował ich z rosnącem ustawicznie zaciekawieniem.
Doszli do placu Beauvau. Tam jegomość ze skórkami chwilę się namyślał. Wreszcie nachylił się — i opuścił zawinięte spodnie u jednej i drugiej nogawki. A ów urwisz przysiadł na skraju chodnika, naprzeciwko żołnierza, pełniącego wartę przed Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, — i wyrysował kredą na krawędzi chodnika dwa kółka z krzyżykami.
— Co to ma znaczyć? — pytał się w duchu niespokojnie Ganimard.
I mimowoli prawie przypomniał sobie swego odwiecznego nieprzyjaciela, Lupina, — którego nazwisko przychodziło mu zawsze na myśl, gdy natknął się na jaką tajemniczą, niezrozumiałą aferę...
— Co to może znaczyć?
Najchętniej byłby złapał odrazu za kark obu tych „gości“ i wziął ich na spytki. Ale Ganimard zbyt był sprytnym, by popełnić podobne głupstwo. A zresztą w tej chwili ów jegomość ze skórkami przystanął, by zapalić papierosa. Tamten urwisz wydobył z zanadrza niedopałek papierosa i podszedł do owego jegomościa, by poprosić go o ogień.
Zamienili obydwaj po cichu kilka słów; urwisz wręczył ukradkiem swemu towarzyszowi jakiś przedmiot, który — jak się inspektorowi zdawało, — wyglądał na rewolwer we futerale. Pochylili się obydwaj nad owym przedmiotem, a ów jegomość, obróciwszy się tyłem, sięgnął ręką do kieszeni — i wykonywał podejrzane giesty, jakby nabijał rewolwer.
Potem zawrócili obydwaj i skręcili w ulicę Suresnes. Ganimard, który szedł za nimi krok w krok, zauważył, że weszli do bramy jakiegoś starego domu, w którym wszystkie okna — prócz trzeciego piętra, były szczelnie pozasłaniane.
Bez wahania wszedł za nimi do obszernej bramy, a stamtąd na duże podwórze, gdzie ujrzał szyld jakiegoś malarza, a z lewej strony wejście do klatki schodowej.
Zaczął drapać się po schodach na górę; na wysokości pierwszego piętra posłyszał jakiś piekielny hałas, dolatujący go zgóry. Przyspieszył tedy kroku.
Wreszcie znalazł się na kurytarzu trzeciego piętra. Nastawił Uszu, a zorjentowawszy się, skąd ów hałas wychodzi, — pobiegł w tym kierunku. Otworzył gwałtownie drzwi i stanął na progu zadyszany i zdziwiony tem co zobaczył. Oto w pokoju tym obaj obserwowani przez niego „goście“ stali, waląc z całej siły stołkami o podłogę.
W tej chwili otworzyły się drzwi od sąsiedniego pokoju; wyszedł z nich jakiś mężczyzna około 30-letni, z krótko strzyżonemi faworytami, w okularach, wyglądający na cudzoziemca.
— Dzień dobry, Ganimard! — odezwał się.
A zwracając się do swych towarzyszy, dodał:
— Dziękuję wam bardzo, — doskonaleście się spisali. Macie tu obiecane sto franków.
Wręczył im pieniądze, wyprowadził ich za drzwi i wrócił zamykając drzwi za sobą.
— Bardzo cię przepraszam — zwrócił się swobodnie do Ganimarda, — że cię fatygowałem. Muszę z tobą pomówić... pilna sprawa.
Wyciągnął ku niemu rękę, a widząc, że Ganimard stoi jak ogłupiały, kipiący gniewem, zawołał:
— Czyżbyś mnie nie rozumiał?... To przecież takie proste!... Chciałem się z tobą koniecznie rozmówić... zatem...
A udając, że uprzedza jego spodziewane zarzuty, ciągnął dalej:
— Nie, nie, — mylisz się, mój kochany. Gdybym cię zaprosił listownie lub telefonicznie, — nie przyszedłbyś wogóle, — albo przyszedłbyś tu z całym pułkiem. A chciałem rozmówić się z tobą w cztery oczy. Uważałem tedy, że najlepiej będzie wysłać przed ciebie tych dwóch poczciwców, którym kazałem rzucać skórki pomarańczowe i rysować krzyżyki w kółkach, jednem słowem wytyczyć ci drogę aż tutaj. No, cóż masz taką głupią minę? Nie poznajesz mnie?... jestem Lupin... Arsen Lupin... Nie przypominasz mnie sobie?
— Bydlę! — zgrzytnął z wściekłością Ganimard.
Lupin wydawał się szczerze zmartwiony:
— Widzę, że gniewasz się na mnie? — Tak, tak, nie wypieraj się, — czytam to w twoich oczach!... Z pewnością z powodu owej historji z Dugrivalami, prawda?... Powinienem był czekać grzecznie, aż przyjdziesz po mnie... Ale widzisz, — jakoś mi to nie przyszło na myśl... Za to na drugi raz ręczę...
— Kanalja! — mruknął Ganimard.
— No patrzajcie, — a ja myślałem, że ci zrobię przyjemność! Naprawdę! Mówię sobie: Poczciwy Ganimard, — tak dawno się już nie widzieliśmy! Z pewnością rzuci mi się na szyję z uciechy!
Ganimard ochłonął trochę. Rozejrzał się uważnie dokoła, zerknął na Lupina, jakby naprawdę miał zamiar rzucić mu się na szyję... Ale opanował się, — chwycił krzesło i usiadł na niem, jakby się zdecydował wysłuchać, co mu Lupin chce powiedzieć.
— Mów, — rzekł krótko. — Tylko ber próżnej gadaniny. Mam mało czasu.
— To mi się podoba, — odrzekł Lupin. — Pomówimy zatem. Trudno wymarzyć sobie zaciszniejszy kącik na rozmową. Ta stara rudera jest własnością księcia de Rochelaure, który zresztą nigdy do niej nie zagląda. Wynajął mi to całe piętro, pozwalając mi odnająć część pewnemu malarzowi. Mam kilka podobnych, nader praktycznych mieszkań w Paryżu. Tutaj występują pod nazwiskiem pana Jana Dubreuil, byłego ministra... Uważasz, wybrałem sobie umyślnie ten zawód, aby nie zwracać zbytnio na siebie uwagi...
— Ale co mnie to wszystko może obchodzić? — burknął Ganimard.
— Masz racją, — gadam, a tu czas leci... Bardzo cię przepraszam... Zatem zaczynam... Może cygarko? Nie chcesz?... Ja też wolą nie palić.
Usiadł swobodnie, bąbniąc po stole palcami, — namyślał się chwilką i tak zaczął:
— Otóż... dnia 17 października 1599 — w dzień pogodny i ciepły... chociaż., prawdą mówiąc, może to zbyteczne sięgać aż do czasów króla Henryka IV i przechodzić całą historją Nowego Mostu?... Zdaje mi sią, że w historji Francji nie jesteś bardzo tągi... poco ci tem głową zawracać? Dowiedz że się zatem poprostu, że dziś, około godziny pierwszej w nocy, pewien przewoźnik płynący na swej łódce popod ostatnią arkadą tego właśnie Nowego Mostu po lewym brzegu rzeki, usłyszał nagle stuknięcie. Jakiś przedmiot zrzucony gwałtownie z mostu wpadł na przód jego łodzi. Pies przewoźnika rzucił się w tym kierunku z głośnem ujadaniem i po chwili wrócił do swego pana, niosąc w pysku jakieś przedmioty, owinięte w papier, — których przeznaczeniem było pogrążyć się w nurtach Sekwany, Rozwinął papier — wewnątrz ujrzał parę rzeczy, które wydały się mu dość interesujące. Że zaś ów przewoźnik jest w stosunkach z jednym z moich przyjaciół, — postanowił zawiadomić mnie o całym wypadku. I dziś rano zbudzono mnie i przyniesiono te oto rzeczy.
Rozkładał wszystko po kolei na stole. A więc najpierw kawałki potargane z jakiegoś dziennika. Następnie gruby, kryształowy kałamarz z przykrywką, do której przywiązana była długa nitka. Dalej mały odłamek szkła i kawałek białego, zmiętego kartonu. Wreszcie kawałek czerwonego jedwabiu, zakończony — dużym kwastem tegoż samego koloru i z tegoż samego materjału.
— Oto masz wszystkie corpora delicti, — mówił Lupin. — Oczywiście sprawa byłaby znacznie uproszczona, gdyby głupie psisko nie było pogubiło reszty przedmiotów. Ale mam przekonanie, że i to wystarczy dla człowieka inteligentnego i umiejącego logicznie myśleć. A te dwie zalety posiadasz w wysokim stopniu... No, i cóż ty na to wszystko?
Ganimard ani drgnął. Postanowił sobie w duchu wysłuchać gadaniny Lupina, — ale jego osobista godność nie pozwalała mu reagować na to ani jednem słówkiem, ani jednym giestem.
— Widzę, że zgadzamy się zupełnie, — ciągnął dalej Lupin, udając, że nie zwraca uwagi na uporczywe milczenie inspektora. — I pozwolę sobie w paru słowach zreasumować całą historję, o której mówią te oto tu leżące przedmioty. Otoż — wczoraj między godziną dziewiątą a dwunastą w nocy jakaś kobieta, nieco ekscentryczna, została zraniona sztyletem, a następnie uduszoną. Mordercą jest jakiś elegancki jegomość z monoklem, bywalec wyścigowy, który kupił jej poprzednio cztery rurki z kremem.
Lupin zapalił papierosa, a chwytając inspektora za ramię rzekł:
— A co, zgłupiałeś zupełnie, panie inspektorze policji?... Wyobrażasz sobie, że żaden laik nie zdolny jest do podobnych dedukcyj w dziedzinie kryminalistyki? Otóż mylisz się, kochasiul Dla mnie jest to poprostu zabawką. Jakie mam dowody? Zaraz ci to wyłożę wszystko jak na dłoni.
I zaczął mówić, wskazując w miarę potrzeby na rozłożone na stole przedmioty:
— Powiedziałem zatem: wczoraj między 9 a 12 wieczór'... Widzisz, na dzienniku tym jest wczorajsza data z dopiskiem „wydanie wieczorne“. Pewien elegancki jegomość (ów odłamek szkła ma wywierconą dziurkę, pochodzi zatem z monokla, a monokl noszą ludzie eleganccy, arystokratyczni), — wszedł do jakiejś cukierni. (Że był w cukierni, najlepszy dowód ów karton, — jest to mała tacka, na której układa się sprzedane ciastka, — widzisz, — są jeszcze na niej znaki z kremu). Po zakupieniu ciastek ów jegomość z monoklem spotyka się z jakąś damą nieco ekscentryczną, jak się domyśleć łatwo z tej oto jedwabnej purpurowej szarfy. Potem — niewiadomo jeszcze z jakiego powodu, rzuca się na nią, rani ją nożem, a następnie dusi zapomocą tej właśnie szarfy. (Weź swoją lupę, mości inspektorze, a dojrzysz na jedwabiu dwie ciemniejsze plamy; ta tutaj pochodzi od obtarcia noża z krwi, — ta druga od dotknięcia zakrwawionej ręki). Po spełnieniu zbrodni jegomość ów wyciąga z kieszeni wieczorne wydanie dziennika, który prenumerował, a który, jak to widać z tytułu, poświęcony jest specjalnie sportowi konnemu. Następnie zbiera odłamki z monokla, który widocznie rozbił mu się podczas szamotania z ofiarą. Odcina nożyczkami (widzisz tu na brzegu wyraźne ślady odcięcia) kawałek szarfy, poplamionej krwią, — zostawiając niewątpliwie drugi koniec szarfy w zaciśniętych dłoniach zabitej. Zapewne pozbierał też i inne drobiazgi, które mogłyby go zdradzić, — a które musiały potem wpaść do wody... przypuszczam, że między innemi również i sztylet. Wszystko to owija w gazetę, obwiązuje sznurkiem, a żeby pakiet miał większy ciężar, przywiązuje do niego jeszcze i ten ciężki kałamarz. Rzuca to z mostu do rzeki i ucieka, — a pakiet cały wpada na dno łodzi przepływającego właśnie przewoźnika. Ot — i wszystko. No i co ty na to?
Przyglądał się uważnie Ganimardowi, ciekawy, jakie wrażenie na nim wywarło to opowiadanie. Ale Ganimard milczał jak zaklęty.
Lupin zaczął się śmiać.
— Prawda, zaimponowałem ci? Ale w głębi duszy myślisz sobie z pewnością: „Coś w tem jednak jest niewyraźnego. Po jakiego licha Lupin wtajemnicza mnie w tę sprawę, zamiast samemu szukać mordercy i ewentualnie odebrać mu łup?“ I miałbyś nawet rację zupełną. Ale... jest tu jedno ale: oto nie mam obecnie czasu. Roboty mam po uszy: jedno włamanie w Londynie, drugie w Lozannie, porwanie dziecka w Marsylji, wybawienie młodego dziewczęcia przed grożącą jej śmiercią, — wszystko to zwaliło mi się naraz na głowę. Więc pomyślałem sobie: „A możeby tak oddać tę sprawę Ganimardowi? Najważniejsze już przecież zrobione, — może uda mu się rozwikłać wszystko do końca? A przy tem oddam mu cenną przysługę, — będzie mógł się odznaczyć“...
Jak pomyślałem, tak też i zrobiłem. O ósmej rano wysłałem na przynętę owego człowieka ze skórkami pomarańczowemi... A o dziewiątej już tu byłeś.
Lupin wstał z krzesła, a pochylając się ku inspektorowi mówił mu prosto w oczy:
— Skończyłem. Spodziewam się, że niedługo odnajdziesz już ofiarę, — zapewne jaką baletnicę lub śpiewaczkę kabaretową... Mam też pewne dane do przypuszczenia, że morderca mieszka gdzieś niedaleko Nowego Mostu, po lewym brzegu Sekwany. Wszystkie te rzeczy daję ci; — weź się odrazu do roboty. Zatrzymuję sobie tylko ten kawałek szarfy. Gdyby ci potrzebnem było skompletowanie całej szarfy, — przynieś mi drugą jej połowę... znajdującą się na szyj i ofiary. Przynieś mi ją za miesiąc, dokładnie za miesiąc: 18 grudnia, o 10 rano. Znajdziesz mnie tu, ręczę za to. I nie lękaj się: wszystko to, co ci powiedziałem, jest zupełnie serjo, — niema w tem żadnej blagi. Bierz się odrazu do roboty! Aha, — jeszcze jeden ważny szczegół: ów jegomość z monoklem jest mańkutem. Nie zapominaj o tem w chwili aresztowania go! No, a teraz do widzenia, mój stary! Życzę ci powodzenia!
Wykręcił się zgrabnie na pięcie, podszedł do drzwi i zniknął za niemi, zanim jeszcze Ganimard zdążył powziąć jaką decyzję. Jednym susem dopadł Ganimard drzwi, chwycił za klamkę. Niestety — drzwi nie dały się otworzyć. Upłynęło jakie dziesiąt minut, zanim inspektorowi udało się wreszcie odkręcić zamek; drugie dziesięć minut stracił na otwarciu drzwi wiodących z przedpokoju na kurytarz, A kiedy w końcu znalazł się już na podwórzu, — nie łudził się zupełnie, by udało mu się odnaleść Lupina.
Zresztą nie myślał nawet o tem. Osoba Lupina napawała go dziwnem uczuciem, w którem złość i strach mieszały się z pewnego rodzaju mimowolną admiracją i świadomością, że mimo wszystko — inspektor Ganimard nie dorósł Lupinowi i nigdy sobie z nim nie da rady. Ścigał go i tropił, bo nakazywał mu to obowiązek i ambicja, — ale ustawicznie lękał się, by Lupin nie zadrwił sobie z niego i nie ośmieszył go w oczach publiczności.
Toteż i na opowiedzianą mu teraz przez Lupina historję o jedwabnej szarfie zapatrywał się Ganimard dość sceptycznie. Zapewne, — bistorja interesująca pod niejednym względem, — ale jakże nieprawdopodobna! A całe rozumowanie Lupina, na pozór tak logiczne, nie wytrzymywało surowszej nieco krytyki.
— Nie, nie, — mówił sobie, — to wszystko blaga, — fantazje i przypuszczenia, nie oparte na niczem konkretnem. Niema o czem myśleć.
Z tem mocnem postanowieniem przyszedł do biura Bezpieczeństwa Publicznego. Jeden z kolegów zaczepił go na powitanie:
— Mówiłeś już z szefem?
— Nie.
— Wzywał cię. Zgłoś się natychmiast do niego.
— A gdzie?
— Na ulicę Berneńską... jest świeży wypadek morderstwa, popełnionego dziś w nocy.
— Niepodobna? A kogo zamordowano?
— Nie wiem dokładnie... podobno jakąś tancerkę kabaretową...
— Ach, do kroćset... — mruknął Ganimard.
W kwadrans później wysiadał już z kolejki podziemnej i szedł na ulicę Berneńską.
Zamordowana, znana w światku artystycznym pod nazwiskiem Jenny Saphir, zajmowała skromne mieszkanie na drugiem piętrze.
Ganimard, prowadzony przez ajenta policyjnego, przeszedł przez pierwsze dwa pokoje i znalazł się w trzecim, gdzie zastał zebranych już; sędziego śledczego, lekarza sądowego i szefa Biura Bezpieczeństwa, pana Dudouis.
Ledwie wszedł do tego pokoju, Ganimard drgnął cały, bo oto ujrzał leżące na kanapce zwłoki młodej kobiety, trzymającej w zaciśniętych kurczowo rękach kawałek czerwonej jedwabnej szarfy! Na obnażonem ramieniu widniały dwie rany, zakryte skrzepłą krwią. Na twarzy nabrzmiałej, niemal czarnej, malował się wyraz szalonej zgrozy.
Lekarz sądowy, który właśnie kończył badanie, oświadczył:
— Wedle mojej opinji ofiara została najpierw dwukrotnie ugodzona sztyletem, a następnie uduszona. Objawy uduszenia są zupełnie wyraźne.
— Ale na szyji nie widać żadnych śladów ecchimozy, — wtrącił sędzia śledczy.
— Prawdopodobnie została uduszoną za pomocą tej jedwabnej szarfy, której połowa została w zaciśniętych rękach ofiary... Widocznie próbowała ją zedrzeć ze szyji, — wyjaśniał lekarz.
— Gdzież w takim razie reszta tej szarfy? Co się z nią stało?
— Sądzę, że zabrał ją morderca... może była poplamiona krwią. Znać wyraźne ślady przecięcia jej nożyczkami.
— Psiakrew... psiakrew... — mruczał Ganimard przez zęby, — to bydlę Lupin jakby był jasnowidzącym!
— A jaki motyw zbrodni? — dopytywał się sędzia śledczy. — Widzę, że zamki wyłamane, szuflady powyciągane. Czy w tym kierunku ma pan pewne dane, panie Dudouis?
Szef Bezpieczeństwa Publicznego odpowiedział:
— Mogę w każdym razie postawić pewną hypotezę, opartą jedynie na zeznaniach pokojówki ofiary. Otóż zamordowana nie miała wielkiego talentu, — ale słynęła z urody. Przed dwoma laty wyjeżdżała na występy do Rosji i stamtąd przywiozła przepyszny szafir, podobno ofiarowany jej przez jednego z członków panującego domu. Jenny Saphir, jak ją od tego czasu stale nazywano, pyszniła się niesłychanie tym prezentem, — choć z ostrożności nigdy go nie nosiła przy sobie. Należałoby zatem przypuszczać, że morderca chciał wejść w posiadanie tego właśnie szafiru.
— A czy pokojówka wiedziała, gdzie jej pani szafir ten chowa?
— Nie, — nikt tego nie wiedział. A wnioskując z tego nieładu, z tych porozbijanych szuflad, można przypuszczać, że i morderca również nie znał tej skrytki.
— Musimy przesłuchać pokojówkę. — oświadczył sędzia śledczy.
Pan Dudouis odwołał na bok inspektora Ganimard:
— Co pan ma dziś taką dziwną minę, Ganimard? Czy masz pan już może jakie poszlaki?
— Nic absolutnie, panie szefie.
— Szkoda. Tym razem musimy się popisać. Już kilka ostatnio popełnionych zbrodni uszło bezkarnie; — sprawców nie znaleziono. Trzeba się nam zrehabilitować, — odnaleść sprawcę, i to szybko!
— Trudno to będzie, panie szefie.
— Musimy! Posłuchaj mnie, Ganimard: Wedle zeznań pokojówki Jenny Saphir prowadziła tryb życia bardzo regularny. Od jakiegoś miesiąca, po powrocie teatru, zatem koło godziny wpół do jedenastej w nocy, przyjmowała u siebie często jakiegoś jegomościa, który przesiadywał u niej do północy. „Jest to człowiek z najlepszego towarzystwa. Ma się ze mną ożenić“, — twierdziła Jenny Saphir. Ów człowiek z najlepszego towarzystwa unikał starannie spotkania się z kimkolwiek. Przechodząc koło loży portjera podnosił kołnierz palta do góry i spuszczał rondo kapelusza na oczy, by dozorca nie mógł dojrzeć jego twarzy. A ilekroć miał przyjść, Jenny Saphir oddalała pokojówkę z mieszkania. Tego oto człowieka musimy odnaleść!
— Nie zostawił żadnych śladów?
— Żadnych zupełnie. Widocznie sprytny to ptaszek, obmyślił wszystko z najdrobniejszemi szczegółami, wykorzystał wszelkie możliwe szanse. Musimy go schwytać, Ganimard! Liczę tylko na pana!
— Liczy pan na mnie, panie szefie?... — odparł inspektor. — Dobrze zatem... zobaczymy... zobaczymy... Ale...
Wydawał się dziwnie zdenerwowany i niezwykle podniecony, co nawet uderzyło p. Dudouis.
— ...Ale, — powtórzył Ganimard, — ale... przysięgam panu... słyszy pan, panie szefie, — przysięgam...
— Przysięga pan? Że co?
— Nic już, — nic... Zobaczymy, panie szefie... zobaczymy... Dokończył zdanie dopiero, gdy się znalazł sam, na ulicy. A dokończył go głośno, tupiąc nogą ze złością:
— Ale przysięgam, że wytropię i zaaresztuję mordercę sam, nie korzystając zupełnie ze wskazówek, udzielonych mi przez tego łotra! No, no.. — przekonasz się, czy nie obejdę się bez ciebie i twojej pomocy!
Wymyślając w duszy Lupinowi, wściekły, że oddano mu tę sprawę, a równocześnie zdecydowany na rozwikłanie jej, — spacerował bez celu po ulicach. Starał się uporządkować tłoczące mu się do mózgu myśli, starał się wynaleść jakiś drobny szczegół, który uszedł uwagi wszystkich, nawet i Lupina, a który pomógłby mu do tryumfu.
Zjadł pospiesznie obiad w pierwszej lepszej napotkanej restauracji — i poszedł dalej, bez celu, pogrążony w myślach. Nagle przystanął zmieszany, zdumiony. Oto znalazł się, zupełnie mimowoli, na ulicy Surćne, w bramie tegoż samego domu, do którego zwabił go Lupin przed paru godzinami. Jakaś przemożna siła tu go zawiodła z powrotem. Tu leżało rozwiązanie całej zagadki. Rozumowanie Lupina było tak logiczne, wnioski wyciągnięte przez niego, tak trafne, że Ganimard olśniony poprostu tem niemal jasnowidzeniem, nie widział innej rady, jak podjąć dalszą pracę od tego punktu, na którym jego nieubłagany wróg mu ją pozostawił.
Nie namyślając się dłużej wyszedł na trzecie piętro. Mieszkanie stało otworem. Wszystkie przedmioty, stanowiące wedle Lupina „corpora delicti“ leżały na stole. Zebrał je i schował do kieszeni.
Od tej chwili rozumował i działał niemal mechanicznie, pod przemożnym wpływem rozumowań Lupina, któremu oprzeć się nie miał siły.
Przyjmując, że morderca mieszkał w okolicy Nowego Mostu, należało przedewszystkiem na przestrzeni od tegoż mostu do ulicy Berneńskiej odszukać ową cukiernię, w której zakupione zostały te ciastka z kremem. Poszukiwania nie trwały zbyt długo. W pobliżu dworca św. Łazarza znalazł cukiernię, posiadającą podstawki kartonowe na ciastka, zupełnie tej samej wielkości, kształtu i koloru, jak karton, znajdujący się w rękach Ganimarda. Co więcej, jedna z panien sprzedających w tej cukierni przypominała sobie dokładnie, że wczoraj wieczorem obsługiwała jakiegoś jegomościa z monoklem w oku, otulonego po uszy we futro.
— Pierwszy szczegół zatem już skontrolowany, — pomyślał Ganimard, — ów jegomość nosi rzeczywiście monokl.
Następnie poskładał skrupulatnie podarte kawałki dziennika i tą drogą ustalił, że dziennik ów nosił tytuł: Turf ilustrowany. Poszedł natychmiast do administracji tegoż dziennika i kazał przedłożyć sobie liczbę abonentów. Z listy tej wynotował sobie nazwiska i adresy wszystkich abonentów zamieszkałych w okolicy Nowego Mostu, — a przedewszystkiem po lewym brzegu Sekwany, — bo tak przecież Lupin mu mówił.
Wrócił potem do swego biura, zebrał sześciu swoich ludzi i rozesłał ich na miasto, udzieliwszy im potrzebnych instrukcyj.
Koło godziny siódmej wieczór ludzie ci byli już z powrotem. Jeden z nich przyniósł inspektorowi ważną wiadomość. Oto niejaki pan Prévailles, stały abonent „Turfu“, mieszkał przy wybrzeżu św. Augustyna. Ów pan Prévailles wyszedł z domu wczoraj wieczorem, ubrany we futro, odebrał od odźwiernego swoją pocztę i wieczorne wydanie, „Turfu“, — poczem poszedł na miasto i wrócił dopiero koło północy.
Pan Prevailles nosił monokl, był stałym bywalcem na wyścigach i posiadał sam kilka koni, które wypożyczał do jazdy.
Wszystko to przyszło tak szybko i łatwo, zgadzało się tak ściśle z tem, co Lupin przepowiadał — że Ganimard nie mógł ochłonąć z podziwu, słuchając raportu swego ajenta. Nigdy jeszcze, w ciągu swego długiego i pracowitego żywota nie spotkał Ganimard człowieka, obdarzonego takim niesłychanym sprytem, taką bystrością sądu i jasną dedukcją jak Lupin.
Ganimard poszedł prosto do p. Dudouis:
— Panie szefie, wszystko już gotowe. Proszę o nakaz aresztowania!
— Co takiego?
— Mówię, że wszystko już jest przygotowane... można go natychmiast aresztować!
— Jakto? Już pan wie, kto jest mordercą Jenny Saphir?
— Wiem.
— A to jakim sposobem? Mów-że pan!
Ganimard poczuł pewne skrupuły, — zarumienił się lekko, — ale odrzekł śmiało:
— Prosty przypadek, panie szefie! Morderca wrzucił do Sekwany wszystkie rzeczy, któreby go mogły skompromitować. Kilka z tych rzeczy wyłowiono i oddano w moje ręce.
— Któż to zrobił?
— Pewien przewoźnik, który nie chciał wyjawić swego nazwiska, bojąc się jakich dochodzeń. Dzięki temu zyskałem pewne wskazówki — reszta poszła jak z płatka.
I Ganimard opowiedział szczegółowo, w jaki sposób przeprowadził dochodzenia.
— I pan to nazywasz prostym przypadkiem, — zakrzyknął p. Dudouis z uznaniem. — Mówisz, że wszystko poszło jak z płatka 1 Ależ, Ganimard, to jeden z najpiękniejszych twoich sukcesów! Poprowadźże pam całą tę sprawę sam do końca! Tylko ostrożnie!
Ganimardowi spieszyło się też naprawdę. Zabrał swych ludzi i poszedł z nimi na wybrzeże św. Augustyna; tam rozmieścił ich naokoło domu, w którym mieszkał p. Prevailles. Odźwierna na zapytanie inspektora oświadczyła, że Prevailles jada na mieście, że jednak regularnie po kolacji wraca do domu.
I rzeczywiście, na parą minut przed dziewiątą odźwierna zauważyła z okna idącego p. Prevailles. Dała o tem znać Ganimardowi, który zapomocą gwizdka dał cichy sygnał swoim ludziom. Wzdłuż wybrzeża Sekwany szedł pomału jakiś jegomość, odziany we futro. Przeszedł przez środek ulicy, kierując się do swego mieszkania.
Ganimard podszedł ku niemu:
— Czy pan Prevailles? — spytał.
— Tak... A kto pan jesteś?
— Mam pewne polecenie...
Ale nie mógł dokończyć zdania. Na widok ludzi Ganimarda zjawiających się niespodzianie, Prćvailles cofnął się szybko pod ścianę domu, gdzie oparł się plecami o drzwi zamkniętego już sklepiku, — zwrócony twarzą do napastników.
— Precz! — krzyczał. — Ja pana nie znam zupełnie!
W prawej ręce trzymał grubą, ciężką laskę; lewą ręką, ukrytą za plecami, zdawał się szukać klamki do drzwi sklepiku.
Ganimard zląkł się, czy przypadkiem Prevailles nie wymknie mu się przez jakieś tajemne wyjście.
— No, dosyć tego! — odezwał się groźnie, podchodząc do niego. — Złapany-ś bratku, — poddaj się!
Ale w chwili gdy uchwycił ręką za laskę, przypomniał sobie ostrzeżenie Lupina: Prevailles miał być mańkutem. Z pewnością zatem lewą ręką sięga po rewolwer.
Inspektor pochylił się szybko, — zauważył podejrzany giest swego przeciwnika. Huknęły dwa strzały, — nie raniąc jednak nikogo.
Prevailles, ugodzony energicznie pięścią pod brodę, zwalił się na ziemię. O dziewiątej już znalazł się w areszcie.

∗             ∗

Ganimard zrobił się odrazu sławnym. Policja nie omieszkała oczywiście poinformować publiczności, jak błyskawicznie niemal i operując zupełnie prostemi środkami Ganimard wykrył i ujął mordercę. Dzienniki wychwalały pod niebiosy zdolności i spryt Ganimarda, — kładąc na karb aresztowanego Prevailles wszystkie poprzednie zbrodnie, których sprawców dotąd nie wykryto.
Śledztwo potoczyło się początkowo bardzo szybko. Stwierdzono przedewszystkiem, że ów Prevailles, nazywający się właściwie Tomasz Derocq, miał już dawniej pewne porachunki z policją. W czasie rewizji przeprowadzonej w mieszkaniu znaleziono sztylet, nie pokrwawiony wprawdzie, ale wymiarami swemi i szerokością odpowiadający dokładnie ranom znalezionym na ciele zabitej.
Ale po tygodniu sytuacja zmieniła się gruntownie. Prevailles, który dotyczczas odmawiał wszelkich wyjaśnień, oświadczył nagle, że może udowodnić swoje alibi: oto w ów wieczór, gdy zbrodnia została popełnioną, on był na przedstawieniu w Folies-Bergère.
I faktycznie, po skrupulatnem zrewidowaniu jego smokingu, znaleziono w kieszeni bilet wstępu do tego teatrzyku i program, — jedno i drugie z datą owego krytycznego wieczora.
— Alibi z góry przygotowane! — zauważył sędzia śledczy.
— Proszę mi to udowodnić, — odparł śmiało Prevailles.
Przeprowadzono konfrontację obwinionego. Owa panienka z cukierni oświadczyła, że zdaje się ten pan właśnie kupował u niej ciastka. Odźwierny z domu przy ul. Berneńskiej zeznał, że zdaje się ten pan właśnie przychodził z wizytą do Jenny Saphir. Ale nikt nie miał odwagi stwierdzić to stanowczo.
Śledztwo zatem nie ustaliło żadnych niezbitych faktów, nie zebrało materjału, na którym możnaby było zbudować uzasadniony akt oskarżenia.
Sędzia śledczy powołał do siebie Ganimarda i zwierzył mu się ze swemi kłopotami.
— Niepodobna mi dalej prowadzić śledztwa. — Brak wszelkich dowodów winy!
— Ależ panie sędzio, pan sam nie wątpi przecież w jego winę! Czyżby Prevailles stawiał taki opór przy aresztowaniu, gdyby się czuł niewinny?
— On powiada, że chciał się bronić, myśląc, iż go napadnięto. Twierdzi dalej, że Jenny Saphir nie widział nigdy na oczy, a nie mamy żadnego sposobu, by mu udowodnić kłamstwo. A owego szafira — jeżeli naprawdę został skradziony, — u niego nie znaleźliśmy.
— Ani nigdzie indziej, — wtrącił Ganimard.
— Racja, ale to jeszcze nie świadczy przeciw niemu. Wie pan, panie Ganimard, co by nam było koniecznie, i to pilnie potrzebne? Oto druga połowa owej jedwabnej szarfy.
— Druga połowa?
— Właśnie! Bo jeżeli morderca ją zabrał i ukrył, to widocznie musiały na niej być krwawe odciski jego palców.
Ganimard nic nie odpowiedział. On już od paru dni miał uczucie, że na tem musi się skończyć. Innych dowodów winy znaleść nie było można. Tylko z pomocą owej szarfy można będzie zdemaskować mordercę. A to zdemaskowanie było nieodzownem, o ile Ganimard nie chce się ośmieszyć. Toż on przecie spowodował aresztowanie, on wsławił się przez to, on wyrobił sobie odrazu opinję najdzielniejszego i najbystrzejszego inspektora! I ostatecznie Prevailtes miałby być uwolnionym dla braku dowodów?Nigdy!
Na nieszczęście, — najważniejszy i jedyny dowód — owa druga połowa szarfy, — znajdowała się w rękach Lupina! Jakim sposobem go zdobyć?
Ganimard próbował sam sobie radzić. Zmobilizował wszystkich swych ludzi, podjął drobiazgowe śledztwo, szukał, i węszył na wszystkie strony.. wszystko napróżno. Żadnych nowych poszlak nie odkrył, — a ów sławny szafir przepadł bez śladu.
Dwudziestego siódmego grudnia spotkał się ze sędzią śledczym na kurytarzu gmachu sądowego.
— No, ma pan jakie nowiny, panie inspektorze? — zagadnął go sędzia.
— Niema nic, panie sędzio.
— Ha, w takim razie zastanawiam dalsze śledztwo.
— Panie sędzio, — proszę jeszcze o jeden dzień zwłoki.
— A to po co? Jeszcze, — gdyby można odszukać drugą połowę tej szarfy...
— Będę ją miał jutro.
— Jutro?
— Tak jest. Ale musi mi pan sędzia powierzyć ową połowę szarfy, znajdującą się w sądzie jako lice.
— A w zamian za to?
— W zamian za to zobowiązuję się dostarczyć panu sędziemu obie połówki tej szarfy.
— Zgoda.
Po paru minutach Ganimard wyszedł z gmachu sądowego, niosąc ukrytą starannie połówkę jedwabnej szarfy.
— Psiakrew... — mruczał pod nosem, — pójdę po nią, — tak jest pójdę... muszę zdobyć ten dowód... Zeby tylko Lupin raczył zjawić się na umówionem miejscu!
W głębi duszy jednak był zupełnie pewny, że Lupin nie skrewi, — a właśnie świadomość tego irytowała go najwięcej. Bo po jakiego licha właściwie Lupin wyznaczył mu wówczas to spotkanie? Czyżby miał w tem jaki cel ukryty?
Trochę niespokojny, w głębi duszy wściekły na Lupina, postanowił nie zaniedbać żadnych środków ostrożności, aby nietylko sam nie wpadł przypadkiem w pułapkę, lecz nawet, — o ile się uda, — złapać w sidła swego wroga
W przeddzień umówionego spotkania, tj. 27. grudnia stracił cały wieczór na obserwacji owego domu przy ulicy Surène, — upewnił się naocznie, że dom ten posiada tylko jedno jedyne wyjście frontową bramą, — wreszcie przygotował odpowiednio swoich ludzi, zapowiadając im, że nazajutrz czeka go niebezpieczna wyprawa.
Nazajutrz, idąc na umówioną schadzkę zabrał swoich ludzi ze sobą i ulokował ich w małej kawiarni, mieszczącej się po drugiej stronie ulicy. Wydał im wyraźne instrukcje: o ileby nie wrócił najdalej do godziny, mają otoczyć cały dom i bezwzględnie zaaresztować wszystkich jego lokatorów.
Upewnił się jeszcze, że rewolwer funkcjonuje należycie, — i poszedł po schodach na górę.
Z pewnem zdziwieniem stwierdził, że w mieszkaniu nic się zupełnie nie zmieniło: drzwi były pootwierane, zamki wyłamane, jak je zostawił. Upewnił się, że okna środkowego pokoju wychodzą na ulicę, — poczem obszedł cały apartament, złożony z czterech ubikacyj. Mieszkanie było zupełnie puste.
— Oho, Lupin stchórzył, — mruknął półgłosem z pewną satysfakcją.
— Głupiś, kochanku, — odezwał się za nim jakiś głos.
Obrócił się szybko. Na progu stał jakiś stary robotnik w długim płaszczu, jakiego używają malarze.
— Nie szukaj dłużej. To ja, — Lupin. Pracuję dziś od rana u tego malarza jako pomocnik. Teraz mamy pauzę — więc zajrzałem tu na górę.
Przyglądał się inspektorowi z wesołym uśmiechem. Po chwili zaczął mówić dalej:
— Nie masz poprostu pojęcia, kochanku, jaką mi zrobiłeś przyjemność twojem przybyciem! Tej chwili nie oddałbym ani za dziesięć lat twego życia, — a wiesz przecie, że cię kocham szczerze... No i co ty na tę całą sprawę, mistrzu? A co, — ładnie wszystko wykombinowałem, przewidziałem, — od A do Z? Juści — może tam i brakowało pewnych szczegółów, może tam były jakie luki w mojem argumentowaniu... Ale powiedz sam, Ganimard, ile w tem było niesłychanej intuicji! Jak trafnie odgadłem wszystko to co zaszło, — i jak bystro przewidywałem nawet i to, co potem miało nastąpić, — aż do twego powtórnego przybycia tutaj!... Masz szarfę?
— Mam jedną połówkę. A ty masz drugą?
— Naturalnie. Patrz. Zaraz porównamy obydwie.
Ułożyli obie połówki na stole, jedną przy drugiej. Obie były jednakiego koloru, z tego samego materjału. Nacięcia od nożyczek odpowiadały sobie wzajemnie jak najściślej.
— Sądzę, — rzekł Lupin — że nie o to jedno tylko ci chodziło. Z pewnością chcesz obejrzeć ślady krwi na szarfie. Chodź za mną, w tym pokoju jest zamało światła.
Przeszli do sąsiedniego pokoju, z oknami wychodzącemi na podwórze. Rzeczywiście było tu znacznie widniej. — Lupin przyłożył połówkę szarfy do szyby.
— Przypatrz się, — rzekł do Ganimarda, robiąc mu miejsce koło siebie.
Ganimard aż zadrżał z radości. Na szarfie można było dojrzeć wyraźnie odbicie dłoni i pięciu palców. To już był dowód niezbity, klasyczny. Tą samą ręką skrwawioną, którą ugodził Jenny Saphir, morderca chwycił następnie za szarfę i okręcił szarfę o szyję swej ofiary.
— Uważasz, — objaśniał go Lupin, — to jest odcisk lewej ręki... Dlatego uprzedzałem cie, że morderca jest prawdopodobnie mańkutem. Widzisz, nie było w tem nic cudownego. Wyjaśniam ci to umyślnie, bo o ile nie mam nic przeciw temu, byś mnie uważał za człowieka o nieprzeciętnej, wybitnej inteligencji, — o tyle nie chciałbym w twoich oczach uchodzić za jakiegoś czarownika, czy jasnowidza!
Ganimard schował szybko do kieszeni skrwawioną połówkę szarfy.
— Ależ owszem, weź ją sobie, — mówił Lupin spokojnie. — Nie masz pojęcia, jak mi jest miło, że mogę ci zrobić tę przyjemność... Teraz widzisz sam, że nie miałem żadnych ubocznych myśli... Ot, — poprostu zwyczajna koleżeńska przysługa.. Dziś ja tobie, — jutro ty mnie... I przyznam ci się, grała tu pewną rolę i ciekawość... Chciałem obejrzeć tamtą połowę szarfy... tę, którą znalazła policja... Pokaż mi ją... nie bój się... zaraz ci oddam... tylko na chwileczkę...
Wziął do ręki szarfę i zaczął niedbale bawić się wiszącym na jej końcu kwastem.
— Jakie to jednak ładne te robótki kobiece, — mówił pomału. — Ciekawym, czy zauważyłeś pewien drobny szczegół ze śledztwa? Oto Jenny Saphir była bardzo zręczną modniarką; sama sobie szyła kapelusze i sukienki... Niewątpliwie i ten kwast sama również sfabrykowała... Zresztą odrazu doszedłem do tego wniosku. Wiesz, że jestem ciekawy z natury. Zbadałem dokładnie tamten kwaścik, który razem ze szarfą schowałeś do kieszeni. I pomyśl sobie: we wnętrzu wydrążonej żołędzi drewnianej znalazłem ukryty mały medalik: Matki Boskiej Nieustającej Pomocy! Prawda, jakie to wzruszające? Biedna dziewczyna nosiła to widocznie jako amulet.
Ganimard słuchał go uważnie, nie spuszczając wzroku z twarzy Lupina. A Lupin ciągnął dalej:
— Wtedy pomyślałem sobie: „Jakby to było interesującem zbadać równie dokładnie i drugą połowę tej szarfy, tę którą policja znajdzie na szyji zabitej!“ — Bo przecież i ta druga połowa, którą nareszcie mam w ręku, zakończona jest również takim kwaścikiem... Zaraz się przekonamy, czy i w tym kwaściku jest jaki schowek... i co się w nim znajduje... Przypatrz się tylko, kochasiu, jakie to nieskomplikowane, a jednak pomysłowe. Wystarczy poprostu wziąć szpulką czerwonych jedwabnych nici i owijać je naokoło takiej oto drewnianej żołądzi, wewnątrz wydrążonej... O widzisz... w środku jest dziurka... niewielka, to prawda, ale wystarczająca na to, by można tam ukryć jakiś świąty medalik... albo coś podobnego... naprzykład jaki klejnocik... szafir...
W trakcie tego odwijał zwinnie nitki, aż wreszcie z wydrążenia znajdującego się w środku żołędzi wydobył dwoma palcami prześliczny kamień błękitny, o nieporównanej wodzie i połysku.
— A co, — nie mówiłem, mój przyjacielu?
Podniósł głową — Ganimard stał jak skamieniały, z oczyma utkwionemi w śliczny, lśniący kamień. Nareszcie przejrzał całą grą Lupina.
— Bydlę! — ryknął z oburzeniem.
Stali naprzeciw siebie, groźni, mierząc się spojrzeniami.
— Oddawaj to! — krzyknął Ganimard.
Lupin podał mu połówką szarfy.
— A szafir?!
— Zwarjowałeś chyba, kochanku!
— Oddawaj, bo jak nie...!
— To co, ty idjoto? Cóż tobie się zdaje, że ja to wszystko robiłem może dla twoich pięknych oczu?
— Oddaj mi to natychmiast!
— Zwarjowałeś naprawdą, mój poczciwcze. Czyżbyś naprawdę miał taki zakuty Jeb i niczego nie rozumiał?... Czyż nie widzisz, że od czterech tygodni traktują cię, jak grzecznego, ślicznie wytresowanego pieska, który w końcu aportuje tu... do nogi swego pana!... Ślicznie piesku, dobrze, spisałeś mi się... naści kawałek cukru!...
Ganimard kipiał poprostu z oburzenia i złości. Myślał tylko o jednem w tej chwili, — sprowadzić tu natychmiast swoich ludzi. Że zaś okno tego pokoju, w którym rozmawiali, wychodziło na podwórze, starał się pomału, niepostrzeżenie dostać do drzwi, wiodących do frontowego pokoju. Tam skoczy do okna, rozbije szybą, — ludzie jego zjawią się bezwłocznie...
— Swoją drogą, — ciągnął nieubłaganie Lupin — wy wszyscy macie chyba bielmo na oczach. Tyle tygodni już mieliście ową szarfą w ręku, — nikomu z was nie przyszło do głowy chejrzeć, obmacać ją porządnie! Nikt nie zastanawiał się nad tem, dlaczego ta biedna dziewczyna nie rozstawała się ani na chwilę ze swoją czerwoną szarfą! Oh — nie umiecie poprostu myśleć, działacie na oślep, bez zastanowienia!
Inspektor był już pod drzwiami. Gwałtownym ruchem skoczył ku klamce, szarpnął ją. Ale klamica ani drgnęła, — drzwi nie ustąpiły.
Lupin zaśmiał się ironicznie:
— To i tego nawet nie przewidziałeś, biedaku! Nastawiasz na mnie pułapką i nie przychodzi ci nawet na myśl, że mogę ją zwęszyć?... Idziesz za mną bez wahania do tego pokoju, nie myśląc o tem, czy cią tu nie prowadzę rozmyślnie. Zapomniałeś już o tem, że te zamki zaopatrzone są w specjalny, sekretny mechanizm!... No, przyznaj się szczerze, stary, co ty na to?
— Co ja na to? — powtórzył Ganimard wściekły.
Wydobył gwałtownym ruchem rewolwer i skierował lufę prosto w twarz swego wroga.
— Ręce do góry! — krzyknął groźnie.
Lupin stał spokojnie, wzruszając pogardliwie ramionami:
— Znowu się zblamowałeś, bratku!
— Ręce do góry, powtarzam!
— Zblamowałeś się. Twój instrument nie strzela.
— Cooo?
— Widzisz, twoja służąca, stara Katarzyna, jest na moim żołdzie. Kiedy dziś rano piłeś kawą, — ona zmoczyła wszystkie ładunki w rewolwerze.
Ganimard żachnął się, wetkał rewolwer do kieszeni i rzucił się na Lupina.
— I cóż dalej? — spytał Lupin z niezmąconym spokojem, zatrzymując w miejscu inspektora jednem energicznem kopnięciem w nogą.
Stali jeden na wprost drugiego, mierząc się nienawistnym wzrokiem, — gotowi do śmiertelnych zapasów.
Ale do walki nie doszło. Zbyt dobrze pamiętał Ganimard swe poprzednie spotkania z Lupinem, wszystkie swe sromotne kląski, wszystkie niewyczerpane podstępne chwyty i riposty przeciwnika. Nie da mu rady, wiedział to doskonale, — więc pocóż ryzykować niepotrzebnie?
— Nieprawdaż, kochasiu, — odezwał się Lupin uprzejmym tonem, — lepiej dać sobie spokój. Zresztą zastanów się tylko sam, jakie z całej tej historji odnosisz nieocenione korzyści: sławą, pewny awans — i dzięki temu spokojny, zapewniony byt na starość. Jeszcze ci za mało? Jeszcze chciałbyś do tego dodać szafir i mnie zgubić? Nie, to by było już niesprawiedliwie, — nie mówiąc o tem, że ów Lupin przecież ocalił ci życie!... Tak jest, kochanku! A któż to cią ostrzegł, tu, na tem samem miejscu, że Prevailles jest mańkutem?... A widzisz! I teraz chcesz mi się w ten sposób odwdzięczyć?... To nie ładnie, Ganimard... — Wstydź się!...
Mówiąc to, Lupin wykonywał nieznacznie ten sam manewr, co poprzednio Ganimard i pomału zbliżał się do drzwi.
Ganimard zrozumiał, że nieprzyjaciel chce mu się wymknąć. Zapominając o wszelkiej ostrożności, chciał Lupinowi zatarasować sobą drogę. Ale uderzony gwałtownie pięścią w brzuch, zatoczył się aż pod przeciwległą ścianę.

∗             ∗

Kilku zwinnemi ruchami Lupin przekręcił tajemną sprężynkę, otworzył drzwi i ulotnił się, śmiejąc się głośno.
Kiedy Ganimard, w jakie dwadzieścia minut później, zjawił się nareszcie w kawiarni, jeden z jego ludzi odezwał się:
— Był tu jakiś robotnik malarski, — wyszedł z tego domu, kiedy właśnie jego koledzy wracali ze śniadania. Dał mi ten oto list i powiada: „Proszę to oddać waszemu szefowi“. „Jakiemu szefowi?“ pytam go, ale robotnik już się ulotnił. Myślę, że ten list jest do pana inspektora.
— Dawaj go!
Ganimard otworzył kopertę. List pisany był ołówkiem, na kolanie, — a był następującej treści:

Piszę poło, by cię odzwyczaić, kochasiu, od zbytniej łatwowierności. Jeśli ci kto mówi, że patrony twego rewolweru są zamoczone, choćby ten ktoś był nawet samym Arsenem Lupinem i zasługiwał bezwzględnie na wiarę, — nie daj się brać na kawał. Strzelaj śmiało, — a jeżeli ów ktoś zrobi koziołka na tamten świat, będziesz miał wtedy niezbity dowód, że: 1) patrony nie były zamoczone, 2) że stara Katarzyna jest najuczciwszą kobietą pod słońcem.
W nadzieji, że będę miał zaszczyt ją kiedyś poznać, zasyłam ci, kochany mój przyjacielu, serdeczne pozdrowienia
oddany Arsen Lupin“.


VI.
EDYTA O ŁABĘDZIEJ SZYJI

— Słuchaj, Lupin, co ty sądzisz właściwie o inspektorze Ganimard?
— To zupełnie porządny człowiek. Bardzo go cenię.
— Cenisz go bardzo? Czemuż w takim razie nie pomijasz żadnej sposobności, aby go ośmieszyć?
— Ot — mam już taką brzydką na wyczkę i sam się tego wstydzę. Ale to już trudno — tak to zawsze bywa. — Policja, to przecież zacni i dzielni ludzie, co pilnują porządku, co bronią nas przed apaszami, co giną nieraz dla spokoju i dobra nas wszystkich, porządnych ludzi... A w nagrodę za to wykpiwamy ich gdzie się da, — traktujemy ich pogardliwie. To głupie na prawdę!
— Ho, ho, Lupin, mówisz dziś jak najprawdziwszy burżuj!
— A czyż nim nie jestem? Prawda, co do cudzej własności mam może trochę za śmiałe i za oryginalne poglądy; — ale przysięgam ci, że poglądy te zmieniają się radykalnie z chwilą, gdy moja osobista własność wchodzi w grę. Co jest moje, — od tego wara wszystkim! Wtedy uznaję władzę, która powołaną jest do obrony własności indywidualnej spokojnego burżuja. I z tych względów inspektora Ganimarda cenię bardzo wysoko i czuję do niego sympatję.
— Ale nic zachwycasz się nim zbytnio?
— Owszem! Ganimard — jak i wszyscy jego koledzy, — odznacza się ogromną odwagą, — a pozatem ma bardzo cenne inne zalety: bystry sąd, zdolność szybkiego orjentowania się w każdej sytuacji — i szybkiej decyzji. Widziałem go już nieraz przy robocie. To duży talent! Przypominasz sobie ową aferę, nazywaną historją o Edycie z łabędzią szytą?
— Oh — tyle, co czytałem w dziennikach.
— To znaczy, że nie znasz jej zupełnie. Była to sprawa, przezemnie opracowana w najdrobniejszych szczegółach, z całą możliwą starannością, niesłychanie zawikłana i trudna do odcyfrowania. Prawdziwa paitja szachów, obmyślana po mistrzowsku, z matematyczną niemal ścisłością. A jednak — dzięki Ganimardowi policja wykryła całą prawdę, — rączę ci, że wcale nic banalną! I obecnie w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego mają już rozwiązanie tej tajemnicy.
— Mógłbyś mi ją wyjaśnić?
— I owszem... przy sposobności... gdy będę miał trochę czasu... Ale dziś wieczór występuje Brumelli w Operze... no, a niechby mię ona nie zobaczyła na mem zwykłem miejscu!...
Nie widuję się z Lupinem zbyt często. A kiedy się zejdziemy, nie lubi mi się zwierzać, — chyba że jest specjalnie do tego usposobiony. Toteż z wielkim trudem udało mi się nareszcie wydobyć od niego wszystkie szczegóły i z takich urywkowych zwierzeń odtworzyć nareszcie wierny i kompletny obraz tej osobliwej historii.

∗             ∗

Jak się to zaczęło, pamiętają jeszcze wszyscy. Ograniczę się więc na krótkiem streszczeniu znanych powszechnie faktów:
Oto przed trzema mniejwięcęj laty w pociągu pospiesznym idącym z Brest skonstatowano, przy nadejściu tegoż do stacji Rennes, że drzwi od jednego wagonu towarowego były wyłamane. Wagon ów wynajęty był przez bogatego Brazylijczyka, pułkownika Sparmiento, który jechał tymże samym pociągiem wraz ze swą żoną.
W uszkodzonym wagonie znajdowały się cenne dywany, opakowane starannie w skrzyniach. Otóż jedna z tych skrzyń została rozbitą, a znajdujący się wewnątrz jej dywan, skradziony.
Pułkownik Sparmiento wniósł skargę przeciw Dyrekcji Kolei, żądając bardzo wysokiego odszkodowania. Skutkiem bowiem skradzenia jednego dywanu cała kolekcja straciła znacznie na wartości.
Policja zajęła się energicznie tą sprawą, Dyrekcja Kolei wyznaczyła dużą nagrodę za wykrycie sprawcy. We dwa tygodnie później prosty przypadek pozwolił na odkrycie sprawcy. Mianowicie ze źle zalepionego listu, który został urządowo otwarty przez dyrekcję poczt, dowiedziano się, że kradzież tego dywanu popełnioną została z inicjatywy Arsena Lupina, — i że nazajutrz miała być wyekspedjowaną jakaś tajemnicza przesyłka do Ameryki Północnej. Tegoż samego dnia jeszcze udało się policji odnaleść skradziony dywan; zdeponowany on był jako pakunek w przechowalni na dworcu świętego Łazarza.
Lupinowi nie udało się tedy tym razem. Zirytowany był tem niepowodzeniem do tego stopnia, że pozwolił sobie na przesłanie pod adresem pułkownika Sparmiento krótkiego listu o następującej znamiennej treści:
Byłem na tyle delikatnym, że zabrałem tylko jeden. Za drugim razem zabiorę cały tuzin. Mądrej głowie dość na słowie. A. L.
Pułkownik Sparmiento zajmował od paru miesięcy mały pałacyk, leżący w głębi ogrodu, na rogu ulicy Dufrenoy i Bażantarni. Był to rosły, tęgo zbudowany mężczyzna, o czarnych włosach i śniadej cerze, ubierający się z wyszukaną elegancją. F oślubił młodą Angielkę, kobietę niezwykłej wprost urody, ale słabowitą. Cała ta historja z kradzieżą dywanu odbiła się dotkliwie na jej zdrowiu, — toteż prosiła usilnie męża, by sprzedał natychmiast całą kolekcję za jakąbądź cenę. Ale pułkownik był człowiekiem energicznym i upartym; — nie myślał zupełnie o tem, by spełnić życzenia swej żony, które, słusznie zresztą, uważał tylko za kaprys kobiecy. Nie sprzedał ani jednego dywanu, ale podwoił ostrożności i postarał się o najzupełniejsze zabezpieczenia przed ewentualnością włamania lub kradzieży.
Przedewszystkiem kazał zamurować wszystkie okna pałacyku, wychodzące na ulicę Dufrenoy; w ten sposób ograniczone zostało niebezpieczeństwo włamania tylko do jednej, frontowej ściany pałacu, wychodzącej na ogród. Następnie porozumiał się ze specjalną firmą, która w pałacu jego założyła cały arsenał rozmaitych środków alarmujących. W olbrzymiej galerji, gdzie rozwieszone były owe cenne dywany, pozakładano przy każdem oknie misternie skonstruowane i ukryte sprytnie aparaty automatyczne, — w miejscach samemu tylko pułkownikowi znanych. Aparaty te, za najlżejszem dotknięciem zapalały wszystkie iampy elektryczne w całym pałacu i wprawiały w ruch cały skomplikowany system alarmujących dzwonków.
Towarzystwo Ubezpieczeń, do którego pułkownik się zwrócił, zgodziło się na przyjęcie asekuracji pod warunkiem, że pułkownik zaangażuje do pilnowania dywanów trzech ludzi, przez niego opłacanych, a przez Towarzystwo wskazanych, którzy to ludzie mieli stale nocować na parterze w pałacu. Do tego celu wybrano trzech emerytowanych inspektorów policji, ludzi pewnych i doświadczonych, na których samo nazwisko Lupina działało niby czerwona płachta na byka.
Co do służby, pułkownik był zupełnie spokojny. Byli to wszystko ludzie zaufani, od lat już w służbie u niego pozostający.
Kiedy te wszystkie zarządzenia zostały już wykonane, a pałacyk zamienił się w rodzaj niezdobytej fortecy, — pułkownik Sparmiento urządził u siebie pierwsze wielkie przyjęcie, — rodzaj wernisażu, — na które zaprosił członków arystokratycznych klubów, do których należał, grono pań, dziennikarzy, krytyków i miłośników sztuki.
Już po przejściu ogrodu miało się wrażenie, że wchodzi się do jakiegoś więzienia. U stóp klatki schodowej pełnili straż trzej inspektorowie, kontrolując surowo karty zaproszeń i przyglądając się podejrzliwie każdemu przybyszowi. Zdawałoby się, że lada chwila zaczną rewidować kieszenie gości lub brać odciski ich palców.
Na pierwszem piętrze witał gości pułkownik uśmiechnięty, uprzejmy, informując ze satysfakcją zebrane towarzystwo, w jaki pomysłowy sposób zabezpieczył bezcenne dywany przed kradzieżą.
Dotrzymywała mu towarzystwa jego żona, kobieta młoda jeszcze, jasna blondynka, wiotka, pełna niewysłowionego wdzięku, — na której twarzyczce malowała się łagodna melancholja, tak charakterystyczna dla osób, zagrożonych jakąś nieuleczalną chorobą.
Kiedy wszyscy goście już się zeszli, służba zamknęła bramę wjazdową i wszystkie wejścia do pałacu. Pułkownik poprowadził swych gości do mieszczącej się w środku pałacu wysokiej galerji, do której prowadziły podwójne, opancerzone drzwi. Wszystkie okna w tej galerji zaopatrzone były w mocne okiennice i żelazne kraty. W owej to galerji właśnie rozwieszone było dwanaście dywanów.
Dywany te, nieoszacowanej wprost wartości, przedstawiały historję podboju Anglji. Sporządzone były w XVI wieku przez słynnego artystę z Arras, Jehana Gosset, na zamówienie jednego z rycerzy, który brał udział w wyprawach Wilhelma Zdobywcy. W pięć wieków później odkryto je przypadkowo w pewnym starym zamku w Bretonji. Pułkownik Sparmiento dowiedziawszy aię o tem odkryciu, ubił natychmiast interes. Odkupił wszystkie razem za pięćdziesiąt tysięcy franków; — a warte one były najmniej dziesięć razy tyle!
Najpiękniejszym i najoryginalniejszym z całej kolekcji był właśnie ów dywan, skradziony a potem odebrany Lupinowi. Przedstawiał on Edytę o łabędziej szyii — szukającą wśród trupów na polu bitwy pod Hastings zwłok swego ukochanego Harolda, ostatniego króla saksońskiego.
Zebrani goście nie umieli znaleść słów zachwytu na widok tego dywanu. Naiwność rysunku, delikatność wybladłych kolorów, wspaniałe ugrupowanie postaci, głęboki tragizm tej sceny, — wszystko to wywierało niezapomniane wrażenie. Edyta o łabędziej szyji, nieszczęśliwa królowa, uginała się pod brzemieniem losu, jak li!ja złamana. Smukłe ciało obleczone miała w białą suknię. Delikatne, wąskie rączki załamała z giestem zgrozy i niemego błagania. A na twarzy jej, widzialnej z profilu, malował się bolesny, żałosny półuśmiech.
— Ten uśmiech bolesny, — zauważył jeden z obecnych krytyków, z którego zdaniem bardzo się liczono, — bolesny, a tak niesłychanie ujmujący, — przypomina mi poprostu uśmiech pańskiej małżonki, panie pułkowniku.
A widząc, że uwaga jego spotyka się z uznaniem, dodał:
— I w innych szczegółach zauważyłem pewne podobieństwo... ot, to łagodne pochylenie karku, te wąskie dłonie... i wreszcie cała sylwetka postaci...
— Ma pan zupełną rację, — przyznał pułkownik. — I przyznam się państwu, że właśnie z uwagi na to podobieństwo zdecydowałem się na kupno tych dywanów. Ale jest jeszcze jeden, naprawdę ciekawy zbieg okoliczności: oto żona moja nazywa się właśnie Edyta!... Edyta o łabędziej szyji, jak ją od tego czasu nazywam.
I ze swobodnym uśmiechem dodał:
— Ale mam nadzieję, że analogja dalej się już nie posunie i że moja ukochana Edyta nie będzie nigdy — śladem swej nieszczęsnej imienniczki, — szukać zwłok swego ukochanego. Zdrów jestem, dzięki Bogu, — i nie mara zgoła ochoty umierać... Chyba... gdyby te dywany miaty zniknąć... Wtedy, zaiste, za nic nie ręczę!...
Śmiał się, mówiąc ostatnie słowa, — ale nikt mu nie wtórował. Zebrani milczeli, dziwnie jakoś zażenowani, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Wreszcie ktoś próbował zażartować:
— Pan przecież nie nazywasz się Harold, pułkowniku?
— Nie, — odparł swobodnie, — i w niczem zgoła nie jestem podobny do nieszczęsnego saksońskiego króla.
Jak zgodnie opowiadali potem wszyscy goście, obecni na ten przyjęciu, — w chwili gdy pułkownik wymawiał te słowa zadźwięczał nagle krótko, urwanie, dzwonek w pobliżu jednego z okien. (Jedni twierdzili, że pod oknem z prawej strony, inni że pod środkowem). Pani Sparmiento krzyknęła trwolnie chwytając męża swego za ramię.
— A to co? Co to znaczy? — krzyknął pułkownik zdumiony. Obecni stali nieruchomo, spoglądając na okna. Pułkownik powtórzył:
— Co to ma znaczyć? Nie pojmuję!... Nikt, prócz, mnie jednego, nie wie o istnieniu tego dzwonka!...
A w tej samej chwili (jak podają zgodnie wszyscy świadkowie), w całym pałacu, od góry do dołu, we wszystkich pokojach i salonach, światła momentalnie pogasły i rozległo się ogłuszające dzwonienie alarmujących dzwonków w całym domu.
Powstał dziki popłoch; kobiety krzyczały i mdlały, mężczyźni rzucili się ku zamkniętym drzwiom, bijąc się i potrącając wzajemnie. Ludzie padali na ziemię; — deptano po nich. Rzekłbyś — panika, jak w czasie pożaru lub wybuchu bomby.
Trwało to wszystko kilkanaście sekund. Wreszcie nad hałasem zadominował potężny głos pułkownika.
— Spokój!... Proszę stać!... Odpowiadam za wszystko... Kontakt elektryczny jest tu... w tym kącie... Zaraz...
Rzeczywiście, torując sobie drogę wśród gości doszedł do kąta galerji — i nagle zajaśniało znowu światło elektryczne, a dzwonki umilkły.
Zebrane towarzystwo przedstawiało dziwaczny widok. Kilka kobiet zemdlało, mężczyźni, o twarzach bladych, z pomiętemi krawatkami, wyglądali opłakanie. Pani Sparmiento osunęła się na kolana, blada jak trup...
— Dywany wiszą na swojem miejscu! — zauważył któryś z gości.
Wydawało się to wszystkim dziwnem, jak gdyby zniknięcie dywanów uważali za zupełnie naturalny rezultat i jedyne możliwe wytłómaczenie całej tej niepojętej historji.
Ale nic nie zginęło — wszystko stało na swem miejscu, cenne obrazy wisiały na ścianach dalej. — I choć w całym pałacu równocześnie światła pogasły i dzwonki zaczęły dzwonić, trzej inspektorowie stojący na straży nie widzieli absolutnie nikogo, kto by wszedł lub choć próbował dostać się do wnętrza pałacu...
— Zresztą, — objaśniał zebranych pułkownik — tylko te okna w galerji zaopatrzone są w aparaty alarmujące. A tych aparatów, których mechanizm mnie, tylko jest znany, — ja nie nakręcałem.
Śmieli się wszyscy głośno z tego fałszywego alarmu, — ale śmiano się nieszczerze, — z przymusem. I każdy starał się czemprędzej wynieść z tego domu, w którym mimo wszystko odczuwało się jakąś przytłaczającą atmosferę niepewności i lęku.
Pozostało tylko dwóch dziennikarzy, do których przyłączył się pułkownik, po odprowadzeniu swej żony i powierzeniu jej opiece pokojówki. We trzech, z pomocą detektywów, przeprowadzili skrupulatne śledztwo, — nie odkryli jednak absolutnie nic ciekawego. Potem pułkownik potraktował gości szampanem, tak że dopiero o późnej godzinie w nocy — o trzy kwadranse na trzecią, — dziennikarze odeszli, pułkownik poszedł spać, a trzej detektywi ulokowali się w zarezerwowanym dla nich pokoju na parterze.
Detektywi ci zmieniali się kolejno na służbie, — która polegała na obchodzeniu całego domu, ogrodu i galerji.
Dopiero nad ranem, koło piątej położyli się spać, pomęczeni. Czuwanie było zbyteczne, bo przecież o tej porze było już zupełnie widno. Zresztą w razie czego dzwonki alarmujące natychmiast by ich obudziły!
A jednak, kiedy jeden z detektywów o godzinie 7:20 rano otworzył drzwi do galerji i odchylił okiennice, — stwierdził z przerażeniem, że wszystkie dwanaście dywanów zniknęło!

∗             ∗

Zarzucano potem temu detektywowi i jego obu kolegom, że zamiast natychmiast zawiadomić o tem co zaszło pułkownika i zatelefonować po policję, — zaczęli na własną rękę śledztwo. Ale czyż to opóźnienie, zresztą łatwe do usprawiedliwienia, mogło w czemkolwiek utrudnić dalszą akcję policji?
Dość na tem, że dopiero o godzinie wpół do dziewiątej zawiadomiono o wypadku pułkownika. Pułkownik, kompletnie ubrany, zabierał się właśnie do wyjścia. Zawiadomienie o kradzieży nie zrobiło na nim zbyt silnego wrażenia; przynajmniej nie dał tego poznać po sobie. Ale ten wysiłek woli kosztował go widocznie zbyt dużo, gdyż nagle opadł ciężko na krzesło, ogarnięty prawdziwą rozpaczą. Aż przykro było patrzeć na tego energicznego, tęgiego mężczyznę, który złamał się nagle pod ciosem losu.
Ale opanował się wkrótce, — przeszedł do galerji, powiódł wzrokiem po ogołoconych ścianach, — potem usiadł i skreślił na prędce parę słów. Włożył list do koperty, zapieczętował ją i podał jednemu z detektywów, mówiąc:
— Weź pan ten list... zanieś do Komisarjatu policji... ja muszę wyjść... mam ważne terminowe spotkanie...
Widząc zaś, że detektyw przygląda mu się bacznie, dodał we formie objaśnienia:
— Komunikuję w tym liście komisarzowi moje uwagi... moje podejrzenia.. Trzeba, żeby to przeczytał... Ja ze swej strony zabieram się natychmiast do roboty...
Wypadł spiesznie z pokoju; obserwujący go trzej detektywi zauważyli, że był dziwnie podniecony.
Kiedy po paru minutsch zjawił się w pałacyku wezwany telefonicznie komisarz policji, wręczono mu ów list. List był następującej treści:
Niechaj ukochana ma małżonka przebaczy mi tę przykrość, jaką jej wyrządzę. Aż do ostatniej chwili jej imię będzie na mych ustach.
Zatem — pułkownik Sparmiento w chwilowem zamroczeniu umysłu, po owej pamiętnej nocy, w której napięcie nerwów doszło do szczytu, — postanowił popełnić samobójstwo. Czyli rzeczywiście zdobędzie się na ten straszny akt rozpaczy, — czy też oprzytomnieje w ostatniej chwili?
Zawiadomiono o wszystkiem jego żonę.
I podczas, gdy policja przeprowadzała śledztwo, starając się równocześnie odnaleść ślad zaginionego pułkownika, — Edyta czekała, drżąca od zgrozy i lęku.
Pod wieczór nadeszły pierwsze wiadomości: telefonowano ze stacji we Viile-d’Avray na policję. Oto po przejściu pociągu, opodal tunelu znaleziono strasznie zmasakrowane zwłoki jakiegoś mężczyzny, o twarzy zupełnie zmiażdżonej. Przy denacie nie znaleziono żadnych papierów; ale ogólny opis ofiary zgadzał się zupełnie z osobą pułkownika.
O siódmej wieczorem pani Sparmiento przyjechała automobilem na stację Ville-d’Avray. Wprowadzono ją do zamkniętej poczekalni, odchylono płótno, zakrywające zmasakrowane zwłoki. Pani Sparmiento rozpozrała odrazu w zabitym — swego męża.
W tych okolicznościach opinja publiczna potępiała surowo Lupina. Jeden ze znanych reporterów pisał o nim w tym mniejwięcej duchu, zgodnym zresztą z ogólną opinją:
„Zaprawdę, — jeszcze parę podobnych wypadków, a Lupin straci zupełnie sympatję, której dotychczas mu wcale nie szczędziliśmy. Można się z nim od biedy zgodzić, o ile urządza psoty i figle bankierom-lichwiarzom, różnym niemieckim baronom lub niebieskim ptakom o podejrzanej konduicie. Ale zabijać mu nie wolno! Co innego kradzież lub włamanie, — a co innego morderstwo. A w tym wypadku, choć sam nie zabił, krew ofiary spada na niego, splamiła jego tarczę...“
Oburzenie ogólne było szczere i tem silniejsze, im bardziej żałowano nieszczęśliwej Edyty. Ludzie, którzy brali udział w oatatniem przyjęciu u pułkownika, opowiadali wzruszające szczegóły, doszukując się anałogji między nieszczęśliwą młodą pułkownikową a legendarną Edytą o łabędziej szyji.
Z drugiej strony znów podziwiano ogólnie prawdziwe mistrzostwo, z jakiem kradzież została popełniona. Wedle zdania policji sprawa przedstawiała się w ten sposób: wszyscy trzej detektywi stwierdzili zgodnie, że w chwili, gdy weszli rano do galerji, jedno z trzech okien było na oścież otwarte. Nie ulegało zatem niemal wątpliwości, że właśnie przez to okno Lupin wraz ze swymi wspólnikami dostał się do środka.
Tak, — ale w takim razie — jakże mogli dostać się niepostrzeżenie do ogrodu, przejść go i wrócić z powrotem? Jakim sposobem zdołali niepostrzeżenie przystawić drabinkę do oweo okna i zabrać ją, nie zostawiając żadnych śladów? Jakim sposobem wreszcie zdołali otworzyć okno i okiennice, nie wprawiając równocześnie w ruch całego alarmującego mechanizmu dzwonków i świateł?
Opinja publiczna podejrzywała owych trzech tajnych detektywów. Sędzia śledczy przesłuchiwał ich kilkakrotnie, badał skrupulatnie całą ich przeszłość i życie prywatne, — i ostatecznie oświadczył jak najbardziej kategorycznie, że ludzie ci stoją ponad wszelkiemi podejrzeniami.
Co do skradzionych dywanów, — nie było najmniejszych widoków, by można je odnaleść.
W tym czasie właśnie powrócił do Paryża naczelny inspektor Ganimard z Indyj, dokąd jeździł w pogoni za Lupinem, w związku ze słynną aferą z djademem i zniknięciem Sonji Krisznow. i tym razem jednak wystrychnięty na dudka przez swego odwiecznego wroga, podejrzywał Lupina, że rozmyślnie naprowadził go na mylny trop, aż gdzieś w głębi Indyj, by pozbyć się go z Paryża na czas planowanej kradzieży dywanów.
Toteż Ganimard, natychmiast po przybyciu do Paryża wziął dwutygodniowy urlop i zgłosił się do pani Sparmiento, zobowiązując się pomścić śmierć jej męża.
Edyta znajdowała się w takim stanie przygnębienia i rozpaczy, że nawet myśl o zemście nie przyniosła jej ulgi. Zaraz po pogrzebie męża oddaliła wszystkich trzech detektywów i całą służbę, której widok zbytnio jej przeszłość przypominał. Przyjęła tylko jednego służącego i jedną starą kucharkę. Siedziała zamknięta w swoim pokoju, obojętna na wszystko, pozwalając Ganimardowi robić, co uważa za stosowne.
Inspektor zainstalował się na parterze i zabrał się bezwłocznie do roboty. Podjął na nowo drobiazgowe dochodzenia, zbadał rozkład całego budynku, wypróbował po kilkadziesiąt razy ukryty mechanizm każdego z dzwonków z osobna.
Po czternastu dniach poprosił o przedłużenie urlopu. Szef Biura Bezpieczeństwa Publicznego, którym był wówczas p. Dudouis, zajrzał któregoś dnia do Ganimarda i zastał go siedzącego na szczycie drabiny w owej stawnej galerji.
Ganimard wyznał swemu szefowi, że dotychczas nie doszedł do żadnego rezultatu.
We dwa dni później p. Dudouis wstąpił znów do pokoju zajmowanego przez Ganimarda. inspektor był jakiś zamyślony, jakby zakłopotany; siedział nad całą paczką gazet rozłożonych na stole. Na natarczywe dopytywanie Ganimard odparł w końcu:
— Nic jeszcze nie wiem, panie szefie, — zupełnie nic... Ale pewna myśl uczepiła się mej głowy... Tylko, że to takie niesłychane... A przytem — toby zgoła nie wyjaśniało sprawy... przeciwnie, raczej by ją jeszcze bardziej pogmatwało...
— Więc?...
— Więc, panie szefie, proszę jeszcze o cierpliwość, proszę mi zostawić swobodę działania... Ale, gdybym któregokolwiek dnia zatelefonował, — proszę skoczyć natychmiast do auta, nie tracąc ani jednej minuty... Bo będzie to znaczyć, że złapałem ptaszka...
Minęły dalsze dwa dni.
Pewnego poranka p. Dudouis dostał krótki telegram:
Jadę do Lille. — Ganimard“.
— Czego on, do licha, może szukać aż w Lille? — pytał się w duchu p. Dudouis.
I znowu minęły dwa dni, bez żadnych wiadomości.
Ale p. Dudouis nie tracił nadziei. Znał zbyt dobrze Ganimarda, by przypuszczać, że stary inspektor zapalał się do czego bez ważnych powodów.
I rzeczywiście, drugiego dnia, wieczorem, wezwano go do telefonu.
— Czy to pan, panie szefie?
— Czy to pan, Ganimard?
Chcieli się obydwaj, z ostrożności, upewnić, kto jest przy telefonie. Ganimard mówił szybko:
— Panie szefie, proszę o dziesięciu ludzi natychmiast. I jeśli pan może, proszę i samemu przybyć, koniecznie!
— Gdzie pan jesteś?
— W pałacyku, na parterze. Ale czekać będę za bramą wjazdową.
— Już jadę. Naturalnie autem.
— Dobrze panie szefie. Proszę zatrzymać auto w odległości stu kroków. Na znak, dany gwizdkiem otworzę bramę.
Wszystko odbyło się ściśle wedle wskazówek Ganimarda. Koło północy, gdy w całym pałacyku światła pogasły, wymknął się na ulicę i tam czekał na przybycie szefa. Nastąpiła krótka narada; ajenci przybyli zastosowali się do wskazówek Ganimarda, który następnie wraz z p. Dudouis przeszedł pocichutku przez ogród i wprowadził go do swego pokoju. Tam zamknęli się na klucz.
— Cóż się stało, Ganimard? Co to wszystko ma znaczyć? — dopytywał się p. Dudouis. — Masz minę prawdziwego spiskowca!
Ale Ganimard nie miał wcale ochoty do żartów. Minę miał poważną i dziwnie skupioną, w głosie czuć było niezwykłe podniecenie.
— Jest coś nowego, Ganimard?
— Tak... i tym razem... Naprawdę, sam niechcę wierzyć... A jednak, nie mylę się... Odkryłem całą prawdę... trudno w to uwierzyć, — a przecież tak być musi... Niema, nie może być innego wytłómaczenia!...
Obtarł z czoła grube krople potu, a widząc, że p. Dudouis patrzy na niego pytająco, wypił duszkiem szklankę wody, odsapnął i zaczął mówić:
— Lupin nieraz już zadrwił sobie ze mnie...
— Słuchaj pan, Ganimard, — przerwał mu p. Dudois, — odrazu do rzeczy! Powiedz krótko, co się stało?
— Nie, panie szefie, trzeba żebyś pan poznał poszczególne fazy całej sprawy, tak jak ja je przechodziłem. Daruje pan, — ale uważam to za konieczne.
I podjął na nowo:
— Otóż, jak mówiłem, Lupin nieraz już zadrwił sobie ze mnie... i dotychczas zawsze on wychodził zwycięsko z tych zapasów... Ale przynajmniej dzięki temu nabrałem dużo doświadczenia i poznałem jego taktykę. Otóż w tej aferze z dywanami postawiłem sobie odrazu dwa zasadnicze pytania:
1) Lupin, który doskonale oblicza zawsze konsekwencje swych kroków, mógł przewidzieć, że pułkownik Sparmiento, zrozpaczony stratą dywanów, popełnić może samobójstwo. A mimo to Lupin, który nie znosi przelewu krwi, ukradł owe dywany.
— Widocznie złakomił się na jakie pół miljona franków, bo tyle te dywany były warte, — wtrącił p. Dudouis.
— Nie, panie szefie! Powtarzam stanowczo, że Lupin nie zabiłby nikogo, ani nie chciałby być przyczyną czyjej śmierci, za nic w świecie, za żadne miljony! To był punkt pierwszy.
2) Co znaczył ten alarm, te dzwonki i zgaszenie świateł w czasie owego przyjęcia? Zrobione to było widocznie w tym celu, by wywołać strach, by wytworzyć w ciągu kilku minut atmosferę lęku i zaniepokojenia... a ostatecznie po to, by skierować podejrzenia w inną stronę... możliwie jak najdalej od samej prawdy... Rozumie mnie pan, panie szefie?
— Nic a nic.
— Bo rzeczywiście... to nie jest zupełnie jasne... i ja sam nawet, kiedy pierwszy raz w ten sposób kwestję postawiłem, nie mogłem się odrazu połapać... A jednak czułem, że jestem na właściwej drodze... Tak jest, nic ulega kwestji, że Lupin chciał podejrzenia skierować w inną stronę, — odwrócić je od siebie... proszę mnie dobrze zrozumieć. Szło mu o to, aby sam rzeczywisty sprawca kradzieży pozostał nieznany.
— Masz pan na myśli zatem jakiegoś wspólnika? — odparł p. Dudouis, — wspólnika który wkręcił się między zaproszonych gości, — który wprawił w ruch mechanizm dzwonków alarmujących, — a który potem, gdy wszyscy odeszli, ukrył się gdzieś w pałacu?
— Właśnie! Tylko zbyt pospiesznie wyciąga pan wnioski, panie szefie. Jest zupełnie pewnem, że dywanów nie ukradł nikt obcy, który dostał się niepostrzeżenie do okna, — lecz ktoś, który już był ukryty w pałacu. Z drugiej strony wystarczyło zbadać dokładnie listę zaproszonych gości i zebrać o każdym z nich dokładny wywiad. W ten sposób możnaby...
— No i jaki rezultat?
— W tem właśnie sęk! Tajni detektywi mieli w ręku i kontrolowali najskrupulatniej listę zarówno przy wchodzeniu jak i przy wychodzeniu każdego z zaproszonych gości. Otóż weszło sześćdziesiąt trzy osoby zaproszone i — dokładnie tyleż i wyszło. Zatem...
— Zatem ktoś ze służby?
— Wykluczone.
— Któryś z detektywów?
— Stanowczo nie.
— Ale ostatecznie — mówił p. Dudouis zniecierpliwiony, — jeżeli kradzież popełniono nie z zewnątrz...
— To pewnik, — nad którym niema co dyskutować. Doszedłem do tego wyniku po długich, skrupulatnych dochodzeniach. A byłem o tem tak święcie przekonany, że ostatecznie doszedłem w mych rozumowaniach do takiego zdumiewającego aksiomatu:
„I teoretycznie i praktycznie biorąc, kradzież nie mogła być popełnioną inaczej, jak z pomocą wspólnika, znajdującego się w samym pałacu. A owego wspólnika niema!“
— To absurd zatem.
— Absurd, przyznaję. Ale w chwili, gdy sformułowałem ów absurd, coś mi zaczęło nagle świtać w głowie.
— Jakto?
— Niepewne, — dalekie światełko, które jednak miało mi wskazać ostatecznie drogę do celu, — do odkrycia prawdy. Rozumie mnie pan teraz, panie szefie?
P. Dudouis milczał. Znać było, że usiłuje pochwycić wątek tego zagadnienia, że i w jego umyśle zaczyna się coś zwolna rozjaśniać:
— Skoro, według pana, nie wchodzi tu w rachubę ani służba, ani detektywi, ani żaden z zaproszonych gości... nie pozostaje nikt więcej...
— Owszem, panie szefie, jest ktoś jeszcze!...
P. Dudouis zadrżał. Z widocznem wzruszeniem szepnął:
— Ależ nie... to wręcz niemożliwe!
— A dlaczego?
— Zastanów się pani Czyżby?... nie, nie, to wykluczone!
— Śmiało! Proszę powiedzieć, kogo pan ma na myśli panie szefie!
— Niemożliwe! Jakto? Czyżby... Sparmiento był spóinikiem Lupina?
— Właśnie, — potwierdzi! Ganimard z tryumfującym uśmiechem — Oto ów spólnik Lupina. W ten sposób wszystko się odrazu da wytłómaczyć. Nad ranem, kiedy trzej detektywi leżeli pogrążeni we śnie (może i ów szampan, którym ich traktował, nie był tak zupełnie nieszkodliwy!...) Sparmiento pozdejmował dywany ze ścian. Potem zabrał dywany do swego pokoju, położonego na drugiem piętrze. Okna tego pokoju wychodzą na drugą ulicę; tą drogą mógł je łatwo podać swemu wspólnikowi, tembardziej, że tamta ulica nie jest zupełnie strzeżona.
Pan Dudouis zastanawiał się przez chwilę, wreszcie oświadczył:
— To wykluczone!
— Dlaczego?
— Dlatego, — bo gdyby pułkownik był wspólnikiem Lupina, — nie miałby żadnego absolutnie powodu do samobójstwa, skoro kradzież się udała.
— A któż panu powiedział, że Sparmiento popełnił samobójstwo?
— Jakto? Przecież znaleziono jego zwłoki!
— Już raz zaznaczyłem, panie szefie, że tam, gdzie Lupin sam pracuje, — o śmierci nie może być mowy.
— Tem niemniej był tu wypadek śmierci rzeczywisty. Zresztą, co tu dużo gadać: sama pułkownikowa agnoskowała trupa swego męża.
— Na to czekałem właśnie, panie szefie! I mnie ten argument zaimponował z początku. Oto nagle zamiast jednego, miałem odrazu z trzema osobami do czynienia: 1) Arsen Lupin, 2) jego spólnik pułkownik Sparmiento, i 3) zwłoki samobójcy. To już naprawdę za dużo dobrego!
Ganimard wydobył paczkę dzienników, rozwiązał ją, wyciągnął jeden dziennik i podał go p. Dudouis.
— Przypomina pan sobie, panie szefie, że kiedyś zastał pan mnie zagłębionego w lekturze dzienników. Szukałem, czy w tym mniej więcej czasie nie zaszedł jaki wypadek mający związek z tą kradzieżą, a mogący potwierdzić moją hipotezę. Otóż, proszę uprzejmie przeczytać tę oto notatkę:

Nasz korespondent z Lille donosi nam o zagadkowym wypadku. Mianowicie z miejskiej trupiarni zniknęły w niewytłumaczony sposób zwłoki jakiegoś nieznanego zupełnie człowieka, który dnia poprzedniego rzucił się w zamiarze samobójczym pod koła jadącego tramwaju. Zniknięcie to wywołało najrozmaitsze komentarze“.

Pan Dudouis zastanowił się poważnie:
— Zatem — pańskiem zdaniem? — zagadnął inspektora.
— Byłem osobiście w Lille, a moje dochodzenia nie pozostawiają żadnej wątpliwości. Zwłoki zniknęły tej samej nocy, kiedy pułkownik Sparmiento urządzał to głośne przyjęcie. Zapakowano trupa do automobilu i przewieziono prosto do Ville-d’Avray, gdzie automobil czekał parę godzin, w pobliżu toru kolejowego.
— Czyli opodal tunelu?
— Tak jest.
— Czyli, że to właśnie te same zwłoki myśmy nazajutrz rano znaleźli, tylko odziane w ubranie pułkownika Sparmiento?
— Właśnie!
— Ależ w takim razie, — pocóż te wszystkie historje? Pocóż ta kradzież najpierw jednego dywanu, który się potem odnalazł? Pocóż kradzież ponowna wszystkich? Poco to całe uroczyste przyjęcie — i ta historja z dzwonkami?... Nie, nie, Ganimard, coś to wszystko razem nie „klapuje“!
— Nie „klapuje“, panie szefie, — bo i pan, tak samo jak i ja pierwotnie, zatrzymał się w połowie drogi, — podczas, gdy w tym wypadku należy koniecznie posunąć się dalej, aż do granic niemal nieprawdopodobieństwa. Przecież wchodzi tu w grę Lupin, — a po nim można się wszystkiego spodziewać! Wiemy doskonałe, do jakich szalonych pomysłów on jest zdolny. Choć ściśle biorąc, — pomyał ten nie jest w gruncie rzeczy szalony; — i owszem, wszystko to razem jest skonstruowane niesłychanie logicznie, z dziecięcą niemal prostotą!... Na co mu wspólników? Poco? czy, żeby go zdradzili? Naco mu wspólników, powtarzam, — skoro najprostszem i najłatwiejszem było zrobić wszystko samemu, bez niczyjej pomocy!
— Co pan mówi?... Co pan mówi?... Co pan mówi? — skandował p. Dudouis z coraz rosnącem zdumieniem.
— A co, nie chce się w to wierzyć, prawda? — mówił Ganimard z zadowoloną miną. — Ja sam z początku zgłupiałem, gdy mi ta myśl strzeliła nagle do głowy... Ale ja znam już dobrze tego ptaszka! Wiem, do czego on jest zdolny.
— To niemożliwe... niemożliwe.. — powtarzał p. Dudouis półgłosem.
— Owszem, zupełnie możliwe i logiczne i jasne — jak tajemnica świętej Trójcy! Poprostu potrójne wcielenie się jednej i tej samej osoby. Każde dziecko rozwiąże ten problem przez proste odejmowanie. Odrzućmy tamtego samobójcę, — zostaną Sparmiento i Lupin. Wyeliminujmy pułkownika...
— Zostanie sam Lupin, — szepnął p. Dudouis.
— Tak jest — sam Lupin, krótko i węzłowato — Lupin, obdarty ze swego brazylijskiego pokostu. Lupin zmartwychwstały. Lupin, który przedzierżgnął się przed pół rokiem w pułkownika Sparmiento. W czasie podróży po Bretanji dowiaduje się o odkryciu bezcennych dywanów, zakupuje je, potem urządza kradzież jednego dywanu, by w ten sposób ściągnąć na siebie uwagę, a odwrócić ją od osoby pułkownika Sparmiento. Z wielkim hałasem organizuje rodzaj pojedynku między Sparmiento a Lupinem, urządza wspanaałe przyjęcie, historję z tajemniczym alarmem celem nastaraszenia swych gości... A kiedy wszystko już obmyślane i gotowe, — ginie śmiercią samobójczą jako powszechnie szanowany pułkownik, żałowany i opłakiwany przez wszystkich, — pozostawiając nieutuloną w żalu wdowę...
Ganimard urwał, a patrząc swemu szefowi prosto w oczy, dokończył wolno, dobitnie:
— ...Nieutuloną wdowę, która zgarnie zysk z całej tej afery...
— Pani Sparmiento! Czyżbyś pan naprawdę sądził?...
— Przecież do licha, — odrzekł Ganimard, — nikt nie będzie konstruował takiej misternej i ryzykowne) historji, — o ile nie miałaby ona przynieść w rezultacie pokaźnych zysków!
— Zdaje mi się, że zysk ów polega na tem, iż Lupin będzie mógł spieniężyć w Ameryce owe dywany?
— Racja. Tylko, że owe dywany mógłby pułkownik Sparmiento sprzedać równie dobrze i tutaj. Kto wie, może nawet i korzystniej. O coś innego tu idzie.
— O cóż to?
— Zapomina pan o tem, panie szefie, że pułkownik Sparmiento padł ofiarą kradzieży On nie żyje, prawda, — ale została wdowa — i ona podejmie...
— Podejmie — co?
— Jakto co? To, co jej się należy: pełną kwotę, na jaką dywany te były zaasekurowane!
P. Dudouis teraz dopiero przejrzał wszystko jasno.
— Prawda... prawda... pułkownik zaasekurował przecież dywany...
— I to wcale wysoko: na ośmset tysięcy franków!
— Ośmset tysięcy franków?!
— Tak jest. Aż w pięciu różnych Towarzystwach.
— I pani Sparmiento podjęła te pieniądze?
— Wczoraj podjęła 150 tysięcy, — dziś, w czasie mojej nieobecności, dwieście tysięcy. Resztę mają jej wypłacić do końca tygodnia.
— To okropne! Trzeba było...
— Co, panie szefie? Przedewszystkiem urządzała się w ten sposób, że pieniądze przynoszono jej w czasie mojej nieobecności. Przypadkowo, wracając, spotkałem się z moim starym znajomym, dyrektorem Towarzystwa Ubezpieczeń, — zacząłem z nim pogawędkę i w ten sposób dowiedziałem się o wszystkiem.
P. Dudouis w zamyśleniu potrząsnął głową:
— Mimo wszystko jednak, — cóż to za genialny człowiek!
— Prawda, panie szefie: to kanalja, ale spryciarz, jakich mało! Aby mu się cały plan mógł udać, — należało się urządzić w ten sposób, iżby przez parę miesięcy nikt nie mógł absolutnie podejrzywać szanownego pułkownika Sparmiento. Należało wszystkie po dejrzenia, ogólne oburzenie skoncentrować na jednej jedynej osobie Lupina. I należało tak się urządzić, że w ostatecznym wyniku pozostała na placu tylko biedna, niepocieszona wdowa, nieszczęsna Edyta o łabędziej szyji, uosobnienie wdzięku i czarownej legendy, — istota tak czarująca i miła, że ci panowie z asekuracji czuli się niemal szczęśliwi, mogąc złożyć w jej delikatne rączki grubą sumę na obtarcie łez biednej wdowy! Oto, — co zdołał zrobić Lupin!
Obaj mężczyźni stali obok siebie, wpatrując się wzajemnie.
— Co to jest za kobieta? — spytał p. Dudouis.
— To Sonia Krisznow!
— Ta Moskiewka, którą zeszłego roku aresztowałem, a której Lupin ułatwił ucieczkę? Pewny pan jesteś tego?
— Najzupełniej. Początkowo nie zwracałem na nią uwagi, nie orjentując się jeszcze w sytuacji. Ale potem, — gdy przejrzałem jej rolę w tej całej historji, — odrazu mi się wszystko przypomniało... Tak, to Sonia, udająca Angielkę... Sonia, która z miłości dla Lupina nie wahałaby się iść na śmierć pewną!
— Śliczny połów! Udało ci się, Ganimard, niema co mówić!
— Mam jeszcze coś lepszego!
— No, cóż takiego?
— Starą piastunkę Lupina.
— Wiktorję?
— Właśnie. Jest tutaj od czasu, gdy pani Sparmiento gra rolą wdowy: to owa stara kucharka.
— Ho, ho, — gratuluję ci, Ganimard!
— Mam jeszcze coś lepszego, panie szefie!
P. Dudouis drgnął niespokojnie; uchwycił inspektora za ramią:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Panie szefie, czyżbym ośmielił się trudzić pana o tak późnej godzinie, gdyby tylko o tych dwoje szło? Sonia i wiktorja? Mogtyby jeszcze poczekać trochę!
— Zatem? — spytał p. Dudouis norwowo.
— Zatem — odgadłeś pan. I on tu jest!
— Ukryty?
— Nie, poprostu przebrany — za służącego.
P. Dudouis milczał — zdumiony bezczelną odwagą Lupina.
A Ganimard mówił ze śmiechem tryumfu:
— W ten sposób Święta Trójca powiększyła się o jedną jeszcze osobę. Edyta o łabędziej szyji mogłaby strzelić jakie głupstwo; obecność samego mistrza była konieczną. I miał odwagę wrócić, — i od trzech tygodni jest świadkiem moich dochodzeń, obserwuje najspokojniej postępy mej pracy.
— Poznałeś go pan?
— Lupina nikt nie pozna, tak artystycznie umie się charakteryzować i zmieniać swój wygląd. Zresztą — skądby mi to nawet przyszło do głowy?!... Ale dziś wieczór przypadkowo, kiedy stałem na czatach w ciemnym kurytarzu, posłyszałem, jak Wiktorja mówiła do starego służącego, nazywając go „mój maleńki“. Odrazu otworzyły mi się oczy, — przypomniałem sobie, że było to stałe, ulubione wyrażenie piastunki w stosunku do Lupina.
Świadomość, że w pobliżu jest ten ich nieuchwytny wróg, sprawiła na p. Dudouis ogromne wrażenie.
— Mamy go wreszcie — szeptał głucho, — Mamy go! Tym razem już się nam nie wymknie!
— Stanowczo nie! Ani on, ani tamte dwie...
— Gdzie oni są?
— Sonia i Wiktorja na drugiem, Lupin na trzeciem. piętrze.
— Ależ — zauważył zaniepokojony p. Dudouis, — zdaje mi się, że właśnie przez okna tych pokoji wyniesiono owe ukradzione dywany?
— Tak jest.
— W takim razie i Lupin może łatwo się wymknąć. Przecież te okna wychodzą na ulicę Dufrenoy!
— Racja, — ale i na to znalazłem radę. Natychmiast po pańskiem przybyciu odkomenderowałem czterech ludzi na ulicę Dufrenoy. Ustawili się popod oknami. Mają ostry nakaz: gdyby ktokolwiek ukazał się w oknie i miał zamiar spuścić się na ulicę, — mają strzelać. Pierwszy raz ślepym, drugi raz ostrym nabojem.
— Widzę, że wszystko pan przewidziałeś. Zatem wczesnym rankiem...
— Czekać do rana? Traktować tych łotrów przez rękawiczki? Nigdy! A jeżeli tymczasem zwącha pismo nosem i wymknie się? Po nim można się wszystkiego spodziewać! Nie, nie! Mamy ich, — bierzmy się natychmiast do roboty, bez żadnych ceregieli!
Drżąc ze zdenerwowania i oburzenia opuścił pokój, przeszedł ogród i wrócił, prowadząc ze sobą sześciu ajentów.
— Wszystko gotowe, panie szefie. Kazałem tamtym ludziom na ulicy Dufrenoy, by mieli rewolwery w pogotowiu. Idźmy!
P. Dudouis nie upierał się dłużej. Mieszkańcy pałacyku z pewnością i tak już zauwazyli to ustawiczne kręcenie śię tam i nazad; — nie było co dłużej zwlekać.
— Chodźmy zatem!
Uzbrojeni w nabite brauningi ruszyli spiesznie po schodach, nie zachowując nawet zbytniej ostrożności.
Chcieli jak najprędzej zaskoczyć Lupina, zanim zdąży zorganizować obronę.
Stanęli przed drzwiami pokoju zajmowanego przez panią Sparmiento.
— Otworzyć! — huknął Ganimard piorunującym głosem.
Jeden z ajentów wywalił drzwi energicznem uderzeniem.
Pokój był pusty j również i w pokoju Wikiorji nie było nikogo.
— Poszły na górę, do Lupina, — krzyczał Ganimard. — Baczność! Idziemy na trzecie piętro!
Wszyscy ośmiu popędzili po schodach. Ale o dziwo: drzwi do pokoju zajmowanego przez Lupina, były otwarte. Na całem trzeciem piętrze nie było ani żywej duszy!
— A, do kroćset!... — zaklął Ganimard, — gdzież się oni podziali?
Słysząc wołanie swego szefa, Ganimard zbiegł pospiesznie na drugie piętro. P. Dudois stał tam, pokazując mu jedno okno, iekko tylko przymknięte.
— Widzi pan, — zwrócił się do Ganimarda, — tędy uciekli, tą samą drogą, którą wyniesiono dywany... a mówiłem panu!...
— Ależ pod oknami stoją nasi ludzie! Byliby przecież strzelali do nich!
— Widocznie uciekli, zanim jeszcze ulica była obstawiona.
— Przecież wszyscy troje byli w swoich pokojach jeszcze w owej chwili, gdy telefonowałem do pana, panie szefie!
— Więc uciekli zapewne wtedy, gdy pan wyszedłeś na moje spotkanie przez ogród.
— Ale dlaczego? Jak się to stało? Nie pojmuję! Nie mieli przecież żadnego absolutnie powodu, by uciekać akurat dziś, a nie jutro, czy za tydzień, po zainkasowaniu reszty ubezpieczonej sumy!
A jednak, — mieli powód! Jaki to był powód, Ganimard zrozumiał z chwilą, gdy spostrzegł leżący na stole list zapieczętowany, do niego adresowany, — kiedy list ten otworzył i zaznajomił się z jego treścią.
List ułożony był we formie świadectwa, jakie wystawia się zazwyczaj uczciwym i porządnym służącym, a brzmiał jak następuje:

Niżej podpisany. Arsen Lupin, gentleman — włamywacz, były pułkownik, były złodziej, były nieboszczyk, poświadczam niniejszem, że imci pan Ganimard, przez czas swego pobytu w iym pałacu, sprawował się wzorowo, bez najlżejszego zarzutu. Pracowity. sumienny, zdany zupełnie na własne siły, zdołał pokrzyżować po części moje plany i uratować 450 tysięcy franków dla Towarzystw Ubezpieczeń. Gratuluję mu szczerze tego sukcesu. Nie biorę mu też wcale za złe, iż nie przewidział tego, że telefon na parterze połączony jest z aparatem, umieszczonym w pokoju Soni Krisznow, — że zatem, telefonując do szefa Bezpieczeństwa Publicznego, równocześnie dał mi do zrozumienia, iż czas najwyższy mi się ulotnić. Jest to błąd, który mu chętnie przebaczam, a który nie zmniejsza w niczem wartości jego usług, ani nie przyćmi jego sławy!
Zechce zatem p. Ganimard przyjąć odemnie wyrazy najwyższego uznania i szczerej sympatji.
Arsen Lupin.


VII.
MAŁŻEŃSTWO ARSENA LUPINA.
Arsen Lupin ma zaszczyt zawiadomić o ślubie swym z p. Anielą de Sarzeau-Vendôme, księżniczką de Bourbon-Condé, i zaprosić na obrzęd ślubny, który odbędzie się w kościele św. Klotyldy...
Książę de Sarzeau-Vendôme ma zaszczyt zawiadomić o ślubie swej córki Anieli, księżniczki de Bourbon-Condé z p. Arsenem Lupinem i zaprosić...

Książę Jan de Sarzeau-Vendôme nie mógł dokończyć lektury trzymanego w drżącej ręce listu. Pienił się poprostu z oburzenia, blady jak ściana, przez wychudzone ciało przebiegały dreszcze gniewu.
— Patrzaj, zwrócił się do córki, podając jej ów fatalny list. — Takie oto zawiadomienia dostali wszyscy nasi znajomi. Całe miasto mówi już od wczoraj o temi Co za nikczemność niesłychana! I cóż ty na to, Anielko? Coby twoja nieboszczka matka powiedziała na coś podobnego?
Aniela była chuda, wysoka, koścista, taksamo jak jej ojciec. Liczyła już trzydzieści trzy lata; ubrana zawsze w czarną wełnianą sukienkę, nieśmiała, skromna. Główkę miała może trochę za małą, spłaszczoną nieco po obu bokach, — nos zato za duży stosunkowo. Mimo wszystko nie można było nazwać jej brzydką, — a to dzięki jej prześlicznym, głębokim oczom, pełnym jakiejś słodkiej, niewysłowionej zadumy Spojrzenia tych oczu niepodobna było zapomnieć.
Spłonęła rumieńcem wstydu i oburzenia, słysząc od ojca, na jakie ją wystawiono upokorzenie tym listem. Że jednak przywiązaną była głęboko i kochała mocno swego ojca, jakkolwiek traktował ją nieraz ze surowym despotyzmem, — próbowała go uspokoić.
— Oh papo, uważam to za niesmaczny żart. Nie warto sobie tem zaprzątać głowy.
— Ładny mi żart! Cały Paryż mówi już o tem. Z jakie dziesięć gazet przedrukowało już dziś rano owo zaproszenie, zaopatrując je ironicznemi komentarzami. Udają, że biorą tę rzecz zupełnie serjo, wyliczają całą naszą genealog ją, wszystkich moich przodków.
— Przecież nikt chyba nie może przypuszczać...
— Nikt, rozumie się! Ale całe miasto o nas gadał — jutro już zapomną...
— Jutro, moja droga, ludzie będą jednak pamiętali, że nazwisko Anieli de Sarzeau-Vendôme było na językach wszystkich! Ach, żebym mógł zgadnąć, co to za nędznik pozwolił sobie na...
W tej chwili wszedł do pokoju Hiacynt, zaufany lokaj księcia, meldując, że ktoś chce z nim mówić telefonicznie. Książę, cały jeszcze zirytowany, ujął słuchawkę:
— Halo? Co tam? Tak, ja sam, książę de Sarzeau-Vendôme.
Odpowiedziano mu telefonicznie:
— Uważam sobie za obowiązek przeprosić księcia i pannę Anielę. To wina mego sekretarza...
— Pańskiego sekretarza?
— Właśnie. Te zawiadomienia były dopiero szkicem, który chciałem przedłożyć księciu do przejrzenia i aprobaty. Na nieszczęście sekretarz mój sądził...
— Ale z kim ja mówię właściwie?
— Jakto? książę nie poznaje mego głosu? Głosu przyszłego zięcia?
— Co takiego?
— No tak, — Arsen Lupin.
Książę opadł na krzesło, siny cały.
— Arsen Lupin... to on... Arsen Lupin!...
Aniela uśmiechnęła się łagodnie:
— Widzisz sam, papo, że to tylko żart, głupia mistyfikacja...
Ale książę zerwał się z krzesła, poirytowany i mówił, spacerując gwałtownie po pokoju:
— Zaskarżę go do sądu! To niesłychane, żeby podobne indywiduum pozwalało sobie na kpiny ze mnie!... I jeżeli jest jeszcze jakaś sprawiedliwość...
Hiacynt wszedł znowu dyskretnie do pokoju, niosąc na srebrnej tacy dwie karty.
— Chotois? Lepetit? — czytał książę. — Nie znam tych panów.
— To są dziennikarze, proszę księcia pana.
— Czego chcą?
— Proszą o wywiad... w sprawie... tego małżeństwa...
— Wyrzuć ich za drzwi, — ryknął książę. — I zapowiedz portjerowi, aby mi nie wpuszczał do pałacu podobnych łazików.
— Ależ, papo... próbowała uspokoić go Aniela.
— Ty się do tego nie wtrącaj, bardzo proszę! Gdybyś była wtedy zgodziła się na poślubienie jednego z twych kuzynów, — nie byłoby doszło do czegoś podobnego!
Tegoż samego wieczora, na pierwszej stronie jednego z paryskich dzienników ukazał się nieco fantastyczny opis wyprawy reportera do starożytnego pałacu księcia de Sarzeau-Vendôme, przy ulicy de Varenne. Dowcipny reporter opisywał niestworzone rzeczy o starym magnacie, o jego irytacji i oburzeniu.
Nazajutrz zaś inny dziennik opublikował wywiad przeprowadzony przez jego reportera z Arsenem Lupinem, rzekomo w kuluarach gmachu Opery. Arsen Lupin miał mówić:
— Podzielam w zupełności słuszne oburzenie mego przyszłego teścia. Zaproszenia na ślub wysłane zostały bez mojej wiedzy. Nie odpowiadam za to zaniedbanie, ale czuję się w obowiązku wytłómaczyć się publicznie. Przecież, proszę pana, jeszcze nie oznaczyliśmy stanowczo dnia ślubu! Książę proponuje z początkiem maja. Natomiast moja narzeczona i ja chcielibyśmy ślub przyspieszyć. Czekać jeszcze sześć tygodni!...
Dla ludzi znających księcia, sprawa ta miała jeszcze jeden swój specjalny pieprzyk: oto książę był arystokratą z krwi i kości, niesłychanie dumnym i dbałym o honor swego historycznego nazwiska. Był on ostatnim potomkiem baronów de Sarzeau, obdarzonych przez Ludwika XV mitrą książęcą. O niesłychanej jego dumie i ambicji świadczył naiwymowniej fakt, iż odmówił przyjęcia fotelu w Pałacu Burbonów, oświadczając, że książę de Sarzeau Vendôme zasiadać może tylko wśród równych sobie.
Cała ta historja dotknęła go tedy do żywego. Kipiał poprostu gniewem, obrzucając Lupina tysiącem dosadnych epitetów, odgrażając mu się; — w końcu wyładował swój gniew na biednej Anieli:
— Widzisz, coś narobiła! I czemu nie chciałaś iść za mąż! Przecież trafiały ci się doskonałe partje. Wszyscy trzej twoi kuzyni: Mussy, d’Emboise i Caorches, — to stara szlachta, ludzie zamożni, spokrewnieni z pierwszemi rodami w kraju. I dziś jeszcze każdy z nich bez namysłu cię weźmie. Czemuż więc nie chcesz żadnego z nich? Naturalnie — panienka jest sentymentalną marzycielką.. nie podobają się jej, jeden za gruby, drugi za chudy, — trzeci znów zabardzo ordynarny...
Rzeczywiście Aniela była marzycielką. Pozostawiona sama sobie od wczesnego dzieciństwa ro?czytywała się z lubością w staroświeckich naiwnych romansach, których pełno było w bibljotece jej przodków. Pod wpływem tych romansów stworzyła sobie odrębny swoj świat, jakiś świat bajeczny, wymarzony, w którym jedne dziewczęta obdarzone pięknością, pędzą żywot na różach, — a inne czekają z utęsknieniem na wymarzonego rycerza-kochanka... aż do śmierci. Miałaż-by wyjść za którego z tych jej kuzynów, z których każdy łakomi się tylko na jej posag, na te miljony, które odziedziczyła po matce? Nie, — już raczej zostać starą panną i marzyć dalej!...
Odpowiedziała łagodnie:
— Papo, nie mówmy lepiej o tej śmiesznej historji. Szkoda psuć sobie niepotrzebnie humor i zdrowie.
Ale jakże tu nie mówić i nie myśleć o tem? Co dnia jakieś nowe ukłucie szpilką rozjątrzało krwawiącą tę ranę. Przez trzy dni z rzędu Aniela dostawała wspaniałe bukiety kwiecia, z ukrytym wewnątrz biletem wizytowym Lupina. A kiedy książę zaglądał wieczorem do swego klubu, co dnia spotykała go jakaś nowa przykra niespodzianka.
— Czytał książę ostatnią notatkę o Lupin’ie? — zagadnął go któryś ze znajomych.
— Co takiego? Nic nie wiem.
— Paradne doprawdy! Zięć pański ma pyszne pomysły. Proszę, czytaj pan:

Jak się dowiadujemy, Arsen Lupin zamierza prosić o pozwolenie na zmianę nazwiska, przez dodanie doń nazwiska swej żony. Odtąd nazywać się będzie: Lupin de Sarzeau-Vendôme“.

Nazajutrz znów coś nowego:

Z uwagi na to, że młodej narzeczonej, z mocy dekretu Karola X przysługuje prawo do tytułu i mitry książęcej Burbonów, pierworodny syn Lupina nazywać się będzie: Książę Arsen Lupin de Bourbon-Condé“.

Potem pojawiło się ogromne ogłoszenie reklamowe:

W wielkim Magazynie Bielizny wystawiona jest wyprawa ślubna Księżniczki de Sarzeau-Vendôme. Bielizna znaczona fest inicjałami: L. S. V.

Jeden z dzienników ilustrowanych zamieścił zdjęcie fotograficzne: Książę, jego córka i przyszły zięć, siedzą przy stole i grają w karty.
Podano również i datę ślubu: 4. maja. Opublikowano nawet szczegóły co do intercyzy ślubnej: Lupin miał rzekomo oświadczyć, że podpisze intercyzę na ślepo. Nie chce nawet wiedzieć, jaki posag wniesie mu jego żona, — nie dba o to najzupełniej.
Wszystko to wyprowadzało starego księcia z równowagi. Do Lupina odczuwał nieposkromioną, chorobliwą niemal nienawiść. Wreszcie zdecydował się na ciężki dla niego krok: udał się osobiście do Prefektury Policji.
Prefekt Policji przyjął go uprzejmie, wysłuchał i radził, by się miał na baczności:
— My już znamy doskonale tego człowieka, proszę księcia. Trzeba dobrze uważać, — musi on mieć swój plan już wygotowany... zręcznie nastawił sidła i czeka, czy książę w nie w końcu nie wpadnie.
— Jakież to mogą być sidła? — dopytywał się książę niespokojnie.
— Chce księcia widocznie nastraszyć. Liczy na to, że pod wpływem przestrachu książę zdecyduje się na jakiś akt, którego z zimną krwią nigdy by książę nie spełnił.
— Chyba pan Lupin nie myśli, że ofiaruję mu rękę mej córki?
— To nie... ale widocznie spodziewa się, że książę ostatecznie popełni... jakby to powiedzieć?... jakieś głupstwo.
— Jakież to?
— Takie właśnie, na którego popełnieniu Lupinowi zależy.
— Cóż mi pan radzisz zatem, panie prefekcie?
— Wrócić do pałacu, względnie jechać na wieś, o ile cała ta sprawa działa panu na nerwy, — i tam siedzieć spokojnie.
Rozmowa ta, zamiast uspokoić, jeszcze silniej zdenerwowała starego księcia. Lupin wyrósł w jego oczach na jakąś legendarną postać, posługującą się szatańskiemi sztuczkami, mającą wspólników wszędzie, na tym i tamtym świecie. Trzeba było się dobrze pilnować!
Odtąd życie stało się ciężkie w pałacu.
Książę stał się podejrzliwy, milczący, zgryźliwy. Nic przyjmował absolutnie nikogo; nawet trzej pretendenci do ręki Anieli, panowie Mussy, d’Emboise i Caorches, którzy dotychczas odwiedzali księcia regularnie co tydzień, — zastali drzwi zamknięte.
Bez żadnego zgoła powoda książę oddalił ze służby swego stangreta i administratora pałacu. Nie zaangażował jednak nikogo na ich miejsce, lękając się, że mogłaby się wślizgnąć jakaś kreatura Lupina. Wszystkie zajęcia, cała praca w pałacu spadła na barki starego Hiacynta, zaufanego lokaja, pozostającego już od czterdziestu lat w służbie księcia.
Aniela próbowała przemówić ojcu do rozumu:
— Naprawdę papo, nie pojmuję, czego ty się właściwie boisz. Przecież żadna siła ludzka nie może mnie zmusić do tego absurdalnego małżeństwa.
— Oczywiście! Toteż ja się tego nie boję.
— A czegóż, w takim razie?
— Czy ja wiem? Włamania, — porwania, — jakiegoś zamachu!... Nie ulega wątpliwości, że otoczeni jesteśmy szpiegami!
Któregoś dnia popołudniu książę otrzymał pocztą jakąś gazetę w której, zakreślony ołówkiem czerwonym, widniał następujący artykulik:

Podpisanie intercyzy ślubnej odbędzie się dziś w pałacu księcia de Sarzeau Vendôme. Uroczystość będzie miała charakter ścisłe familijny. Parę osób tylko będzie ceremonji tej asystować i będzie mogło złożyć życzenia młodej parze. Jak się dowiadujemy, świadkami oblubienicy mają być książę de la Rochefoacault-Limours i hrabia de Chartres. Świadkami Arsena Lupina natomiast będą p. prefekt policji oraz dyrektor Centralnego więzienia, którzy to panowie uważali sobie za zaszczyt objąć na siebie tę funkcję“.

Miara cierpliwości się przebrała! W kilka minut później książę zawołał Hiacynta i kazał mu zanieść natychmiast na pocztę trzy pilne depesze. A o czwartej popołudniu w pałacu księcia zjawili się trzej kuzyni: Paweł de Mussy, niezgrabny, opasły, o bladej cerze; Jakób d’Emboise, szczupły, nieśmiały, czerwony na twarzy; Anatol de Caorches wreszcie, chudy, niski, słabowity; — trzej starzy kawalerowie, nie grzeszący ani zbytnią elegancją, ani też wielką energją.
Konferencja trwała niedługo. Książę opracowa cały plan kampanji czysto obronnej. W kilku słowacl wydał z miejsca pierwsze dyspozycje:
— Dziś w nocy opuszczam z Anielą Paryż; jedziemy do naszych dóbr do Bretanji. Liczą na waszą pomoc w tym kierunku, moi synowcy. Ty, d’Emboise przyjedziesz po nas i odwieziesz na dworzec twoim automobilem. Mussy, ty będziesz łaskaw zająć się naszymi bagażami, razem z Hiacyntem. Ty zaś, Caorches, czekaj nas na dworcu Orleańskim, kupisz nam bilety do sleepingu. Wyjedziemy pociągiem o 10:4 wieczór do Vannes. Rozumiecie?
Całe popołudnie upłynęło w niezamąconym spokoju. Dopiero po kolacji książę wydał cichaczem Hiacyntowi polecenie, by przygotował kufer i walizki. Nie chciał mówić wcześniej, bojąc się niedyskrecji Hiacynt i pokojówka panny Anieli mieli również wyjechać.
O dziewiątej wieczór cała służba, na rozkaz księcia, poszła do swoich pokojów. Na dziesięć minut przed dziesiątą książę, który kończył ostatnie przygotowania do podróży, posłyszał pod domem trąbkę automobilu. Portjer otworzył szeroką bramę wjazdową. Przez okno książę spostrzegł stojący przed bramą automobil Pawła d’Emboise; zawołał Hiacynta:
— Idź powiedz, że zaraz schodzę na dół, i poproś jaśnie panienkę.
Po paru minutach, widząc, że Hiacynt nie wraca, książę wyszedł ze swego pokoju. Ale zaledwie znalazł się w kurytarzu, jacyś dwaj zamaskowani mężczyźni rzucili się na niego znienacka, zatkali mu usta i silnie skrępowali, — zanim zdążył krzyknąć. Jeden z napastników pochylił się nad nim, mówiąc szeptem:
— To pierwsze ostrzeżenie, mości książę. Jeżeli będziesz próbował wyjechać z Paryża i nie dasz mi swego zezwolenia, — będzie gorzej!
A zwracając się do swego towarzysza, rzekł:
— Pilnuj go, ja idę do panny Anieli.
W tym samym czasie dwóch innych wspólników skrępowało już pokojówkę; panna Aniela, również spętana, leżała zemdlona na fotelu w swym buduarze.
Odzyskała jednak prawie natychmiast przytomność pod działaniem trzeźwiących soli, podsuniętych jej pod nos. Gdy otworzyła oczy, stał nad nią pochylony jakiś młody człowiek w eleganckiem wieczorowem ubraniu, o sympatycznej, uśmiechniętej twarzy.
— Bardzo panią przepraszam, — odezwał się grzecznie. — Może to wszystko poszło zbyt gwałtownie i nie zupełnie normalnie. Ale trudno, — okoliczności zmuszają nas niekiedy do postępków, na które sumienie nasze nie dałoby aprobaty. Proszę mi darować!
Bardzo delikatnie ujął ją za rękę, a wsuwając jej na palec szeroki, gruby, złoty pierścionek, mówił:
— Tak... zatem jesteśmy już zaręczeni... Proszę bardzo nie zapominać nigdy o tym, który włożył pani ten pierścionek... Błagam, — nie uciekaj pani do Paryża... proszę mi ufać bezwzględnie.
Mówił to z taką głęboką powagą i szacunkiem, równocześnie z taką pewnością siebie, że Aniela nie wiała siły się opierać. Skrzyżowały się ich spojrzenia. Szepnął gorąco:
— Co za cudne, przeczyste oczy! Jakże słodko byłoby żyć w promieniu ich spojrzenia! Zamknij je pani teraz...
Wyszedł z buduaru, — wspólnicy poszli również za nim, — a po chwili rozległ się huk odjeżdżającego automobilu. W pałacu zapanowało głuche utoczenie aż do chwili, gdy Aniela przyszedłszy zupełnie do siebie, zaczęła wołać o pomoc.
Zbiegła się służba; znaleźli skrępowanego księga; również Hiacynt i pokojówka, a nawet portjer leżeli nieruchomo, powiązani jak barany. Pokazało się, że z pałacu zniknęło kilka cennych drobiazgów, portfel i klejnoty księcia.
Naturalnie zawiadomiono natychmiast pofccji Nazajutrz rano stwierdzonem zostało, że p. d’Emboise, kiedy wieczorem wyjeżdżał automobilem, został znienacka napadnięty przez własnego szofera, który go śmiertelnie rannego, porzucił w jakiejś odludnej uliczce. Co się tyczy panów Mussy i Caorches, — to wieczorem ktoś telefonował do nich obu, rzekomo imieniem księcia, z zawiadomieniem, że cały plan zmieniony, że zatem nie potrzebują się fatygować.
Na drugi tydzień książę, nie troszcząc się o dalszy przebieg śledztwa, nie odpowiadając na zaproszenia sędziego śledczego, — wsiadł cichaczem razem ze swą córką i Hiacyntem do osobowego pociągu idącego do Vannes. I pewnego wieczora zjawił się niespodzianie w swem starem, rodowem zamczyski, leżącem na półwyspie Sarzeau. Z pomocą wieśniaków bretońskich zabrał się natychmiast energicznie do zorganizowania obrony. Po czterech dniach przybył do zamku Mussy, nazajutrz Caorches, a po tygodniu i d’Emboise, którego rana, jak się pokazało, nie była zbyt ciężką.
Pierwsza połowa planu była wykonaną: udało się wymknąć z Paryża — wbrew Lupinowi. Teraz postanowił książę wtajemniczyć swe otoczenie w drugą połowę ułożonego planu. Uczynił to książę w obecności wszystkich trzech kuzynów, — a uczynił to w formie kategorycznego rozkazu, wydanego Anieli:
— Cała ta historja, — mówił, — jest mi niesłychanie przykrą. Podjąłem walkę z przeciwnikiem zuchwałym, zdecydowanym na wszystko. Ale walka ta mnie wyczerpuje. Muszę z tem raz skończyć — za wszelką cenę! Na to jest tylko jeden sposób, Anielko, musisz zdjąć z moich barków wszelką odpowiedzialność, a oddać się pod opiekę jednego z twych kuzynów. Najdalej do miesiąca musisz zdecydować den z nich, Mussy, Caorches lub d’Emboise mu zostać twoim mężem! Masz wolny wybór.
Aniela zalała się łzami, błagała swego ojca. Ale już po paru dniach przekonała się, że nic nie wskóra. Ojciec był nieugięty — musiała w końcu ustąpić — i ustąpiła.
— Nie kocham, papo, żadnego z nich. Wszystko mi jedno, czy z jednym czy z drugim będę nieszczęśliwą. Wyznacz ty sam jednego.
Książę irytował się, — żądał stanowczo, by sama wybrała któregoś z trzech kandydatów, Ale nie ustąpiła. Ostatecznie zatem ustąpił, — i ze względów na stosunki finansowe wybrał Jakóba d’Emboise.
Bezwłocznie ogłoszono zapowiedzi.
Równocześnie też zdwojono czujność i ostrożność, — a to tem bardziej, ile że od dłuższego czasu Lupin nie dawał prawie znaku życia, zaprzestawszy nagie nawet kampanji w dziennikach. To milczenie niepokoiło niesłychanie księcia. Widocznem było, że Lupin knuje coś cichaczem i że starać się będzie wszelkiemi sposobami nie dopuścić do zapowiedzianego ślubu.
Lecz, o dziwo, wszystko szło jak z płatka! Mijał dzień jeden po drugim w zupełnym spokoju; nadszedł wreszcie i dzień ślubu, — oblubieńcy udali się najpierw do merostwa, potem do kościoła, gdzie ksiądz związał im dłonie stułą. Klamka zapadła!
Wtedy dopiero książę odetchnął z ulgą. Zacierając ręce z zadowoleniem, jakby po walnem zwycięstwie, — nie zwracał uwagi na przygnębienie swej córki ani na milczenie swego zięcia, który wydawał się całą tą sytuacją mocno zaambarasowany i zażenowany.
— Spuścić most zwodzony, — wydawał rozkazy Hiacyntowi. — Otworzyć szeroko bramy; — do zamku każdy ma wstęp wolny. Nie mamy już powodu bać się tego łotra.
Po śniadaniu polecił utraktować wieśniaków winem i pił razem z nimi. Rozpoczęły się śpiewy i tańce.
Około godziny trzeciej popołudniu książę wrócił do salonów. Była to godzina jego codziennej siesty.
Przeszedł przez szereg parterowych salonów — aż do ostatniego, zwanego salą gwardji. Ale ledwie stanął na progu tej sali, zakrzyknął zdziwiony:
— A ty co tu robisz, d’Emboise? Cóż to znów za żarty?
W sali stał d’Emboise, w lichem ubraniu marynarza bretońskiego, brudnem, po targanem, łatanem, za wielkiem na niego.
Książę stał jak wryty, — przypasując się z natężeniem tej, znanej mu dobrze twarzy, które) widok budził w nim jakieś mętne wspomnienia dalekiej przeszłości. Nagle zdecydował się, podszedł do jednego z okien wychodzących na taras i zawołał:
— Aniela!
— A co, papo? — odparła, idąc ku niemu.
— Gdzie twój mąż?
— Jest tutaj, papo, — odpowiedziała, wskazując na Jakóba d’Emboise, który siedział opodal w fotelu paląc papierosa i czytając gazetę.
Książę cofnął się gwałtownie od okna i opadł ciężko na fotel:
— Ach Boże! ja oszalałem już chyba!
Ale ów człowiek w obdartem ubraniu marynarza podszedł do księcia, a rzucając się na kolana, zaczął mówić:
— Przypatrz-że mi się dobrze, mój wuju! Przypominasz mnie sobie, nieprawdaż? Pamiętasz, bawiłem się tu nieraz jako dzieciak, nazywałeś mnie Kubusiem... Pamiętasz, wuju?... O patrz, ta blizna tutaj...
— Tak... tak... — wybełkotał książę — poznaję cię... Tak, to ty, Kubuś... Ale w takim razie tamten?...
Chwycił się rękami za skronie:
— Nie, — nie, stanowczo, — to niemożliwe!... Wyjaśnij mi to!... Nie rozumiem... nie mogę, — nie chcę zrozumieć!
Nastało milczenie; ów dziwny przybysz pozamykał szczelnie okna i drzwi wiodące do sąsiedniego pokoju, poczem podszedł do księcia i kładąc mu delikatnie rękę na ramieniu zaczął mówić:
— Przypominasz sobie, mój wuju, że wyjechałem z Francji przed piętnastu laty, wtedy gdy Aniela dała mi kosza. Osiedliłem się na południowym krańcu Algieru i tam pędziłem samotny żywot na tem dobrowolnem wygnaniu Przed czterema laty na polowaniu zorganizowanem przez jednego z szeików arabskich, zawarłem znajomość z pewnym człowiekiem, który wywarł na mnie silne wrażenie dzięki swym wielkim zaletom umysłowym.
Nazywał się hrabia d’Andresy; był to człowiek młody, elegancki, dowcipny, znakomity, nieustraszony myśliwy, nieprzeciętnie inteligentny, odznaczający się ostrym dowcipem.
Gościłem go u siebie przez sześć tygodni; a po wyjeżdzie utrzymywał ze mną żywą korespondencję. Z nazwiskiem jego spotykałem się często w dziennikach, w kronice sportowej i towarzyskiej. Po pewnym ceasie zapowiedział mi znów swój przyjazd. Właśnie porobiłem już przygotowania na jego przyjęcie, kiedy pewnego wieczora w czasie mej konnej przejażdżki dwaj towarzyszący mi służący Arabowie znienacka napadli mnie, zawiązali mi oczy i uwieżli ze sobą. jechaliśmy cały tydzień po odludnych drogach, aż wreszcie znaleźliśmy się nad pustą zatoką morską. Tam już czekało na mnie pięciu innych luchi. Skrępowanego przenieśli mnie na pokład małego yachtu, który natychmiast po tem podniósł kotwicę.
Co to byli za ludzie? W jakim celu mnie porwali? Nie mógłem się zupełnie domyśleć. Zamknęli mnie w maleńkiej kabinie; jedyne okienko zaopatrzone było we dwie sztaby żelazne, umocowane we formie krzyża. Co dzień rano przez odsuwane okienko w drzwiach kabiny podawano mi chleb, mięso i wino.
Od czasu do czasu yacht zatrzymywał się, — zawsze w nocy. Słyszałem, jak spuszczano łódź na wodę, widocznie zaopatrywali się w prowianty. Potem ruszaliśmy dalej, pomału, spokojnie; rzekłbyś na jakiś miły spacer lub wycieczkę. Czasem, wyszedłszy na krzesło, widziałem przez moje okienko kontury jakiegoś wybrzeża, — ale tak niewyraźne, że nie mogłem się zupełnie zorjentować, gdzie jesteśmy.
Trwało to całe długie tygodnie Gdzieś z początkiem dziewiątego tygodnia tej podróży zauważyłem któregoś poranka, że drzwiczki wiodące do sąsiedniej kabiny nie były dobrze zamknięte. Popchnąłem silnie, — otworzyły się, W sąsiedniej kabinie nie było nikogo. Wtedy udało mi się porwać i ukryć mały pilnik do paznokci, który tam znalazłem.
W ciągu następnych dwóch tygodni udało mi się po mozolnej, cierpliwej pracy, przepiłować żelazne sztaby u okienka mej kabiny. Mogłem ucickać każdej chwili. Ze jednak pływanie męczy mnie bardzo szybko, musiałem odłożyć ucieczkę aż do chwili, gdy yacht zbliży się dostatecznie do wybrzeży. Dopiero przedwczoraj dojrzałem z mego okienka kontury lądu, — a pod zachód słońca dostrzegłem, ku memu zdumieniu, znaną mi dobrze sylwetkę zamku w Sarzeau ze swemi spiczastemi wieżyczkami. Czyżby tu miał być kres mojej tajemniczej podróży?
Przez całą noc i dzień następny krążyliśmy po pełnem morzu. Dziś rano dopiero yacht podpłynął tak blisko, że mogłem odważyć się na ucieczkę, tembardziej iż płynęliśmy między skałami, wśród których nie trudno się było ukryć. W ostatniej chwili przed ucieczką zauważyłem, że drzwi do sąsiedniej kabiny znowu nie były dobrze domknięte. Uchyliłem je gnany ciekawością. Dostrzegłem stojącą opodal małą szafkę; udało mi się ją otworzyć. I na chybił trafił wyjąłem z niej pełną garść rozmaitych papierów.
Były to listy zawierające dokładne instrukcje dla bandytów, w mocy których się znajdowałem. Toteż w godzinę później, gdy je przeczytałem uważnie, zrozumiałem już dobrze z jakiego powodu mnie porwano, przejrzałem na wskroś cały plan, całą piekielną machinację, której ofiarą miał paść książę de Sarzeau-Vendôme i jego córka. Niestety, — było już za-późno!
Prześlizgnąłem się przez okienko, wskoczyłem do morza; musiałem się jednak ukrywć wśród skał, by mnie z yachtu nie spostrzeżono. Dopiero w południe dostałem się na brzeg. Zanim zdążyłem przebrać się w chacie rybaka i ptzyjść tu, była już godzina trzecia. Tutaj dowiedziałem się, że ślub odbył się już dziś rano!
Stary magnat nie przerywał opowiadania ani słowem. Utkwił szeroko otwarte oczy w mówiącego i słuchał go z coraz rosnącem przerażeniem. Czasami przypominały mu się ostrzeżenia Prefekta policji: „zręcznie nastawił sidła i czeka.. czeka...“
Wreszcie odezwał się książę głucho:
— Mów dalej.. dokończ!... To wszystko zwaliło się na mnie tak nagle... Nie rozumiem jeszcze dobrze... i boję się..
— Niestety! — odparł przybyły, — reszta jest bardzo jasna, da się streścić w kilku zdaniach. Sprawa tak się przedstawia: w czasie pobytu owego hr. d’Andresy u mnie, zwierzyłem mu się nieopatrznie z różnych tajemnic. Mówiłem mu, że jestem twoim synowcem, że znasz mnie, wuju, stosunkowo mało, gdyż ze Sarzeau wyjechałem będąc jeszcze małym chłopcem, a potem raz tylko przed piętnastu laty, bawiłem tu parę tygodni, wtedy, gdy starałem się o rękę Anieli. Mówiłem mu, że potem zerwałem zupełnie z całą przeszłością, nie utrzymując z nikim zupełnie korespondencji. Wreszcie już wtedy zwróciliśmy obydwaj uwagę na duże podobieństwo naszych twarzy, — podobieństwo, które przy odpowiedniej, zręcznej charakteryzacji, możnaby uczynić wprost łudzącem. Na tych drobnych szczegółach oparł cały swój plan. Przekupił przedewszystkiem moich służących, którzy mieli go uprzedzić zawczasu na wypadek, gdybym zamierzał opuścić Algier. Potem wrócił de Paryża, gdzie odpowiednio ucharakteryzowa-ny, występował pod mojem nazwiskiem. W tym charakterze bywał też stale i u ciebie, wuju. Trzy miesiące temu, kiedy „owoc już dojrzał“, jak się wyraża w tych swoich listach, rozpoczął przygotowany misternie atak, — najpierw za pomocą owych notatek w gazetach. Bojąc sic; zaś, by przypadkiem który dziennik nie dostał się w moje ręce i by w ten sposób nie został zdemaskowany, — kazał mnie pojmać i uwięzić na yachcie. Sądzę, że reszty domyślasz się już, mój wuju?
Książę de Sarzeau-Vendôme trząsł się cały nerwowo. Oto cała, naga prawda, odsłoniła przed nim swe straszne oblicze, — prawda, z poza której wyzierała ohydna twarz jego wroga. Chwycił kurczowo za ręce swego synowca i wyszeptał głosem urwanym, zrozpaczonym:
— To Lupin, prawda?
— Tak, mój wuju.
— I to jemu... jemu właśnie oddałem Anielę za żonę?!
— Jemu, — Lupin ukradł mnie nazwisko, a tobie dziecko! Aniela jest prawowitą małżonką Arsena Lupina — i to na twoje wyraźne życzenie. O patrz, wuju, w tym oto liście Lupin sam to zaznacza! Zakłócił ci spokój dni i nocy, opętał ci umysł, zawładnął twą duszą, włamał się do twego pałacu... Aż w końcu, opanowany lakiem, schroniłeś się tutaj, pewny, że w ten sposób wyminiesz mu się z rąk. I ty sam, wuju, zażądałeś od Anieli, by jednego z trzech jej kuzynów wybrała za męża!
— Czemuż właśnie wybrała tego, a nie innego? — Przepraszam, — to ty sam, wuju, zrobiłeś ów wybór!
— Zupełnie przypadkowo... nie zastanawiałem się nad tem!
— Nie był to czysty przypadek! Dużą rolę grały tu słowa Hiacynta, jego zgrabne rady i uwagi, jego sprytne a celowe dogadywanie.
— Jakto? — zerwał się książę. — Czyżby i Hiacynt był wspólnikiem?
— Wspólnikiem Arsena Lupina? Napewno nie. Ale wspólnikiem tego człowieka, którego Hiacynt uważał za Jakóba d’Emboise, a który przyrzekł mu wypłacić sto tysięcy franków w tydzień po ślubie.
— A to łotr, to bandyta! Wszystko przewidział naprzód!
— Wszystko przewidział, doskonale! Sfingował nawet zamach na samego siebie, aby odwrócić możliwe podejrzenia. Sam się nawet zranił... wszystko to było sprytnie obmyślane.
— Ale poco to wszystko? W jakim celu tyle tych łajdactw?
— Aniela ma jedenaście miljonów posagu, mój wuju! Twój notarjusz miał wydać w przyszłym tygodniu wszystkie papiery wartościowe owemu pseudo-Jakóbowi d’Emboise, — który je naturalnie natychmiast zrealizuje — a potem się ulotni. A dziś rano dostał od ciebie, wuju, 500 tysięcy franków w upominku, — we formie czeku na okaziciela. Otóż ten czek ma Lupin dziś o dziewiątej wieczór wręczyć koło Wielkiego Dębu swemu wspólnikowi celem zrealizowania go z Paryża.
Książę zerwał się i zaczął przechadzać się gorączkowo po pokoju.
— Dziś wieczór... o dziewiątej... — powtarzał. — Zobaczymy jeszcze!... Do tego czasu... Dam znać żandarmerji...
— Arsen Lupin kpi sobie ze żandarmów.
— Zadepeszują do Paryża.
— Tak, — ale te pół miljona franków... A potem, co za skandal!... Pomyśl tylko wuju: twoja córka Aniela de Sarzeau-Vendôme, małżonką takiego bandyty!... Nie, nie, za żadną ceną!...
— Zatem co robić?...
— Co robić?...
D’Emboise wstał, podszedł do jednej ze ścian, obwieszonej różnorodną bronią, zdjął z kołka strzelbą i położył ją na stole przed księciem.
— Tam na krańcach pustyni, — mówił, — kiedy spotykamy się z jaką dziką bestją, nie wołamy żandarmów. Chwyta się poprostu za karabin i ubija taką bestję... inaczej człowiek sam pada jej ofiarą.
— Co ty mówisz?...
— Mówię, że tam, w pustyni, nauczyłem się obywać bez żandarmów. Ten sposób wymierzania sobie sprawiedliwości doraźnej, wierzaj mi, wuju, jest najlepszym i najpewniejszym, — a w naszym wypadku naprawdę jedynym. Dziką bestję się zabije, — zagrzebie gdzieś w jakimś kącie, — i ani słychu...
— A Aniela?
— Później powiemy jej wszystko.
— I cóż się z nią stanie?
— Będzie najzupełniej legalną żoną Jakóba d’Emboise. Jutro ją opuszczę i wrócę do Algieru. Za parę miesięcy dostanie rozwód.
Książę słuchał z groźnie zaciśniętemi szczękami, z ogniem w oczach.
— A jesteś pewny, że jego wspólnicy nie zawiadomią go o twojej ucieczce ze statku? — spytał szeptem.
— W każdym razie nie wcześniej, aż jutro.
— A zatem?...
— A zatem dziś o dziewiątej wieczór Arsen Lupin pójdzie do Wielkiego Dębu. Będzie musiał niechybnie iść okrężną drogą wzdłuż wybrzeża, opodal ruin starej kapliczki. Ja będę tam czekał, w tych ruinach.
— Ja też tam będę, — rzekł krótko książę, zdejmując ze ściany dubeltówkę.

∗             ∗

Była wtedy godzina piąta popołudniu. Książę długi czas jeszcze wiódł poufną rozmowę ze swym siostrzeńcem, oglądali obaj broń, sprawdzali dokładnie ładunki. Kiedy się ściemniło, książę przeprowadził go przez mroczne kurytarze aż do swego pokoju i tam okrył go w przylegającej małej schowce.
Zresztą nie zaszło nic nowego; kolację podano o zwykłej godzinie. Siedząc przy stole książę silił się na spokój; od czasu do czasu tylko obserwował ukradkiem swego zięcia, podziwiając jego łudzące podobieństwo z prawdziwym Jakóbem d’Emboise. Ta sama cera, te same rysy twarzy, te same włosy. Największa różnica była jeszcze w oczach, które u Lupina lśniły żywo i dziwnie jasno. Naturalnie, wpatrując się uważniej, książę odkrył w końcu pewne drobne różnice, które jednak normalnie biorąc, musiałyby ujść jego uwagi.
Po kolacji towarzystwo się rozeszło. Zegar wybił właśnie ósmą. Książę przeszedł do swego pokoju* oswobodził z kryjówki swego zięcia. W jakie dziesięć minut później obydwaj wyślizgnęli się cichaczem z zamku, niosąc strzelby w ręku.
Aniela razem ze swym mężem przeszła do swoich apartamentów, znajdujących się na parterze w baszcie narożnej, na lewem skrzydle zamku. Przy wejściu do pokoju mąż jej zwrócił się do niej:
— Słuchaj Anielciu, pójdę się przejść trochę. Skoro powrócę, pocwoiisz, że przyjdę do ciebie?
— Dobrze, — odparła krótko.
Po odejściu od niej poszedł na pierwsze piętro, zamknął za sobą drzwi na klucz, poczem otworzył ostrożnie okno i wyjrzał niem. U stóp baszty, o jakie czterdzieści metrów poniżej okna, ujrzał majaczącą sylwetkę. Zagwizdał, — odpowiedziano mu z dołu lekkiem gwizdnięciem.
Wtedy wydobył ze szafy dużą skórzaną tekę, wypchaną po brzegi papierami Owinął ją starannie czarnem płótnem i obwiązał. Następnie usiadł przy stole i zaczął psać:
Jestem bardzo zadowolony, że czekasz, — bo uważam za bardzo niebezpieczne wychodzić samemu z zamka z takim olbrzymim pakietem papierów wartościowych. Posyłam ci je. Pojedziesz motocyklem do Paryża, tam wsiądziesz rano do pociągu idącego do Brukseli. Tam oddasz papiery z...., który je natychmiast spienięży.

A. L.

P. S. Przechodząc koło Wielkiego Dębu powiedz towarzyszom, żeby na mnie czekali. Mam im wydać nowe instrukcje. Zresztą wszystko idzie doskonałe, — nikt się niczego nie domyśla.
Dołączył list do pakietu i wszystko to razem spuścił na sznurku przez okno.
Przeczekał jeszcze parę minut, spacerując po pokoju i przyglądając się rozwieszonym na ścianie portretom.
„Horacy de Sarzeau-Vendôme, marszałek Francji... Wielki Kondeusz!... Witam was, czcigodni moi antenaci! Lupin de Sarzeau-Vendome okaże się godnym was.
Widząc w końcu, że godzina spotkania się zbliża, zeszedł na dół.
Kiedy przechodził przez sień na parterze, Aniela otworzyła nagle drzwi od swego pokoju i stojąc na progu, zawołała z widocznem silnem zmieszaniem:
— Słuchaj... proszę cię bardzo... lepiej byłoby... Urwała nagle, cofnęła się w głąb pokoju.
— Chora jest widocznie, — pomyślał Lupin, — Coś jej małżeństwo nie służy!
Zapalił swobodnie papierosa i nie przywiązując żadnej wagi do tego epizodu, zakonkludował:
— Biedna Aniela!... Skończy się to napewno na rozwodzie.
Noc była ciemna, niebo zasnute chmurami. Służba zamykała w zamku okiennice, — wszystkie okna były już ciemne, książę bowiem miał zwyczaj zaraz po kolacji kłaść się spać.
Mijając lożę odźwiernego i wchodząc na most zwodzony rzekł:
— Zostawcie bramę otwartą. Przejdę się kawałek i zaraz wracam. Skręcił na prawo, na drogę wiodącą wzdłuż dawnych wałów obronnych, które niegdyś okalały cały zamek szerokim pierścieniem.
Droga ta, okrążająca niewielkie wzgórze, a następnie wijąca się wzdłuż urwistych zboczy, ocieniona była z lewej strony gęstemi krzakami.
— Doskonale miejsce na zasadzkę, — przyszło mu na myśl.
Zatrzymał się nagle, — zdawało mu się, że słychać jakieś podejrzane szmery. Jakiś kamyczek obsunął się po zboczach wzgórza. Nie zwrócił na to zbytnio uwagi, — szedł dalej, zupełnie spokojny, — wdychając z rozkoszą ostre, świeże powiewy wiatru od morza.
— Piękne jest jednak życie, — monologował. — Młody jestem, bogaty, spokrewniony ze starą arystokracją rodową... Cóż ci więcej brakuje do szczęścia, książę de Sarzeau-Vendôme?
W niewielkiem oddaleniu zamajaczyły czarne ruiny starej kapliczki, dominującej na całą drogę. Deszcz zaczął padać. Gdzieś w dali zegar zaczął wybijać dziewiątą. Droga szła na dół, — potem trzeba było iść znowu pod górę. Lupin przyspieszył kroku.
Nagle zatrzymał się, — ktoś go chwycił za rękę.
Próbował wyrwać rękę, cofnął się.
Ale z pobliskiej grupy drzew, koło których władnie przechodził, ukazała się jakaś ciemna postać.
— Cicho! Ani słowa! — usłyszał szept.
Przy nim stała Aniela.
— Co się stało? — spytał niespokojnie.
Odparła cichutkim szeptem, ledwo zrozumiale:
— Szpiegują cię... Czekają tam... w ruinach... ze strzelbami...
— Kto taki?
— Cicho!... Słuchajmy...
Stali kilkanaście sekund bez ruchu, — wreszcie odezwała się Aniela:
— Nie ruszają się... Może nie słyszeli, jak tu szłam... Wracajmy!...
— Ależ...
— Proszę za mną!
Powiedziane to było tak rozkazującym tonem, że usłuchał bez namysłu, nie pytając o nic więcej. Nagle drgnęła przerażona:
— Uciekajmy... gonią nas... jestem pewna...
Rzeczywiście było słychać odgłos kroków.
Wtedy, trzymając go ciągle za rękę, pociągnęła go za sobą. Popędzili krótszą, ananą jej dobrze drogą i wkrótce już znaleźli się na zwodzonym moście. Ujęła go pod ramię. Dozorca ukłonił mu się nisko. Przeszli przez podwórzec zamkowy, — powiodła go prosto do narożnej baszty, gdzie mieściły się ich pokoje.
— Wejdź! — rzekła rozkazująco.
— Do twego pokoju?
— Tak.
W sypialni Anieli czekały dwie służące; odprawiła je natychmiast, każąc im wrócić do swoich pokoików na trzeciem piętrze.
W tej samej chwili niemal rozległo się pukanie do drzwi wiodących z przedpokoju do mieszkania Anieli.
— Anielo! — odezwał się jakiś głos z poza drzwi.
— To ty, papo? — odparła, starając się opanować wzruszenie.
— Tak, to ja. Gdzie jest twój mąż?
— Jest u mnie. Wróciliśmy właśnie ze spaceru.
— Powiedz mu, niech zaraz przyjdzie do mnie... Muszę się z nim rozmówić... sprawa bardzo pilna.
— Dobrze papo, — zaraz ci go przyślę. Nasłuchiwała przez chwilę uważnie, poczem wróciła do swego buduaru, gdzie Lupin czekał.
— Mam przekonanie, — szepnęła, — że ojciec nie odszedł... czeka pod drzwiami.
— W takim razie, — skoro chce się ze mną rozmówić, — odrzekł Lupin, kierując się ku drzwiom.
Zagrodziła mu drogę:
— Mój ojciec nie jest sam!
— A któż tam jest jeszcze?
— Jego synowiec... Jakób d’Emboise!
Nastało milczenie. Patrzał na nią badawczo, z pewnem zdziwieniem, nie umiejąc wytłumaczyć sobie należycie jej postępowania. Ale nie łamiąc sobie dłużej nad tem głowy, roześmiał się:
— Ha, ha, poczciwy d’Emboise jest tutaj? W takim razie wszystko się już wydało?... Chyba, że...
— Ojciec wie już wszystko, — odrzekła. — Słyszałam niedawno ich rozmowę... D’Emboise czyta! kilka twoich listów... Wahałam się, co począć... Ale wreszcie uważałam za mój obowiązek...
Lupin obserwował ją bacznie. Sytuacja wydawała mu się tak zabawną, że nie mógł powstrzymać się od śmiechu:
— Więc ci głupcy nie palą moich listów? I do tego pozwolili wymknąć się więźniowi? Ach, osły! Co to znaczy, kiedy człowiek chce się wyręczyć drugimi!... No, mniejsza z tem... Ale to doprawdy paradne: d’Emboise przeciw d’Emboise!... A gdyby mnie teraz na prawdę niepoznano? Gdyby tak sam d'Emboise nie mógł odgadnąć, który z nas dwóch jest sobowtórem?
Podszedł do stojącej opodal toaletki, ujął ręcznik, zmoczył go, namydlił, przeciągnął kilkakrotnie po twarzy, zmywając szminki... włosy przygładził...
— Już gotowe, — rzekł, ukazując się Anieli w takiej samej postaci, jak wówczas wieczorem w pałacu. — Już gotowe. Teraz będzie mi jakoś łatwiej i poręczniej dyskutować z moim teściem.
— Dokąd idziesz? — spytała, zastępując mu drogę.
— Do nich, — oczywiście.
— Nie puszczę cię!
— A to czemu?
— Oni cię zabiją, napewno zabiją, — zakopią gdzieś trupa i żywa dusza o tem się nie dowie!
— Ha, — z ich punktu widzenia może i mają rację. Ale jeżeli ja do nich nie pójdę, — to oni tu przyjdą... Te drzwi ich nie zatrzymają... Ani ty, Anielo! Lepiej więc odrazu skończyć.
— Proszę za mną! — odparła rozkazująco.
Wzięła ze stołu lampę i poprowadziła go do sypialni; odsunęła stojącą pod ścianą szafę lustrzaną i mówiła, wskazując na ukryte w ścianie drzwiczki:
— Tych drzwi od lat już nikt nie otwierał. Ojciec pewny jest, że klucz do nich zaginął. Otworzysz te drzwi, — zejdziesz po krętych schodach aż na sam dół. Tam jest druga brama, — wystarczy odsunąć zasuwkę — i będziesz wolny.
Teraz dopiero zrozumiał całe postępowanie Anieli. Osłupiał, — nie myślał już o żartach i śmiechu. Czuł się dziwnie zmieszanym, onieśmielonym; patrząc na tę twarz, nie ładną, ale pełną łagodnej słodyczy, odczuwał coś w rodzaju wyrzutów sumienia.
— Dlaczego pani chce mnie ocalić? — spytał nieśmiało.
— Przecież jesteś pan moim małżonkiem.
— Ależ nie, — protestował żywo, — to nie prawda. Żaden sąd nie uzna tego małżeństwa za ważne.
— Ojciec mój nie chce dopuścić do skandalu.
— Właśnie i ja byłem przygotowany na tę ewentualność. Dlatego też postarałem się zawczasu o to, aby prawdziwy d’Emboise był pod ręką. Z chwilą gdy ja znikam, — on zostaje pani mężem. Jego przecież poślubiłaś pani wobec ludzi!
— Ale nie wobec Kościoła!
— Kościół, — kościół, — na to zawsze znajdzie się jakieś wyjście... Unieważni się poprostu małżeństwo.
— A to jakim sposobem?
Umilkł, zastanawiając się nad temi wszystkiemi rzeczami, dla niego drobnej wagi, a dla niej tak doniosłemi.
— To straszne naprawdę... — szepnął, — powinienem był przewidzieć to zawczasu.
Nagle klasnął w ręce z radością:
— Już wiem! — krzyknął z tryumfem. — Mam serdecznego przyjaciela we Watykanie... papież niczego mi nie odmówi... Postaram się o posłuchanie i jestem pewny, że Ojciec Święty, wzruszony memi prośbami...
Pomysł ten był tak naiwny i komiczny, że Aniela mimo woli uśmiechnęła się.
— Jestem pańską małżonką wobec Boga! — odparła spokojnie. A we wzroku ]ej nie malowały się ani pogarda, ani złość lub nienawiść. Zrozumiał, że nie widzi w nim obecnie zbrodniarza lub bandyty, — lecz człowieka, z którym złączona jest nieodwołalnie aż do ostatniego tchu życia.
Podszedł ku niej, przyglądając się jej bacznie. Nie spuściła oczu, — spłonęła tylko rumieńcem. Na twarzy jej malowała się niewysłowiona powaga i słodkie zażenowanie.
— Ach te oczy... — szepnął, — te cudne, przeczyste oczy!..
Spuściła głowę, szepcząc:
— Odejdź pan już, proszę!
Widząc jej zmieszanie odgadł intuicyjnie, co się w jej duszy obecnie dziać musi, — w tej duszy starej panny o bujnej, niezdrowej imaginacji, karmionej romantyczną lekturą!... Czyż dzięki wyjątkowym okolicznościom nie wyrósł w oczach jej na jakiegoś romantycznego bohatera w guście Byrona? A te ich zaręczyny, kiedy przełamawszy wszystkie zapory, zjawił się wieczorem w pałacu i wsunął jej pierścionek na palec? Czyż to nie epizod z epoki „Korsarza“ i „Hemaniego“?
I wzruszony do głębi chciał wołać do niej, w porywie egzaltacji:
— Uciekajmy razem, oboje!... Przecież jesteś mi żoną... towarzyszką... będziemy dzielić radości i troski. Będziemy wiedli żywot dziwny... pełen przygód wspaniałych...
Ale kiedy ujrzał utkwione w siebie oczy Anieli, czyste, dumne oczy, zaczerwienił się... nie śmiał się odezwać.
Nie, do tej kobiety w ten sposób przemawiać nie można!
— Przepraszam panią, — szepnął nieśmiało. — Niejeden już zły uczynek popełniłem, — ale żaden nie zostawił mi podobnie bolesnego i gorzkiego wspomnienia... Jestem nędznikiem... Złamałem pani życie.
— Nie, odparła łagodnie. — I owszem, — pan właśnie wskazał mi właściwą drogę życia.
Chciał jeszcze o coś pytać, — ale już otworzyła ukryte drzwiczki, przyświecając mu lampą. Powiedzieli sobie już wszystko. Wyszedł bez słowa, składając jej głęboki, pełen czci ukłon.

∗                ∗

W miesiąc później Aniela de Sarzeau­‑Vendôme, księżniczka de Bourbon­‑Condé, prawowita małżonka Arsena Lupina oblekła welon i pod imieniem siostry Marji Augusty wstąpiła do klasztoru Sióstr Dominikanek.
W sam dzień obłóczyn siostra przełożona otrzymała od nieznajomej osoby grubą zapieczętowaną kopertę.
W kopercie była mała kartka: Dla biednych siostry Marji Augusty, i pięćset banknotów po 1000 franków.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.