<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Zachód płonął, gorzał blaskami odchodzącego słońca i hen, z sinych mgieł widnokręgu, z poza grzebieni lasów, z poza falistego garbu Dąbgóry, krwawemi smugami ku niebu tryskał.
I smugi krwawe podobłoczem szły w dal, szły nad Iłłukszta, nad kobiercami nadrzecznych łąk, zapaliły modrosrebrną wstęgę Dźwiny, rozlały się ponad wyniosłością przeciwległego jej brzegu, odbiły się w białych murach liksnańskiego pałacu i jęły płynąć, a ogarniać wierzchołki lip i dębów parkowych.
Park liksnański zachmurzył się, gąszcze swe zwarł, mocniej korony drzew splótł i po czające się w krzach mroki sięgnął. Mroki wypełzły skwapliwie i zaczęły gasić barwy, zacierać kształty, najprzedziwniej ułożone klomby zlewać w szare, jednostajne zawały, pierwsze całuny nocy zaścielać.
Park ciszą i pustką spłynął. Krwawe smugi podniebieskie w żałobne przystroiły się fiolety.
Świerszcz-samotnik ocknął się, poruszył skrzydełkami i ćwierkaniem próbował głuszę przerwać, lecz umilkł.
Cisza znów zaległa. Aż naraz, z ponad żywopłotu, okalającego park liksnański, od strony pola, zerwał się żwawy wietrzyk, wpadł w szeroką aleję, szarpnął zeschłemi liśćmi, pomiótł je przed sobą i porzucił w miejscu, kędy, na kamiennej ławce, widniała nikła postać kobiety.
Postać, na widok liści, pochyliła się ku nim przyjaźnie, wyciągnęła przed się trzymaną w ręku laskę i zaczęła przebierać nią między liśćmi, w szeleście ich przebrzmiałych może szukając odzewów.
Sędziwy jawor, rosnący tuż przy ławce, który do snu o dawnym panie swym, Światyborze, się układał, zaszumiał przeciągłe. Jodły zawtórzyły jaworowi, i bukom i grabom żale swe podały.
Park zakołysał się i jęknął smutnie. Snadi w ostrym podmuchu boreasza gońca jesieni rozeznał, snać nad mogiłą lata bolał, bo szaty swe darł i tumanami liści zeschłych i gałązek rzucał w mroki nocy.
Złowrogi poświst wiatru targnął drzewami i zaskowyczał.
Park zaszamotał się groźnie. Teraz już nie o skardze myślał, nie o bolu, lecz o walce, o odporze. I park liksnański czynił, jak ten, co w obliczu wroga, do zapasów się gotując śmiertelnych, zbywa się wszystkiego, co mu jest zawadą, brzemieniem, co mu swobodę ruchu więzi, co łatwą przeciwnikowi może być zdobyczą. I park zdzierał z siebie i liście, i gałęzie, co słabsze, i obumarłe witki, i młode pędy, nie dość zawzięte w rdzeniu, i pęki spóźnionego kwiecia, osmyczał zarośla, zrywał szyszki, całego bogactwa się wyrzekał, byle pnie swoje prastare ocalić, byle konary zachowrać, byle swe soki rozrodcze w ziemi skryć i nowej wiosny doczekać.
Park liksnański, nie bez kozery, w poczcie swoich dębów-senatorów, takich dygnitarzów miał, co komturom krzyżackim cienia swego użyczali, a jagiellońskich oglądali rycerzów. Park liksnański wiele przetrwał okrutnych zawieruch, wiele srogich burz, wiele twardych zim. Stąd miał ci nieraz spustoszenia ciężkie, szczerby dotkliwe, ale z tych spustoszeń, z tych szczerb siła eksperjencji powziął. Park liksnański wiedział, że na nawałnice, na huragany najsnadniej poniechać troski o zwierzchni dobytek, a korzeniami w ziemię się wpić i ziemi tej rodzonej się trzymać.
Tej zbawczej strategji park liksnański nauczył się wówczas, kiedy mu się nie roiło, że go parkiem zwać będą i że mu w pobliżu, miast drewnianego dworu, pałac wymurują.
Bo tak. Kiedy jeszcze w Liksnie władał tęgi ród Wolffów z Ludyngshauzu, którzy, z krzyżactwem rozbrat wziąwszy, najzacniejszymi obywatelami Rzeczypospolitej się stali, park był sobie skrawkiem boru. Dopiero kiedy Liksnę objął imć pan z Wiszlingu, Józefat Zyberg, wojewoda inflancki, a w dziedzictwie swojem ład i wspaniałość magnacką roztaczał, bacząc, aby każdemu z synów i córek siedzibę piękną zostawić, wówczas, w Liksnie, Panu Bogu zbudował kościół, dzieciom pałac, a pałacowi, ze skrawka boru, park wysztukował. Lecz, że przy tej przemianie stara brać boru cało i zdrowo wyszła, tedy i park, choć z pozoru nowomodny, wykrętasami ścieżek przerzynany, altanami usiany, ówdzie przystrzyżony, był niby jak imć pan wojewoda inflandzki, który, choć kontusza zaniechał, a przecież pod żabotami, pod kamizelą srebrzystą, toż samo zacne serce, co i rodzic, imć pan krajczy, nosił.
Wiatr tymczasem ani myślał folgować i parł od północy i z dzikiem wyciem hulał po ciemni parkowej.
Wtem, w głębi alei, wiodącej do ławki kamiennej pod jaworem, rozległ się odgłos ociężałych, lecz gorączkowych, kroków. Jakaś przysadzista sylwetka mignęła się w mroku i potoczyła ku ławce, a tuż dał się słyszeć piskliwy, drżący głos:
— Wielmożna pani! De gdzie? de jeszcze się przeziębiwszy! De przecież wichura! Niech wielmożna pani podkomorzyna...
— Ach, to ty! — odrzekła cicho postać, siedząca na ławce.
— De jakże! A marszałek powiadał, że wielmożna pani musi u siebie na pokojach! Szala tureckiego przyniosła. Niech wielmożna pani już pozwoli!... O, tak i tak...
— Dziękuję ci, moja Kiermuszyńska. Zadumałam się i zeszło.
— A tu noc, noc, wielmożna pani podkomorzyno, i jesień.
— Prawda, prawda i nie od dziś, nie od dziś. Pomóż mi się wesprzeć. Czas wracać.
Kiermuszyńska ujęła podkomorzynę pod ramię i powiodła ostrożnie ku furcie parkowej.
Przez chwilę w alei, wśród zawodzenia wichru, słychać jeno było powolne szuranie z trudem wleczonych nóg i tępy, energiczny stukot laski.
Tuż przed furtą podkomorzyna przystanęła.
— Daj, niech wytchnę. Czekaj, pójdziesz na górę, do Emilki, i powiesz...
— De panna grafianka jeszcze nie wróciwszy.
— Jakto, Jakto! — zaniepokoiła się podkomorzyna.
— De musi do Szlosbergu zajechawszy, bo do promu ani się docisnąć, strach, co luda z jarmarku...
— Toż nie może być; powiadała, że jeno do Iłłukszty dojedzie. Trzeba wysłać konnego natychmiast.
— Właśnie, proszę wielmożnej pani, marszałek chciał...
— Chciał, chciał! Czemu mnie nie prowadzisz? Dalej, dalej! Noc, ziąb. Boże ją strzeż od złej przygody! Który masztalerz pojechał z panną hrabianką? — De któryżby, proszę wielmożnej pani podkomorzyny, któryż! — pisnęła żałośnie Kiermuszyńska. — De niktóry za panną grabianką nie ujedzie!...
— Znów lada co prawisz!
— De wielmożna pani...
— Cicho bądź! — przerwała surowo pani podkomorzyna i, żwawiej postukując laską, ku pałacowi podążyła.
Tu od samego proga, na głowę starego marszałka dworu spadł grad krzyżowych zapytań i ostrych napomnień.
Marszałek chylił siwą czuprynę, sumitował się, że już przed godziną wysłał Strzelca do Iłłukszty, zapewniał, że panna hrabianka niezawodnie u przeprawy wyczekiwać musiała, — lecz tyle ledwie wymową swą dokazał, że pani podkomorzyna odwróciła się odeń i do komnaty swej ulubionej, narożnej odeszła.
Stęknął stary marszałek z żałości i podreptał wołać na sługi, na masztalerzów, a o co należało, czy nie należało, hukać.
Pani podkomorzyna tymczasem już ani próbowała winić marszałka; niepokój jej ku niej samej się zwrócił.
Tak, nikt, nikt inny, tylko ona sama jest sprawczynią udręki, ona, i tylko ona. Jej słabość, jej powolność na amazońskie upodobania Emilki — przyczyną wszystkiego złego. Trzeba temu kres położyć. Biedna Anusia w grobie spokoju nie ma, na widok, że w Emilce znów zawadjactwo się odzywa, znów dziwna pasja do siodła, do strzelby wraca.
Prawda, trudno na Emilkę się gniewać, niepodobna, lecz należy wpłynąć, należy nakłonić. I musi, musi ją nakłonić do zaprzestania tych wypraw samotrzeć. Bo żeby choć zdrowia zadość miała! Zresztą nie przystoi nawet. Niejeden gotów się zrazić do panny.
W tem miejscu, w umyśle pani podkomorzyny, przedstawił się zawiły, ale znakomity plan okiełzania Emilki przy pomocy niezawodnej Gasparów z Antuzowa, Maryni Mohlówny i Michałów szlosberskich. Plan tak świetny, iż, ledwie pani podkomorzyna spostrzegła się, że i Adamów krasławskich na sukurs możnaby wezwać, że Emilka już się przeistoczyła, już była taką, taką, jak wszystkie jej rówieśnice... Lecz, co osobliwsze, pani podkomorzyna, miast ucieszyć się przemianie, zatęskniła równocześnie do dawnej Emilki, do tej niepoprawnej, i jęła ją coprędzej odtwarzać.
I przypomniała ją sobie złotowłosą dzieciną, do kolan Anusi przytuloną, pytającą daremnie o swego ojczyka. Nikt jej tego nie uczył, każdy strzegł się wspominać Ksawerego przy Emilce, a przecież pamiętała o nim długo, długo... Aż gdy nieszczęsnej Anusi raz mocy zabrakło i łzami odpowiedziała na pytanie dzieciny, maleństwo już odtąd nigdy, wobec matki, nie mówiło o swym ojczyku. Nie rozumiała jeszcze, nie pojmowała, a już przeczuła, już odgadła. A ileż w chwilach rozterki matczynej umiała okazać miłości! Poważna była i cicha nad wiek. Swywole, zabawy z rówieśnicami nie nęciły jej. Do książki przylgnęła odrazu. A za ulubionego towarzysza wybrała sobie poczciwego Muraszkę. Ani wyrozumieć, czem bezręki żołnierzysko Emilkę sobie zaczarował. Bez Muraszki nie pojmowała żadnej rozrywki. Z nim w lecie sypała szańce, ustawiała armaty, z nim ciągle rozprawiała o bitwach, o potrzebach, o wojnach. Niestosownem było to upodobanie w dzieweczce, lecz dla jej wątłego zdrowia zbawczem, ile że, bez Muraszki, nie można było skłonić Emilki do biegania, do krzepienia sił oddechem łąk i lasów.
Powoli, gdy Emilka na pannę wyrosła, gdy Muraszko legł w grobie, dawne zapały przycichły, umilkły, a natomiast zbudziła się zawziętość do książek. Pani podkomorzyna przecież sama była za tem, by Emilka najstaranniejszą odebrała edukację, by i w kunsztach nabyła smaku wytwornego i w językach cudzoziemskich zaprawiła się przystojnie. Pani podkomorzyna sama lubiła wieczory nad książką spędzać. Ileż wzruszeń zaznała, czytając „Nową Heloizę“, ileż ze „Zwierciadła pięknej duszy“ słodkich poczerpnęła myśli! Emilka jednak do innych rwała się ksiąg, do innych nauk. Niejeden statysta tylu uczonych dzieł nie przewertował. Wreszcie, kiedy się zdawało, że Emilka rozbrat z nauką weźmie, nastręczył się kapitan Dallwig i zaczęły się lekcje matematyki. I jakiej matematyki! Pani podkomorzyna sama nieraz przysłuchiwała się lekcjom i nic z nich pojąć nie mogła. A już ani rusz nie umiała sobie wystawić, aby te nudne szeregi liczb, literek, kółek, zygzakowatych kresek mogły kogoś zajmować.
Ten Dallwig prawdziwie dobrał się z Emilką. Godzinami gotów liczbami z takiem przejęciem mówić, jakby najciekawszą rozpowiadał historję. Stara Kewliczowa słusznie żartowała, iż lepiejby ludwisarnię założyli.
Pani podkomorzyna uśmiechnęła się do samej siebie.
— Dallwig, Dallwig! Dobry ród, grzeczny kawaler... ale... rodu, obcego obyczaju.
Długie, wyschłe palce pani podkomorzyny zacisnęły się energicznie.
— Wolejby taki Dallwig, jeżeli serce jej ku niemu się skłania, niż najwspanialszy marjaż bez rzetelnego sentymentu.
— Wszystko dobrze, proszę miłościwej pani — ozwał się ode drzwi głos starego marszałka.
Podkomorzyna drgnęła zlekka.
— Panny hrabianki jeno patrzeć. Nic, dzięki Bogu, złego się nie stało.
— Jakto nic złego?
— To jest — masztalerz odnalazł pannę hrabiankę nad Dźwiną, tuż za Magdą, w chacie polowego. Właśnie przypadek się stał jakiemuś młodemu panu, co, uprzykrzywszy sobie czekanie na prom od Iłłukszty, wpław chciał rzekę przebyć, i ten, mało się nie utopił, więc właśnie...
Marszałek zachłysnął się w tem miejscu. Pani podkomorzyna, poruszona nowiną, nie zwróciła na to uwagi.
— A cóż za zawadjactwo! Życie na szwank narażać! No, no, wpław przez Dźwinę! Więc go dobyli?
— Akuratnie, już się rozczmychał.
— Więc panna hrabianka...
— Pannie hrabiance nic złego!
— Mój Szamotulski, naucz się odpowiadać dorzecznie!
— Właśnie, proszę wielmożnej pani, panna hrabianka jechała i widziała. Dobrze mówię... widziała i zarządziła, to jest... na polowego zawołała... Ludzie się zbiegli na ratunek, i ten — wszystko dobrze. Kałamaszka węgierska już odeszła do Magdy, państwo duchem przybędą.
— Jacyż znów państwo mają przybyć! — upomniała niecierpliwie podkomorzyna.
Marszałek zgiął się w pałąk z alteracji i otarł nieznacznie pot z czoła.
— Akuratnie, bo anglez panny hrabianki zakulał i ten... pan baron Dallwig kazał się zameldować do miłościwej pani...
Podkomorzyna stuknęła energicznie laską.
— Dosyć! Szamotulski najprostszą sprawę musi zawsze plątać po swojemu. Proś barona do sali rycerskiej.
Marszałek szurgnął nogami i zniknął we drzwiach. Pani podkomorzyna dźwignęła się z fotela, poprawiła czepca i ruszyła witać gościa.
W kilka chwil później Dallwig do rąk pani podkomorzyny się chylił, ostrogami brząkał, a wartką francuszczyzną rozmowę zagajał.
— Bardzom rada. Siadaj proszę, kapitanie. Prawda, że dawno nie widzieliśmy się, bodaj od pogrzebu Anusi...
— Tak, — rzekł cicho Dallwig, — od pogrzebu. — Wyrwać się z Dyneburga nie mogłem. Drugą linję przekopów budowaliśmy całe lato, a przytem nie śmiałem się naprzykrzać... Z doświadczenia wiem, że ból. smutek zawsze samotności pożąda...
— Słusznie powiadasz. Okrutny był to cios. Dla mnie, która już tak blisko grobu stoję, lżejszy bodaj do zniesienia. Nie długo czekać mi oglądania tych, co lepszego zażywają świata. A śmierć na dobre się zawzięła na naszą rodzinę. W maju rok minął, jak pochowaliśmy Ferdynanda Platera.
— Ferdynanda?
— Z Osokina, stryjecznego Emilki, co z Karpiówną, chorążanką upicką, był żonaty. A w tym roku straciliśmy znów Jadwinię Platerową, co primo voto za generałem Janem Zybergiem była, a sama Ferdynandowi wypadała siostrą... Umarła w kilka tygodni po Anusi.
— Panna Emilja musiała bardzo głęboko odczuć...
— Teraz dopiero, po powrocie z Połągi, odżyła nieco. Przez ostatnie kilka tygodni na krok nie odstępowała matki. Obawiałam się, żeby utrudzenia wielkiego zdrowiem nie przypłaciła. A bronić jej tego nie mogłam. Ale, dzięki Bogu, postrzegłam pomyślniejsze wróżby. Od tygodnia panna znów wróciła do ulubionych wycieczek w okolice. Patrzże, kapitanie, noc zaszła, a jej niema jeszcze...
Dallwig poruszył się niespokojnie.
— Panna Emilja...
— Wróci niebawem. Przygoda ją zaskoczyła... jakiś paniczyk topił się w Dźwinie, więc go ratowano. Znasz Emilkę, tedy zgadniesz, że ocalonego przywiezie nam na wieczerzę.
— Czy aby panna Emilja...
— Wiem, co mi chcesz powiedzieć, kapitanie. Sama lękam się tych wypraw konnych. Ulegam chwilowo, ile, że widzę w nich znamię ukojenia po zgonie matki, lecz zamyślam im się oprzeć, oprzeć stanowczo i w tym celu nawet na pańską matematykę parol zagięłam.
— Na matematykę?
— Mniemam, że będziesz pan dalej prowadził swe lekcje.
Dallwigowi oczy się rozśmiały.
— Tylko obawiam się, kapitanie, czy starczy wam matematyki!
— Pani podkomorzyno, mamy jeszcze całą taktykę do przebycia!
— Taktykę? Nie znam tej nauki.
— Jest bardzo zajmująca, szczególniej wyższa, traktująca o działaniu całych armji.
— Wolałabym, żebyście do astronomji się wzięli! — wtrąciła żartobliwie pani podkomorzyna.
— Gdyby panna Emilja sobie życzyła — odrzekł poważnie kapitan, — zebrałbym podręczniki i z całą gotowością...
Podkomorzyna spojrzała przyjaźnie na ściągłą, bladą twarz Dallwiga. Lecz równocześnie kapitan poruszył się. Złote epolety mignęły odblaskami, jarzących się na stole, świeczników. Spojrzenie podkomorzyny mgłami się zasnuło.
— Zamierzasz pan trwać w karjerze wojskowej?
Dallwig podniósł głowę.
— Trwać? Nie wiem, nie zdaję sobie sprawy. Radbym wyższego stopnia dosięgnąć. Zapewnia to u nas wpływ, przytem...
— Chcesz powiedzieć — u was, na skraju Kurlandji.
— W całem państwie. Za kilka miesięcy spodziewam się awansu na majora. Gdyby nadto udało mi się dostać do sztabu głównego...
Podkomorzyna zasunęła się w głąb fotela i milczała. Dallwig poczytał to za zachętę do wynurzeń i zaczął rozpowiadać, jak łatwo będzie mógł w sztabie głównym na pułkownika wyjść, ile nadziei pokłada w protekcji dalekiego krewnego, generała Korffa, ile prace, przy budowaniu dyneburskiej fortecy, zdobyły mu faworów i jakich wpływów musiał zażyć, aby uniknąć awansu do Kowna.
— Winszuję ci, kapitanie, żeś Kowna uniknął — zauważyła podkomorzyna.
— I prawie, że nominacja moja była zdecydowana. W Kownie byłbym skazany na zapomnienie. Głucha prowincja...
— Nie tylko to! Pomyśl, kapitanie, gdyby cię w Kownie zaskoczyło przyłączenie Litwy do Królestwa. Przed siedmiu laty poważnie nad tem debatowano. Teraz ucichło, lecz gdyby...
— Ach, to najmniejsza turbacja. Zmieniłbym kolor munduru, a przy zmianie mógłbym niezawodnie zyskać.
Podkomorzyna wyprostowała się.
— Widzę, że gdyby cię w Kownie prusacy zagarnęli, również jeno awansu mógłbyś się spodziewać.
— Hm, zależałoby od wyniku wojny. Wytrwałbym do ostatka, lecz, w razie przegranej... cóż, jest to poniekąd przywilejem wszystkich potomków braci krzyżowych, osiadłych nad Bałtykiem...
— Mylisz się, kapitanie, nie wszystkich. Są i tacy potomkowie ich, którzy są dziś wdzięczni swoim praojcom, że zerwali z tym, jak to wiesz, przywilejem.
— Gdyby Rzeczpospolita Polska istniała...
Podkomorzyna przerwała zimno:
— Więc jakże, skończyliście już budowanie dyneburskiej fortecy?
Kapitan zaskoczony tym nagłym zwrotem, zmieszał się i bąknął kilka słów odpowiedzi. Podkomorzyna rzuciła jakąś blachą uwagę, z której Dallwig usiłował wysnuć wątek dalszej rozmowy, lecz napróżno. Zdania rwały się. Cisza raz za razem zalegała komnatę.
Usta Dallwiga wymawiały jeszcze głuche, bezbarwne wyrazy, lecz bodaj dla tem snadniejszego stłumienia tych, któremi pulsowały mu skronie.
Oto znów, w chwili, gdy z sercem, wezbranem najżywszemi uczuciami przyjaźni, do Liksny przybył, znów nieubłagane widmo Rzeczpospolitej szczerzy ku niemu swą trupią czaszkę. Znów napomknienia, znów ta uparta, zawzięta mara grodzi mu drogę do wynurzenia się, do wypowiedzenia, do wyznania! Ma-ż on odpowiadać za to, że Dallwigowie woleli na baronji swej trwać i znosić z poddaństwem zrządzenia losu, niż beznadziejnej bronić sprawy?! I czyjej sprawy?! Wszak nie swojej, nie kurlandzkiej. Czyż w rezultacie słońca mniej, czy mniej chleba, lub niedość pola do zaszczytów i odznaczeń? Po co dręczyć się tem, co nie wróci! Wilhelm Dallwig, dziad, za polaka się miał. Tak mu wypadało. Inne były czasy i teraz inne. Zresztą, inaczej go nauczono, inaczej wychowano. Ale i dlatego bodaj dziwić się nie można hrabinie Zybergowej... I Dallwig szanuje te jej starożytne wyobrażenia i ustępuje z placu, nie dobywszy oręża, i pragnie dobra i dla niej, i dla jej szlachetnych złud.
Siwe oczy podkomorzyny baczniej ku kapitanowi spojrzały. Dallwig natężył uwagę.
— Z Orenburga! — podjął z trudem — była wiadomość z Orenburga! Ach, tak!
Podkomorzyna mówiła coś jeszcze. Dallwig głowę skłonił. Nie rozumiał słów, a czuł ich ciężar. Nie potrzebował silić się na ich zrozumienie. Sto razy tę nieznośną historję słyszał. Michał Plater, syn Tadeusza z Kościuszkówny, wyrostek zaledwie, uczeń gimnazjum wileńskiego, napisał na tablicy szkolnej wiwat na cześć polskiej konstytucji. Nowosilcow zawziął się na malca, a może z panem Tadeuszem porachunek miał, i zesłał go do rot orenburskich. Po drakońsku się obszedł z chłopcem, — nie po ojcowsku. Wogóle te zatargi z dzieciarnią akademicką, czy po prostu szkolną, nie mają sensu. Dallwig głęboko o tem był zawsze przekonany — i nie on jeden, lecz wszyscy oficerowie dyneburskiego garnizonu. A przecież, ta historja zesłania czyha nań w każdem, najkrótszem bodaj sam na sam z hrabiną, jakby on był zausznikiem Nowosilcowa, jakby on także przyczynił się do niedoli malca.
— Chorował, znów chorował — powtórzył machinalnie w głos za podkomorzyną.
— Biedne, nieszczęśliwe dziecko! Pomyśl teraz, zważ na boleść rodziców, którzy nic, nic zgoła dlań uczynić nie mogą.
Dallwigowi zawisła na ustach odpowiedź. Chciał ją zdławić — nie zdołał, wargi drgnęły mu, dźwięki padły i wywołały ponure echo.
— Nigdy! słyszysz pan? nigdy! Żadnej supliki, żadnego upokorzenia!
Dallwig siły natężył, aby skurczem twarzy nie objawić sarkazmu.
Duma zadraśnięta, ambicja do samowoli feudalnej nawykła, a dalej nic, nic, krom zaciętości, krom uporu. Gdyby cień pojednawczej intencji! Czas, czas jedynie może to wytępić, czas i grób... Nowe pokolenie nadchodzi, inne, trzeźwiejsze w pojęciu, łagodniejsze. Wszak i tu, w Liksnie, wszystko, co porywczość hrabiny goryczą zaprawi, wzburzy, spokój Emilji ułagodzi, uciszy. Emilja nawet wręcz odmienne żywi zasady. Ileż razy Dallwig, podczas lekcji, rozmyślnie zbaczał na tematy historyczne i docierał do najdrażliwszych momentów skonu Rzeczpospolitej — i ileż razy Emilja, miast podjąć rękawicę, usuwała ją, tknąć się wzbraniała. Nawet, gdy do hrabiny aluzje czynił, Emilja milczała najczęściej, jeno wielkie źrenice jej oczu poglądały ku niemu smutnie, tak smutnie, jakby wymawiać mu chciały brak pobłażania dla mniemań staruszki... A chyba Emilji o nieczułość dla ziemi ojczystej posądzić nie można! Zna dzieje Rzeczpospolitej, zna nie lada jako, i dlatego bodaj nie ma do niej przystępu żadne uprzedzenie. Ona! Ona jest inną, tak bardzo inną, że, gdyby nie ona, dawno już porzuciłby i Dyneburg, i służbę, byle wydobyć się z tego nieznośnego koliska, w którem trzeba albo udręczonego udawać, albo za dręczyciela uchodzić. Ona w tej dusznej, mgłami zasnutej, atmosferze Inflant jest mu jedynym błyskiem, jedynym duchem świetlanym. Tak, ona jedna. Niegdy bronił się upojeniu, którem go myśl o Emilji przejmowała, niegdy ważył szale tarcz herbowych, niegdy liczył włości, mające być dziedzictwem hrabianki, niegdy porównywał swój wiek z wiekiem jej, a trwożył się, czy koligacjami, stanowiskiem i prezencją starczy na ambicje hrabiów z Broelu Platerów. Więc uległ teraz, więc zapory przełamał? Nie, nie. Patrzy zawsze trzeźwo, ogarnia, równie jak przedtem, dzielnie. Słowem dotąd nie zdradził swych uczuć dla Emilji, drgnieniem powiek nie zdradził. Trwa tak w ukryciu, niby nauczyciel, niby znajomy, niby przyjaciel daleki, baczy na powinne honory, unika najniewinniejszych napomknień, trwa tak, włada sobą, poi serce widokiem Emilji i czeka, może nadaremnie... W snach, w marzeniach zawrotnych jaki mu się chwila, gdy urósłszy na personata, strojny w kapiący od złota mundur, stanie przed nią i całą swą hardość dygnitarską, całą wielmożność u stóp jej złoży. Aleć to w snach tylko... W rzeczywistości, jedynem jego pragnieniem widzieć ją szczęśliwą i móc tem szczęściem jej radować się, cieszyć. Nic zgoła nad to pragnienie. Gdyby jednak zechciała, gdyby zezwoliła, dobyłby ją stąd, wyrwał i poniósł tam, kędy, w potężnem życiu północnej stolicy, pełną piersią można oddychać piersią, kędy myśli nie mroczą zaściankowe upiory, kędy na zawołanie — i ciszy, i gwaru, i samotności i ciżby wspaniałej. Gdyby zechciała! Ten niewinny rekonesans, utajony politycznie w nowinie o awanse do sztabu głównego nie ma właściwie zdecydowanego celu. Swywolna ciekawość — nic więcej. Pożądanie żwawszego spojrzenia — sposobność otrzymania odpowiedzi, nie wymówiwszy zapytania...
Lekki przewiew musnął Dallwiga po twarzy. Drzwi rozwarły się cicho, do komnaty weszła Emilja.
Kapitan porwał się z krzesła.
Podkomorzyna rozśmiała się z ukontentowaniem na widok przybyłej, lecz, wspomniawszy na zaznany niepokój, wyprostowała się uroczyście i usta zacięła surowo. Ale, nim Emilja pochyliła się do rąk podkomorzyny, nim puszystą, rumieńcami zabarwioną twarzyczkę ukazała w pełni światła, już oblicze podkomorzyny rozchmurzyło, się, jasnością spłynęło.
— Jesteś, jesteś nareszcie.
— Czy bardzo się spóźniłam?
— Bardzo, bardzo, kochanie! Jużeśmy z baronem o astronomji rozprawiać zaczęli.
Emilja odwróciła się ku Dallwigowi, jakby teraz dopiero go spostrzegła.
Kapitan skłonił się posuwiście.
Drobna rączka Emilji spoczęła na chwilę w ujęciu dłoni Dallwiga. Długie, jedwabiste rzęsy hrabianki opadły.
— Witam pana... dawno...
— Dawno — podjął szybko Dallwig i zaciął się.
Podkomorzyna wmieszała się i zakłopotanie kapitana przerwała.
— A gdzież twój ocalony!
— Szamotulskiemu go poleciłam.
— Okrutniem ciekawa.
— Zaprosiłam go na wieczerzę!
— A co... a co! Nie mówiłam ci, kapitanie. Tylko, drogie dziecko, czy aby to ktoś, kogo można...
— Sądzę, cioteńko, że tak.
— Co za jeden? Jakże się zwie?
— Nie wiem. Trudno było go pytać... Jechał samotrzeć, służbę zostawił w Iłłukszcie...
Podkomorzyna pokręciła głową.
— Moje kochanie, lecz doprawdy odrobina ostrożności by się przydała! Więc opowiedzże mi, jak się stało. Jechałaś do Iłłukszty... i co...
— Wracałam...
— Miłościwa pani, wieczerza na stole! — zaraportował we drzwiach marszałek.
Podkomorzyna skinęła łaskawie marszałkowi.
— Niech Szamotulski czeka... a cóż ten... ten tam? — Wszystko dobrze, miłościwa pani, wysuszyliśmy go do cna.
Podkomorzyna skinęła łaskawie marszałkowi.
— Bodaj cię, mój Szamotulski! zawsze musisz coś wykoncypować! Więc gdzie jest?
— Postawiliśmy kawalera w jadalni!
— Postawiliście! Cha — cha! Tom się uśmiała. Podaj mi rękę, baronie... trzebaż zobaczyć ten połów Emilki trzebaż mu się przyjrzeć... Ususzyli go i postawili! Okrutniem ciekawa!
Na progu jadalni podkomorzyna zatrzymała się, puściła ramię Dallwiga, szkła do oczu podniosła, i, wspierając się na lasce, skierowała się ku miejscu, kędy pod kominkiem stał dorodny młodzieniec w poturbowanem nieco odzieniu.
Młodzieniec na widok podkomorzyny szurgnął niezgrabnie nogami.
Podkomorzyna znów się zatrzymała. Oczy jej baczniej zamigotaływ szkłach. Twarz młodzieńca stanęła w płomieniach. Spojrzenie podkomorzyny złagodniało.
— Nazwisko acana?
Młodzieniec głowę podniósł i dolną wargę wysunął dumnie.
— Juljusz Grużewski z Kielm!
— Grużewski! Aa! I cóż to acanowi za fantazja przyszła życie i zdrowie narażać, miast statecznie promu czekać! Hę?
Juljusz poruszył się niespokojnie; chciał coś rzec, lecz jakby się pomiarkował, bo oczy ku ziemi spuścił i milczał.
— Nie spodziałeś się takiej przygody! Zważ ile zmartwienia matce byś przyczynił! Jak matka z domu?
— Baronówna von der Osten-Sacken!
— A! — siadajże z nami, proszę, — zakonkludowała podkomorzyna. — A Szamotulski niech wina z korzeniami każe zagrzać dla kawalera!
— Doprawdy...
— Nie wymawiaj się jeno. Topieli-ś uszedł, a chorobie jeszcze nie. Przed udaniem się na spoczynek wypijesz, a co więcej, Kiermuszyńska będzie wiedziała.
Grużewski zajął wskazane mu miejsce na końcu stołu obok Dallwiga, który na całe powitanie i prezentację kiwnął mu niedbale głową.
Rozmowa przy stole potoczyła się wartko. Podkomorzyna zasypywała Emilję pytaniami. Dallwig zręcznie dorzucał półsłówka. Hrabianka rozpowiadała ogólnikowo o wypadku na Dźwinie od chwili, gdy spostrzegła wspinającego się na brzeg konia bez jeźdźca...
Szkła podkomorzyny zwracały się natrętnie ku Grużewskiemu, kapitan pobłażliwie zerkał na sąsiada, Emilja nawet, poprzez firanki rzęs, poglądała nań przelotnie.
Juljusz wzamian milczał i zdawał się ani spostrzegać, że o nim mówiono, że doń się pośrednio zwracano. A w istocie czuł, pojmował i śmieszność, i żakostwo swego zachowania — i nie mógł przytomności zebrać, nie mógł zebrać rozprzężonych myśli. Słyszał dźwięki wyrazów, napawał się cichym melodyjnym głosem hrabianki, nosowe, przewlekłe cedzenie Dallwiga burzyło go, żartobliwy ton podkomorzyny upokarzał.
— Powinien odpowiedzieć, powinien coś rzec, wtrącić bodaj słowo. Jedno słowo — a musi!
I Grużewski skupił się w sobie, lecz tyle dokazał, że zagarnął z impetem łyżką po podanym mu przez sługę półmisku, wtóry raz kopiasty talerz sobie naładował i z desperacją jął zajadać, szukając daremnie, owego słowa zbawczego.
Naraz brzęk trzymanego widelca przeraził Grużewskiego, więc ustał raptownie. Cisza zapanowała przy stole. Szkła podkomorzyny łysnęły niecierpliwie.
— Acan nie mówi po francusku?
— Juljusz odetchnął. Nareszcie zdołał pierwsze zdanie pochwycić.
— Nie, nie mówię.
— A! Myślałam, że mówi.
Grużewskiego kolnęło coś.
— Kapitan powiada — objaśniła podkomorzyna, — że nawet, na rewjach, kawalerji wpław przez Dźwinę, pod Iłłukszta, nie puszczają, bo od Dyneburga prąd dwakroć bystrzejszy i stąd nadziwić się nie może waćpanowemu junactwu.
W tem miejscu Dallwig ozwał się z wysiłkiem do Grużewskiego łamaną polszczyzną.
— Pan nie topsze... mosze topić...
Juljusz rozwarł szeroko oczy. Dallwig zmieszał się.
— Kawalerja jednakże nie zawsze ma czas na szukanie brodu — wtrąciła hrabianka, strzępiąc z roztargnieniem rąbek serwety.
— Koniec końców — zakonkludowała oschle podkomorzyna — właśnie najtrudniejsze do pojęcia, że kawalera ani nieprzyjaciel nie ścigał, ani kto zmuszał do takiego szaleństwa! Więc bez powodu, dla dogodzenia fantazji, dla porywczości, a może dla zakładu? Jakże acan?
— Bynajmniej, jechałem brzegiem najspokojniej, gdy...
Tu Grużewski uczuł na sobie spojrzenie hrabianki.
— Gdy niespodziewanie... — ciągnął z wysiłkiem, nie pojmując, dlaczego tchu mu nie staje, — gdy niespodziewanie...
— Mów śmiało, proszę, słuchamy — zachęcała podkomorzyna.
Juljusz skłonił się uprzejmie, lecz, nim głosu dobył, poraziła go piorunująca myśl, że przyrzekł dochować tajemnicy, że zaklął się ani wspomnieć o przeprawie hrabianki przez Dźwinę.
Grużewski zbladł. Ogrom nikczemności własnej przytłoczył go, całą przytomność odebrał.
— Więc cóż niespodziewanego przytrafiło się waćpanu? — upomniała podkomorzyna.
— Nic... nic!
— Ależ, wszak powiadałeś waćpan...
— Nic! — wybuchnął z mocą Grużewski i zaczerwienił się po same białka.
Kąciki ust Emilji drgnęły przelotnym uśmiechem. Podkomorzyna złożyła z trzaskiem szkła i zagadała po francusku do Dallwiga. Kapitan odpowiedział, i rozmowa znów żwawo potoczyła się przy stole.
Grużewski rad był z początku, że go pozostawiono w spokoju. Miał czas ochłonąć, nabrać pewności, a, co najważniejsze, zdać sobie sprawę z położenia, w którem się znajdował. Ale, im dzielniej, im przytomniej ogarniał następstwa niezwykłej przygody, tem większa zdejmowała go alteracja na fatalność, na niegodziwość losu.
Śmiesznością przecież się okrył i to raz na zawsze! Pannę chciał ratować z topieli, pannę, której ani śniło się tonąć, a która w rezultacie swego własnego zbawcę musiała z wody dobywać! Pięknie się spisał, niema co! Rzecz się rozniesie i przylgnie na wieki! Wolej było do dna pójść! Miast ona w jego objęciu dziękczynnem wejrzeniem go powitać, on sam wody się nachłeptał. I ładnie się sprezentował! Zanim dwa wyrazy wybełkotał, trzy razy mdłościami się zachłysnął. Obrzydliwość jedna! Litość ją zdjęła, no, tak, tak, litość! Z litości niezawodnie, niby uprosiła go, aby nie mówił o tem, że Dźwinę wpław przebyła. Nie chciała go konfundować, ale zato, co ona sobie musi myśleć!
Wąska rączka hrabianki podsunęła Grużewskiemu pieprzniczkę. Juljusz ujął machinalnie za pieprzniczkę i bez mała całą jej zawartość na talerz swój wysypał.
Szkła podkomorzyny otwarły się. Grużewski nie zważał.
— Strach, strach sobie wyobrazić! Bo żeby choć teraz przynajmniej, żeby choć teraz! Ale gdzie! W tej odzieży zmiętoszonej na przybłędę wygląda. Dziw, że go w kredensie do jadła z pachołkami nie posadzili! I jeszcze obok tego tu oficera, wystrojonego, jak na paradę. A jak charkocze w gardle francuszczyzną. Wielka rzecz. Gdy w Kielmach „labuś“ na rezydencji siedział, to nawet „cywun“ gawżański po francusku rozmawiać się nauczył. Niewielka sztuka! A przecież, gdyby mógł teraz ozwać się gładko, dałby wiele za to. Dałby, żeby i temu pokazać, i tę przekonać. Wiadomo o czem! Bezczelny natręt! Musi mieć już, Bóg wie, ile lat, co najmniej ze czterdzieści — i przytem niemiec! Ani się zająknie, wprost do niej, do hrabianki się zwraca, zęby szczerzy, a widać, że tęgo podstarzały. A on, Juljusz! Boże, Boże, oczu podnieść nie śmie. Ale bo też inną Ją widział tam, w zagajniku, na rozhukanym koniu, inną mu się zdała w chatce nad Dżwiną, i teraz znów inną jest, jakby nie tą samą!... Czyż możliwe, aby ta rączka drobna, biała, błękitnemi żyłkami tak wdzięcznie nakrzyżowana, mogła być tą samą, której uścisk zbawczy był mu jedynym ratunkiem, jedynym punktem oparcia, śród pochłaniającej go wody? Czyż te misterne promienie włosów, tak przedziwnie ponad czołem rozczesane, mogły być temi rozigranemi tam, na wietrze? Mógłże ten głos melancholijny, spokojny, smętkiem harfy grający, być tym samym, który dowodził gromadą oszołomionych kmieci, nie umiejących dać sobie rady z gniadoszem Juljusza?!
Stukot, odsuwanych od stołu, krzeseł przerwał Grużewskiemu tok myśli.
Podkomorzyna stała już wyprostowana, wsparta na lasce. Juljusz podźwignął się szybko.
— Proszę acana ze mną! — rozkazała podkomorzyna i zawróciła wgłąb rozwartych podwoi.
Grużewski postąpił kilka kroków i znalazł się na ostatku, tuż za hrabianką i kapitanem. W trzeciej komnacie hrabianka przystanęła nagle, Dallwig poszedł za jej przykładem. Juljuszowi nogi się splątały.
— Proszę acana, proszę! — ozwał się już z sąsiedniej komnaty głos podkomorzyny.
Grużewskiemu niestosownem się zdało, aby miał przed hrabiankę się wysunąć, więc się zawahał. Lecz ta zaszeleściła powłóczystą suknią i, zwróciwszy się ku klawikordowi, drogę ku następnym drzwiom odsłoniła. Juljusz ruszył ociężale z miejsca, lecz, nim progu dosięgnął, oczy jego spotkały się ze spojrzeniem oczu hrabianki i opadły ku ziemi smutne, zawiedzione, upokorzone.
— Siadaj acan, tu, obok mnie, na taborecie.
Grużewski spełnił machinalnie rozkaz. Podkomorzyna poprawiła się w fotelu i, po krótkiem zastanowieniu, zaczęła wypytywać go o rodzinę, o Kielmy, o przyczynę, dla której do Akademji Wileńskiej nie wstąpił i o dziesiątki innych spraw. Grużewski odpowiadał krótko, odruchowo, nie siląc się na zdobienie słów lub szukanie gładkich wyjaśnień. Podkomorzyna atoli i temi się zadawalała i jakby nie spostrzegała roztargnienia młodzieńca, jakby nie zauważyła, iż wzrok jego ściga głąb sąsiedniej komnaty, która, poprzez otwarte na ścieżaj drzwi, ukazywała Dallwiga i Emilję, pochylonych zlekką ku sobie.
— A z których Sackenów wywodzi się matka waćpana? — badała dalej podkomorzyna.
Grużewski, snać zmęczony inkwizycją, potarł czoło z zakłopotaniem.
— Z których?
— No tak, bo choć wszyscy z jednego pochodzą gniazda, lecz różnym służą bogom. Sackenowie, jak Manteufle, jak wiele innych rodów kurlandzkich i inflanckich, rozszczepili się sami w sobie, złamali. Tu owdzie co zdrowsza, co poczciwsza gałązka trzyma się szczerze dawnego pnia, który ją przez wieki żywił, chronił a tulił, ale zresztą rody te manowcami idą, na knechtów schodzą, na najmitów, gotowych zawsze do ukąszenia ręki swego dobrodzieja, gdy ręka ta słabnie...
— Chociaż, — dodała po przestanku podkomorzyna, zwracając swe szkła w stronę Dallwiga, — wielu trzeba usprawiedliwić... bo nie oni bywają winni, że zgaszono w nich niejedno, że niejedno stłumiono, niejedno utajono... nie oni...
Juljusz pochwycił ruch szkieł podkomorzyny. Złość go dojęła.
— Oni, czy nie oni, a od takich, jak od powietrza stronić! Poznaliby wówczas!
— Zapalczywie rzecz bierzesz...
Grużewski targnął się i wyrzucił jednym tchem:
— Tak, moja matka Sackenówna, a gdyby taki jeden do Kielm, toby psami go wyszczuto!
— Mityguj się acan! — napomniała surowo podkomorzyna. — Bez zastanowienia nie powiadaj!
Juljusz głowę pochylił, lecz nie dlatego, żeby do skruchy się poczuwał, lecz, że, w głębi sąsiedniej komnaty, postać Emilji zniknęła raptem.
Podkomorzyna wykładała tymczasem Grużewskiemu, jako nie godzi się nigdy zbłąkanych odtrącać, jako właśnie przygarnąć ich należy, jednać a budzić i naprowadzać na rzetelną drogę.
Grużewski milczał. Co mu tam było do argumentów podkomorzyny!
Ciche dźwięki klawikordu ozwały się w sąsiedniej komnacie, żałobnym akordem jęknęły i załkały tęsknym, rzewnym polonezem.
Podkomorzyna ustała nagle, głowę na ręku wsparła i pogrążyła się w zadumie.
Polonez tymczasem brzmiał coraz pełniej, coraz silniej, coraz śmielej. Już zaniechał żalów i skarg, już się dobył i rozterce, i tęsknocie za tem, co było, co odeszło, już piął się do nowej mocy, do jutra, do przyszłości, już wiarą i nadzieją huczał w kaskadach butnych tonów, już pieśni zwycięstwa pierwszy takt uderzył... Gdy naraz złamał się, prysnął dziesiątkiem krzykliwych, nierównych dźwięków i zginął w gwałtownie opuszczonym pedale.
Podkomorzyna ocknęła się i spojrzała ze zdziwieniem ku otwartym drzwiom. Juljusz podniósł się z taboretu. Do komnaty weszła szybko hrabianka. Była blada, pomieszana.
Oczy podkomorzyny błysnęły trwogą.
— Co tobie? co się stało?
— Komisja do nas, dziś w nocy, na szukanie dezerterów!
— Komisja!
— Trzeba natychmiast folwarki objechać, ani minuty niema do stracenia!
Podkomorzyna zacisnęła kiście rąk.
— Boże, Boże, więc znów nowa udręka! Toć miesiąca niema jak byli!
Dallwig wszedł zwolna. Podkomorzyna dodała po francusku z intencją:
— Uwierzyć trudno! Na te honory, któremi nas obdarzają dygnitarze dyneburscy! Przecież nic podobnego nie może się dziać bez wiedzy takiego Klemeńki lub Schirmana!
Kapitan potrząsnął głową.
— Niestety, żaden z nich nie ma w tym kierunku najmniejszego wpływu. Jest to sprawka któregoś z pachołków, a może następstwo denuncjacji...
— Ależ powinni zastanowić się, kogo denuncjacja dotyczy...
— Pozwól, cioteńko — wmieszała się po polsku Emilja — wszak bynajmniej nam nie idzie, aby nas brano za takie, jakiemi nie jesteśmy...
— Lecz, kochanie...
— Boć tak, chyba kapitan nie wątpi o tem, że gdy rekrut ucieknie z wojska i do dom wróci, to nie do nas należy wydawać go asesorowi...
Sans doute, sans doute! — bąknął Dallwig.
— A nawet jest przekonany, że dezerter znajdzie i pomoc, i osłonę!
— Moje kochanie, tak nie uchodzi, a nie, nie uchodzi, niepokoisz barona kwestją, którą on, po żołniersku sądząc...
— Niezawodnie nas zrozumie! — dokończyła pośpiesznie Emilja. — I trzeba nawet, żeby nas zrozumiał!
Dallwig zapatrzył się w czerwoną wypustkę swego rękawa.
— Każ wołać Prószyńskiego, niech zarządzi co należy. Byle złe nie naszło, byle złe ominęło. Niech Prószyński zaraz przyjdzie...
— Prószyński tym razem nie poradzi sam! Ja muszę...
— Gdzie, dokąd?!
— Do Kirupia i Owsiejowa! Muszę natychmiast.
Podkomorzyna wystraszyła się.
— Emilko, zmiłuj się, toć noc późna, ziąb... gdzie tobie na takie wyprawy!
Hrabianka przytuliła się do ręki podkomorzyny.
— Nie broń mi, cioteńko! Nie można ich opuścić... pomyśl, co ich czeka! Proszę, jak o łaskę.
— Dziecko moje, lecz Prószyński tego zwyczajny!
— Prószyńskiemu ledwie starczy czasu, żeby Nidzgalu dopilnować. Nadto oddalać się nie może, bo któż z komisją spierać się będzie?
Hrabianka zniżyła głos.
— Nic, cioteńko, pojadę i duchem wrócę. Sama powiadasz, że miłość ludu należy sobie skarbić! Nie odmawiaj...
— Nie, nie! samej cię nie puszczę, za nic, za nic!...
— Stary Mikołaj bryczką mnie zawiezie.
— Trzeba jeszcze kogoś... A może kapitan, byłabym spokojniejszą.
Dallwig, który z widocznem natężeniem chwytał wyrazy, zmieszał się, lecz podjął z ukłonem:
Mademoiselle, je serai très heureux...
Hrabianka zaprzeczyła ruchem głowy.
— Niepodobna. Baron narazić by mógł całą swoją przyszłość, uchybić sztandarowi, pod którym dobrowolnie trwa. Zresztą mundur kapitana jeno popłochu by przyczynił....
— Lecz samotrzeć z Mikołajem nie dam ci jechać, nie dam — upierała się podkomorzyna.
— A więc ja z panną hrabianką pojadę! — zadeklarował impetycznie Grużewski, wysuwając się z ubocza.
Hrabianka spojrzała przyjaźnie na Juljusza. Podkomorzyna skrzywiła się.
— Waćpan chcesz się gwałtem choroby dopytać. Drjakwi ci trza nadewszystko i wywczasu, a co najważniejsze, i statku!
Grużewskiego żałość i pasja sparły.
— Nic mi nie jest, jako żywo. Że koń mi się w wodzie... to nic. Choćby sto mil przyszło! Ale, kiedy pani wojewodzina... pani podkomorzyna... w takim razie, wolę zaraz stąd...
— Sądzę, cioteńko...
— Jak chcesz... tylko niewiadomo, kto kogo strzec powinien.
— Juljusz nie pochwycił przymówki. Wąsika musnął i odparł gorąco:
— Niech pani podkomorzyna będzie spokojna; żeby najgorsze, pannie hrabiance włos z głowy nie spadnie!
Rozkaz krótki, przytłumiony wybiegł z pałacu i zakołatał do okienka Mikołaja, stangreta, i ozwał się tuż raźnem parskaniem zbudzonych ze snu koni. Lekka bryczka węgierska zaturkotała w głębi podwórza folwarcznego i potoczyła się szparko ku podjazdowi pałacowemu. Tu, ledwie przystanęła, ledwie na osiach kołysać się przestała, gdy już hrabianka z Mikołajem kilka urywanych słów zamieniła i wskoczyła do bryczki. Juljusz wspiął się do wsiadania.
— Paniczowiby trza czego, bo zimno! — ostrzegł półgłosem marszałek.
— Ach, cóż znowu!
— Niech Szamotulski da choć derkę.
— Jest, proszę panny hrabianki, jest!
Emilja rzuciła jakiś niezrozumiały wyraz stangretowi. Ten lejce zebrał i bat rozpuścił. Konie ruszyły z kopyta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.