<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Słońce już całą falą swych żółtych, jesiennych promieni biło ku jasnym murom liksnańskiego pałacu, a Grużewski jeszcze, w głębokim śnie pogrążony, jakąś cudną marę roił. Marę tak cudną, tak rozkoszną, iż gdy nakoniec światło południa między powieki śpiącego się przedarło, gdy zgasiło ułudę rzeczywistości, Juljusz całą budzącą się przytomnością chciał ją gonić, chciał ścigać.
Tak, tak, jechał z nią, w dal błękitną mknął, mknął, a róże kłaniały się im do ziemi... Aż hen, w dali, zrąb zamku się ukazał... a potem... Tak, zrąb zamku był czerwony... mocno czerwony... Nie, nie tak! Mknął w dal błękitną po drodze, różami bramowanej... aż tam, kędy zamek zrębem swoim czerwonym... bardzo czerwonym...
Juljusz żachnął się i silniej powieki zwarł, aby lepiej się pogrążyć, aby ujść złośliwemu widzeniu, które mu basztę zamku zaczarowanego przeobrażało w wielki, guzowaty nos. Lecz ledwie myślą zamku sięgnął, ledwie załam czerwonego muru sobie wystawił, ten wnet kształty potężnego, szpetnego nosiska przybierał.
Zniecierpliwiony tem uparłem widzeniem, Grużewski rozwarł powieki i spojrzał przed się. Ba, ale nosisko guzowate, miast zniknąć mu z przed oczu, na dobre się rozpostarło i nawet parą miotlastych wąsów mu się skłoniło.
Juljusz odchrząknął. Nochal fyrknął jowialnie.
— A bodajże dobrodzieja! Najtęższy suseł w spaniuby ci nie strzymał. A co, nie poznajesz mnie? Półnos jestem, ten z Pikieli, co nad Łuszą...
— Pan Półnos.
— No tak, dwóch takich niema.
Grużewski rozejrzał się niepewnie dokoła, a nie mogąc uprzytomnić sobie, jak się znalazł w tej obcej mu komnatce, potarł czoło.
— Widzę, że dobrodziejowi jeszcze do poduszki tęskno! A przecież powiadał mi imć tutejszy marszałek, żeś już drugiego dnia zarwał!
— Drugiego dnia!
— A no tak, kalkuluj dobrodziej... Kiedyżeś mnie raczył w Iłłukszcie? Pozawczoraj! Widzisz! Byłem pewien, że u pana Karnickiego, w Landskoronie, już gościny zażywasz lub, co mi się bardziej zdało, gdzie na uboczu przycupnąwszy, koperczaki smalisz! Dobrodziej tymczasem na cztery mile mierzył, a o stajanie trafił. Chlust, do wody nurka i siup — do Liksny. No, no, niema co, niema co. Zawsześ trafił tęgo. Bo tu niejeden i rok wokół Liksny się szasta, a do drzwi nie trafi. Juści! Nie sądź jeno, dobrodziej, że z pychy taka tu klauzula. Prawdę rzekłszy, zadość jest antenatów i senatorów, aby się i w pychę zabawić, ale nie ona tu wstępu broni, nie ona...
Półnos dalej prawił o Liksnie, o grafach Platerach i Zybergach, wyliczał ich włości, wymieniał zamki, krociami mórg sadził, koligacjami całe ogarniał Inflanty.
Grużewski kołdrę nasunął i, nie troszcząc się o wywody Półnosa, znów sen jakiś uprzytamniać sobie zaczął, sen groźny, ponury. I tym razem pamięć nie odmówiła mu ani jednego drgnienia, tym razem obrazy układały się posłusznie.
Noc była ciemna, wietrzna, przepastna. Konie rwały, jak szalone, drogą poprzez lasy, śród złowrogiego poszumu rozkołysanych drzew.
A jemu serce łomotało szczęściem nieznanem, a jemu dusza grała rozradowaniem. Gwałtowny, spazmatyczny ruch bryczki zniewolił ją do szukania oparcia, do pochylania się ku jego ramieniowi. I czuł, czuł ją tuż przy sobie. Szczęście! Niekiedy konie wspinały się zestrachane i ponosiły, jakby bryczkę w drzazgi rozbić chciały, niekiedy, z poza krzów przydrożnych, błysnęła para ślepi zielonemi skrami, niekiedy wicher zawył potępieńczym chichotem. A jemu róże się kłaniały, a jemu lilje pozdrowienia słały rozchylonemi do pocałunku kielichami, a jemu czarna dal błękitami wschodziła...
A potem, nagle, konie zaryły się w ziemię i stanęły.
Chciał prosić, aby mknęły jeszcze, aby wiozły ich w dal, w dal, tą już tak blizką, tak blizką...
Ona zerwała się odeń, wyskoczyła z bryczki i przypadła do ciemnego domowiska.
Rozległ się stukot lekki. Konie parskały. Domowisko odpowiedziało poszmerem.
Juljusz wówczas głowę w dłoniach ukrył i pytał daremnie: czemu, ach, czemu odeszła go, czemu...
Naraz jakiś głos, jak dzwon mocny, jak zew pobudki, metalem brzmiący, zawołał:
Giwi Żemaytiay!
Giwi Żemaytiay!! — huknęło w odpowiedzi domowisko.
Las odmruknął przeciągle.
Juljusz podniósł głowę.
Domostwo rozwarło swą gardziel i łysnęło pochodniami. Gromada ciemnych postaci wysypała się zeń i śród bezładnych okrzyków otoczyła Emilję. Emilja przemówiła. Płomienie pochodni zwarły się, skupiły.
Juljuszowi serce zamarło. Nie pojmował, nie rozumiał, dlaczego, a czuł, że ta ciemna gromada wszystkie jego pragnienia chce pogrześć, że chce mu ją odebrać, zagarnąć na wieki...
Giwi Żemaytiay! Giwi Ewmilja, grafianka!
Bryczka pochyliła się. Hrabianka siadła znów przy nim. Konie zawróciły... Wicher teraz wprost po twarzy go smagał. W oddali raz jeszcze zabrzmiały okrzyki, a zresztą noc, noc przepastna i monotonny, grobowy skowyt wichru. A potem ząb, wskroś przejmujący i łzawe echo zabłąkanego głosiku Marysi Raszanowiczówny.
Rubaszny śmiech Półnosa wyrwał Juljusza tym współsennym obrazom.
— Cha-Cha! A toż dobrodziej trzydniówkę myśli odprawiać! Więc nie przeszkadzam! Śpij dobrodziej zdrów.
Grużewski zawstydził się.
— Proszę wybaczyć, duchem wstaję.
— Co do wstawania, to dobrodzieja nie namawiam, lepiej przeleżeć jeszcze.
Juljusz, nie zważając na radę Półnosa, dźwignął się raźno, lecz w tejże samej chwili ból suchy, drętki poraził mu mięśnie w lewem ramieniu i rzucił go na wezgłowie.
— A widzisz, dobrodziej! a widzisz! Trza wywczasu. Nic ważnego. Cyrulik z raz jeszcze dobrodzieja opatrzy i będzie prawie. Przymawiałem dobrodziejowi, aby dla rozczmychania. W obojczyk cię lignął. Kto? Juści koń. I dobrze, że choć w wodzie, inaczej złamałby ci, co nie trza. Nie czułeś? Cale mi nie dziwno. Gorącość dobrodzieja trzymała, i krew w obojczyku nie miała czasu skisnąć. Byle cierpliwości krzynę, a do pory wnet dojdziesz. Lepszego starania i u pani matki byś nie miał. Pani podkomorzyna, bardzo na dobrodzieja łaskawa.
Grużewski zaniepokoił się nieszczerze.
— Jakże bo mógłbym naprzykrzać się hrabinie Plater...
— Nie Plater, jeno podkomorzynie Zyberg.
— Więc Zyberg, przytem ludzi wyprawiłem do Lucyna i w Kielmach zgoła trwożyć się będą...
— Półnos machnął ręką.
— Głupstwo, dobrodzieju. Nejtyczanka twoja z tobołami i drabami wyleguje się już na hrabskiem podwórzu. Do Kielm tutejszy marszałek pacholika wyprawił z grzeczną nowiną, żeś dobrodziej w Liksnie popasem stanął.
— Ależ chyba pan dworujesz sobie!
— Ani trocha, a chcesz, to ci marszałek wyprawi ekskuzę i do imci pana Marcina Kamickiego, a bodaj i do panny, do której rwałeś się dobrodziej.
— Juljusz poczerwieniał, jak burak.
— Ja? Do panny? Ja!?
— Powiadałeś!...
— Ja powiadałem? Ja?! — zacietrzewił się Grużewski, czując, że mu rezonu braknie.
— Tak mi się zdało, ale na swata się nie piszę. Baczyłem jeno, abyś dobrodziej lada sprawą się nie turbował. Z czem innem zresztą przybyłem. I nie umyślnie, bo cale niespodzianie dowiedziałem się o dobrodzieju od tutejszego marszałka. Inaczej bym dobrodziejowi się nie naprzykrzał. Otóż chciałem dobrodzieja przestrzec, abyś Werculina unikał.
— Werculina!
— Ponieważ z mego niejako powodu przypiął się do dobrodzieja, tedy...
— Zmiarkowałem odrazu i wcale mi się na przyjacielstwo nie zbiera.
— Chwalę przenikliwość, a gdyby się w Kielmach zjawił, radzę politycznie go zbyć, — niebezpieczny człek i mściwy.
— A cóż mnie taki tam!
— Nietylko dobrodziejowi, ale każdemu. Doniesie cobądź i, nim się wytłumaczysz, do żywego dojmą.
— No, no, uspokój się pan. Grużewskiego nie sięgnie.
Półnos wstał i do odejścia się zbierał.
— Lepiej nie próbować. Gdybyś dobrodziej zważał wokół, to już byś niejedno chwycił. Kłaniam uniżenie.
— Pozwól pan, — zagadnął niepewnie Juljusz, któremu naraz tłum pytań do głowy uderzył — pozwól pan, więc pan tu, w Liksnie, na urzędzie...
— A dobrodziejowi skąd taka myśl!
— Bo widząc pana tu, w pałacu...
— Przypadkiem i z łaski marszałka, który mnie do dobrodzieja wpuścił. Aleś, widzę, ciekaw. Konie żeśmy dobierali. Onoszko, co gospodę w Iłłukszcie trzyma, zawziął się koni wyszukać dla oficerów z Warszawy. A rzecz była trudna, bo szło nietylko o gniadosrokate, ale i tak rozmaite, aby po pęcinie lub gwiazdce na łbie rozeznać i szwadron, i pluton, czy jak tam. Na jarmarku zaś jeden gniady srokacz się znalazł, lecz i ten dychawiczny. Onoszko do mnie. A że człek tędy i owędy po świecie się włóczy, więc z panami oficerami dalej od dwora do dwora. I tak trafiliśmy do Liksny. Szkoda, żeś dobrodziej nie był. Z podziwu byś nie wyszedł, jak porucznik Zabiełło źrebca zażywał. Kto żyw, wyległ poglądać. Był ci jeden dyneburczyk, ponoć baron, ten bo aż szczękami kłapał ze zdumienia. Sama pani podkomorzyna na ganek wyszła i dopieroż, jak do prezenty, który Zabiełło, skąd, tedy i powinowactwo się znalazło przez Kossakowskich.
— Z Platerami.
— Nie, z Zybergami, bo syn pana stolnika żmujdzkiego z Zabielłówny, ożenił się...
— Czy i panna hrabianka była obecną? — przerwał Juljusz.
— Panna hrabianka? nie uważałem — odparł cierpko Półnos — nie mam honoru. Bywaj zdrów dobrodziej.
W tem miejscu Półnos skinął Grużewskiemu i, zanim ten odezwać się zdołał, wyszedł z komnatki.
Juljusz nie próbował nawet zastanawiać się nad odwiedzinami Półnosa i jego nagłem oddaleniem się. Zamówił się dla gadulstwa, chciał pochwalić się przed marszałkiem zażyłością z Grużewskim i koniec. Uraził się może o brak powolności dla rodowych bajdurzeń, mniejsza z tem. Lepiej że sobie poszedł, że go zostawił własnym myślom.
A do tych myśli pilno było Juljuszowi, ile że plątały mu się niesfornie i, miast snuć się gładko, spazmatycznemi skokami rwały mu wątek. I Grużewski skupił się w sobie i mózg natężył. Aliści, zaledwie nad Dźwiną hrabiankę zoczył, wnet pytania, na które odpowiedzi nie miał, jęły mu mącić lad i pracę udaremniać. W ostatku, liczba pytań nierozwiązalnych tak spotężniała, że Juljusz musiał zaniechać próżnego trudu. Ale tem się nie frasował. Wszystko, co przeżył, co widział, słyszał, to nanizał skrupulatnie. Brakło mu mnóstwo wiadomości, lecz przecież był w Liksnie. Byle zręczniejsze odezwanie się do którego z domowników — i już żadnych przypuszczeń, żadnych domysłów.
Krzepił się tem przeświadczeniem Juljusz, lecz pierwszy dzień zeszedł, a na upragnionego domownika nie trafił. Dwóch pokojowców zaglądało doń co chwila, bacząc na każdą potrzebę, — marszałek dworu dwa razy, w imieniu pani podkomorzyny, pytał go o zdrowie i rozkazom się polecał, stara Kiermuszyńska była z ziółkami i pomagała cyrulikowi pijawki na ramieniu stawiać, wszyscy do zbytku, za byle słowem prawili, a przecież Juljusz ani jedną wiadomością się nie zbogacił.
I drugiego dnia nie powiodło się lepiej Grużewskiemu, i trzeci dzień na mitrędze zeszedł. Juljusza nuda i rozdrażnienie opanowało. Cała choroba polegała na tem już, że ubrania wdziać nie mógł, bo mu ramię, za byle poruszeniem, dokuczało piekielnie. Stąd, gdy, na dobitek, cyrulik zapowiedział mu, pod wieczór, jeszcze najmniej drugą trzydniówkę, powstrzymać się nie mógł i zaklął siarczyście po litewsku, będąc przekonanym, że go nikt, krom własnego jego sługi, Stałgajlysa, nie zrozumie.
Tymczasem ledwie przekleństwa dokończył, gdy stara Kiermuszyńska pisnęła mu w odpowiedzi.
Antamżu âmżenuju!
Grużewski zawstydził się. Lecz stara sługa pośpieszyła sama go dobyć z kłopotu.
— Uch, de wielmożny panicz musi takoż szawelski! Uch, ani się spodziała!
— A, więc wy aż z pod Szawli! — ozwał się Juljusz, rozumiejąc, że wypada mu babę sobie zjednać, aby nie wygadała popełnionej przezeń nieprzystojności.
— De jakże, wielmożny paniczu! Po prawdzie w Kiermuszynie się urodziwszy, lecz mój nieboszczyk w Ligumach, pod Mieszkuciami, kluczwójtował u Świętej Trójcy!
— I umarł wam! — dorzucił niedbale Juljusz, ani się spodziewając, jak niewyczerpanego dla Kiermuszyńskiej dotknął przedmiotu.
Baba jednym tchem jęła rozpowiadać Grużewskiemu dzieje swego zamążpójścia i śmierci niespodziewanej męża. A że wspomnienia niesfornie jej się układały, więc, raz po raz, od chwili zgonu wracała do zrękowin i od pogrzebu do wesela.
Powoli z komnatki wysunął się i cyrulik, i pokojowiec pałacowy, i Stałgajtys, a Kiermuszyńska jeszcze prawiła.
Lecz Juljusz teraz czaił się na babę — i gdy ta znów zakończyła smętnie „i tak zasnął, ani piersiczkami poruszywszy“, wtrącił przemyślnie:
— Bardzo smutne zdarzenie, ale bo nic nie mówicie, jak z Ligum dostaliście się do Liksny.
— De przecież, wielmożny paniczu, w Imbrodach, u państwa sędziów, dwadzieścia roków służyła.
— W Imbrodach... aha, w Imbrodach dwadzieścia...
— De jakże, matka panny grafianki przy mnie się urodziwszy.
— A, teraz rozumiem, więc wypiastowaliście i pannę grafiankę.
— De któżby, wielmożny paniczu, któżby robaczka...
— I cóż, da Bóg, a nowego pokolenia doczekacie.
Taka panna, nie długo jej wyglądać kawalera...
— Złote słowa, paniczu dobrodzieju. Gdzie takiej szukać drugiej! I uroda piękna, i serce, i bogactwo, że nie policzysz. Po pani matce, grafinie, wzięła raz, po grafach z Antuzowa weźmie drugi, bo dzieci nie mają, a pannę grafiankę strach, jak miłują, i po pani podkomorzynie weźmie trzeci. Może na świecie niema bogatszej. A jeszcze wszystko, co chcieć potrafi... nawet największego świętego wymalować, nawet na chórze, w kościele, zaśpiewać. A co dobroć, to sama z niej idzie...
Juljusz westchnął mimowolnie.
— Eh i cóż! Niejeden pewnie już parol zagiął i zajeżdża.
— De przecież, de jakżeby inaczej!
— Może nawet deklarował się nie jeden.
— Co dobre, każdy polubiwszy.
— Bezwątpienia, mówiono nawet o jednym oficerze.
— Chyba generale! — poprawiła Kiermuszyńska.
— A więc generał stara się o rękę panny grafianki?
— De cóż, choćby największy ma o co. Ale na teraz daleko jeszcze, bo żałoba po matce panny grafianki.
— Po matce — powtórzył Juljusz, szukając wyrazu, któryby mowność Kiermuszyńskiej mógł podniecić. — A pan graf ojciec?...
Kiermuszyńska, na te słowa, łysnęła podejrzliwie oczyma.
— Pan graf! — bąknęła z roztargnieniem. — Pan graf... ale muszę na pokoje wracać, pani podkomorzyna czeka na mnie.
— Zatrzymajcie się, bo...
— A nie, i nie mogę, proszę panicza, pora mi.
Grużewski nie śmiał nalegać, aby zbytnią ciekawością nie spłoszyć starej piastunki. Komitywę nawiązał i dowiedział się, jak na pierwszy raz, nadto wiele. Druga pogawędka niezawodnie będzie gładsza.
Ale i ta kalkulacja nie dopisała Juljuszowi. Kiermuszyńska od tej rozmowy jakby ogłuchła raptem, jakby nie dosłyszała odezwań litewskich. Na zwracane do niej zapytania odpowiadała nic nieznaczącemi półsłówkami. Nawet dla apostrofy do męża kluczwójta nie miała łaskawszego wyrazu.
Tymczasem, ku wielkiej uciesze Grużewskiego, stłuczone ramię wydobrzało tak dalece, że mógł nareszcie odziać się i siako tako ręką władać. Grużewski zaraz po pierwszej próbie rwał się z komnatki, zapewniając cyrulika, iż żadnego bólu nie uczuwa. Ten jednakże, snadź się sprzeniewierzył Juljuszowi, bo nim tenże, po odejściu cyrulika, do wyjścia się przysposobił, pokojowiec pałacowy zjawił się z oświadczeniem, iż pani podkomorzyna prosi, aby chory jeszcze dzień pozostał u siebie.
Grużewskiego bezsilna pasja zdjęła, lecz rady nie było, musiał poddać się życzeniu podkomorzyny.
A tu, po kilku dniach dżdżu i wichury, słońce rozerwało płachtę chmur i, jakby na przekór, zapraszało do wyjścia.
Juljusz usiadł przy oknie i poglądał gniewnie na drogę, która wiła się tuż od pojazdu pałacowego i szła ku, w oddali położonej, bramie parkowej.
Naraz, poza odartym napoły z liści klombem bzu, mignęły mu dwie sylwetki.
Grużewski zapatrzył się ku sylwetkom baczniej, ile że zdawało mu się, że kapitańskie epolety dostrzegł, lecz równocześnie prawie z za klombu wysunęła się barczysta, przysadzista postać jakiegoś generała, kryjąc przed Grużewskim swemi potężnemi rozmiarami, idącą obok, osobę.
Juljusz pochylił się i wskos spojrzał.
Osoba, która chroniła się za generałem, widocznie przeczuła, że z tej nowej pozycji Grużewski ją dosięgnie, bo kroku przyśpieszyła i w całej ukazała się pełni...
Była to Emilja.
Juljusz głowę do szyby przycisnął, aby ani jednego ruchu nie uronić.
Emilja, mając za towarzysza generała, szła ku furcie parkowej.
I Grużewski widział ich, jak, pochłonięci jakąś niezwykle zajmującą rozmową, przystawali, widział, jak, po replice hrabianki, generał kłonił się posuwiście a zamaszystym ruchem bokobrody targał i znaczącym odpowiadał wyrazem, bo głowa Emilji chyliła się wdzięcznie ku ziemi, niby gorętszym komplementem zaskoczona. Niekiedy generała zapał zdejmował, bo wyciągał ręce, zawijał niemi i jakby garściami dowodów pod nogi Emilji rzucał, niekiedy rączka Emilji zakreślała łuk w powietrzu od dali widnokręgu, który jedną stroną poza Dźwinę sięgał, aż pod strop niebieski, jakby tarczę słońca i najodleglejsze przeźrocza biorąc na świadki.
Aż kształtna postać hrabianki znikła w otwartej furcie, aż czerwony lampas na furażerce generała łysnął szyderczo ku Juljuszowi z głębi parkowej.
Grużewski stał jeszcze bez ruchu, z zapartym oddechem, jeszcze wzrok wytężał, jeszcze nim ścigać chciał.
Niebieska barwa hajduka, który z szalem za hrabianką postępował, wypełniła otwór furty.
Juljuszowi w oczach się zaćmiło. Ku odzieniu się rzucił i do wyjścia zaczął się sposobić gorączkowo.
Musi pójść, musi zobaczyć ich razem, musi się napaść ich widokiem. Boć to on, on niezawodnie! O nim mówiła piastunka! On ma ziścić ambicje hardej dziedziczki.
Śmiech pusty zdjął Juljusza i jakby swem gryzącem echem przeciwko jemu samemu się zwrócił, bo opamiętał go, zastanowił, czy ubezwładnił tylko, poraził.
Maszże iść tam, za nimi? Maszże prawo iść? Maszże prawo za złe im poczytywać, że się ku sobie skłaniają, że rachuba ich kojarzy? Jest obcym w tym domu, jest obojętnym przechodniem. Przypadek go tu sprowadził, łaskawość pospolita ofiarowała mu gościnę. Ani tu jechał, ani wiedział o istnieniu hrabianki. I cóż... jutro, pojutrze odjedzie, w inną ruszy stronę, ledwie nikłe wyniesie wspomnienie...
Jemu nic, nic zgoła do nich i do niej.
A jeżeli, jeżeli go rozgoryczenie zdejmuje, jeżeli żałość udręczyła go w pierwszej chwili, to raczej dlatego, iż nie tak wyobraził sobie Emilję, iż zbyt pochopnie Werculina o złość pomówił, iż nie przypuszczał, aby magnacki dom, aby siedziba tak znacznego rodu mogła być polem zalotów dla dyneburskich oficerów.
Wszystkiemu zaś winna fama, wieść gminna, która powierzchownie sądzi, która benjaminków sobie wybiera i stawi ich ponad trzeźwym sądem publicznym. Ona bodaj sprawiła, że na dźwięk imienia Platerów powziął fałszywe wyobrażenie.
Dlaczegóż Platerowie mieliby być lepsi, inni, od setek inflantczyków, od dziesiątków grafów i baronów, co tu, na obcej ziemi, osiedli, aby pożywać, aby władać i bogacić się?!
Tam, dla utrzymania pozorów, dla olśnienia młodego zapaleńca, jest gotowe napomknienie, jest zręczna przesłanka do tego, co odeszło, co padło w gruzy, właśnie dzięki ich własnemu sobkostwu, ich zaprzaństwu. Lecz na rzeczywistość, na prawdziwą serc potrzebę, na pragnień ziszczenie są tylko mundury, są tylko akselbanty, tylko generalskie buliony, szambelańskie klucze.
Juljusz znów do okna się zbliżył.
Nie wracają. A przecież dawno, dawno, dawno, jak poszli. Mają sobie wiele do powiedzenia, może układają plany przyszłego szczęścia.
I naraz, kłębiące się w mózgu Grużewskiego, myśli porwały się, prysły. Głuszą i pustką go spowiły, osłupiły.
Tak minęły dlań bezbrzeżnie długie chwile, aż w głębi furty mignął rąbek czerwonego lampasa, źrenicami Juljusza targnął, falą krwi ku skroniom jego bluznął.
Grużewski poruszył się.
Wracali, wracali ociężale, zwolna, niechętnie.
Hrabianka, wsparta na ramieniu generała, a ku tyłowi zlekka odchylona, zdawała się z żalem parkową przestępować furtę. Generał, wpół wykręcony, wpół przegięty, wiódł hrabiankę — niby ulegał przymusowi, który powrót nakazywał, a równocześnie dreptaniem, rzekomo równem stosował się do drobnych nóżek swej towarzyszki, drogę do pałacu dwoił.
Generał był teraz, jak zwycięzca, jak triumfator. Śmiał się swobodnie i rozprawiał zawzięcie, nie czekając na odpowiedź hrabianki, bo ta, zawieszona u jego ramienia, wzywała go uśmiechem, by nie rwał tak miłych dla niej opowieści.
I szeroka, wygolona, ceglasta twarz generała promieniała zadowoleniem. I pierś wypukła, orderami zawieszona, dygotała w takt śmiechu — i mięsisty podbródek, zaparty na brzegach złotem haftowanego kołnierza, fałdował się jowialnie.
Słońce już przygasło za woalem chmury, zmierzch rychły zapowiadając, a Grużewski stał jeszcze u wnęki okiennej, zapatrzony, zda się, w ślady stóp, widniejące na drodze ku parkowi.
Stukot lekki otwieranych drzwi i odgłos kroków rozległ się w komnatce.
Juljusz odwrócił się. Stary marszałek do zastawionego stołu zapraszał.
— Podwieczorek... Pani podkomorzyna zapytuje o zdrowie... Czy panicz nie ma nic do rozkazania? Może...
Grużewski drgnął i ku marszałkowi się pochylił.
— Macie tu w gościnie generała... Co? Macie!?
Stary marszałek stropił się przytłumionym głosem
Juljusza i odrzekł niepewnie:
— A no cóż, mamy!
— Co za jeden? Jak się zwie! Powiadajcie! Muszę wiedzieć! Słyszycie? muszę!
— Kiedy bo... chyba się paniczowi zdaje... — uspokajał marszałek, zrozumiawszy, iż pasja Grużewskiego dojmuje — toć to generał Kabłukow z Dyneburga.
— Cha, więc Kabłukow!
— Akuratnie, znaczniejszy orderami, niż sam Klemeńko! I ten, pani podkomorzyna mówi, że gdyby oni wszyscy tyle poczciwości mieli...
Grużewski skrzywił się ironicznie.
— Proszę! Nawet poczciwość się znalazła!... I często przyjeżdża? Oczywiście, conajczęściej... hę? Co?...
— Nie moja rzecz miarkować, czy często.
— Zliczyćby nie można? Wszak tak? I kiedyż zrękowiny, kiedyż?!...
— Zrękowiny? Zrękowiny?! — powtórzył zwolna marszałek, poglądając ze zdumieniem na Juljusza.
Ale snadź w skurczu jego ust objaśnienie dla pytania znalazł, bo wyprostował się, i ujmując za klamkę, odparł śmiało:
— Pani podkomorzyna lepszego responsu udzieli.
Dnia następnego Juljusz od wczesnego rana, w długim czarnym fraku i stalowej jedwabnej kamizeli, oczekiwał chwili wezwania go na pokoje. Wezwanie atoli nie nadchodziło. Służący, jak co dnia, przyniósł mu dzbanuszki z kawą; marszałek, jak co dnia, w imieniu podkomorzyny, o zdrowie go zapytał i ledwie, że wysłuchać raczył zapowiedzi młodzieńca, iż do drogi się zbiera i za gościnę podziękować pragnie.
Grużewski zniecierpliwił się w ostatku. Poprawił fontazia przy chuście, ujął za kaszkiet i wybiegł z komnatki na korytarz, a stąd, bocznem wyjściem, na podwórzec pałacowy się wydostał i, klucząc między zabudowaniami, do stajen dotarł. Tu swoich pachołków odnalazł, przykazał im surowo do drogi się sposobić, zaczem, uspokojony nieco, powlókł się drogą w stronę kościoła.
Trzeba, żeby stąd odjechał, trzeba, żeby zaraz odjechał. Jeżeli go poproszą, pójdzie, podziękuje za gościnę, ale krótko, bez dobierania słów. A potem z Kielm podarek przyśle, szkatułkę z drzewa różanego, albo wazę do ponczu, mniejsza z tem, jaki podarek, byle tak bogaty, żeby, żeby poznali, żeby nauczyli się, co Grużewski... Do podarku zgrabne ofiarowanie dołączy, by co należy wykłuć, dworsko, niewinnie a cięto. Jeżeli hrabianka będzie chciała, odpowie jej niedbale. Niedbale byłoby niepolitycznie, więc zimno. Nawet musi wpleść zręczną uwagę o spacerze z generałem. Niech wie, co o niej myśli, niech wie...
Snop kropel wyprysnął z kałuży, w którą Grużewski wstąpił, i obryzgał mu odzienie.
Juljusz przystanął, otarł chustką bryzgi i rozejrzał się ze zdziwieniem.
Z pod pożółkłych drzew, rozrzuconych w bezładne kępy, las krzyżów wyciągał ku niemu czarne ramiona, grzebienie mogił nad żółtym pasem gliniastej ścieżki ukazywały mu swe, porosłe murawą, garby.
Był to cmentarz.
Grużewski już poruszył się do zwrócenia ku pałacowi, gdy hen, w oddali, pomiędzy białemi pniami brzóz, dostrzegł, pochylony ku ziemi, cień, więc się zastanowił i postąpił naprzód. Lecz, w tejże samej chwili, cień oderwał się od ziemi i, niby pręt trzciny nagiętej, wyprostował się.
Teraz wątpić nie mógł. Sylwetka zarysowała się wyraźniej i ukazała mu strojną postać niewieścią.
Juljuszowi niestosownem się zdało ciekawość dalej posuwać i chciał się cofnąć, gdy nagle postać jęła uchodzić w przeciwną stronę cmentarza. Grużewski przyśpieszył mimowoli kroku. Postać jakby odgadła natręta i, za wszelką cenę, uniknąć pragnęła spotkania, bo naraz wionęła ciemnemi sukniami i znikła między płaszczami wierzb płaczących.
Juljusz dopadł miejsca, gdzie postać zniknęła. Rozchylił drżące jeszcze, ku ziemi zwieszające się, witki i stanął nad rowem, który cmentarz od ciągnącego się ku zabudowaniom folwarcznym, zagajnika rozgraniczał. Ani śladu postaci, ani znaku ścieżki.
Grużewski cofnął się, upatrując grobu, który mógłby aż tu przywieść tak strojną damę. Lecz nigdzie, krom ubogich mogiłek, napoły zapadłych, ani granitu, znaczącego pańskie miejsce spocznienia, ani tarczy herbowej, ani krzyża dostatniejszego, ani marmuru, ani nadpisu. Wszędy taż sama, na wietrze sczerniała, Boża męka, wszędy taż sama darń zrudziała, łzami ostatniego dżdżu rozlśniona.
Chciał już zaniechać daremnych poszukiwań, gdy, z pod krzyżyka, rozpostartego na tle wystrzelistego świerku, pęk kwiecia, zagrał mu żywemi barwami.
Juljusz podszedł ku mogile, którą ów krzyżyk strażował, i zdumiał się. Mogiła ta bowiem, która, na pierwszy rzut oka, poza pękiem białych i czerwonych róż, była zgoła do swych sąsiadek podobną, wydała mu się naraz jakąś oazą pamięci na pustkowiu opuszczenia. Darnina jej zieleniła się wiosennemi puchami. Wstęgi ścieżek, wokół mogiły, skrzyły się ziarnkami równego, żółtego piasku. Krzyżyk, dziwnie prosty, jak na swe zmurszałe ramiona, dźwigał piękny wieniec nieśmiertelników. Nigdzie ani śladu zielska, ani liścia zeschłego, ani badyla, ani gałązki, wichrem strąconej, ani załamu na skarpach trumiennych linij mogiły, a wszędy znamię dotknięcia ręki zabiegliwej, kochającej.
Juljusz pochylił się ku różom, jakby od nich odpowiedzi się spodziewał. Róże wionęły ku niemu całem bogactwem upajającego tchnienia, niby swym cieplarnianym rodowodem się chełpiąc. Krzyżyk zaś, naprzekór, arystokratycznym ich zapałom, wyraźniej zarysował żłobienia nadpróchniałych liter, wyrytych u jego podstawy, i zakrzyknął hardo: „Muraszce, żołnierzykowi ziemi polskiej — odpoczynek wieczny“.
Grużewski uchylił kaszkietu, raz jeszcze ku różom spojrzał i zawrócił na drogę.
W pałacu powitała go obojętna cisza. Nikt z kręcącej się przed podjazdem służby nie uhonorował dziedzica Kielm, nawet hajduk w antykamerze — jakby go nie spostrzegł. Nadomiar, w komnatce stół, nakryty do obiadu, zapowiadał, że nikt nie myślał kwapić się z zaproszpniem Grużewskiego na pokoje.
Juljusza rozdrażnienie zdjęło. Zmierzył gorączkowemi krokami wzdłuż i wszerz swą komnatkę, targnął za taśmę dzwonka i marszałka dworu wołać kazał.
Szamotulski zjawił się niebawem.
— Czy zameldował pani podkomorzynie, iż pragnę podziękować jej za gościnę?
— Najakuratniej. Pani podkomorzyna jest niedysponowana i ten... ponieważ jeszcze panicz nie wyjeżdża...
— Wyjeżdżam w tej chwili! — uniósł się Grużewski. — Ani godziny dłużej zabawić nie mogę!
Marszałek skłonił się zimno. Juljusz wykrztusił kilka słów żalu, iż niedyspozycja pani podkomorzyny nie pozwala mu stawić się przed jej obliczem.
— Powtórzę najakuratniej! Więc po obiedzie...
— Nie, natychmiast! Proszę posłać do moich ludzi, aby zajeżdżali!
Szamotulski wyszedł z komnatki. Juljusz odsapnął z ulgą.
Dobrze uczynił, tak należało, tak trzeba było. Urażą się, krzywić będą, dociekać, tem lepiej. Ani minuty dłużej, ani sekundy.
Jeszcze, gdy Stałgajtys nadszedł puzderka zbierać a tobołki podróżne układać, jeszcze Grużewski wrzał poczuciem swej słuszności, jeszcze tysiąc argumentów miał na to, że tak właśnie powinien był postąpić. Lecz gdy pokojowiec zapowiedział mu, że nejtyczanka czeka przed pałacem, naraz pewność siebie zaczęła odbiegać młodzieńca, racje co najtęższe padać w gruzy, zapalczywość niknąć. Jeszcze progu gościnnej komnatki nie przestąpił, jeszcze kąciki jej przezierał, a już do nich tęsknił, już ich żałował, już wyrzucał sobie żakostwo, brak rozwagi, nieprzystojność zgoła.
Grużewski zmógł się, głowę wtulił w ramiona i ruszył korytarzem do antykamery, do podjazdu.
W antykamerze, gdy, poprzez otwarte na ganek drzwi, czwórka siwków pozdrowiła go ochoczem parskaniem, gdy ostatniego pokojowca-natręta miał minąć, cichy, harmonijny głos spiorunował go, osadził w miejscu.
— Pan odjeżdża? Tak nagle?... Ciocia pragnęła, aby pan wypoczął jeszcze!
Juljusz pochylił się, zgarbił i jął wymawiać się niezręcznie gwałtownemi sprawami.
— W takim razie, w powrotnej drodze z Landskorony może pan będzie pamiętał. Ciocia prosi i ja również. Wszak droga znów na Liksnę wypadnie...
— Bardzom rad, bardzo!... Właściwie, nie miałem sposobności podziękować za tyle dobroci...
— To ja raczej winnam dziękować panu.
Grużewski podniósł głowę. Twarzyczka hrabianki uśmiechnęła się doń przyjaźnie. Juljuszowi w oczach pojaśniało.
— Przecież to z mej przyczyny — kończyła cicho Emilja — przytrafiło się panu... i dwukrotnie...
— Nic z mej strony, krom niefortunnych intencyj.
— Wolno je panu mieć za niefortunne, dla mnie szlachetnemi są nadewszystko.
— Pragnąłbym ich dowieść pomyślniej, — odparł z naciskiem Grużewski.
Emilja zaszeleściła niepewnie trzymanym w ręku zwitkiem papierów.
— Gdyby pana nie utrudziła mała prośba... Pan Marcin Karnicki wypada nam krewnym, podwójnym nawet. Raz przez babkę, Mohlównę, i drugi raz przez żonę, Borchównę. Chciałabym przesłać im te oto gazetki. W Landskoronie, jak zresztą wogóle na Inflantach, trudno o nowiny, niezmiernie trudno. A tu są ważne, bardzo, bardzo... Trzeba, żeby i tam wiedzieli, żeby i tam...
— Najchętniej spełnię...
Hrabianka zaniepokoiła się raptem i przystąpiła bliżej do Juljusza.
— Tak — szepnęła — ale nikt tych gazetek i papierów nie powinien widzieć w pańskich rękach! Nikt! Są między niemi takie, które mogłyby przyprawić pana o utratę wolności... i nie pana tylko.
Oczy Grużewskiego łysnęły. Emilja dostrzegła w nich powątpiewanie, bo przekonywała dalej:
— Niech je pan sam przeczyta, chciałabym nawet, żeby je pan przeczytał... Z tych nowin i dla pana i dla wszystkich pragnących wiele doniosłego. Wypadki zbliżają się ku nam, nadchodzą. Należy czynić, należy zabiegać, aby nas zastały przygotowanemi. Całą Europę płomień ogarnął. Za rok, za dwa, może wcześniej, nas dosięgnąć gotów. A tu głusza, nieświadomość nawet tego, co dzieje się tuż prawie.
Emilja mówiła jeszcze. Juljusz słuchał z natężeniem, ścigał każde poruszenie jej ust, napawał się jej głosem, gorzał pod tchnieniem jej oddechu.
Hrabianka umilkła raptownie. Oczy jej spojrzały lękliwie na Grużewskiego i skryły się pod firankami długich jedwabistych rzęs. Juljusz zmieszał się.
— U nas, w Rosieńskiem — podjął z trudem Juljusz — rozpowiadają wiele o tem wszystkiem, lecz sprzeczności co niemiara...
— Jak w każdej wieści, ale tu, w tych papierach, wszystko niezawodne. Powiem panu całą prawdę... Jeden z generałów potwierdził mi je co do joty. Wojsko gotuje się do wymarszu na poskromienie rewolucji belgijskiej. Byłoby podobno już w drodze, gdyby nie odgłosy nadchodzące z Warszawy. Tak powiadał mi generał...
Juljusz zgarbił się. Oczy mu przygasły. Twarz przymusem wionęła.
— Generał! — powtórzył głucho.
Hrabianka wręczyła mu zwitek papierów i rączkę na pożegnanie wyciągnęła.
— Więc, w powrotnej drodze z Landskorony, prosimy pamiętać!
Juljusz skłonił się, dotknął niezgrabnie paluszków Emilji i zawrócił na ganek.
Nejtyczanka wypadła, jak burza, z pałacowego obejścia i potoczyła się szerokim gościńcem.
Myśli Grużewskiego rwały tymczasem bezładnie a zapamiętale, jak, unosząca go, czwórka siwków, która, po długiem zastaniu, z wiatrem iść chciała w zawody, a lejcom wymawiać posłuszeństwo. Ale może, jak ta czwórka siwków, trafiły na skraju Liksny na wyboje i wyrwy ciężkie, mozolne do przebycia, dwojące ciężar nejtyczanki, bo, jak ta czwórka siwków, jęły dalej coraz równiej sunąć, coraz spokojniej.
Wielką uprzejmość mu okazała, nawet pamięć... nawet przyjazną skłonność. Zaprosiła, i nie z grzeczności samej, bo drugi raz przypomniała mu jeszcze. Zresztą polecenie samo — wszak i ono znaczy, bo zadzierzga ogniwo... Tak, źle, stokroć źle ją sądził. W tem, co mómówiła, mnóstwo dziecinnej przesady, podniecenia naiwnego, niedowarzonego ale szczerego, prawdziwego. Generał! Hm! On jeden zawadza mu, psuje czystość obrazu. On jeden — i ten kapitan dyneburski, niemiec — drugi. Lecz może oni właśnie... tylko z politycznej rachuby... Kto wie! Jednak te słuchy, te wynurzenia starej piastunki! A może i teraz gra obłudna, fałsz, udanie? Bo i cóżby jej było do rewolucji, do wojen! Wypadki doniosłe! Cóż, do licha, za doniosłe wypadki? I w Warszawie! Belgję znów sobie znaleźli, do wczoraj była Turcja! Et-tam! Prawdę mówi stary Rydwin: czegoś własną garścią nie przytrzymał, tego cudzą gębą nie chwycisz! — Hm! A przecież na tej nocnej wyprawie taką była, że ani uwierzyć, ani ogarnąć. A dziś, a przed chwilą? Błahych pozorów się uczepił i oskarżył niegodnie. Kryminał wytoczył przywidzeniom.
I Grużewski ją korzyć się w sumieniu, i nową świątynię w myśli swej budował Emilji, i z mgieł srebrzystych przyszłość słać, i słać, tak kunsztownie, że piękne oczy hrabianki z każdej nań poglądały gwiazdy.
Nejtyczanka podskoczyła gwałtownie na wyrwie i skręciła w bok, pod rów przydrożny.
Juljusz chciał napomnieć i stangreta, lecz równocześnie ozwały się tuż dzwonki pocztowe, trójka rozczochranych łbów końskich przesunęła się i ukazała mu na chwilę szeroki powóz, a w nim obok zamaszystej postaci wojskowego, równie zamaszysty a rozpierający się na siedzeniu bukiet.
Grużewski pobladł — tym wojskowym był Kabłukow.
Jechał do Liksny z bukietem! Czy do Liksny? Nie, nie podobna...
Juljusza wściekła determinacja zdjęła. Porwał się na równe nogi, rękami na koźle się zaparł i ścigał malejący w oddali pojazd generała. Aż pojazd zniknął mu na skręcie. Grużewski kazał stangretowi zawracać. W kilka minut dosięgnął skrętu. Pojazd znów się ukazał i rósł teraz, w miarę kłusowania siwków.
Juljusz pomiarkował stangreta. Nejtyczanka iść zaczęła chyłkiem, bacząc na zachowanie przystojnej odległości, aż dotarła do miejsca, z którego widać było, jak na dłoni, i Liksnę, i pałac, i drogę doń wiodącą.
Nejtyczanka zatrzymała się.
Grużewski poglądał, czekał a łudził się.
Powóz już dwa ostatnie rozszczepienia gościńca minął. Zostało mu jedno. Być może, iż i to minie i dalej gościńcem, ku Dźwinie, podąży... Już nadjeżdża, jużby skręcił, gdyby...
Juljuszowi w oczach pociemniało.
Powóz generała Kabłukowa pędził teraz, co koń wyskoczy, drogą ku pałacowi.
Grużewski osunął się ina siedzenie — śmiech krótki, skrzeczący dobył mu się z ust i zamarł w krtani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.