Emilja Plater/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilja Plater |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX wieku |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niepomału zalterował się imć pan rejent Raszanowicz, gdy nazajutrz, około południa, nejtyczanka Grużewskiego z trzaskiem, brzękiem a łomotem zajechała przed jego ubogi, a napoły w ziemię wrosły dworek.
Imć pan rejent personatów był wprawdzie zwyczajny, bo, gdy sprawę graniczną dominikanów posińskich wiódł przed czternastu laty, to pan starosta lucyński, Borch, dwa razy w kancelarji imć Raszanowicza zasiadał i w jego oczach, „Trzema Kawkami“ na krwawniku, akt zgody napieczętował. Ale wonczas było kiedy do uhonorowania się przysposobić, było kiedy godnie wystąpić. A teraz ledwie czasu starczyło rejentowi, żeby porwać się z za stoła, kapotę na brzuszku, przedstawiającym niejakie w odzieniu uchybienie, zapiąć, Błażka, palestranta, który w rogu kancelarji patyczki do klatek rejenciny strugał, wypchnąć do alkierza i, musnąwszy czuba, wybiec na powitanie gościa.
Na ganeczku gładko rejentowi poszło, bo gość sam najpiękniej się sprezentował, a choć aż dmuchało odeń magnackim zapachem, poczciwie czarną, zgrubiałą rękę pana Raszanowicza uścisnął.
W kancelarji niesporzej się zaczęło. Rejent bowiem chciał kilku zamachami i pokład kurzu zgarnąć połą ze stoła, i dziurę w siedzeniu fotela Statutem Litewskim zatkać, i strużyny Błażkowe nogą nieznacznie, pod ścianę, usunąć, i wdzięcznem skłonieniem raz jeszcze młodego panka uczcić. Lecz, że pękatej figurce pana rejenta zbywało na zwinności, tedy wraz ze Statutem Litewskim pliką butwiejących papierzysków targnął i zwalił je na podłogę, kłębami stęchłego pyłu wypełniając duszne powietrze kancelarji.
Skonfundował się pan rejent i kontenans stracił. Gość jednak tak zgrabnie się ozwał, a tak grzecznie wywiódł, iż imć Raszanowicz ani się spostrzegł, jak za pan-brat przy stole z nim zasiadł. Skrypt, który przybyły na zagajenie sprawy swej przedstawił, całą już swobodę rejentowi wrócił.
Imć Raszanowicz okulary nałożył, powiódł oczyma po skrypcie, mlasnął językiem przy wyrazie „tysiąc“, skupił się w sobie, paluchem w czoło stuknął i, brwi nastroszywszy, zakonkludował groźnie:
— Procesować!
Przyczem tak się zacietrzewił, iż gość nie mało natrudzić się musiał, zanim zdołał rejenta przekonać, iż bynajmniej nie idzie mu o procesowanie się z panem Karnickim, bo i niema powodu, a jedynie o przepisanie długu, należnego Jakóbowi Grużewskiemu, na rzecz syna, Juljusza, jako spadkobiercy.
Imć Raszanowicz aż posmutniał. Z procesu o cały tysiąc dukatów możnaby niejednego kulfona mieć, a za proste dokumentu ułożenie i o rubla nie sporo się przymówić. A w dodatku proces i Grużewskiego z Karnickim.
Westchnął nieznacznie rejent. Arkusz papieru rozłożył, przyciął nowego pióra i jął pisać.
Pół godziny nie wyszło, a już rejent zdążył, co trzeba, wykoncypować, przeczytać, brakujące kropki postawić, a nawet żyda, co mu skapnął, do ogonka jednej z liter przyczepić i wykrętasem zamaskować.
Gość podziękował i o należność zapytał. Rejent stęknął.
— Dobrodzieju mój, gdyby proces, gdyby pozew, gdyby... gdyby choć testament! Ale tu... nie wiem, drobiazg, nie wiem, dalibóg! Co łaska, co wola pańska!
Klijent do paska pod kamizelą sięgnął dwoma palcami, zadzwonił w ukrytej kieszonce i, nie rachując, dobył szczyptę tęgą złota i imć Raszanowiczowi podsunął.
Rejentowi w oczach zaświdrowało. Toć dukaty szczere, holenderskie, obrączkowe, których, od wiłkomierskich czasów, gdy sam u patrona się wysługiwał, nie oglądał, szczerzyły się doń ze stoła. Imć Raszanowicza aż poderwało. Drżące ręce do dukatów wyciągnął i już zgarnąć je miał, lecz, rzuciwszy wzrokiem na młodzieńczą twarz klijenta, zawstydził się i ręce opuścił bezwładnie.
— Dobrodzieju mój, gdzież mogę!
Gość uśmiechnął się pogodnie.
— Panie rejencie, pierwszy raz się zgłaszam do pana, ale nie ostatni. Więc na zawarcie relacji, jedno w drugie pójdzie! A nuż proces wyniknie!
— Toć-że tego na dwie apelacje starczy!
Drożył się jeszcze imć Raszanowicz a sumitował, lecz klijent rozmowę odwrócił i rozpytywać zaczął o gospodę w Lucynie a napomykać, że radby tu do drugiego dnia zabawić, aby koniom dać wypocząć i po nocy do Landskorony nie zjeżdżać.
Rejent rozpromieniał. Cały Lucyn w okamgnieniu sponiewierał, w niechlujstwie unurzał — i dopiero, skłoniwszy się do nóg pankowi, palnął zaprosiny.
Gość znów teraz niby się wymawiał, niby uchylał, niby mnóstwo warunków stawił, ale tak łatwych, że w kilka chwil imć Raszanowicz, jak kula, wpadł na drugą stronę dworku, do świetlicy, gościa zwiastować żonie.
Pani rejencina, choć żałosnej była twarzy a wiotkiej urody, w potrzebie miewała okrutną do rządzenia sprawność i bezmała hetmańską orjentację. Stąd, ledwie imć Raszanowicz, z pierwszego impetu sobie ulżył, ledwie wygadał z grubszego, co, kto, jak, gdy rejencina już na dziewki zakrzyknęła, już Błażka na miasteczko po sprawunki z dukatem wysłała, już miała i obiad ułożony i podwieczorek, i wieczerzę — i już obwarzanki wykładała na talerz do zieleniaczku.
Co dziwniejsze, iż wszystkie te rozkazy i postanowienia nie tylko nie przeszkadzały rejencinie słuchać gorączkowych wyjaśnień małżonka, lecz w tem słuchaniu właśnie zdawały się czerpać swoją siłę, bo ilekroć imć Raszanowicz milkł, płaczliwa twarz rejenciny kurczyła się, a głos jej piszczał śpiewnie:
— Pietruleczku, mów, duszko! Do kaczek trzeba majeranku. Mówże, Pietruniu, niedołęgo! Maryś żółtka ukręci! Więc napisałeś?... Maryś!
Aż kiedy po raz trzeci rejent dotarł do końca opowieści, rejencina zakomenderowała omdlewającym głosem:
— Surdut odświętny weź i do gościa... no, rusz się, duszko...
— W tem miejscu, z pod przymkniętych powiek rejenciny, padło na rejenta tak smętne spojrzenie, że pan Piotr jeno ku opuszczonej bezwładnie ręce swej małżonki zerknął i, przysunąwszy się skwapliwie do skrzyni, dobył pośpiesznie surduta granatowego, napoleońskim krojem uszytego, i jął go przywdziewać.
— Maryś żółtka ukręci! — powtórzyła rejencina, zaglądając kolejno do kuchni i do sąsiedniej sypialki. — A nie zapomnij chustki na szyję! Maryś...
— Pamiętam, już mam! — odrzekł pan Piotr i ku drzwiom do sieni zawrócił.
— Pozwól Pietruleczku, a Maryś, gdzie Maryś?!
— Maryś? — powtórzył rejent, rozglądając się po świetlicy. — Nie wiem...
— Więc szukaj, rusz się, poskocz, Pietruńciu, mówię: poskocz!...
Rejent zatoczył się, minął chwiejącą się zdradliwie postać małżonki i wybiegł do kuchni, stąd do sypialki, z sypialki do alkierza, z alkierza do sieni i do ogródka, lecz Marysi, bratanicy, chrześniaczki, nigdzie ani śladu. Tymczasem głos rejenciny ścigał go coraz smętniej, coraz żałośniej.
Pan Piotr aż spotniał. Po raz wtóry i trzeci kąty dworku przejrzał, nie pominął kurników, nie darował chlewkom, był u poczmistrzów, u asesorów na podjeziorzu za zamkiem i znów dworek obchodził — daremnie. A tu rejencina coraz bliżej nań następowała, coraz czulej do poszukiwań zachęcała, a tam gość w kancelarji siedział i nie wiedzieć, co za supozycje czynił.
Tak chodząc a kołując, a bacząc na omdlewające poruszenia rejenciny, pan Piotr, bardziej dla gorliwości okazania, niż dla nadziei wykrycia zaginionej, wspiął się po drabinie na strych.
Aliści, zanim z ostatniego szczebla nogę dźwignął, aż stęknął z ukontentowania. Marysia, stała tuż. z główką, do szybki dymnika przyciśniętą.
Rejent dopadł bratanicy.
— Bój się Boga, Maryś! a tobie co tutaj?
Maryś ani drgnęła. Rejent zajrzał od boku.
Twarzyczka rozogniona, oczka w nejtyczankę, stojącą pod dworkiem, wlepione, nosek czerwony a napęczniały.
— Może... może pani stryjenka? Co? — mruknął pan Piotr, odciągając dziewczynę od dymnika.
Marysia oczy spuściła i główką potrząsnęła.
— Widzisz! A ja tu szukam! Choćbyś się ozwała. Co tam, faramuszki jakieś! pewnie niema czego! No, no otrząśnij mi się. Musisz niejedno pani stryjence dopomóc; gościa mamy — i nielada, magnacika... wypadnie sprezentować się przystojnie... klijent taki, że...
— Że... że... o, Jezu, proszę stryjcia!...
— Co tobie? na Boga! Dziewczyno, zmiłuj się!
— Marysia uchwyciła rejenta za szyję.
— To aby tak... z wielkiej, z wielkiej uciechy...
— Hę? Co powiadasz?
— No, że... że przyjechał nareszcie.
— Kto? Dokąd?
— Przecież... Juliś, Grużewski!
Rejentowi czub się zjeżył.
— Juliś, powiadasz, Grużewski? Hę? A waćpanna skąd go? a waćpanna kiedy? a toż co?!...
Marysia, miast się zawstydzić, główkę wtył odrzuciła z przekonaniem:
— Uch, proszę stryjcia, toć jeszcze w Krożach, u benedyktynek, dwa razy mi zaprzysiągł!
Imć Raszanowicz osłupiał, lecz, nim na słowo się zdobył, ugiął się pod ciężarem ręki, która mu na ramieniu spoczęła.
— Pietruleczku, prosiłam do gościa iść...
— Idę, kochanie, jeno Maryś właśnie...
— To nie twoja sprawa — poskocz, Pietruńciu, z serca... proszę...
Tu ręka rejenciny, ciążąca na ramieniu imć Raszanowicza, usunęła się tak sztucznie, że rejent, jak z procy, ku drabinie wyleciał.
Gdy się to działo, Juljusz tymczasem w kancelarji układał dalszy plan swej wyprawy na dom rejenta.
Dotąd wszystko poszło mu według zamierzeń. Teraz wypadnie mu jeno napomknąć coś o Raszanowiczach, wypomnieć znajomość swą z Marysią i ucieszyć się szczęśliwemu zbiegowi, aby tem wszelki domysł usunąć. A potem już, potem zaczaić się, pochwycić sposobność zostania sam na sam i dopieroż!... Dopieroż rozmawiać się będą, dopieroż jej powie...
W tem miejscu Grużewski czoło potarł, niby pierwszego odezwania się swego do Marysi szukając, lecz to odezwanie skryło się gdzieś, za szeregiem natrętnych, dokuczliwych pytań, więc z niemi jął się rozprawiać.
— Co jej powie? Mnóstwo, mnóstwo rzeczy. Miłuje ją? Oczywiście! A dalej? Dalej... Nic. Złego? Niema nic złego. Ród dobry, poczciwy, lepszy od niejednego hrabskiego... co to na dwóch stołkach siedzi, tu ojców ojczyzny udaje, a tam do klucza szambelańskiego się wdzięczy, albo parenteli z byle generałem szuka! Żenić się? Znów tak odrazu nie myśli. A gdyby co do czego przyszło, — to i Marysia potrafiłaby, i ona umiałaby, choć na klawikordzie. U benedyktynek krożańskich nawet Szemiotówny, najprawdziwsze Szemiotówny z Dykteryszek, naukę pobierały. A Szemioty, wiadomo, od Perkuna się wywodzą. Niezawodnie, trzeba tylko rozumem brać. Tam, w Liksnie, majaczyły mu się koszałki-opałki; jeszcze wczoraj, w Rężycy na popasie, z żałości go paliło. I po czem? Hm. być może, gdyby inaczej, gdyby hrabianka, gdyby Emilja... Ale cóż, przekonał się, ostatecznie przekonał. I jakież porównanie! Tu sentyment rzeczywisty, tyloletni, dla którego okropności całe wycierpiał. A tam, tam przelotna znajomość i rankor. Sprawiedliwy rankor, lecz z rankoru jakaż wróżba dla sentymentu? Nie było go i niema... A tu jest, tkwi od pacholęctwa.
Jeżeli Grużewski, rozmyślając tak, a ważąc, miał wątpliwości co do uczuć, które go w dom stryjostwa Marysi przywiodły, to wątpliwości te w spojrzeniu powitalnem panny Marysi na zupełną poszły zagładę.
Juljusz promieniał. Gdzieżby spodziewać się mógł, żeby ta wystrojona, pośmigła a wdzięczna panna mogła być tą dawną „pulchrą“ krożańską. Urosła, wybielała, wypiękniała, że nie poznać; gdyby nie oczy, niebieskiemi żyłkami w tęczówkach nakreskowane, a po dawnemu źrenicami piekące, nie przypuściłby, że ma wprost siebie, za stołem, Marysię Raszanowiczównę.
Ale bo i wszystko szło teraz Grużewskiemu, jak z płatka. Polityczne wypomnienie o znajomości swej z panną, i przywitanie samo z Marysią, i uprzejme zdumienie rejenta, i pierwsze odezwanie rejenciny, jedno z drugiego się motało najpomyślniej, bez zająknienia, bez mitręgi.
Przy obiedzie Juljusz czuł się jakby wniebowziętym. Nigdy jeszcze tak, jak tutaj, go nie honorowano, nigdy tyle mu zachowania nie okazywano, nigdy nie był przedmiotem tak bacznej a miłej gościnności.
Gdy mówił, cisza zalegała komnatkę, gdy kończył potrawę, sześcioro rąk półmisek mu podsuwało a chór głosów zapraszał błagalnie. Rejent, za każdym łykiem wina, skradał się z butlą do szklanki Grużewskiego, rejencina co moment to z sosem, to z solą, to z cukrem się nastręczała, a panna Marysia piekła Juljusza ślepkami, a spojrzenia jego szukała. Grużewski zresztą nie potrzebował symulować obojętności. Rejent miał pod ręką tyle do powiedzenia o sporze granicznym dominikanów posińskich i o staroście Borchu, który „Trzema Kawkami“ akt zgody, w jego obecności, napieczętował, a rejencina tyle spraw pilnych do kuchni, że Juljusz mógł, ile chciał, milczeć, a raczej błyskami oczu z Marysią się rozmawiać.
Pod koniec obiadu Grużewski zaczął turbować się, czyli znajdzie sposobność do pozostania sam na sam z Marysią. Aliści przypadek sprawił, że i temu pragnieniu stało się zadość, i to tak szybko, że Juljusz ledwie zorjentować się mógł, iż rejencina wyszła do kuchni i męża za sobą wywołała, i że główka Marysi chyli się ku niemu, a wpółrozwartemi ustami z ust jego każde drgnienie sposobi się chwytać.
Juljusz stropił się nieco, lecz się opamiętał i bąknął nieśmało:
— Mam wiele do powiedzenia...
— I ja także! — przyświadczyła skwapliwie Marysia.
— Więc trzeba... trzeba... — zaczął Grużewski i urwał, bo w sąsiedniej kuchni naczynia zastukotały raptownie, a śpiewny głos rejenciny ozwał się pełniej.
Marysia brewkami do góry podrzuciła i zachęciła szeptem:
— Coo?!
— To jest, trzeba, żeby coś... — plątał się Juljusz, zezując niespokojnie ku drzwiom do kuchni.
— Po podwieczorku niech się na zamek iść napiera.
— Na?!...
— Zamek! — dokończyła energicznie panna Marysia.
Wejście rejenta udaremniło dalsze wyjaśnienie, czem Grużewskiego na niełada skazało mękę, bo, o ile doskonale pojął, iż Marysia w owem napieraniu się na zamek znalazła niechybną do rozmówienia się sposobność, o tyle wyobrażenia nie miał, o jakim zamku była mowa, a przecież wypadało wiedzieć coś, choćby dla nawiązania kwestji.
Z początku obiecywał sobie Juljusz, że przed podwieczorkiem znajdzie jeszcze moment na zamienienie dwóch słów z Marysią, lecz ta zaraz po obiedzie wysunęła się z komnaty i nie wracała.
Nadszedł nareszcie podwieczorek. Rejencina już miód wykładała do pszennych bułeczek a konfiturami częstowała; rejent, uporawszy się ze sprawą graniczną dominikanów posińskich, żwawiej krzepił się zieleniaczkiem a introdukcję zagajał do ulubionego tematu ze swych wiłkomierskich czasów, kędy rozgrywał się głośny na całą Rzeczpospolitą proces Kossakowskiego z Tyzenhauzem, proces, który sejmem w następstwie zatrząsł a srogich kłopotów Stanom obradującym przyczynił, — a Marysi wciąż nie było widać.
Grużewskiemu przyszło do głowy, iż Marysia właśnie u kogoś w owym zamku nań czekała. Więc się zmógł i postanowił, bądź co bądź, nieszczęsnego zamku się dopytać. Na ten koniec przerwał imć Raszanowiczowi historję małżeństwa Kossakowskiego z wdową po Tyzenhauzie i zagadnął:
— Daruj, panie rejencie, lecz ciekawym... Lucyna...
— Nie Lucyna jej było na imię, tylko Barbara.
— Rozumiem, lecz pytam o Lucyn, o tutejsze miasto...
Rejent machnął ręką desperacko.
— Mój dobrodzieju, łaskawco, niema o co, dalibóg, niema!
— Ale przecież miasto!
— Dziura, królu mój, najdziurawsza... a masz, Wiłkomierz za czasów...
— Przepraszam, jednakże Lucyn był...
— Był, był! — podjął rejent smętnie. — Juści był, kiedy wszystko było! A teraz co? burłak starowierca z białym rusinem spiera się o ten dym, co im się z kurnej chaty kurzy! I co z tego? Batog strapczego im trybunali justycję, a gęba strapczyny, za jaj kobiałkę, palestruje! Było! I niema! Gdyby nie cześnikowic, co się, po bożemu, od lat dwudziestu, o sukcesję prawuje z bratem, tobyś gęsi przez rok nowego pióra do inkaustu nie wydarł. Pustka, królu mój. Ostatek Napoljon nam wymiótł. Bieda jeno została i ta się pleni. Człekowi zwija się na wątpiu, gdy wspomni. Bacz, królu dobrodzieju mój. Weź taki Wiłkomierz...
— Za pozwoleniem — wtrącił znów Juljusz, nawracając do Lucyna, — więc z dawnych czasów osobbliwość niejedna została i budowla niejedna.
— Osobliwość!... jest, jest, i taka, że drugiej chyba w Ziemi Obiecanej szukać. Imaginujże sobie, dobrodzieju, królu mój, żydków, za pługami chodzących! Owóż tu, w Lucynie, dla zupełnego zamożności wytrzebienia, taka się chanaańska narodziła obyczajność! Cóż, ruina, i jakiej w Wiłkomierzu...
— A zamek! jęknął z desperacją Grużewski.
— Choćby! Wiłkomierski Świdrygajłę pamięta, a sterczy jeszcze cale tęgo.
Juljusz ostatnim wysiłkiem konceptu spróbował rejenta od Wiłkomierza oderwać, lecz nie poradził. Rejent bowiem, nie zważając więcej na Grużewskiego, rwał na przełaj do procesu Tyzenhauzów, do pozwu pierwszego i napadu zbrojnego na Kossakowskiego w Wojtkuszkach.
Grużewskiemu miód zgorzkniał z udręczenia, a imć Raszanowicz precz rozpowiadał jeszcze.
Aż kiedy Juljusza zupełna ogarnęła beznadziejność, drzwi boczne skrzypnęły zlekka, a śpiewny głos rejenciny zagaił tonem miłej wymówki:
— Pietruleczku, nie zważasz, pan Grużewski życzyłby sobie może wyjść na Lucyn! Może na pojeziorze... a może na podzamcze?
— Chciałem prosić nawet na zamek...
— Sługa dobrodzieja, jeno dojdę do interwencji kanclerza wielkiego litewskiego, który za instancją...
— Pietruńciu, w drodze będziesz rozpowiadał.
Juljusz podniósł się żwawo z za stoła, aby rejenci nie za tak grzeczną podziękować baczność, lecz, miast z rejenciną, stanął oko w oko z Marysią, która wsunęła się niepostrzeżenie do komnatki. Ale rejent ani myślał pofolgować swemu słuchaczowi.
— Racz-że, królu mój, tędy, tędy! Owóż, na czem to ja stanąłem?... Aa!
— Czy nie uprzykrzę się waszmość państwu? — zagadnęła z boku panna Marysia.
— Prosimy bardzo.
— Chociaż proces cię nie zajmie — poprawił rejent, wskazując drogę Juljuszowi.
Panna Marysia narzuciła chusteczkę i wysforowała się przodem. Rejent zaś pilnie dotrzymywał kroku Grużewskiemu i, dla lepszego rozwinięcia przedmiotu, wyłuszczał ab ovo początek zatargu Tyzenhauza z Kossakowskim.
Tak idąc, minęli szereg lepianek, z pod których ciemne, ziemiste biedactwo ludzkie spozierało na nich z lękiem, i wydostali się za most, kędy, nad zwierciadlaną taflą jeziora, na wyniosłości, piętrzyły się czerwono-brunatne złomy ruin zamkowych.
Juljusz, któremu teraz mowność imć Raszanowicza dwakroć dokuczała, starał się kroku przyśpieszyć, aby z idącą przodem Marysią się zrównać. Rejent atoli, jak na złość, przystawał i, przystawając, za wyłogi surduta Grużewskiego zatrzymywał. W ten sposób, miast się zbliżać do Marysi, Juljusz bardziej się oddalał.
Grunt tymczasem, w miarę zbliżania się ku ruinom, grzebieniami wałów się stroił, a coraz trudniejszemi do przebycia fosami i rozsypiskami gruzów drogę grodził.
Wysmukła postać Marysi, która dotąd zanurzaniem się swojem każdą nową wyrwę do przebycia wskazywała, znikła raptem.
Juljusz zaniepokoił się.
— Panie rejencie, czyby...
— A juści, królu dobrodzieju, zapis był akuratny na dominium Wieprze.
— Panna Marysia...
— Barbara, Barbara, dobrodzieju mój.
— Pietruńciu, pomóż mi, duszko! — zawołała nagle rejencina, nadchodząc szybko.
Imć Raszanowicz zatrzymał się posłusznie. Grużewski zaś, targnięty buntem, rzucił się naprzód ku grzebieniowi, za którym sczezła mu postać Marysi. Wspiął się nań szparko i zsunął się w głąb błotnistej fosy. Tu jednak pomiarkował się, że zbyt obcesowo rejenta odbiegł, i spojrzał w górę, czyli nie idzie, gdy równocześnie, tuż z za krzaku leszczyny, napomniał go nadąsany głosik Marysi:
— Proszę, nareszcie!
— A...
— Trzeba na drugą stronę i po tym kamieniu tu, do mnie.
Juljusz spełnił dość niezgrabnie rozkaz i znalazł się przy Marysi, lecz ta odwróciła się odeń i po skarpie jęła iść szybko fosą.
— Za mną, za mną!
Grużewski ruszył bez wahania za przewodniczką, co było nielada zadaniem, bo Marysia, świadoma miejscowości, z fosy wydostała się na złom muru zamkowego i wpadła w labirynt ruin, przeskakując wądoły i czeluście rozwartych lochów, drwiąc z grożących zawaleniem sklepień, na lada kamuszczku znajdując dość oparcia dla swej lekkiej stopy, na lada występie cegły dość chwytu dla krępych paluszków.
Po kilkunastu minutach takiej drogi, Marysia zatrzymała się śród rozszczepionych murów.
— Jesteśmy na miejscu.
Grużewski rozejrzał się dokoła.
— Tu była sypialnia Batorego.
Juljusz znów się rozejrzał, lecz, miast trafić na widomy ślad tak wysokiego tej części ruiny dostojeństwa, napotkał piekące oczy panny Marysi.
— Aa... więc tu?
— Tu.
Grużewski chciał jakimś wyrazem nawiązać rozmowę, gdy naraz spostrzegł, że panna Marysia o głowę go przerosła, że ledwie jej do ramienia dostaje. To odkrycie upokorzyło go i zadrasnęło, bo przypomniało wyzwisko garbuska, którem mu, dla niskiego wzrostu i okrągłych pleców, niegdy w gimnazjum mitawskiem dokuczano.
Juljusz nachmurzył się i przed się wprost patrzył. Marysia milczała.
Trwało tak przez chwilę. Aż z ponad gorseciku fala muślinu wzdęła się gwałtownie i zaczęła chwiać się, wachlować a różanemi przeźroczami łyskać.
Juljusza lęk opanował.
— Ale bo właśnie... czy pan rejent!... możeby należało wrócić...
Muślin mocniej się zachwiał.
Panna Marysia rozpłakała się.
Grużewski przeraził się i jął przepraszać, sumitować się a koić żal pulchry krożańskiej. Lecz, że łzy precz ciekły rzęsiście, więc, dla wzmocnienia perswazji, pucnął w jedną rączkę, potem w drugą, potem znów w pierwszą, wreszcie, że główka Marysi zwisła, więc pucnął w czoło, dalej w szyjkę i jeszcze w czoło.
Marysia ucichła nagle. Grużewski, na ostateczną zgodę, raz jeszcze bombiastą rączkę do ust chciał ponieść, ale ta umknęła mu, a natomiast szyjka się nastręczyła.
— Wolę w pieprzyk — szepnął roześmiany głosik.
— W pieprzyk? — powtórzył przeciągle Juljusz, nie orjentując się. Ale, na szczęście, dostrzegł na buzi, pod uszkiem, brunatną, meszkowatą plamkę, a choć cale nie zdała mu się być godną szczególniejszego wyróżnienia, pucnął uprzejmie.
Marysia odskoczyła w bok ze śmiechem, siadła na złomie muru i ruchem ręki wskazała Juljuszowi miejsce obok siebie. Srebrzysty głosik panny Raszanowiczówny zadzwonił raz i drugi, zaczem pewności zupełnej nabrał i, już nie zważając na Grużewskiego, całą skalą dźwięków ruiny zamkowe wypełnił.
Grużewski mógł teraz, a bodaj musiał, trwać w milczeniu. Głosik bowiem sam sobie odpowiadał, sam smutek zagłuszał wybuchami radości, sam własne niweczył zwątpienie, sam Juijusza wyręczał.
Panna Marysia mówiła z zapałem, wypominała czasy krożańskie i historję pamiętnego listu, który ich zdradził, i srogie rekolekcje z tej przyczyny, i dni tęsknoty, i owo pisanie o stałości i odpowiedź o kalinie krożańskiej. Po tem zwracała się do Lucyna, rozpowiadała o poczmistrzu, o Błażku palestrancie, o cześnikowiczach, o kwiatkach w ogródku, o dzieciach organisty, które uczy od miesiąca, i o liście od ksieni, zapowiadającym, że od Wielkiejnocy będzie mogła miejsce nauczycielki objąć, i o tem, że niewiadomo, co jeszcze, bo stryj ostwo radziby ją w Lucynie zatrzymać, rodzice woleliby ją w Wilnie mieć, a ona, sama nie wie, raczej wie tylko, że miłuje, okrutnie miłuje...
Ten zwrot napełnił dumą Juljusza. Nigdy jeszcze tak otwarcie, tak szczerze nie wyznała mu swego kochania, nigdy jeszcze nie kłoniła tak ku niemu swej główki, nigdy tak chciwie nie szukała jego spojrzenia.
Wprawdzie Marysia stanowczo nadto wyrosła i zgoła dziecinną żywi predylekcję do swego pieprzyka, który wcale mu się nie zdaje, ale, swoją drogą, przyjemnie słuchać, bardzo przyjemnie. Ot, żeby hrabianka zobaczyła! ot, poznałaby! A przecież Marysia od niej piękniejsza, o wiele piękniejsza. Takie, naprzykład, dołeczki w buzi pasowałyby Emilji, niezawodnie... Chociaż może nie, twarzyczka hrabianki...
— A ty, ty, powiedz, miłujeszże mnie, prawdziwie miłujesz?!
Juljusz zawahał się. Źrenice Marysi rozszerzyły się niespokojnie. Lecz Grużewski wnet się zorjentował. Czy ją miłuje? I na cóż to pytanie! Wszak samo przybycie jego do Lucyna, wszak cała ta wyprawa, niby do pana Karnickiego, najlepiej świadczą. Inaczej, czyżby był zabiegał o widzenie się, lub czyżby słał do niej apostrofy!
Grużewski w tem dowodzeniu i sam pewności siebie nabrał. Rozmowa potoczyła się teraz ze zdwojonym impetem. Juljuszowi słowa same płynęły. Od przedmiotu do przedmiotu, od wspomnienia do wspomnienia, od uciesznej historyjki do ucieszniejszej, kulał się ochoczo. A że wolę zupełną myślom dawał, więc ani spostrzegł, gdy Liksny sięgnął i przygody swej na Dźwinie. Tu nieco się splątał w opowiadaniu, i dość mglisto rzecz przedstawił, ale gdy do hrabianki dotarł, wnet całą swadę odzyskał. Hrabianka, w ustach Grużewskiego, w okamgnieniu na taką urosła poczwarę, że aż Marysia wzięła ją w obronę. Lecz Juljusz gwałtowniej natarł na hrabiankę. Marysia, zmęczona sporem, uległa.
Poprzestała na zapewnieniu, że, choć nie widzi dostatecznych argumentów do tak bezwzględnego potępienia hrabianki Platerówny, jednakże, nie znając jej, poddaje się sądowi Juljusza, i rozmowę chciała odmienić. Grużewski, niby już o czem innem zagadał, niby już zaniechał i podkomorzyny i Liksny, aliści, po kilku zdaniach, znów do hrabianki Emilji trafiał. Marysia dąsała się, Grużewski milkł, szukał nowego tematu, znajdywał go i wnet w pałacu liksnańskim gościł.
Za czwartym powrotem Juljusza do hrabianki Marysia podniosła się, spojrzała w stronę oparów, unoszących się nad jeziorem, i rzekła z rezygnacją:
— Czas do domu.
— Prawda, ściemniać się zaczyna. Więc idźmy. Otóż, gdyby Platerówna...
— Ach, znów Platerówna! Mówmy o czem innem!
— Sam jestem za tem — przyznał z przekonaniem Grużewski.
— A więc, zanim stąd wyjdziemy, sądzę, że...
Marysia ucięła w połowie zdania i oczy spuściła.
— Że co?... — podjął Juljusz, nie pojmując zakłopotania Marysi.
„Pulchra“ krożańska zapłoniła się. Poduszkowate jej piąstki zmięły nielitościwie trzymaną chusteczkę, oczy strzeliły z pod nasuniętych brwi, usta roztułiły się ze drżeniem, pierś skłoniła się białemi haftami.
Grużewski zafrasował się.
— że co? — powtórzył.
Marysia, za całą odpowiedź, jednym rzutem ciała zawisła na szyi, wycisnęła na ustach Juljusza ognisty pocałunek i, jakby motyl od kwietnego kielicha, oderwała się i spłynęła między ruiny, ku ścieżce powrotnej.
Odgłos osypującego się pod stopami Marysi, gruzu wyrwał Juljusza z konfuzji.
Grużewski otarł machinalnie usta i podążył za „pulchrą“.
Aż do podnóża ruin zamkowych szli w milczeniu, gęsiego. Dopiero u wejścia na kładkę, zawisłą nad błotnistym rowem, Marysia przystanęła i, nie odwracając się, rączkę za siebie wyciągnęła.
— Niech uważa, proszę.
— Dziękuję.
Marysia wbiegła na kładkę, zakołysała się i wskoczyło żwawo na przeciwległy skarp rowu. Grużewski chciał dotrzymać placu swej przewodniczce, lecz tak niezręcznie kładką zachwiał, że, wydostając się na skarp, zepchnął ją w błoto, przyczem ledwie sam nie stoczył się do rowu.
Marysia zachichotała, co Juljusza ubodło.
— Noga mi się zwinęła.
— Ostrzegałam.
— Nie było przed czem.
— Rów głęboki.
— Płytszy, niż Dźwina.
Marysia nic nie odrzekła, Juljusz zaczął znów Dźwinę wpław przebywać i z takim ferworem, że własnej koloryzacji się zawstydził. Więc, dla jej złagodzenia, do amazońskiej odwagi hrabianki zwrócił. Zaledwie atoli imię hrabianki wymówił, Marysia przerwała mu:
— Widzę, że mu hrabianka uroku zadać musiała!
— Uroku? mnie! — zaprotestował Juljusz, krzywiąc twarz do uśmiechu.
Marysia przystanęła na chwilę i wpatrzyła się bystro w twarz Grużewskiego.
— Choćbym nie chciała, muszę suponować.
Juljusz nasępił się. Odezwanie Marysi uraziło go z kretesem.
— Nie zasłużyłem na podobne żarty.
Marysia spojrzała potulnie, serdecznie, jakby przebaczenia szukając w oczach Grużewskiego, lecz ten w inną patrzył stronę.
Dwakroć jeszcze, przed dosięgnięciem dworku, „pulchra“ krożańska usiłowała przyjaznem słówkiem rozproszyć niehumor Juljusza — napróżno. Rankor tak głęboki, tak wielki nim zawładnął, że jeszcze do wieczerzy zasiadł chmurny, że ledwie odpowiadał na zwracane doń pytania, że ani postrzegł wysiłków rejenta ku zajęciu go rozmową, ani turbacji rejenciny, ani napęczniałego noska i zaczerwienionych powiek, z któremi Marysia Raszanowiczówna do stołu przybyła.
Rejentowi tymczasem konceptu już nie stawało, ileże rejencina, udaremniała mu pilnie wszelkie do procesu Kossakowskiego z Tyzenhauzami aluzje. Rejent przezwyciężał się, baczył na jejmość, a szukając, czemby gościa z niemowności wyrwać, coraz do kusztyczka sięgał. Aż w kusztyczku właśnie odwagę dla ochoty swej znalazł, bo, po dłuższym hauście, jeno wąsisków musnął, i, nie zważając na żałosne znaki rejenciny, gardłową sprawę Tyzenhauzowi wytoczył. Aliści, zanim obraz zadanego Kossakowskiemu gwałtu, w pełni artykułów prawa przedstawił, Grużewski w lot dwa wyrazy pochwycił i z całym impetem uderzył w panów polskich samowolę i niesforność.
Rejent chciał przyświadczyć, lecz miejsca nie znalazł, bo Juljusz sadził na przełaj od niesforności do Targowicy, od Batorego do Sasa, od Rejtana do Nowosilcowa, od Racławic do Inflant i do Platerów. Na Platerach ledwie odsapnął i nuże za oczywisty przykład ich stawić, nuże wyłuszczać, jako mataczyny samolubne ich rozpierają, jako na własne oczy napatrzył się w Liksnie okropności.
Imć Raszanowicz, na dźwięk nazwiska Plater, poruszył się niespokojnie i zaczął:
— Dobrodzieju mój, pozwól! — Lecz Grużewski odgadł ekscepcję, bo z Liksny śmignął do spraw publicznych i już w czambuł magnaterję miażdżył.
Imć Raszanowicz słuchał a własnym uszom nie wierzył, czyli możliwem jest, aby ten, który sam nielada był pankiem, tak poczciwie, po szlachecku, sądzić potrafił. Ale rejent nie zdołał jeszcze tej wątpliwości całkowicie ogarnąć, gdy naraz zdało mu się, że młody dziedzic Kielm do serca mu się dobrał i wygarnia mu zeń wszystkie, co najmilsze, racje, któremi tylekroć razy szarą brać zaściankową do łez poruszał.
Imć Raszanowicza żałość chwyciła, toć i on rad był coś rzec, toć i on sam powiadać de publicis lubił. A tu jeden wywód za drugim, niby jego własne, niby rodzone, a tu, choć rejent z ustami wpółotwartemi na wtrącenie sylaby czatował, Grużewski ani myślał go dopuścić do głosu.
Rejentowi krew się wzburzyła. Pochylił się ku przodowi i, ratując dla się konkluzję, huknął wielkim głosem:
— Panowie Rzeczpospolitę zgubili!
Lecz, nim tępe echo tego zawołania przebrzmiało, nim omdlewające spojrzenie rejenciny zdołało dosięgnąć rozognionego oblicza imć Raszanowicza, nim Juljusz przerwaną mu myśl związał, od proga ozwał się równy, spokojny głos:
— Prawda, mości rejencie, panowie zgubili, a szlachta im dopomogła.
— Jakto szlachta! — uniósł się imć Raszanowicz, nie bacząc, skąd głos pochodził, lecz równocześnie panna Marysia zawtórowała mu ze zdumieniem:
— Toć ojciec Jasieński!
Rejent jeszcze ostrzeżenia bratanicy nie pojął, gdy tuż przy stole zajaśniał biały habit dominikanina.
Zamęt się wszczął w komnatce. Rejencina z Marysią, a za niemi rejent, porwali się witać gościa, sumitować się, do wieczerzy przybyłego zapraszać, prezentować Juljusza a krzyżowemi zdaniami sypać. Dopieroż kiedy zakonnik przy stole zasiadł a posilać się zaczął, ucichło nieco.
Nie na długo wszakże, bo rejent wnet zagadnął:
— Więc ojciec dobrodziej z Posinia znów do Oszmiany?
— Misję klasztorną odprawiałem i wracam.
— I cóż tam w Oszmianie? Wszak-ci to świat szeroki, podwileński!
— Nic dobrego — odrzekł niedbale zakonnik. — Kuso i u nas. Nikt swego nie pewny. Pan Chrapicki Chrapowickim się przezwał i dokazuje z Nowosilcowem. Akademików dręczą, szlachtę biorą na śledztwa... wyżyć trudno.
— Hm, ale bo też ludziska na okrutnych mazgajów zeszli, byle isprawnikowi dają czynić, co mu się podoba. Dawniejby takiego do trybunału, na sąd z paragrafami do oczu, ze świadkami i bodaj przez wszystkie instancje, niechby do trzeciego pokolenia proces trwał, byle sprawiedliwość ocalała!
Zakonnik pochylił głowę tak, że wygolonem ciemieniem rejentowi się skłonił.
Imć Raszanowicz postrzegł kruchość swej racji.
— Niechybnie, ciężkie termina przyszły: „Zakon“ ani kosteczki z volumina legum nie zostawił. Lecz na „zakon“ z „zakonem“ trzeba iść, pozwów nie żałować, do senatu łomotać, do Petersburka!!
— Daleka droga!
— Więc się brać na Warszawę, będzie krótsza.
Ojciec Jasieński dwoma rzędami młodych, równych zębów łysnął.
— Na Warszawę!
— A juści! Toć sejm, sejm, ojcze Ludwiku, a sejm wszystko mocen! Cóż, że niby do Kongresówki jednej ma się stosować. Laska marszałkowska, choćby, czego nie imaginuję, sprzeciwiać się chciała, nie poradzi. Poseł wnosi rzecz z odwołania się do paktu wiedeńskiego! O właśnie, toć w tem sedno. Potencje gwarantowały nam swobód zachowanie, tedy Sejm Warszawski, postrzegając...
— Ufasz więc, rejencie, w Sejmu Warszawskiego wielmożność!
Imć Raszanowicz sponsowiał na tę oczywistą herezję, lecz, zmiarkowawszy, iż trudno wymagać od zakonnika rozumu statysty, jął mu wystawiać, jak srogiego dopuszcza się błędu.
Ojciec Jasieński słuchał w milczeniu dowodzeń rejenta. Czy trwał przy swojem, czy też ulegał argumentom, niepodobna było dociec, bo ciemna, ogorzała twarz dominikanina stężała w bezruchu.
— Więc jakże, postrzegasz, ojcze dobrodzieju, hę? Cóż? — zatriumfował rejent.
Zakonnik podniósł zlekka głowę i spojrzał przed się przygasłym, zamglonym wzrokiem. Rejent uśmiechnął się pobłażliwie. Gdy naraz oczy dominikanina padły tam, kędy ponad skrzynią, na ścianie, błyszczały klingi skrzyżowanych karabel i jakby ze stali, dziwerem tkanej, skier poczerpnęły.
— Mości rejencie, trzeba je ukryć!
— Ukryć? Kogo — co! — zdumiał się imć Raszanowicz.
— Szable! Tak! Niech w oczy nie kłóją.
— Ależ...
— Trzeba, — powtórzył głucho zakonnik. Mogą je zabrać... Są już rozkazy do układania spisu osób, które broń posiadają. Na pierwszy znak, konfiskata się zacznie...
Imć Raszanowicz zacietrzewił się.
— A toż co nowego! A toż jakiem prawem! Mnie, mnie odebrać moje rodzone, dziadowskie szerpentyny! Strachy na lachy, mości dobrodzieju. Do gubernatora z protestem bym szedł. Toć pamiątki!
— Wiem co mówię.
Ta pewność siebie tknęła Grużewskiego.
— Cóżby komu zawadzać mogły takie trzy karabele!
— Trzy karabele to troje ramion w potrzebie! — odparł ojciec Jasieński, nie patrząc na Juljusza.
Rejent poruszył się niespokojnie.
— Czy są, ojcze nowiny?
— Tak i nie. Różnie mówią.
— Lecz przecież nie bez kozery powiadacie! Dominikanin spojrzał przelotnie na Grużewskiego i zawahał się.
— Być może, tymczasem nie chciałbym całego towarzystwa zajmować niewdzięcznym przedmiotem.
Imć Raszanowicz skinął domyślnie zakonnikowi Juljusz do siebie wziął to porozumienie i rzekł wyzywająco:
— Istotnie, bardzo niewdzięczny przedmiot, bo jeno bałamuctw sporzący.
— Żyjemy w czasach, że bałamuctwa od prawdy odróżnić nie można — bąknął dominikanin. — O nowiny ciężko.
— Jak komu!
— Niewątpliwie nie panu — dodał cierpko zakonnik. Grużewski pobladł. Sięgnął w zanadrze, wyciągnął zwitek papierów, które mu hrabianka wręczyć panu Karnickiemu poleciła, i rzucił je hardo na stół.
— Ciekawyś, panie rejencie! Proszę! Czytaj!
Pan Raszanowicz rozłożył papiery, wpatrzył się, lecz z alteracji wielkiej, o którą go uniesienie dziedzica Kielm przyprawiło, nic wyczytać nie mógł. Odsunął więc papiery zakonnikowi. Ten wziął je z widoczną nieufnością, szarpnął kartami i już usta do skrzywienia wygiął, gdy nagle żyły mu nabrzmiały na skroniach a oczy jęły mknąć szeregami liter, coraz szybciej, coraz gwałtowniej.
Napróżno rejent zagabywał do ojca Ludwika, napróżno o treść papierów pytał, zakonnik ogłuchł raptem. Już ostatnią kartę pochłonął, już pustego papieru dosięgnął, a jeszcze oderwać się odeń nie mógł.
Aż kiedy rejent znów się ozwał, — dominikanin z za stoła się porwał, pierś krzyżem naznaczył i ręce do pożegnania wyciągnął.
— Bywajcie! Ani chwili dłużej nie mogę! Bogu was polecam!
Rejentostwo nawet zaprotestować nie zdołali, gdy ojciec Ludwik już sakwy zarzucił i zniknął za drzwiami.
Imć Raszanowicz żachnął się na tak dziwny obyczaj, lecz, bacząc na dostojnego gościa, pośpieszył złe wrażenie zagadać.
— Sowizdrzał, dobrodzieju mój, niby kaznodzieja, niby głowa tęga a sowizdrzał.
— I postrzelony! — przyświadczyła pani rejencina.
— I dystrakt! — dodała panna Marysia.
— O to-to! Znam go nie od dziś. Ja mu o sejmie, a on o karabelach! Niechże sobie z Bogiem pacierze klepie. Znajdź mi, Maryś, okulary. Dobrodziej pozwoli, że zajrzę do nowinek?
— Ależ proszę — mruknął niechętnie Juljusz, którego widok papierów drażnić zaczął.
— Lecz to wszystko po niemiecku! — wykrzyknęła pulchra krożańska, spoglądając mimochodem na zadrukowane karty.
— Po niemiecku!?
— A tak, bo rzeczywiście! — dodał Grużewski.
— Phy, to i z okularów niewielka dla mnie obrada. Żem nie postrzegł... hm, za sukienkę bym braciszka przytrzymał. Co robić?... Chyba, że pan dobrodziej z łaskawości swej nam opowie.
Juljusz uczuł się załapanym. Papierów tych nie rozpatrywał nawet, śmignął niemi na upokorzenie dominikanina, nie wiedząc, iż obcym językiem są drukowane.
— Bardzo chętnie, jeno...
— Aby zgrubsza, królu mój! Człek spragniony...
— Otóż właśnie, zgrubsza nie da się, a znów żeby wszystko...
— Pietrusiu, jak możesz trudzić...
— Uchowaj Boże, nie śmiałbym!
— Ja przełożę stryjciowi — ozwała się rezolutnie panna Marysia.
— Potrafiłabyś.
— Sześć lat przecież się uczyła!
Grużewski odetchnął i, odzyskując pewność siebie, przymówił dowcipnie pensji benedyktynek krożańskich.
Marysia tymczasem główkę nad papierami skłoniła, chwyciła oddechu, zaczerwieniła się po same białka, bąknęła połowę pierwszego zdania i utknęła.
Juljusz chciał jej pomagać, wszak w Mitawie po niemiecku szkoły kończył, ale „pulchra“ napierała się po swojemu.
Jak po grudzie tłumaczenie się zaczęło. Marysi bowiem i wyrazów brakło i konceptu na rozwikłanie zagmatwanych myśli i tchu nawet. Aliści, kiedy już i rejencina zwątpiła ostatecznie o umiejętności swej bratanicy, kiedy rejent nie na żarty dociął babskiej nauce — Marysia najniespodziewaniej zlepiła pierwsze zdanie i zdanie tak jędrne, tak zawrotne, że nikt przy stole bodaj żwawszem poruszeniem nie śmiał przerwać wyczekiwania na ciąg dalszy. I ta cisza, która wokół Marysi zapanowała, cudowny, zda się, na pulchrę krożańską wpływ wywarła. Nieśmiałość jej prysła, głosik pełnym uderzył dźwiękiem, brewki zwarły się, na znak pojęcia, wyraz za wyrazem szedł bez mitręgi, bez zająknienia. A jeżeli chwilami i teraz potknął się, zaciął na moment, to aby głębiej sięgnąć, aby silniej zabrzmieć.
Noc ponura, smutna, bo ani jednem mrugnięciem gwiazdy nie zdobna, ani wysrebrzonym rąbkiem chmur nie ukazująca obecności księżyca, otulała Lucyn. I w przepastnem, zachłannem jej objęciu nikły kontury uliczek, rozpływały się niewymyślne lin je domów i dworków, szczezła i tafla jeziora i czarne złomy ruin zamkowych.
Całun nocy już i ku czerwonym, migotliwym światełkom, znaczącym nieśmiało ślad czuwania ludzkiego, jął się skradać, bo światełka gasły, konały, poddawały się i ginęły w kirze. Nakoniec jedno tylko światełko zostało, lecz to, miast uledz, miast drganiem śmiertelnem zgon swój rychły zapowiedzieć, rozpaliło się, jaśniej spojrzało, dłuższemi smugami cienie przeszyło.
Lucyn spał, spał snem twardym, martwym snem. Pogrążył się, zapadł w pomrokę i trwał w niej, jak człowiek, którego całem szczęściem, jest bezruch, znieczulenie, odrętwienie. I Lucyn znów jedną więcej noc niebytu by przeżył, gdyby nie owo jedyne światełko. Ono było mu okiem, ono serca biciem, ono dokumentem, że tu, na wedecie dawnych kresów Rzeczpospolitej, nie wszystko jeszcze skamieniało, zastygło.
A światełko biło stąd, kędy mieniła się kolorami twarzyczka Marysi Raszanowiczówny, kędy opasły jej paluszek sunął wierszami liter, kędy precz jeszcze czytanie trwało.
Trwało zaś nie dla powolności marysinej, lecz dla spragnienia słuchających, dla zapamiętania, które spieczone żarem usta wpija w strumień kryniczny i, ugasiwszy płomień, szuka dopiero rozkoszy, szuka świadomości nasycenia.
Trwało dlatego, że pierwsze czytanie poraziło zebranych tylu wydarzeniami, tylu imionami, tyle przywiodło obrazów, a haseł rzuciło tyle, że ani ogarnąć.
Aż kiedy panna Marysia po raz wtóry odczytała papiery, rejent odsapnął, otarł pot z czoła i zadecydował:
— Jeszcze o sądzie sejmowym!
A gdy panna Marysia żądany ustęp powtórzyła, rejencina kazała czytać od miejsca, poczynającego się od słów na „Saskim placu“. Dalej rejent o księdzu Staszicu, i znów o sądzie i jeszcze o czwartakach, o buncie w Zamościu i pośle Bonawenturze Niemojowskim, i o generale Kurucie i o śmierci Sokołnickiego, i o francuskiej rewolucji i o belgijskich z niderlandczykami bitwach.
Grużewski, który był najdłużej milczenie zachowywał, a któremu w głowie się zmieścić nie mogło, aby on, on sam, tyle niesłychanych wieści w zanadrzu trzymał, bez intencji poznania ich, — dał się porwać zapałowi rejenta i naparł się raptem:
— O poruczniku Szkaradowskim, jako się w obliczu regimentów na własną szpadę nadział.
Marysia kiwnęła główką, odszukała żwawo potrzebną kartkę i zaczęła czytać. Lecz teraz, czy mocy jej przybyło, czy mózgowi zrozumienia, czy sercu strun nowych, dość, że wątły głosik pulchry krożańskiej jak dzwon uderzył i falami dźwięków popłynął aż ku modlitewnym podszeptom, aż ku tępemu łomotowi ziemi o wieko trumienne.
Juljuszowi w oczach się zaćmiło. Jakiś zew potężny zaszumiał mu w uszach, żarem wszystkie pulsa przejął.
A głosik Marysi Raszanowiczówny szedł dalej, ale coraz wolniej, już ku omdleniu się słaniał, już ostatkiem sił gonił, gdy, nagle, całą siłą zabrzmiał i skonał razem z nieszczęśliwym porucznikiem artylerji.
Marysia umilkła a echo jej głosu chrobotało jeszcze w starym, utykającym zegarze. Z zegara wreszcie ku świecom przenieść się musiało, bo te zaskwierczały żałośnie, płomienie pochyliły i soplami łoju jęły się otulać.
Rejent westchnął na rzeczy ostatecznej zadokumentowanie i do Juljusza się zwrócił, lecz nim się ozwał, tuż za szafą gdańską rozległ się przeciągły jęk. Jęk tak zdławiony, takim bólem drżący, iż zebrani na równe nogi porwali się z za stoła i rzucili się ku miejscu, skąd się jęk dobywał.
Tu wszakże, śród stosu wszelakiego rupiecia i strużyn, ledwie odróżnić mogli ciemną, dygocącą łkaniem, masę ludzkiego ciała.
— Wszelki duch! — pisnęła rejencina.
— Kto tu! Co tu? — zagroził rejent.
Marysia skoczyła i ze światłem nadbiegła.
Teraz dopiero, z kąta za szafami, wyłoniła się brunatna kapota i konopiasta czupryna Błażka-palestranta.
— Co tobie, smyku jeden! — uniósł się imć Raszanowicz, ale wspomniawszy na błażkowe sieroctwo, pochylił się ku siedzącemu w kuczki i szturchając łagodnie chłopca, burczał:
— Hę? No, no! Wyłaź mi z tych strużyn! Uciąłeś się kozikiem? Co? A mówiłem, żebyś się po omacku struganiem nie zabawiał! No, no, dosyć mazgajstwa.
— Pójdź sam na chleb z miodem! — dodała rejencina.
Błażek atoli, miast usłuchać, chlipnął na dobre. Rejent znieść nie mógł dłużej beczenia.
— Co ci jest, do kroćset! Gadaj mi całą prawdę!
— Bo... bo... ja im nie daruję!
— Komu? czego!?
Błażek dziabnął desperacko kozikiem po strużynach.
— Tego... tego porucznika, proszę jegomości!